REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” GRUDZIEŃ 2023 R.
Lp. |
TYTUŁ |
DATA |
GODZ. |
CZAS |
1 |
„PIERWSZY DZIEŃ MOJEGO ŻYCIA” |
04.12.2023 |
19.00 |
121 MIN |
2 |
„KOCHANICA KRÓLA JEANNE DU BARRY” |
11.12.2023 |
19.00 |
113 MIN |
3 |
„NIEWIERNI W PARYŻU” |
18.12.2023 |
19.00 |
96 MIN |
„PIERWSZY DZIEŃ MOJEGO ŻYCIA”
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Paolo GenoveseScenariusz - Paolo Genovese, Isabella Aguilar, Paolo Costella, Rolando RavelloZdjęcia - Fabrizio LucciMuzyka - Maurizio FilardoMontaż - Consuelo Catucci
|
Toni Servillo - Mężczyzna Valerio Mastandrea - Napoleone Margherita Buy - Arianna Sara Serraiocco - Emilia
Vittoria Puccini - Donna Lino Guanciale - Tommaso Lidia Vitale - Matka Daniele Thomas Trabacchi - Zeno |
O FILMIE
Film opowiada o grupie osób, które tuż przed popełnieniem samobójstwa spotykają pewnego tajemniczego mężczyznę. Nieznajomy namawia ich do zawarcia paktu. Przez tydzień cała czwórka będzie miała przywilej obserwowania siebie z zewnątrz. Mężczyzna pokaże im, co się stanie, gdy odejdą, co zostawią, co stracą, jaka będzie reakcja przyjaciół i krewnych, zobaczą spełnione życzenia, z których już zrezygnowali. Po siedmiu dniach będą musieli podjąć ponownie decyzję. Czy to, co zobaczyli, przekona ich, że przed nimi pierwszy dzień nowego życia?
Na co dzień staramy się nie myśleć o śmierci. Wiemy o niej, „znamy ją”, mamy świadomość jej nieuchronności, ale musimy popadać w małe o niej zapomnienia, by żyć, by się nie załamać, by być szczęśliwym. Oczywiście fakt śmiertelności sprawia też, że w wielu przypadkach życie nabiera sensu, bardziej o nie dbamy i szanujemy, jednak nie da się zaprzeczyć, że śmierć rodzi smutek, i większość z nas chciałoby spotkać się z nią sam na sam jak najpóźniej. Inaczej jednak jest z bohaterami najnowszego filmu, który na podstawie własnej powieści wyreżyserował Paolo Genovese. Włoski reżyser, który dał się poznać polskim widzom zarówno jako baczny obserwator codziennego życia, ludzkich rozterek, jak i ten, który potrafi rozśmieszyć (Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, The Place, Superbohaterowie), znów bierze na warsztat ludzi zagubionych, przygniecionych problemami. Tym razem jednak, jak nigdy dotąd, przygląda się ludziom pożeranym przez smutek. Pierwszy dzień mojego życia na polskie ekrany wprowadza Aurora Films, a Głos Kultury objął produkcję patronatem medialnym.
Jest ich czworo. I pożera ich smutek, pochłania, zagarnia, połyka. Nie wszyscy znają jego przyczynę, choć niektórzy doskonale pamiętają dzień, kiedy czerń zasłoniła im wszystkie inne kolory. Stają na skraju przepaści, po której – jak sądzą – raczej nic nie ma, a owo nic wydaje im się o wiele lepsze niż to, co dźwigają teraz. Wszystko wydaje im się od tego lepsze. W ostatniej sekundzie przed upadkiem powstrzymuje ich jednak nieznajomy, tajemniczy mężczyzna. Nie dane nam jest dowiedzieć się, co konkretnie mówi każdemu z nich. Nie jesteśmy świadkami tych czterech rozmów. Wiemy jednak, że udało mu się przekonać każde z nich, by dali mu siedem dni i dopiero po tych siedmiu dniach zdecydowali, czy na pewno chcą zakończyć swoje życie właśnie teraz. Tajemniczy nieznajomy zawozi całą, obcą sobie zupełnie, czwórkę ludzi do hotelu, w którym każdy dostaje swój pokój. W hotelu jest również kuchnia, ale ponieważ bohaterowie znajdują się w swoistym zawieszeniu pomiędzy życiem a śmiercią, nie są ani żywi, ani do końca martwi, nie potrzebują (a wręcz nie mogą) jeść ani pić. W pokojach nie mają również bieżącej wody, ponieważ ich ciała nie potrzebują mycia ani załatwiania potrzeb fizjologicznych. Z dokładnym podziałem na dni od pierwszego do siódmego, obserwujemy, jak bohaterowie spędzają czas w tym dziwnym świecie pomiędzy – przechadzając się między żyjącymi, którzy nie mogą ich zobaczyć. Widzą chwile tuż po swojej śmierci, obserwują swój pogrzeb lub upamiętniające spotkanie. Ale to tylko wycinek tego, co ma dla nich w zanadrzu tajemniczy mężczyzna. Jego zadanie jest natomiast jedno i traktuje je bardzo poważnie: sprawić, by każdy z tych czworga samobójców zmienił zdanie. By chciał znów żyć.
Bohaterowie Pierwszego dnia mojego życia są bardzo różni, tak samo, jak rożne są powody ich rozpaczliwej decyzji. Pierwsza z nich to kobieta w średnim wieku, policjantka ogromnie zaangażowana w swoją pracę, o piekielnie dobrym sercu. To serce pękło jednak, kiedy umarła jej nastoletnia córka. Rozpadając się kawałek po kawałku, ostatni, rozpryskując się, doprowadził ją nad przepaść. Drugi to chłopiec, młodziutki, dziecko, które robi karierę jako youtuber. Pożerając ogromne ilości jedzenia, zgromadził niemałą widownię. Rodzice, zarabiając na popularności dziecka, nie zauważają, jak cierpi ono z powodu braku przyjaciół i potężnej fali nienawiści, poniżania i wyśmiewania, jaka na niego spadła. Ta fala, spieniająca się obojętnością rodziców, zostawiła go, przemoczonego, nad przepaścią. Trzecia to młoda kobieta, była gimnastyczka, która w wyniku fatalnego upadku podczas zawodów, wylądowała na wózku inwalidzkim. Jednak to nie koła wózka zawiodły ją na skraj tej samej przepaści, lecz wmurowane w nią poczucie bycia zawsze drugą – nie tylko w życiu sportowym, zawodowym, ale w każdej jego innej dziedzinie. Paraliżujący strach przed porażką, przed byciem zawsze o krok od sukcesu, szczęścia, spełnienia marzeń popchnęły ją tam, gdzie stali już Arianna i Daniele. Jednak Emila nie była ostatnia tej nocy. Czwartym jest spełniony zawodowo i szczęśliwy w małżeństwie Napoleone. Człowiek, który jest inspiracją dla innych, który uczy ich, jak żyć, jak szukać sensu w życiu i jak podnosić się po upadkach, sam zawędrował nad przepaść. Co go tam popchnęło? Uczucie nieszczęścia i pustki, którego nic nie powoduje
Arianna, Daniele, Emilia i Napoleone spędzają ze sobą siedem dni, a towarzyszy im Mężczyzna. Mówi niewiele, nie przekonuje ich werbalnie, że warto żyć. Daje im szansę na coś, czego nie doświadczają inni śmiertelnicy. Spojrzenie na swój mikroświat po śmierci to jedno, drugą rzeczą natomiast jest wejrzenie w przyszłość i kilkunastosekundowe zobaczenie ludzi, którzy w przyszłości pojawią się w ich życiu, jeśli dadzą mi szansę. Mężczyzna nie jest moralizatorem, nie jest nauczycielem, mentorem. Nie jest też aniołem. Wydaje się raczej przyjacielem, który posiadł kilka wyjątkowych mocy. Wybór należy do nich. On pokazuje im rzeczy, które nie zawsze zdołamy dostrzec sami, choć mamy je przed oczami.
Pomysł na Pierwszy dzień mojego życia wydaje się na pierwszy rzut oka… ckliwy. Przyznaję, że siadając do seansu, obawiałam się, że (mimo mojej sympatii do filmów włoskiego reżysera) najnowsze dzieło Genovese okaże się mdłe, banalne, oferujące wciskaną na siłę radość z życia i obudowany frazesami, złotymi myślami, które nijak się mają do nierzadko przytłaczającej rzeczywistości. Na szczęście srogo „zawiodłam się” na własnych założeniach, a film okazał się nie tylko zaskakujący, ale także wartościowy i – co dla wielu ważne – cholernie wciągający już od pierwszej minuty, od pierwszej sceny. Nie dało się oderwać od ekranu, choć narracja jest powolna, a cały film zdaje się ospale sunąć krok za krokiem do finału. Ta ospałość jest jednak zdradliwa, bo Genovese po prostu nie potrzebuje szybkiego tempa ani zawrotnej akcji czy zwrotów, by przyciągnąć i trzymać widza na jednym oddechu przed ekranem. Ten wypełniony smutkiem, a przeplatany srebrzystą, cieniutką nicią nadziei film jest scenariuszowo rewelacyjnie skonstruowany – nie ma w nim niepotrzebnych scen, pustych wypełniaczy, odpychających wyciskaczy łez, których nie chcemy.
Pierwszy dzień mojego życia niespiesznie, od początku do końca, pogłębia nutę smutku, od której zaczyna swój koncert Paolo Genovese. Świat czworga samobójców nie może być wesoły i taki też nie jest. To, co dominuje w filmie, to właśnie nie rozpacz, nie powodowana jakąś stratą czy niespełnieniem agresja. Smutek bohaterów nie jest świeży, ich żałoba nie jest na pierwszym etapie. Dlatego włoska produkcja nie jest krzykliwa, nie jest przejmująca na poziomie akcji czy reakcji bohaterów. Czwórka głównych bohaterów już dawno przepracowała swoje smutki, swoje żałoby, swoje straty. Ich droga nad przepaść nie liczyła sobie kilka metrów, lecz miliony kilometrów, których przejście było boleśniejsze z każdym krokiem. Przemyśleli swoją decyzję i rozważyli wszystkie za i przeciw. A przynajmniej – co do tego ostatniego – tak im się przynajmniej, w większości, wydaje. Dążę jednak do tego, że Genovese daje nam bohaterów na wskroś, prawdziwie smutnych. Smutnych smutkiem cichym, a przez to bardziej wyniszczającym. To nie jest smutek dziewięcioletniej Benni z Błędu systemu, która wyrażała go agresją, którą po prostu prosiła o uwagę, pomoc i miłość. To nie jest smutek Geralta z Rivii, który mimo pozornej rezygnacji, pcha go do walki o lepsze – świat czy jutro. To smutek tak pełen kapitulacji, że nie ma nawet siły ani chęci krzyczeć. To smutek, który nie chce być zauważony. To smutek, który nie jest manifestem, próbą, wołaniem o pomoc (może jedynie w przypadku Daniele). To smutek wypełniony samym sobą, po prostu smutkiem, który pragnie tylko, by wszystko się skończyło.
Genovese wspaniale pokazał ludzi na granicy wytrzymałości. Pokazał przegraną walkę z żałobą, z depresją, z porażką, z brakiem miłości i akceptacji. Pokazał ich tak prawdziwie, że nie potrzebował niczego więcej – żadnej sztuczności, żadnej przesady, żadnych wielkich słów, deklaracji czy wybuchów. Pierwszy dzień mojego życia – choć od początku jego głównym założeniem jest odwiedzenie samobójców od rezygnacji z życia – jest filmem od początku do końca melancholijnym i to określenie chyba najbardziej do niego pasuje. I nawet głęboka wiara granicząca z przekonaniem, że przynajmniej większość bohaterów zrezygnuje z tego najbardziej rozpaczliwego kroku, z tej melancholii i przygnębienia go nie odziera. Taką ma aurę i ta aura czyni go filmem bardzo wyjątkowym.
Pierwszy dzień mojego życia jest jednak mimo wszystko dziełem bardzo dobrze i przemyślanie wyważonym. Przeważa tu smutek i melancholia, ale nie jest absolutnie filmem przygnębiającym i pozostawiającym po seansie w widzu nieposkromioną rozpacz. Przedstawia taki rodzaj smutku, który czasami trzeba po prostu zaakceptować – zrozumieć i jakoś przetrawić. Ból, smutek, żałoba, rozpacz i tęsknota są wpisane w ludzkie życie – oczywiście, że tak. Wiemy o tym, choć nie zawsze się z tym godzimy – zwłaszcza kiedy te uczucia zaczynają dotykać nas bezpośrednio. Największy problem pojawia się jednak wtedy, kiedy ów ból, ów smutek, żałoba, rozpacz i tęsknota biorą się znikąd, nie znajdujemy dla nich wytłumaczenia ani poparcia. Najtrudniej pomóc osobie, której smutek i jego wyrażanie nie są wołaniem o pomoc. Ale osoby, które z takim smutkiem żyją, również są wśród nas i kto wie, być może kiedyś nauczymy się, jak je wspierać, by nie tyle złapać je nad przepaścią, ile sprawić, by przepaść ta nie była dla nich tak kusząca, by nie jawiła się jako jedyne rozwiązanie.
Aktorsko Pierwszy dzień mojego życia prezentuje się bardzo dobrze i ze smakiem. Przed aktorami mimo wszystko zostało postawione trudne zadanie, bo czasami łatwiej zagrać rozpacz głośną niż tę cichą, a tu z takim wyzwaniem musiała się zmierzyć cała czwórka: zarówno Margherita Buy jako Arianna, jak i Sara Serraiocco w roli Emilii, jak również młodziutki Gabriele Cristini jako Daniele i oczywiście Valerio Mastandrea wcielający się w Napoleone. Niebagatelną, choć jakże różną (ostatecznie jednak czy aby na pewno?) rolę przyszło zagrać znanemu z filmu Wielkie piękno Toniemu Servillo. Jego tajemniczy Mężczyzna jest stonowany, niespieszny i melancholijny jak cały film, co czyni go poniekąd jego opiekunem, jego aniołem stróżem. Staje się nim dla filmu, podobnie jak dla czwórki bohaterów, którzy jednak długo nie akceptują go w tej roli, uznając, że nikt nie ma prawa odbierać im prawa do decydowania o swoim życiu i śmierci. Dali się przekonać w krytycznym momencie, owszem, jednak dlaczego? Czyżby mieli nadzieję, że Mężczyzna jak na tacy poda im eliksir szczęścia, który, wypiwszy, wrócą jak na skrzydłach do swojego życia, pełni nowej nadziei? Gdyby wiedzieli, że to film Genovese, być może spodziewaliby się czegoś trudniejszego i po prostu prawdziwszego.
Muzyka i zdjęcia idą w parze i współtworzą melancholijny nastrój filmu. Wszystko tu ze sobą współgra – stonowana gra aktorów, permanentny smutek w ich oczach, szarobure przestrzenie i krajobrazy, deszczowa pogoda, muzyka, która gra przez cały film, a brzmi, jakby wprost wyrwana ze smutnego zakończenia. Na papierze wydaje się tego za dużo naraz, jednak Genovese wziął z każdego elementu tyle, ile potrzeba, ani krzty więcej, i stworzył film naprawdę angażujący widza, trzymający go w napięciu, pełen prawdziwych emocji – zarówno u bohaterów, jak i u odbiorców. Ten film zapada w pamięć zarówno tematyką, problematyką, jak i sposobem wykonania. Czuć tu niesamowitą szczerość. Nie popis reżyserski czy kunszt aktorski, nie usilną próbę wywołania wzruszenia, nie chęć opowiedzenia jak najbardziej niebanalnej historii z nutą jakiegoś realizmu magicznego. Po prostu szczerość i współodczuwanie z bohaterami. Zarówno z czwórką samobójców, jak i z Mężczyzną, który próbuje sprawić, by ostatecznie nimi nie zostali. Przez formę opowiadania i tajemniczą postać, a także problemy, z jakimi zmagają się bohaterowie, ich rozpacz i desperację, trudno nie doszukać się podobieństwa do innego filmu reżysera, a mianowicie The Place. Ostatecznie jednak wydźwięk tych dwóch produkcji jest zupełnie inny, a także klimat, który stworzył w nich reżyser. Nie sposób również oprzeć się wrażeniu, że Genovese w jakiś sposób inspirował się (świadomie bądź nie) klasykiem nad klasykami, a więc Opowieścią Wigilijną. Jednak w przeciwieństwie do zgorzkniałego Ebenezera Scrooge’a na bohaterów Pierwszego dnia mojego życia widoki własnych grobów nie działają ani trzeźwiąco, ani wstrząsająco. Tego przecież chcieli, prawda
Pierwszy dzień mojego życia to film – powtórzę się – o wielkim, rozrastającym się, horrendalnym, monstrualnym, katastrofalnym smutku. Smutku pokazanym z perspektywy różnych osób i pokazujący różne tego uczucia powody, a czasem ich teoretyczny brak. To film z jednej strony zostawiający nas z nadzieją, z drugiej jej pozbawiający. Wszystko zależy od czegoś. Nie ma jednego rozwiązania, jednego remedium, tak jak nie ma jednego smutku, bo każdy jest inny. Czy to dobry film dla ludzi, którzy myślą o samobójstwie? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Czy to film dla tych, których bliscy odebrali sobie życie? Również tu nie znajduję odpowiedzi.
Dawno, dawno temu, nie za siedmioma grobami, ale na cmentarzu, przykuł moją uwagę nagrobek, na którym napis był lapidarnym, nie do końca dialogiem.
Dlaczego? – zapytasz.
Nie wiem – odpowiem.
I właśnie nagrobki, które skrywają taką historię samobójców, których niewyjaśniona rozpacz, żałoba po stracie czegoś niewidzialnego, pcha nad przepaść, są najtrudniejsze do zaakceptowania, jeśli uznamy, że w ogóle jakąkolwiek śmierć kogoś bliskiego jesteśmy w stanie zaakceptować. Pierwszy dzień mojego życia opowiada zarówno o tym Dlaczego?, jak i o tym Nie wiem. W jednym i drugim skrywa się inna rozpacz.
Ale film daje też nadzieję. Matematycznie jest jej o wiele więcej, finalnie, niż smutku. Genovese zrobił to bardzo sprytnie, ponieważ z wyniku 3:1 zrobił remis, nie zmieniając żadnej cyfry. Na koniec widz ma w sobie tyle samo nadziei, co jej braku. Finał jest tak samo szczęśliwy, jak i nieszczęśliwy. Pierwszy dzień mojego życia będzie się trawił długo. Poszczególne jego sceny będą się zapalały i gasły jak światła w oknach ludzi, którzy są szczęśliwi – przez minutę, przez dziesięć, przez tydzień. Nigdy przez całe życie. To po prostu niemożliwe. Ale jeśli życie jest dążeniem do tych chwil i ciągłą walką o utrzymywanie ich jak najdłużej zapalonych, to warto znaleźć w sobie tę siłę. I być może podzielić się nią z kimś innym. Nie zawsze będzie sobie tego życzył. Nie zawsze to coś da. Ale takie jest życie. Igra ze śmiercią, zapala i gasi światło. Przejmuje nas smutkiem i radością, niekiedy nawet jednocześnie. Ważne, by pamiętać, że jedynym tajemniczym Mężczyzną, jaki pojawi się nad naszą przepaścią, powinniśmy być my sami.
Pierwszy dzień mojego życia na długo zostaje w pamięci. Zarówno przez problematykę, do bólu prawdziwych i szczerych bohaterów, jak i przez swoją niewymuszoną formę. Choćbym chciała, nie umiem doszukać się tu ckliwości, banału, moralizatorstwa. To życiowy, emocjonujący, pełen ludzkich uczuć film, który warto zobaczyć i przetrawić. I nie bójcie się – nie, nikt Was nie będzie pouczał, moralizował, zasypywał banałami. Nie w tym filmie.
„KOCHANICA KRÓLA JEANNE DU BARRY”
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - MaïwennScenariusz - Maïwenn, Teddy Lussi-Modeste, Nicolas LivecchiZdjęcia - Laurent DaillandMuzyka - Stephen WarbeckMontaż - Laure GardetteScenografia - Jürgen Doering, Angelo ZamparuttiDźwięk - Nicolas Provost |
Maïwenn - Jeanne du Barry Johnny Depp - Ludwik XV Benjamin Lavernhe - La Borde Pierre Richard - Książę de Richelieu Melvil Poupaud - Hrabia du Barry Pascal Greggory - Vignerot du Plessis India Hair - Maria Adelajda de France Suzanne De Baecque - Victoire |
O FILMIE
"Kochanica króla" przedstawia losy Jeanne Vaubernier, młodej i ambitnej kobiety ze społecznych nizin, która wykorzystuje swoją inteligencję i powab, aby wspinać się po szczeblach drabiny społecznej. Staje się ulubienicą króla Ludwika XV, a ten dzięki niej odzyskuje apetyt na życie. Wbrew wszelkim konwenansom i etykiecie Jeanne przenosi się do Wersalu, wywołując skandal na dworze. Film w całości nakręcono we wnętrzach i plenerach Wersalu.
Kino kostiumowe ostatnio dzięki „Faworycie” zaczęło nabierać nowego blasku i witalności. A teraz pojawił się kolejny film z tego gatunku, tym razem z Francji. A jak wskazuje sam tytuł to historia królewskiej faworyty. Ostatniej kochanki króla Ludwika XV.
Więc jesteśmy w XVIII-wiecznej Francji, gdzie towarzyszymy Jeanne Becu – nieślubna córka mnicha i krawcowej. Czyli dziewczyny z nizin społecznych, która nie ma zbyt wielkich perspektyw. Zwłaszcza w przypadku osoby niewykształconej, więc najpierw trafia do klasztoru, potem do kilku różnych możnych. Nigdzie nie jest jednak w stanie pozostać na dłużej, a wszystko z powodu dość szybko odkrytej seksualności i poznanej literaturze. Aż poznaje bardzo bogatego faceta, czyli hrabia du Berry. I dzięki temu zostaje zauważona przez samego króla. Mężczyzna czyni Jeanne swoją faworytą i umieszcza na swoim dworze, co bardzo wielu osobom się nie podoba.
Za film odpowiada aktorka, reżyserka i współscenarzystka Maiwenn, która także obsadziła się w tytułowej roli. Sama historia poprowadzona jest klasyczne, z offowym narratorem, dopowiadającym wiele rzeczy nie pokazywanych na ekranie. Zaskakuje dość spokojny rytm i tempo, gdzie po dość rwanym pierwszym akcie trafiamy na sam dwór. W tym momencie „Kochanica króla…” dla mnie zaczęła nabierać barw, pokazując jej żywot w Wersalu. Gdzie zmuszona jest do zachowania reguł panującej etykiety. ALE ona zaczyna trochę wywracać znany porządek. I nie chodzi tylko o modę (ubierała się jak mężczyzna, nie nosiła peruki, makijażu), lecz także niektóre konwenanse. Te zderzenia iskrzyły, zaś reakcje oburzenia intrygowały, a ja czekałem na rozwój wypadków.
Tylko, że z chwilą pojawienia się Marii Antoniny nagle tempo wyraźnie zwalnia i bardzo rzadko podnosi się na wyższy poziom. Nie do końca kupiłem też związku Jeanne z królem, gdzie więcej się mówi o tej miłości niż ją się widzi. Tej chemii nie było widać. Także lekko rozczarowujące było zakończenie, opowiedziane przez narratora o wydarzeniach po opuszczeniu Wersalu. Wydawało mi się zbyt dużą drogą na łatwiznę.
Za to wielkie wrażenie zrobiła na mnie warstwa wizualna. Scenografia i kostiumy są bardzo barwne oraz wystawne. Kompozycja kadrów też wydaje się przemyślana, krajobrazy wyglądają imponująco, zaś w tle gra bardzo stylizowana muzyka na epokę. Jeśli jednak chodzi o zdjęcia, muszę wspomnieć o bardzo istotnej kwestii. Mianowicie sceny nocne są – albo przynajmniej wyglądają – na kręcone przy naturalnym oświetleniu, czyli na świecach. To budziło we mnie skojarzenia z „Barrym Lyndonem” czy „Faworytą” i być może stanie się nowym trendem w tego typu produkcjach.
Aktorsko jest dość nierówno. Sama Maiwenn w roli tytułowej ma w sobie masę iskry i temperamentu, przez co ogląda się ją z zainteresowaniem. Muszę jednak przyznać, że na początku miałem pewne wątpliwości, lecz z czasem ta postać zaczynała nabierać barw. A jak Johnny Depp, dla którego – przynajmniej według marketingowców – miał zaliczyć wielki powrót? Całkiem nieźle, choć jest mocno wycofany i stonowany. Co trzeba pochwalić, że aktor całą rolę zagrał po francusku i mówi nim dość biegle. Dla mnie najlepszym punktem obsady był Benjamin Lavernhe w roli majordomusa La Borde – zaufanego człowieka króla oraz osobę będącą dla naszej bohaterki przewodnikiem po Wersalu. Nie można było od niego oderwać wzroku.
Trudno mi jednoznacznie polecić ten film. Z jednej strony Maiwenn potrafi ciekawie pokazać dworskie życie, ale gdzieś po drodze zgubiono emocje, zaangażowanie oraz postacie. Wizualia są jednak na tyle interesujące, by dać szansę, lecz nie należy oczekiwać zbyt wiele.
„NIEWIERNI W PARYŻU”
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Woody AllenScenariusz - Woody AllenZdjęcia - Vittorio StoraroMontaż - Alisa LepselterScenografia - Véronique MeleryKostiumy - Sonia GrandeDźwięk - Jean-Marie Blondel |
Lou de Laâge - Fanny Fournier Niels Schneider - Alain Aubert Valérie Lemercier - Camille Moreau Melvil Poupaud - Jean Fournier Grégory Gadebois - Henri Delaun Guillaume de Tonquédec - Marcel Blanc Elsa Zylberstein - Caroline Blanc Anne Loiret - Delphine Sara Martins - Julia |
O FILMIE:
Fanny (Lou de Laâge) i Jean (Melvil Poupaud) sprawiają wrażenie idealnego małżeństwa – oboje mają sukcesy zawodowe, mieszkają w przepięknym apartamencie w ekskluzywnej dzielnicy Paryża i wydaje się, że są w sobie zakochani tak samo jak byli, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Ale kiedy Fanny przypadkowo wpada na Alaina (Niels Schneider), byłego kolegę z liceum, zwala ją z nóg. Wkrótce spotykają się ponownie i stają się sobie coraz bliżsi...
Woody Allen pokazał premierowo swój 50. film w karierze we wrześniu na festiwalu w Jaki jest późny Woody Allen każdy widzi. Twórca ikonicznych anty-komedii romantycznych lat 70. Annie Hall i Manhattanu od lat męczy siebie i widów kolejnymi całkowicie chybionymi projektami pozbawionymi tak błysku jak i humoru i okraszonymi coraz częściej nieudanymi zdjęciami zbliżającego się do emerytury Vittorio Storaro i najgorszymi kreacjami uznanych aktorów w ich karierach. Pozytywne recenzje na festiwalu w Wenecji, po raz pierwszy odejście od języka angielskiego i brak wielkich nazwisk. Niewierni w Paryżu (oryginalny tytuł, który dużo lepiej oddaje istotę produkcji to Coup de Chance) jawią się jako okazja do kolejnego nowego startu z potencjałem na sukces. Czy tak jest w istocie?
Mimo zmiany języka główne prawidła twórczości Allena pozostają
niezmienione. Ponownie otrzymujemy zatem niezbyt zabawną mieszczańską
komedię osadzoną w środowisku society. Tak jak chociażby w Nieracjonalnym
mężczyźnie powraca
także motyw filozofii i odpowiedzialności za własne winy, a z Blue
Jasmine czerpie
wypalanie w teoretycznie szczęśliwej relacji. Na szczęście zabrakło
neurotycznego para-intelektualizmu, dawnego znaku
rozpoznawalnawawczego kina Nowojorczyka, który ostatnimi czasy wypadał
u niego absolutnie nieznośnie (by przywołać chociażby W
deszczowy dzień w Nowym Jorku).
Na pierwszym
planie klasyczny trójkąt, niby z arcydzieła Petera Greenawaya –
złodziej, zajmujący się różnego rodzaju działalnością bardzo majętny
Jean (Melvil Poupaud), jego żona, odnosząca sukcesy charyzmatyczna
pracownica domu aukcyjnego Fanny (Lou de Laâge) i jej kochanek, jej
kolega ze szkolnej ławki z którym niespodziewanie wpadają na siebie
pewnego dnia. Kocioł wątpliwości i wzajemnych podejrzeń wrze,
zwłaszcza że znudzone wyższe sfery karmią się plotkami, a na ekranie
pojawia się także charyzmatyczna jego teściowa Aline.
Vittorio Storaro nie byłby sobą, gdyby przy okazji kolaboracji z Allenem nie próbował wcielić w życie różnych nieco oderwanych od wszystkiego wizualnych pomysłów. Jednak w odróżnieniu od technikolorowych filtrów Na karuzeli życia, tym razem wypada to wizualnie interesująco i estetycznie. Niezwykle doświadczony operator sięgnął po mallickowskie turboszerokie obiektywy, często z efektem rybiego oka, a kamerę wziął do ręki, całkowicie rezygnując z kontrujęć na rzecz montażu wewnątrzkadrowego. Uzupełnia się to z tematem produkcji jakim jest rola, istota i znaczenie przypadku oraz szczęścia. Kamera niby uważne spojrzenie Bogini Fortuny śledzi aktorów dramatu, by w odpowiedniej chwili ukarać tych, którzy zwolnili w jej wszechmoc, jednocześnie nie odpuszczając sobie żartów z własnych wyznawców. Aktywna i wszędobylska kamera w sukurs bierze sobie utkaną jazzowymi standardami ścieżkę dźwiękową i wspólnie nadają opowieści rytm, niejako ukrywając za swoimi plecami czerstwy i zbudowany ze zbyt zgranych klocków scenariusz.
Niebagatelną rolę w weneckim sukcesie Niewiernych w Paryżu odgrywają jeszcze dwa czynniki. Pierwszym z nich, który za chwilę rozwinę, jest rewelacyjne aktorstwo. Drugim zaś i mniej oczywistym jest niesławny serial Allen kontra Farrow, filmowy akt oskarżenia wobec reżysera stworzony przez jego byłą żonę, który za sprawą tendencyjności, oskarżeń wysuniętych wobec Mii Farrow przez pozostałe dzieci oraz słabości przytoczonych argumentów, w oczach wielu wręcz oczyścił Allena. Gdy zgasły światła, a na ekranie gigantycznego weneckiego Pallabiennale pojawiło się nazwisko „Woody Allen” wybuchły owacje na stojąco. Publika festiwalu wybrała stronę. W tym kontekście także zresztą można odczytać Niewiernych w Paryżu. Skoro z jakiegoś powodu legion komentatorów doszukiwał się w Oficerze i szpiegu Romana Polańskiego odniesienia do jego własnego życia, to czemu by nie zastanowić się, co Allen ma do powiedzenia owijając swój pierwszy film stworzony po emisji wspomnianego serialu.
Wracając do aktorów Niewierni w Paryżu zachwycają zwłaszcza kreacjami żeńskimi. Prawdziwe tour de force ma tu Lou de Laâge, aktorskie odkrycie Mélanie Laurent. Młoda francuska otrzymała Emmy za jej Bal szalonych kobiet (2021), a rola w Oddychaj (2014) stanowiła przełom w karierze de Laâge. Tym razem ta obiecująca artystka pokazuje na ekranie wielką charyzmę łącząc w swojej postaci poczucie humoru z dramatem jednostki zagubionej w kłamstwach innych. Kontrapunkt dla niej stanowi występ doświadczonej Valérie Lemercier. Trzykrotna laureatka Cezara, która na zawsze zapadła w pamięć polskim widzom za sprawą Gości, gości jako matka głównej bohaterki wciela się w jedyną otwarcie komiczną postać. Jej bohaterka zna karty jakie rozdaje nam życie i dużo sprawniej niż pogubieni w przekonaniu o własnej słuszności młodzi jest w stanie się odnajdować w otaczającej ją rzeczywistości. Z drugiej strony nawet jej bezczasowość nie sprawia, że przypadki jej się nie imają i nie zaskakują. Zetknięcia Aline z Fortuną są zapewne jedynymi momentami filmu, gdy kąciki ust pójdą Wam do góry.
Niewierni w Paryżu to
jednocześnie najlepszy film Woody’ego Allena od lat oraz tylko,
kolejny obraz późnego Woody’ego Allena. Coś na co można pójść całą
rodziną, albo odpalić na Netflixie do niedzielnego obiadu, ale jak w
Och, teatrze Krystyny Jandy – nie spodziewajcie się niczego
niespodziewanego, ani szczególnie zapamiętywanego. Bezbolesne dwie
godziny, to największy komplement jaki da się sprawić tego typu
projektom.
Copyright © 2014; Dyskusyjny Klub Filmowy Powiększenie