Dyskusyjny Klub Filmowy Powiększenie


 


 


 


 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” CZERWIEC 2025 R.


 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

FLOW”

02.06.2025

19.00

85 MIN

2

APETYT NA WIĘCEJ”

09.06.2025

19.00

139 MIN

3

ARMAND”

16.06.2025

19.00

117 MIN

4

MILIONERZY”

25.06.2025

20.00

103 MIN

5

DAJ MI SZANSĘ”

30.06.2025

19.00

103 MIN


 

FLOW

2025 Oscar - Najlepszy długometrażowy film animowany 

2024 Europejska Akademia Filmowa Europejska Nagroda Filmowa (od 1997) - Najlepszy film animowany 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Gints Zilbalodis

Scenariusz - Gints Zilbalodis, Matīss Kaža

Zdjęcia - Gints Zilbalodis

Muzyka - Rihards Zalupe, Gints Zilbalodis

Montaż - Gints Zilbalodis

Scenografia - Gints Zilbalodis

Dźwięk - Gurwal Coïc-Gallas


 

O FILMIE

W zazwyczaj spokojnym lesie coś wisi w powietrzu. Sprawcą całego zamieszania jest szybko podnoszący się poziom wody, przed którym ucieka także dość nieufny kot. Zwierzę wskakuje na zniszczoną żaglówkę, rozpoczynając wielki rejs. Na jej pokładzie dochodzi do międzygatunkowego spotkania. Każdy rozbitek jest inny: labradora roznosi energia, lemur głównie gromadzi rzeczy, a kapibara – jak to kapibara! – spędza czas na wypoczynku. Aby stawić czoła zagrożeniu, bohaterowie będą musieli nauczyć się współpracować i rozumieć swoje potrzeby.


 

Dzisiejszy świat pędzi w szalonym tempie. Warto się na chwilę zatrzymać.” – to zdanie można usłyszeć niemal na każdym kroku. W artykułach, książkach czy filmach często pojawiają się rozważania na temat presji, którą wywieramy na siebie jako społeczeństwo. Musimy czerpać z życia jak najwięcej, nie zostawiając czasu na odpoczynek. Ale czy rzeczywiście tak musi być? Naprzeciw temu szalonemu tempu wychodzi Flow, animacja w reżyserii Gintsa Zilbalodisa.

Film przenosi nas do magicznego lasu, wypełnionego bujną roślinnością i promieniami słońca. W tym rajskim zakątku mieszka czarny kotek, który uwielbia swoje samotne życie. Chodzi własnymi ścieżkami i korzysta z pozostałości ludzkiej infrastruktury. Niczego więcej mu nie potrzeba. Jednak jego sielanka kończy się w chwili, gdy świat, który tak dobrze zna, zostaje zalany przez wielką falę. Jego jedynym ratunkiem staje się dryfująca po wodzie drewniana łódka. Miłość kotka do samotności zostaje wystawiona na próbę – podobny pomysł na ratunek mają kapibara, ptak, lemur i pies. Razem przemierzają tajemniczą, zalaną krainę, stając przed coraz trudniejszymi wzywaniami.

Nowa rzeczywistość okazuje się czymś więcej niż tylko przypadkowym wypadkiem. Bohaterowie odkrywają w sobie wcześniej nieznane pokłady wrażliwości i siły, zaczynając doceniać obecność innych w swoim życiu.

Łotewski kandydat do Oscara to coś więcej niż animacja dla najmłodszych. Film proponuje widzom immersyjne doświadczenie, które sprawia, że czujemy się jak jedno z zagubionych w powodzi zwierząt. Kamera towarzyszy czarnemu kotkowi bez przerwy. Gdy ucieka przed stadem psów, sami czujemy zadyszkę. Gdy odpoczywa pod drzewem, niemal czujemy wiatr na skórze. Animacja zachwyca pięknem, dynamiką i dbałością o najmniejsze szczegóły. Nie znajdziemy tu dialogów znanych z produkcji Disneya – zwierzęta zachowują się jak zwierzęta i wydają dźwięki typowe dla swoich gatunków. Aby osiągnąć pełen realizm, twórcy wykorzystali prawdziwe nagrania odgłosów. Te elementy tworzą niezwykle dynamiczną opowieść osadzoną w przestrzeni, która może być równie dobrze magiczną dżunglą, jak i pobliskim laskiem.

Każdy znajdzie w tym filmie coś dla siebie. Jednym z przesłań jest refleksja nad tym, jak odnaleźć się w pędzącym świecie. Czarny kotek, rozpoczynając swoją podróż, nie wiedział, jak upolować rybę ani jak pływać. Z czasem jednak musiał nauczyć się niezbędnych umiejętności, by przetrwać w nowej rzeczywistości. Inną ważną lekcją jest to, że mimo różnic mamy ze sobą więcej wspólnego, niż nam się wydaje. Na łódce znalazły się przecież tak różne zwierzęta – kot, lemur, pies, kapibara i ptak. Przedstawiciele odmiennych gatunków musieli nauczyć się współpracować i troszczyć o siebie nawzajem, by dotrzeć do celu. To, co początkowo wydawało się przypadkowym spotkaniem, stało się początkiem przyjaźni – tak samo, jak u ludzi.

Flow to produkcja, którą warto zobaczyć w kinie. Feeria barw, doskonałe udźwiękowienie i ciemna sala kinowa zapewniają łatwą immersję. W jednej chwili siedzisz w wygodnym fotelu, a w następnej biegniesz po miękkiej trawie w magicznym lesie. Na ten film można zabrać dzieci, ale równie dobrze można pójść samemu jako dorosły. Uśmiechniecie się, wzruszycie i zrelaksujecie. Po prostu – go with the Flow, dosłownie.

HANNA KROCZEK - MOVIES ROOM


 

APETYT NA WIĘCEJ LA COCINA”

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Alonso Ruizpalacios

Scenariusz - Alonso Ruizpalacios

Zdjęcia - Juan Pablo Ramírez

Muzyka - Tomás Barreiro

Montaż - Yibran Asuad

Scenografia - Naolin Jiménez Montero

Dźwięk - Isabel Muñoz Cota, Javier Umpierrez

Raúl BrionesPedro

Rooney Mara - Julia

Anna Díaz - Estela

Motell Gyn Foster - Nonzo

Laura Gómez - Laura

Oded Fehr - Rashid

Eduardo Olmos - Luis


 


 


 

O FILMIE

Kuchnia wielkiej nowojorskiej restauracji jest jak mikrokosmos, w którym krzyżują się drogi grupy marzycieli z różnych stron świata. Ich aspiracje i pragnienia boleśnie konfrontują się z rzeczywistością zarządzanej żelazną ręką restauracji. Młoda lecz doświadczona kelnerka Julia i utalentowany kucharz Pedro muszą ukrywać swoją relację. Młodziutka Estela dopiero wchodzi w ten świat. Pracujący tu od lat Max za wszelką cenę chce udowodnić swój talent. Nonzo marzy, by sprowadzić do Nowego Jorku rodzinę. Na wszystkich z góry spogląda właściciel Rashid, dla którego liczy się tylko sprawnie funkcjonujący biznes. Gdy pewnego dnia rano, szef zmiany odkrywa kradzież, wszyscy stają się podejrzani.


 

Kino kulinarne od zawsze zajmowało szczególne miejsce w moim prywatnym rankingu, a najnowszy film meksykańskiego reżysera, Alonso Ruizpalaciosa bez wątpienia plasuje się w jego czołówce. Gdybym do opisu miała użyć tylko jednego słowa, brzmiałoby ono „nieoczywistość”. Ruizpalacios inspirując się sztuką The Kitchen Arnolda Weskera, tworzy portret Ameryki „od kuchni” – dosłownie i metaforycznie. Przestrzeń restauracji staje się sceną, na której wygrywane będą bieżące problemy życia codziennego. Szczególną rolę grają tu historie imigrantów, którzy nieustannie będą zawieszeni między marzeniami a brutalną rzeczywistością.

The Grill, restauracja należąca do niejakiego Rashida (Oded Fehr), znajduje się na Times Square. Jest stylizowana na typowy american diner, apoteozę amerykańskości. Przyciąga więc do siebie zarówno turystów, jak i stałych mieszkańców. Właściciel do pracy zatrudnia głównie imigrantów – często nielegalnych – którzy wciąż mają nadzieję na uzyskanie obiecanych wiz. Wśród nowych pracowników znajduje się Estela (Anna Diaz), młoda kobieta nieznająca angielskiego, spokrewniona z charyzmatycznym kucharzem Pedrem (Raùl Briones). Jej optymizm wobec nowego zatrudnienia szybko topnieje. Początkowo żywe, sympatyczne środowisko obnaża się jako agresywne i pełne uprzedzeń, a sama praca na kuchni osiąga wręcz zawrotne tempo. Stresu przysparza także dochodzenie w sprawie kradzieży pieniędzy z kasy.  

Bohaterowie filmu Ruizpalaciosa w większości są dalecy od jednoznaczności. The Grill stanowi mikrokosmos społeczeństwa – od imigrantów, na których położony jest największy nacisk, aż po osoby u władzy. Wszyscy są w pewien sposób ofiarami systemu, który zmusza ich do ciężkich wyborów, czyniąc postaciami trudnymi do oceny. Nie oznacza to jednak, że twórcy będą stronili od cynicznych komentarzy. Nie bagatelizują przy tym problemów, które chcieliby poruszyć. Wręcz przeciwnie. Zamazuje się prostą opozycję „dobry” / „zły", komplikuje je i nakłania widza do aktywnego zastanowienia.

Autentyczność, z którą reżyser obnaża Amerykę jako świat iluzji, sprawia, że atmosfera filmu staje się duszna. Oglądający odczuwa rosnący dyskomfort w związku z zachowaniem postaci, czy klaustrofobicznymi ujęciami. Szczególnie myślę tu o momentach, w których śledzimy poczynania Pedra, zbliżenie Pedra i Julii (Rooney Mara) w chłodni oraz rewelacyjną scenę serwisu podczas godzin szczytu. The Grill  jest zaprojektowane tak, by wszystko, co „nieprzyjemne” ukryć na zapleczu — dla jednych będzie to widok nielegalnego imigranta, dla innych agresja, wyzysk i wszechobecne wykluczenie. Na zewnątrz zaś pozostanie widoczny schludny ideał-urocze kelnerki (w dużej mierze białe) oraz luksus sprzedawany jako coś naturalnego.

Jednak mrzonka o dostatku jest przeznaczona dla turystów, którzy mają zachłysnąć się amerykańską ideą. Ameryka to nie kraj, mówi w kilku scenach Pedro. Ameryka to pułapka.  Ci, którzy dali się jej porwać, spotkali się z zawodem. Są to na przykład nielegalni pracownicy kuchni, którzy chcieliby od życia czegoś więcej, ale nie mają już siły marzyć o niczym innym, jak o godnym życiu. Kiedy przebywają ze sobą, dostrzegają swoją jednostkowość, która w oczach innych ginie. Podobnie z resztą dzieje, gdy kucharze patrzą na pracujące w The Grill kelnerki. W ich oczach stają się przedmiotem, na który przenoszą niespełnione ambicje wraz z frustracją. 

Ruizpalacios nieustannie podkreśla, że problematyka jego filmu nie jest niczym nowym. Pomimo stylizacji (czarno-biały obraz, uciekanie się do starszych technik kina, czy restauracja nawiązują do przełomu lat 50/60), zauważalny jest brak czasowości. Ciężko dokładnie określić, kiedy dzieje się film. Jest mieszanką kina współczesnego i z epoki. Kryzys Ameryki nie pojawił się więc nagle. Można pokusić się nawet o stwierdzenie, że był tam od początku, a współcześnie powtarza się w zmienionych formach. 

La Cocina. Apetyt na więcej rozbraja mit o amerykańskim śnie. Film spod znaku arthouse w ciekawy sposób korzysta z utartych schematów kina kuchni, które od jakiegoś czasu królują na streamingach i nie tylko. Ciekawe metafory, niejednoznaczne postaci i artystyczna teatralność są mocną stroną obrazu Ruizpalaciosa. Atut stanowią także świetne kadry, każdy z nich przemyślany i wspaniale wyreżyserowany. 

Czy film jest bezbłędny? Na pewno nie. Dla niektórych będzie on przydługi, a niektóre metafory wydadzą się banalne. Ze względu na rosnący podczas oglądania dyskomfort, może to być seans męczący. Jednak zarówno pod względem merytorycznym jak i artystycznym, jest to film ciekawy i wartościowy. Jeśli poszukujecie kina nieoczywistego, o którym myśli się dłużej niż pierwsze godziny po projekcji, warto wybrać się na seans. 

BIANKA TURZYŃSKA - MOVIES ROOM


 

ARMAND”

2024 - Europejska Nagroda Filmowa (od 1997) 

Europejskie odkrycie roku - Prix FIPRESCI

Cannes - Złota Kamera - Nagroda dla najlepszego debiutanta Halfdan Ullmann Tøndel


 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Halfdan Ullmann Tøndel

Scenariusz - Halfdan Ullmann Tøndel

Zdjęcia - Pål Ulvik Rokseth

Muzyka - Ella van der Woude

Montaż - Robert Krantz

Scenografia - Mirjam Veske

Dźwięk - Helge Bodøgaard, Mats Lid Støten

Renate Reinsve - Elisabeth

Ellen Dorrit Petersen - Sarah

Endre Hellestveit - Anders

Thea Lambrechts Vaulen - Sunna

Øystein Røger - Jarle

Vera Veljovic-Jovanovic - Ajsa

Assad Siddique - Faizal


 


 


 

O FILMIE:

Armand znowu sprawia kłopoty w szkole. Jego ekscentryczna matka (Renate Reinsve) zostaje wezwana na spotkanie z nauczycielką. Ku jej zdziwieniu, w szkole czekają na nią również rodzice innego chłopca. Nikt z obecnych nie wie, co tak naprawdę się wydarzyło. Ten (być może) drobny incydent między chłopcami jest niczym szpila, która przebija balon napięcia pomiędzy ich matkami. Dochodzi do eskalacji konfliktu, gdzie prawda miesza się z kłamstwem, a bohaterki rozpoczynają psychologiczną walkę o uwagę i zaufanie.

Armand znowu sprawia kłopoty w szkole. Jego ekscentryczna matka (Renate Reinsve) zostaje wezwana na spotkanie z nauczycielką. Ku jej zdziwieniu, w szkole czekają na nią również rodzice innego chłopca. Nikt z obecnych nie wie, co tak naprawdę się wydarzyło. Ten (być może) drobny incydent między chłopcami jest niczym szpila, która przebija balon napięcia pomiędzy ich matkami. Dochodzi do eskalacji konfliktu, gdzie prawda miesza się z kłamstwem, a bohaterki rozpoczynają psychologiczną walkę o uwagę i zaufanie."Prawdziwy ból" to historia kuzynów Davida (Jesse Eisenberg) i Benji'ego (Kieran Culkin), którzy razem wybierają się do Polski, aby uczcić pamięć ukochanej babci. Podczas tej podróży, odkrywają nie tylko nieznane dotąd miejsca oraz fakty z historii ich rodziny, ale próbują też odbudować trudne i pełne napięć relacje. Mit Medei jest głęboko zakorzeniony w europejskiej kulturze i nie przestaje fascynować kolejnych pokoleń twórców. Tragiczna historia córki Ajetesa rozkochanej w Jazonie, która porzucona przez herosa i skazana na wygnanie zabiła swoje dzieci, stawia niebywale trudne pytania natury moralnej i uniemożliwia pochopną ocenę bohaterki. W wersji filmowej starożytną opowieść starali się zinterpretować m.in. Pier Paolo Pasolini i Lars von Trier, a teraz dołącza do nich Alice Diop, utalentowana dokumentalistka o senegalskich korzeniach. Oglądając "Saint Omer", trudno jednak uwierzyć, że mamy do czynienia z jej pełnometrażowym debiutem fabularnym. Film wychowanej we Francji autorki uderza bowiem formalną dyscypliną i bezkompromisowością oraz wyróżnia się niekonwencjonalnym podejściem do formuły dramatu sądowego. Diop zadziwia też niebywałym wyczuciem, z jakim dotyka najbardziej mrocznych i przytłaczających stanów ludzkiej psychiki oraz problemów przekraczających znane nam granice etyczne.


 

Jest w "Armandzie" taka scena: Elizabeth, Sarah i Anders dowiadują się, jak szkoła potraktuje niepokojący incydent między ich synami. Nauczycielka mówi o roli specjalnego asystenta, który będzie pilnował i obserwował sześciolatków, a także o opracowaniu listy indywidualnych działań z myślą o rodzicach. Nagle Elizabeth wybucha głośnym, kompulsywnym śmiechem. Jej zachowanie burzy przebieg spotkania i odpowiada na absurdalność procedur oraz bezradność szkolnej kadry wobec całego zajścia. Anders ledwie powstrzymuje chichot, a poważne miny dyrektora i jego koleżanek tylko wzmagają tragikomiczny efekt. Wreszcie śmiech Elizabeth zamienia się w płacz i kobieta wychodzi z sali. Oto "Armand" w pigułce. Rozpięty między skrajnymi reakcjami, postawami i emocjami. Świadomy konwencji i zupełnie nieprzewidywalny. Zaangażowany społecznie i krytycznie zdystansowany. Chłodny i gęstniejący od napięć.


 

Pełnometrażowy debiut Halfdana Ullmanna Tøndela został ciepło przyjęty w Cannes, gdzie zdobył Złotą Kamerę. Choć młody norweski twórca nie wypłynął jeszcze na szerokie wody, kino ma we krwi. Jeśli jesteś wnukiem Ingmara Bergmana i Liv Ullmann, masz dwa wyjścia: albo zmieniasz nazwisko albo obierasz ścieżkę filmową. Żarty żartami, ale rodzinne dziedzictwo musi ciążyć debiutantowi, który chce zaznaczyć swoją obecność i momentalnie odciąć się od wszelkich porównań. Szczęśliwie jego film nie jest epigoński ani bergmanowski. Nie trzeba doszukiwać się tu wpływów szwedzkiego klasyka i rozmyślać, kiedy Ullmann Tøndel wyjdzie z cienia wielkich przodków. Powiem więcej, "Armand" zachowuje pełną autonomię i wyrasta na jeden z najważniejszych tegorocznych debiutów.


 

Na papierze mamy prosty konflikt, starcie charakterów i kameralny dramat zamknięty w czterech szkolnych ścianach. Po jednej stronie staje Elizabeth, matka Armanda, a po drugiej - Sarah i Anders, rodzice Jona. W role mediatorów próbują wejść dyrektor i dwie nauczycielki, którzy nie wiedzą dokładnie, co zaszło między uczniami. Film niby porusza się po znajomych torach i kreśli jaskrawe portrety bohaterów, ale co rusz odsłania kolejne warstwy, gubi tropy i komplikuje analizę sytuacji. Scenariusz okazuje się zadziwiająco pojemny, katalogując tak różne problemy jak wadliwość norweskiego systemu edukacji, dyktat współczesnej poprawności, siła uprzedzeń czy ślepota matczynej oceny. Ullmann Tøndel celowo każe postaciom usiąść w ławkach, bo znów zostają poddane ocenie i same zaczynają wydawać wyroki. Najłatwiej skazać Elizabeth, popularną, ekscentryczną aktorkę, która samotnie wychowuje Armanda po śmierci męża. Kobieta wszędzie wchodzi jak huragan i łatwo dezorientuje rozmówców. Sarah zarzuca jej, że cały czas coś odgrywa i ucieka od odpowiedzialności. Żona Andersa jest zresztą odwrotnością Elizabeth - poukładaną, chowającą emocję i skromną. Z czasem orientujemy się, że czarno-białe podziały nie wyjaśniają ich niejednoznacznej relacji ani psychologicznych motywów. Walka o sprawiedliwość i karę może zaś oznaczać nie tylko macierzyńską troskę, ale i posłużenie się dzieckiem jak narzędziem w grze resentymentów i krzywd.


 

"Armand" otwarcie wyraża też wątpliwość, czy dojdziemy do prawdy, jeśli każde z rodziców ufa tylko wersji swojego syna. Teoretycznie pracownicy szkoły mają służyć pomocą, ale ich uwikłanie w procedury, lęk przed medialnym skandalem i sztuczna uprzejmość tylko potęgują wrażenie impasu. Ullmann Tøndel stopniowo obnaża paradoksy norweskiego systemu, który nikomu nie przypisuje winy, a jednocześnie wytwarza sposoby radzenia sobie nawet z niesfornymi sześciolatkami. Ważniejsze od szczerych rozmów i zrozumienia cudzej perspektywy wydają się zapisane w statutach ideały i nieludzkie sztywne normy. Nie wspominając o dobrym imieniu instytucji, która góruje nad okolicznym krajobrazem niczym gotyckie zamczysko. Im bliżej finału, tym więcej w powietrzu absurdu, nerwowości i hipokryzji. Dyrektor i nauczycielki tracą kontrolę nad wydarzeniami, gubią się w osądzie rodziców i uczniów i muszą podejmować radykalne decyzje. Sarah i Anders przestają być zgodni, bo inaczej postrzegają Elizabeth i niedawne wyznania Jona. Elizabeth przegrywa walkę ze stereotypem wdowy, samotnej matki i kobiety wyzwolonej, żyjącej też dla siebie. Film doprowadza dorosłych do ściany i zdejmuje im maski, pod którymi kryją się codzienne skazy. Wszyscy oni zrównują się w potrzebie budowania bezpiecznej iluzji, która chroni przed chaosem, traumą lub podporządkowaniem się cudzym schematom.


 

Historia zyskuje dzięki wyrafinowanej, nieoczywistej formie. Kamera filmuje twarze bohaterów w intymnej bliskości, rejestrując nawet cienkie strużki potu, a ciasne kadrowanie tylko podkreśla duszną, niewygodną atmosferę. Deszczowe chmury wiszą nad budynkiem podstawówki jako zapowiedź emocjonalnej burzy, przez którą przejdą Elizabeth, Sarah i Anders. Przyciemnione, puste korytarze wyrażają dziwny niepokój i tajemnice kryjące się zarówno w przeszłości, jak i obecnym życiu tej trójki. Jeszcze mroczniejsze skojarzenia wywołują nastrojowe kompozycje Elli van der Woude, które dopełniają iście gotycki anturaż filmu. Ullmann Tøndel zdumiewa jednak najbardziej, gdy sięga po sceny wizyjne i musicalowe. Dopiero wtedy poczucie odrealniania i zachwiania ustalonego porządku staje się wszechogarniające. Znajoma przestrzeń szkolna przypomina nagle osobliwe miejsce nawiedzane przez głęboko uśpione strachy i fantazje. "Armand" wyswobadza się z ram dramatu społecznego i śmiało flirtuje z kinem grozy, poetyką snu czy tradycją psychoanalizy. Mam drobne wątpliwości, czy w ostatnich sekwencjach reżyser nie przesadził z ilością symboli i metafor, ale fabularna konstrukcja wcale się nie rozpada.

Oddzielnym ekranowym zjawiskiem jest 
Renate Reinsve, która rolą Elizabeth potwierdza gwiazdorski talent i wysokie ambicje. Po sukcesie "Najgorszego człowieka na świecie" jej kariera nabrała rozpędu i przekroczyła granice Skandynawii. Ten rok należy do Norweżki, która błyszczy m.in. w "A Different Man" i "Uznanym za niewinnego". Próba wyważenia hollywoodzkich drzwi nie musi się kłócić z pracą w ojczyźnie, zwłaszcza, że takie kreacje jak w "Armandzie" dają Reinsve artystyczne spełnienie. Wspomniana już scena z napadem śmiechu dowodzi, jak wszechstronną i uniwersalną jest aktorką. Nie ograniczają jej żadne konwencje i wyzwania, a Elizabeth wpisuje się w poczet najciekawszych współczesnych bohaterek. Jeśli mierzyć sukces debiutu godnymi zapamiętania momentami i rolami, "Armand" otrzymuje dyplom z wyróżnieniem. Chyba nikt by się nie obraził, gdyby Ullmann Tøndel i Reinsve znów połączyli siły. Póki co, śledźmy uważnie ich drogę, która zapewne prowadzi na sam szczyt. 

WOJCIECH TUTAJ - FILMWEB

       
 

MILIONERZY”


 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Romain Choay, Maxime Govare

Scenariusz - Maxime Govare, Romain Choay

Zdjęcia - Patrick Ghiringhelli

Muzyka - Lionel Limiñana, David Menke

Montaż - Samuel Danési

Scenografia - Damien Rondeau

Kostiumy - Pauline Jacquard

Dźwięk - Marc Doisne, Julien Martin

Fabrice Eboué - Paul Roussel

Audrey Lamy - Louise Roussel

Anouk Grinberg - Sandra Arnaud

Pauline Clément - Julie

Louise Coldefy - Mathilde Lévy

Sami Outalbali - Ahmed El Hajji

Victor Meutelet - Thomas Masson


 


 


 

O FILMIE

 

Film składa się z czterech niezależnych historii. W pierwszej pewne małżeństwo, przebywając na wakacjach z dziećmi, znajduje w aucie zwycięski los. W drugiej historii pewna samotna kobieta wygrywa miliony na loterii, a niedługo po wygranej wpada na przystojnego nieznajomego, który błyskawicznie umawia się z nią na randkę. W trzeciej historii, pewien arabski zamachowiec, planując atak bombowy, kupuje odruchowo w kiosku los na loterię. I na chwilę przed atakiem w metrze, dowiaduje się, że jego los wygrał. Czwarta historia dzieje się w domu spokojnej starości, gdzie pewien emeryt na wieść o swojej wygranej w loterii, dostaje zawału serca i umiera z losem w ręku.


 

Maxime Govare po sukcesie Krewetek w cekinach powraca z nową komedią Milionerzy. Jako fanka francuskiego poczucia humoru nie mogłam się doczekać produkcji opowiadającej o pechowych losach zwycięzców loterii. 

Milionerzy to zbiór 4 niezależnych historii o zwycięzcach loterii oraz o przeciwnościach losu, które ich spotykają. Każda z postaci wydaje się coraz to bardziej pechowa, a francuskie poczucie humoru (momentami pozbawione hamulców) sprawia, że obok tej komedii nie da się przejść obojętnie. Na korzyść przemawia również fakt, że opowieści są od siebie całkowicie różne.

Pierwsza to obraz rodziny, w której żona (Audrey Lamy) ma wieczne pretensje do męża (Fabrice Eboué) o kwestie finansowe. Okazuje się jednak, że mężczyzna wygrał na loterii 2 miesiące temu i ma godzinę, aby odebrać nagrodę. Spokojny wyjazd do babci zmienia się w szalony rajd do kolektury. Kolejna historia to opowieść o Julie (Pauline Clément), która zaledwie kilka minut po otrzymaniu wygranej zostaje potrącona przez przystojnego rowerzystę (Victor Meutelet). W trzeciej części Ahmed (Sami Outalbali), planujący atak terrorysta, przy zakupie karty SIM bierze (dla niepoznaki) również los. Jak się okazuje – szczęśliwy. Ostatnia historia opowiada o pracownikach domu spokojnej starości, którego mieszkaniec umiera na zawał po odkryciu wygranej. Personel dzieli się pieniędzmi, ale spotyka ich dziwna klątwa…

Maxime Govare nie bierze jeńców. W Milionerach dostaje się po równo zarówno Francuzom z krwi i kości, jak i imigrantom czy terrorystą. Osią całej fabuły jest wygrana na loterii. Dość szybko okazuje się, że miliony euro na koncie nie wpływają na szczęście w życiu. Wręcz przeciwnie. Bohaterowie, najczęściej w szaleńczym pościgu za bogactwem czy po utraceniu logicznego myślenia, sprowadzają na siebie coraz to nowe kłopoty. Nawet pozornie normalne postacie szybko zmieniają się w chciwców, ślepych na to, co się dzieje wokół. Może właśnie takie przesłanie niosą Milionerzy? Pieniądze szczęścia nie dają, a wręcz sprawiają coraz więcej kłopotów. Co więcej, bogactwo sprawia, że ludzie najzwyczajniej w świecie głupieją.

Nie chcę jednak szukać w Milionerach moralizatorstwa. To po prostu dobra komedia idealna na szarobury jesienny wieczór. Film bez problemu wywoła uśmiech na twarzy. Nie tylko głupota i zaślepienie bohaterów są komiczne. Sytuacje, które wymyślili twórcy, bywają zabawne same przez się. Osobiście jestem ogromną fanką historii o terroryście, którego ideały związane z samobójczym zamachem znikają w jednej chwili. Wystarczyło, że wygrał los na loterii. Jednak aby korzystać ze swojego bogactwa, musi odwołać całą akcję i przekonać swoich współtowarzyszy, że mogą się bardziej przyczynić do udoskonalania świata, wydając pieniądze, niż decydując się na atak terrorystyczny.

W obsadzie nie znajdziemy gwiazd francuskiej kinematografii. To raczej mniej znane nazwiska, ale nie można odmówić im talentu. Poczciwe twarze są niczym ten everyman, czyli są jak każdy z nas. Może właśnie dzięki temu Milionerzy, mimo swoich przerysowań, wypadają bardzo naturalnie. Twórcy postawili na aktorów, z którymi każdy może się utożsamić lub znaleźć w nich odbicie siebie czy swoich wad. To duży plus dla produkcji, która wszak opowiada o zwykłych ludziach postawionych w niezwykłych sytuacjach.

Milionerzy nie są jednak filmem, do którego będę wracać. Jest to porządna francuska komedia, którą obejrzy się raz i właściwie tyle. Nie ma w sobie takiej siły przebicia, żeby wpisać się w pamięć jako rozweselający klasyk. Ponadto za drugim razem prawdopodobnie nie będzie już tak bawić, bo element zaskoczenia związany z poszczególnymi historiami nie będzie już działał. Nie zmienia to faktu, że na pewno polecę tę produkcję znajomym, zwłaszcza tym, którzy lubują się w specyficznym, francuskim poczuciu humoru.

KATARZYNA JARCZYK - POPKULTUROWCY


 

 

DAJ MI SZANSĘ”

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Jean-Pierre Améris

Scenariusz - Jean-Pierre Améris, Marion Michau

Zdjęcia - Virginie Saint-Martin

Muzyka - Guillaume Ferran

Montaż - Christine Lucas Navarro

Dźwięk - Laurent Lafran


 

Louane Emera - Marie-Line Leroy

Michel Blanc - Sędzia Gilles d'Outremont

Victor Belmondo - Alexandre Moreno

Philippe Rebbot - Pan Leroy

Nathalie Richard - Evelyne

Alexandra Gentil - Johanna Leroy

Ekaterina Rusnak - Gala

O FILMIE

 

 

Marie-Line, młoda kobieta po 20-ce o różowych włosach, jest kelnerką w kawiarni. W kawiarni poznaje studenta, z którym rozpoczyna romans, ale ten postanawia ją niespodziewanie porzucić. Marie-Line w przypływie gniewu reaguje aktem agresji i w sądzie zostaje zobowiązana do zapłacenia odszkodowania. Nagle życie przestaje wyglądać już tak różowo. Jednak okazuje się, że stary zrzędliwy sędzia, który wydał wyrok w jej sprawie, sam nie posiada prawa jazdy. Sędzia składa więc Marie-Line ofertę nie do odrzucenia - ma ona na miesiąc zostać jego kierowcą. Dzięki temu zarobi pieniądze i będzie mogła spłacić sądową karę. Jednak spotkanie dwójki ludzi z tak różnych światów wywróci ich życie do góry nogami. W ciągu tego miesiąca przekonają się, że razem mogą jednak wszystko!