Dyskusyjny Klub Filmowy Powiększenie

 

 

 

  

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” MARZEC 2024 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

HOV TO HAVE SEX

04.03.2024

19.00

98 MIN

2

„KLUB CUDOWNYCH KOBIET”

11.03.2024

19.00

91 MIN

3

„SAINT OMER”

18.03.2024

19.00

122 MIN

4

„WANDEA ZWYCIĘSTWO ALBO ŚMIERĆ”

25.03.2024

19.00

100 MIN

 

HOV TO HAVE SEX

2023 CANNES

Przegląd Un Certain Regard - Najlepszy film Molly Manning Walker

 

2023  - EUROPEJSKA AKADEMIA FILMOWA

Europejskie odkrycie roku - Prix FIPRESCI

 

2023 - MFF W VALLADOLID

Jury Młodych - Najlepszy film w konkursie głównym Molly Manning Walker

 

Nagroda Specjalna - Nagroda im. Miguela Delibesa i Pilar Miró Molly Manning Walker

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Molly Manning Walker

Scenariusz - Molly Manning Walker

Zdjęcia - Nicolas Canniccioni

Muzyka - James Jacob

Montaż - Fin Oates

Scenografia - Luke Moran-Morris

Kostiumy - George Buxton

Dźwięk - Steve Fanagan, Nikos Konstantinou, James Trusson,   Alistair Bolt

Mia McKenna-Bruce - Tara

Lara Peake - Skye

Samuel Bottomley - Paddy

Shaun Thomas - Badger

Enva Lewis - Em

Laura Ambler - Paige

Eilidh Loan - Fi

Daisy Jelley - Gemma

Elliot Warren - Elliot

O FILMIE

"How to Have Sex" to opowieść o trzech dziewczynach, które w oczekiwaniu na wyniki szkolnych egzaminów jadą na greckie wakacje życia: bawią się do upadłego i zamierzają sprawić, by jedna z nich straciła wreszcie dziewictwo. Wydawać by się mogło, że takich historii kino widziało już wiele: dzikie wakacje, dzika zabawa, dzikie pragnienia. Jednak ten słoneczny film o szalonym summer break niepostrzeżenie staje się opowieścią o pierwszych rozczarowaniach i inicjacji w mroczne strony dojrzewania. Manning Walker doskonale wykorzystuje female gaze i tworzy pełen empatii wiarygodny portret dziewczyńskości.

 

Czyżbyśmy mieli rok najbardziej "niewygodnych" scen łóżkowych? W "Niebezpiecznym kochankuSusanny Fogel bohaterka, będąc w intymnej sytuacji z chłopakiem, wychodziła z ciała i dyskutowała sama ze sobą, czy aby nie pora już przerwać tę żenadę, a widz czuł się niezręcznie, jakby był w pokoju razem z nimi. W "How to Have SexMolly Manning Walker nie ma tak inscenizacyjnie wydumanego konceptu, ale treść jest z grubsza podobna. Również tu stosunek seksualny jest czymś na kształt psychomachii. Zamiast dyskutować z partnerem, bohaterka dyskutuje w głowie z siedzącymi jej na ramionach aniołkami i diabełkami kulturowych kontekstów oraz społecznych imperatywów. A tymczasem sytuacja ewoluuje, niekoniecznie po jej myśli. Łatwo powiedzieć komuś "powiedz nie". Trudniej samemu powiedzieć "nie". Tytuł zapowiada poradnik, ale film Molly Manning Walker to raczej anty-poradnik: jak seksu nie uprawiać.

Bohaterkami są trzy szesnastoletnie przyjaciółki. Tara (Mia McKenna-Bruce), Em (Enva Lewis) i Skye (Lara Peake) wybrały się do Grecji na wakacjo-imprezę. Dziewczyny czekają na wyniki szkolnych egzaminów, które mogą zaważyć na ich przyszłości. Mają więc zamiar stłumić stres mieszanką tańca, alkoholu i seksu. Tara, która jako jedyna nie miała jeszcze seksualnych doświadczeń, czuje presję, by dorównać koleżankom i przeżyć niezapomniany Pierwszy Raz. Siłą rzeczy "egzamin dojrzałości" wyrasta tu więc na metaforę. Tarę czeka bowiem test z relacji: między chłopakami i dziewczynami, ale też między samymi dziewczynami. Test charakteru, empatii i wyobrażeń.

"How to Have Sex" to bowiem film opowiedziany w trybie "oczekiwania kontra rzeczywistość". Walker najpierw filmuje świat bohaterek przez imprezowe różowe okulary, dając się porwać rytmowi zabawy. Kamera jest żywa, obraz pulsuje, dominuje stylistyczny i emocjonalny haj, realizm neonowo-instagramowy. Po libacji musi jednak przyjść kac, po ekscesie - moralniak. Długie, niepokojące ujęcie kurortu rankiem po imprezie pełni tu rolę narracyjnej grubej krechy, filmowego znaku interpunkcyjnego. Kamera trzyma kadr długo, jakby za długo, rejestrując krajobraz po bitwie: uliczkę zaśmieconą butelkami, papierkami i zapewne wydzielinami. Widz zaś skanuje obraz, jakby oglądał "Coś za mną chodzi", wyczekując z trwogą, czy na horyzoncie pojawi się ocalała z "formacyjnego doświadczenia" bohaterka. Walker opowiada tu o seksualnej inicjacji w tonacji prawie-że-horroru. W jej obiektywie wakacyjny odpowiednik amerykańskiego "spring break" jest raczej "łamaniem sprężynki" niż "przerwą wiosenną". Podobnie z "clubbingiem", któremu bliżej do "pałowania" ("club" to po angielsku również "maczuga").

Ale "horror" to słowo na wyrost. Bo "How to Have Sex" pokazuje przede wszystkim, że potencjał na traumę tkwi niekoniecznie w najjaskrawszym imprezowym ekscesie (choć ten oczywiście dostarcza sprzyjających warunków). Przemoc to nie tylko otwarta agresja, wykrzykniki i wielkie litery. Przemoc potrafi objawić się w niuansach. W intymnych momentach sam na sam, w chwilach, gdy negocjowane są granice, a wstyd, presja i niedoświadczenie (nie mówiąc o alkoholu) utrudniają klarowne myślenie. Walker prowadzi swoją bohaterkę od słodkiego zanurzenia się w balangowym haju przez ciąg - nazwijmy to - "interpersonalnych komplikacji" po stan gorzkiej refleksji nad tym, co przeżyła i - jak sobie uświadamia - niekoniecznie przeżyć chciała. Filmowana bardzo uważnie (i z bardzo bliska) Mia McKenna-Bruce świetnie portretuje tu spektrum emocji, przez jakie przechodzi Tara. "How to Have Sex" to poniekąd film o jej twarzy, film o robieniu dobrej miny do złej gry. Opowieść o dziewczynie, która z coraz większym wysiłkiem próbuje ukryć swój dyskomfort.

Jak się okazuje, nowa wrażliwość i instagramowe filtry nie uodparniają młodego pokolenia na szkodliwe inicjacyjne mity pierwszych razów i ostrych podrywów. Rytuały umizgów - prężący mięśnie i obczajający "towar" chłopcy, wypychające biusty i śmiejące się zalotnie dziewczyny - wyglądają tu raz zabawnie, a raz wręcz strasznie, chociaż są też - po prostu - zwyczajne. Ale wbrew temu, że "How to Have Sex" płynie w rytmie: a) budowanie oczekiwań, b) cios po łapkach i c) wnioski - Walker nie idzie w moralizowanie. To nie jest film typu "dziewczyny, siedźcie w domu i zakuwajcie zamiast imprezować". Wspomniany "moralniak" nie jest tu więc protekcjonalnym "a nie mówiłam?" reżyserki. Wręcz przeciwnie: Walker z wyczuciem i empatią pokazuje po prostu pułapkę społecznych kodów romansu. How to watch a good film? Właśnie tak. 

JAKUB POPIELECKI - FILMWEB

 

„KLUB CUDOWNYCH KOBIET”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Thaddeus O'Sullivan

Scenariusz - Jimmy Smallhorne, Timothy Prager, Joshua D. Maurer

Zdjęcia - John Conroy

Muzyka - Edmund Butt

Montaż - Alex Mackie

Scenografia - John Hand

Kostiumy - Judith Williams

Dźwięk - Robert Flanagan, Alex Outhwaite, Ed Trousseau

Maggie Smith - Lily Fox

Laura Linney - Chrissie Ahearn

Kathy Bates - Eileen Dunne

Agnes O'Casey - Dolly Hennessy

Stephen Rea - Frank Dunne

Mark O'Halloran - Ojciec Dermont Byrne

Eric D. Smith - Daniel Hennessy

Mark McKenna - George Hennessy

 

O FILMIE

Lata sześćdziesiąte XX wieku. Trzy kobiety z robotniczej dzielnicy Dublina – Lily (Maggie Smith), Eileen (Kathy Bates) i Dolly (Agnes O'Casey), pragną odbyć pielgrzymkę do słynnego francuskiego sanktuarium w Lourdes. Dzięki parafialnemu konkursowi talentów mogą wreszcie zrealizować to marzenie. Gdy ruszają w podróż, dołącza do nich mocno sceptyczna Chrissie (Laura Linney), która pod urokiem osobistym i pewnością siebie ukrywa zgorzknienie. Po drodze ożywają dawne urazy, zmuszając uczestniczki wyprawy do konfrontacji z bolesną przeszłością. Czy przyjaźń i współczucie przyniosą uzdrawiający efekt?

Potrzebujemy takich filmów. Na pewno ja ich potrzebuję. W coraz bardziej rozchwianym, niepewnym czasie powszechnego cynizmu i nihilizmu potrzebuję w kinie pozytywnego przekazu. "Klub cudownych kobiet" jest doskonałą propozycją na rozpoczynającą się właśnie szarą jesień. Ten film podtrzymuje na duchu, jest szczery i ma pozytywne przesłanie. Z pozoru jest to świat, który znamy z filmów Kena Loacha i Mike’a Leigh. Lata 60. XX wieku, robotnicza dzielnica Dublina i kobiety z trudem dbające o domowe ognisko. Patriarchalna struktura społeczna, silna figura proboszcza z ery przed wybuchem skandali w irlandzkim kościele hierarchicznym i marzenie o wyrwaniu się z rytmu dnia codziennego - to wszystko nadawało się na rasową społeczną opowieść pomieszaną z wyspiarskim gniewem wymienionych wyżej filmowców. "Klub cudownych kobiet" od samego początku jest jednak filmem zupełnie innym. Bliżej mu do pogodnego "Goło i wesoło" (chodzi o film z 1996 roku, a nie tegoroczną dziwaczną serialową kontynuację), choć mniej w nim społecznego pazura.  Lily (Maggie Smith), Eileen (Kathy Bates) i Dolly (Agnes O’Casey) są przyjaciółkami od lat. Znają się na wylot i przez lata pilnowały sekretów swojej parafialnej i dzielnicowej wspólnoty. Strzegą tajemnic, rozwiązują lokalne problemy, ale jednocześnie są przyspawane do swoich ról społecznych, które chcą choć na chwilę rozluźnić. Mają jedno marzenie. Chcą pojechać na pielgrzymkę do Lourdes, co może się ziścić, jeżeli wygrają konkurs muzyczny w swojej parafii. Pragną jechać z różnych powodów. Jedna ma problemy zdrowotne, inna chce wyprosić Matkę Boską o spokój ducha, a jeszcze inna chce sprawdzić, czy miejsce objawień nie jest przekrętem kościoła, choć jego przedstawiciel ojciec Dermot (Mark O’Halloran) jest dla członkiń klubu wielkim autorytetem. Cóż, irlandzkie i polskie dualistyczne spojrzenie na katolicyzm jest bardzo podobne. Jest też chłopiec (Eric Smith), który od dziecka nie wypowiedział ani jednego słowa. Na pielgrzymkę zabiera się również sceptyczna i zdystansowana do religii Chrissie (Laura Linney), która powróciła do miasta po 40-letnim pobycie w USA. Dlaczego wyjechała i skąd niechęć wobec niej u trzech przyjaciółek? Finał wszystkich sporów, żali i pretensji będzie miał miejsce w lodowatej wodzie górskiego źródełka w Lourdes. Nominowany do Emmy reżyser Thaddeus O’Sullivan opowiada prostą historię, która ma jeden cel. Ma poruszyć, momentami rozbawić i wprowadzić widza w zadumę. Egzystencjalną, ale na poziomie dalekim od wielkich filozoficznych i teologicznych pytań. Bez reżyserskich fajerwerków (to jednak film telewizyjnego rzemieślnika) i ambicji wzbicia filmu na ideologiczne czy religijne tory. To ciekawe, że w irlandzkie kobiety z 1967 roku wcielają się Angielki i Amerykanki, co czuć w uroczo wykoślawionym irlandzkim akcencie (szczególnie u urodzonej na południu USA Bates). Niemniej jednak to uniwersalizuje opowieść, odrywając ją od hermetycznego i specyficznego świata Irlandii. Świata pięknie sfotografowanego przez Johna Conroya. "Klub cudownych kobiet" opiera się na kreacjach wybitnych aktorek, które mają flow i wyczuwalna jest między nimi urzekająca ekranowa chemia. Choć temperatura filmu obniża się, nomen omen, w zimnym źródełku we francuskich górach, to solidne zbudowanie psychologiczne każdej z bohaterek daje satysfakcję. Trudno jednak by tak nie było, zbierając na ekranie kobiecy gwiazdozbiór, który wspólnie może pochwalić się trzema Oscarami, kilkoma Złotymi Globami i stosem innych nagród. Dodać tutaj trzeba jeszcze Stephena Reę, który rozczula i kradnie kilka scen jako uczciwy robotnik, ale też przedstawiciel odchodzącego patriarchalnego świata, nie umiejącego ugotować obiadu licznemu potomstwu, gdy żona pojedzie na wycieczkę. Irlandzkie historie dobrze się sprzedają w Polsce, bo ukształtowani przez katolicyzm Irlandczycy i Polacy mają ze sobą wiele wspólnego. Zarówno w tym pozytywnym aspekcie, jak i negatywnym. Zamiatanie pod dywan rodzinnych grzechów (bo "co ludzie powiedzą?") jest czymś, co nas mocno łączy. O tym jest też ten film, choć nie ma być wcale społeczną lustracją. Dobrze też, że "Klub cudownych kobiet" nie rości sobie ambicji do bycia rozliczeniem z dawnym systemem, gdzie pozycja kobiet była zupełnie inna, oraz unika nachalnej religijnej narracji o cudownym uzdrowieniu w miejscu, w którym katolicy wierzą, że objawiła się Maryja. To prosta opowieść o przebaczeniu, potrzebie miłości i sile ducha. Ma inspirować i podnosić na duchu. Tylko tyle. Aż tyle. Reklama

ŁUKASZ ADAMSKI – INTERIA FILM

 

„SAINT OMER”

2022     - MFF W WENECJI - BIENNALE CINEMA

 

Lew Jutra - Nagroda im. Luigiego de Laurentiisa

dla najlepszego filmu debiutanta Alice Diop

 

Srebrny Lew - Wielka nagroda Jury Alice Diop

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Alice Diop

Scenariusz - Alice Diop, Marie N'Diaye, Amrita David

Zdjęcia - Claire Mathon

Montaż - Amrita David, Faruk Yusuf Akayran

Scenografia - Anna Le Mouël

Kostiumy - Annie Melza Tiburce

Dźwięk - Emmanuel Croset

Kayije Kagame - Rama

Guslagie Malanda - Laurence Coly

Valérie Dréville - Przewodnicząca

Aurélia Petit - Prof. Vaudenay

Xavier Maly - Luc Dumontet

Robert Cantarella - Radca Prawny

Salimata Kamate - Odile Diata

Thomas de Pourquery - Adrien

Kayije Kagame - Rama

O FILMIE:

Rok 2016. Paryska pisarka i profesorka Rama (Kayije Kagame) udaje się do Saint Omer niedaleko Calais, aby napisać reportaż literacki o szokującej sprawie kryminalnej. Zasiada na sali sądowej, przysłuchując się mrożącym krew w żyłach zeznaniom Laurence (Guslagie Malanda), która jest sądzona za dzieciobójstwo 15-miesięcznej córki piprzez pozostawienie jej na plaży, aby utonęła w przypływie. Podobnie jak Rama oskarżona jest pochodzenia senegalskiego; podobnie jak ona jest dobrze wykształcona i elokwentna; podobnie oddzielona od swojej matki i ma lub miała białego partnera. Rama jest przytłoczona tym, czego staje się świadkiem oraz bezczelną obroną sądzonej utrzymującej z niezachwianym przekonaniem, że była poddana czarom i zaklęciom rzuconym przez ciotki w Senegalu...

Mit Medei jest głęboko zakorzeniony w europejskiej kulturze i nie przestaje fascynować kolejnych pokoleń twórców. Tragiczna historia córki Ajetesa rozkochanej w Jazonie, która porzucona przez herosa i skazana na wygnanie zabiła swoje dzieci, stawia niebywale trudne pytania natury moralnej i uniemożliwia pochopną ocenę bohaterki. W wersji filmowej starożytną opowieść starali się zinterpretować m.in. Pier Paolo Pasolini i Lars von Trier, a teraz dołącza do nich Alice Diop, utalentowana dokumentalistka o senegalskich korzeniach. Oglądając "Saint Omer", trudno jednak uwierzyć, że mamy do czynienia z jej pełnometrażowym debiutem fabularnym. Film wychowanej we Francji autorki uderza bowiem formalną dyscypliną i bezkompromisowością oraz wyróżnia się niekonwencjonalnym podejściem do formuły dramatu sądowego. Diop zadziwia też niebywałym wyczuciem, z jakim dotyka najbardziej mrocznych i przytłaczających stanów ludzkiej psychiki oraz problemów przekraczających znane nam granice etyczne.

Większość akcji "Saint Omer" rozgrywa się na sali sądowej w tytułowym mieście. Przybywamy tam wraz z Ramą (Kayije Kagame), młodą, czarnoskórą pisarką, która uczestniczy w głośnym procesie Laurence Coly (zjawiskowa Guslagie Malanga) – wywodzącej się z Senegalu kobiety oskarżonej o spowodowanie śmierci 15-miesięcznego dziecka. Matka celowo porzuciła niemowlę na plaży, by porwały je morskie fale. Teraz staje przed francuskim sądem, który nie przyjmuje do wiadomości wyjaśnień o rzuconej na imigrantkę klątwie. Zgromadzone przez śledczych dokumenty i dane nie pokrywają się też ze wszystkim, co mówi oskarżana bohaterka. Zeznania Coly uzupełniają wypowiedzi jej dużo starszego partnera Luka, matki, promotorki z uniwersytetu i znającego sprawę dziennikarza. Szeroko komentowany w prasie proces odciśnie wyraźne piętno na Ramie, która spodziewa się dziecka i doprowadzi do zderzenia litery prawa z pradawnymi wierzeniami.

Na papierze film Diop jest dramatem sądowym, ale zapewniam, że nie ma wiele wspólnego z klasycznymi regułami gatunku. Reżyserka wystawia naszą cierpliwość i zdolność skupienia na ciężką próbę, posługując się długimi, statycznymi ujęciami i zawieszając kamerę na sylwetkach wypowiadających się akurat postaci. W czasie rzeczywistym śledzimy kolejne zeznania Laurence i jej otoczenia, niemal namacalnie odczuwając gęstą, duszną atmosferę sali sądowej. "Saint Omer" ociera się momentami o surowy, paradokumentalny zapis, lecz ta niestandardowa strategia podbija intensywność ekranowego doświadczenia, odzierając je z dramaturgicznego fałszu. Diop nie ucieka się do sztucznego wyostrzania konfliktów, manipulowania naszym wzruszeniem ani puentowania sekwencji efektownymi przemowami prawników. Słusznie wierzy, że ciężar podejmowanej sprawy i hiperrealistyczne aktorstwo wystarczą, by dosięgnąć naszych najdelikatniejszych, emocjonalnych strun. Zachowuje przy tym bezstronność – pozwala nam słuchać druzgocących wyznań Laurence nie przerywając ich i nie komentując.

W historii Coly – współczesnej inkarnacji Medei – odbijają się zarówno ślady kryzysu tożsamości, destrukcyjnego wpływu osamotnienia, jak i uwikłania w kulturowe sidła. Lata temu oskarżona bohaterka wyemigrowała z rodzicami do Paryża i mimo wielu przeszkód odnalazła tam namiastkę domu. Odcięła się jednak od korzeni i przy każdym powrocie do ojczyzny czuła się bardziej wyalienowane, obca, nieprzynależąca. W Senegalu była traktowana niemal jak biała, dobrze wykształcona Francuzka, bo nie znała lokalnego języka wolof i wyróżniała się zdobytą na obczyźnie wiedzą. Z kolei nad Sekwaną roztoczyły się przed nią nowe perspektywy – próbowała zrobić doktorat z filozofii wbrew woli rodziców i stać się częścią akademickiego świata. Narastający konflikt z ojcem i matką skomplikował jej finansową sytuację, lecz na horyzoncie pojawił się Luc, starszy mężczyzna gotowy wesprzeć ją w realizacji marzeń i otoczyć opieką. Między Laurence i Lukiem niespodziewanie narodziło się uczucie, ale związek szybko wstąpił w fazę kryzysu. Psychiczny stan bohaterki zaczął się pogarszać i dziewczyna odizolowała się od najbliższego środowiska. Całe dnie spędzała w pracowni partnera-rzeźbiarza, popadając w ciężką depresję. Fatalny okres w życiu imigrantki przełamały narodziny córki, Elsie, ale brak jednoznacznego wsparcia ze strony Luka i jego nierozwiązana relacja z żoną, znów wpędziły ją w czarne myśli. Wedle relacji Laurence, krewni z Senegalu rzucili wręcz na nią klątwę i dlatego świadoma przerażających konsekwencji kobieta zdecydowała się porzucić dziecko na plaży, by zabrało je morze.

Diop niezwykle szczegółowo zarysowuje pogmatwane losy bohaterki, by uchwycić możliwe najwierniej jej wizerunek i skłonić nas do empatycznej, wolnej od natychmiastowego osądu refleksji. Ponadto, narracja reżyserki nie zmierza ku ogłoszeniu wyroku i odpowiedzi na pytanie o winę Coly, co stanowi zazwyczaj punkt dojścia dramatów sądowych. Autorkę dużo bardziej zajmuje zderzenie naszych pozornie ugruntowanych przekonań i jednoznacznych stanowisk moralnych z przejmującymi monologami Laurence. Monologami prowokującymi niespotykaną bezradność u reprezentantów wymiaru sprawiedliwości, dziennikarzy i zgromadzonych na sali sądowej obywateli. Oto bowiem wyedukowana i obdarzona retorycznym talentem osoba śmiertelnie poważnie mówi o rzuconym na nią uroku. Dla śledzących proces Francuzów Coly wydaje się jednocześnie w pełni zasymilowaną imigrantką i członkinią ich wielokulturowego społeczeństwa oraz Inną – jednostką zaczepioną w obcej, niezrozumiałej kulturze i irracjonalnych wierzeniach, której nie potrafią ocenić w znajomych kategoriach moralnych i prawnych. Jej sprawa wykracza poza sztywne ramy francuskiego systemu karnego, obnażając w szerszym planie niegotowość Zachodniej Europy na poradzenie sobie z oderwanymi od jej realiów, napływającymi z zewnątrz problemami.

Na najgłębszym poziomie "Saint Omer" wyrasta zaś na wielowymiarowy traktat o macierzyństwie. W procesie Laurence przewija się wątek jej chłodnych, pozbawionych obustronnej akceptacji stosunków z matką. Oskarżana dziewczyna była pozbawiona godnego naśladowania wzorca i musiała wejść w rolę rodzicielki intuicyjnie, ucząc się na własnych błędach. Brak przewodnictwa i jakiegokolwiek wsparcia wyrównała jednak osobistym zaangażowaniem i przelaniem całej miłości na dziecko. Co istotniejsze, zeznania Coly wchodzą w ożywiony dialog z obecną sytuacją Ramy, która opracowuje książkę reinterpretującą mit Medei i jest w czwartym miesiącu ciąży. W wizji Diop pisarka uchodzi wprawdzie za główną bohaterkę, ale przede wszystkim milczy i słucha. Na jej skupionej twarzy powoli ujawnia się psychiczne rozchwianie, a w końcu także i całkowita utrata kontroli nad emocjami, wyrażona scenami rzewnego płaczu. Poznając historię Laurence, Rama przypomina sobie wszak własne, naznaczone traumą dzieciństwo i znów rozmyśla o nadszarpniętej więzi ze schorowaną matką. Pod wpływem nagłej rozpaczy, zwierza się nawet ukochanemu Adrienowi, że nie chce być taka jak ona. Diop po mistrzowsku splata skrajny, psychologiczny realizm z nawiedzającymi bohaterkę, onirycznymi wizjami. Widok zalanej ciemnością plaży i stąpającej po niej kobiety z dzieckiem odnosi się tyleż do dokonanego przez Coly czynu, co nawarstwiających się lęków ciężarnej Ramy. Macierzyństwo jawi się więc w "Saint Omer" nie jako błogosławieństwo i łaska, a niebywale przytłaczające brzemię, które zdołają unieść tylko nieliczne jednostki. Inne ugną się pod jego ciężarem, porzucą je lub świadomie podejmą decyzję o aborcji. Każda z wymienionych dróg wyraźnie naznaczy obierającą je kobietę.

Dzieło Diop wpisuje się w coraz wyraźniejszą we współczesnym kinie tendencję do demitologizowania, a nawet brutalizowania figury matki. Ostatnio podjęły ten trop choćby Maggie Gyllenhaal w "Córce" i Celine Sciamma w "Małej mamie". "Saint Omer" dystansuje jednak oba nagradzane tytuły, stawiając przed widzem większe wyzwanie odbiorcze i z powodzeniem snując rozważania nad kwestiami praktycznie nierozstrzygalnymi. Czy zabicie dziecka przez rodzicielkę nie jest tym rodzajem zbrodni, który nas przerasta i zostaje świadomie przemilczany w kulturowym dyskursie? Czy matka poświęcająca swoje potomstwo traci człowieczeństwo w oczach innych i zamienia się w potwora? – pyta bezpośrednio i dobitnie Diop. Wierzcie bądź nie, lecz jej finezyjnie wyreżyserowany i porażający emocjonalnie film udziela więcej niż satysfakcjonujących odpowiedzi. 

WOJCIECH TUTAJ - FIMWEB

 

„WANDEA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Paul Mignot, Vincent Mottez

Scenariusz - Vincent Mottez

Zdjęcia - Alexandre Jamin

Muzyka - Nathan Stornetta, Samuel Pegg, Martin Batchelar

Montaż - Tao Delport

Dźwięk - Thomas Pietrucci, Cristinel Sirli, Alain Féat,Jules Bertier

Hugo Becker - François-Athanase Charette de la Contrie

Rod Paradot  - Prudent de la Robrie

Gilles Cohen  - Jean-Baptiste de Couëtus

Francis Renaud - Jacques Maupillier

Jean-Hugues Anglade - Albert Ruelle

Constance Gay - Céleste Bulkeley

Grégory Fitoussi - Generał Travot

Olivier Barthelemy - Pfeiffer

 

 

 

O FILMIE

Jest rok 1793. Brutalna rewolucyjna tyrania krwią spod gilotyny znaczy i buduje „nową Francję”. Zabito króla, zwolenników monarchii, tysiące księży i wiernych, ale czterech na pięciu straconych pochodziło ze stanu trzeciego, czyli „ludu francuskiego”, w imię którego podobno wybuchła i toczyła się rewolucja. Trzy wielkie hasła rewolucji: wolność, równość, braterstwo, brzmią jak ponury żart. Wiosną 1793 roku lud francuski z Wandei mówi „dość”. Wybucha powstanie, stworzona zostaje Armia Katolicka i Królewska, a na jej sztandarach widnieje Najświętsze Serce Pana Jezusa... Wizerunek ten do dziś stanowi symbol i słusznie otaczany jest szacunkiem przez francuskie środowiska katolickie i tradycyjne.

Głównym bohaterem filmu jest legendarny François de Charette, młody, choć już od czterech lat emerytowany oficer dawnej Królewskiej Marynarki Wojennej. Wandejscy chłopi niemal siłą wzywają go do objęcia dowództwa powstania. Niechętny początkowo oficer w najbliższych miesiącach okaże się nie tylko sprytnym strategiem wojskowym, lecz także stanie się charyzmatycznym przywódcą i budowniczym bohaterskiej, wolnościowej, oddanej idei i gotowej na wszystko armii powstańczej.

 

„Wandea. Zwycięstwo albo śmierć” opowiada o rzeczach niewygodnych dla Francuzów. Nikt nie lubi się w końcu chwalić wydarzeniami tak niechlubnymi, jak wojna domowa, zwłaszcza, że ewidentnie tylko jedna ze stron winna jest rozpętania tego seansu śmierci. Ludobójstwo francusko-francuskie, jak określił niegdyś powstanie wandejskie historyk Reynald Secher, to prawdopodobnie najgorsze i najbardziej krwawe karty z dziejów Francji.

Wielka Rewolucja Francuska była czymś koniecznym, a bez niej Europa nie zaznałaby postępu. To ona ukształtowała współczesny świat. Wcześniej ludzie uciśnieni byli przez absolutystyczną monarchię, zdani na łaskę i niełaskę rozpasanego i ociekającego złotem dworu królewskiego. To rewolucja francuska, która garściami czerpała z ideałów oświecenia, otworzyła ludziom oczy, dodała odwagi, aby zburzyli istniejący porządek, odrzucili tradycję, wiarę, monarchię. Ludzkość dopiero po 1789 roku poznała, czym są prawa człowieka, demokracja i rządy ludu..

Można rzec, że właśnie taki, jak powyżej, obraz rewolucji francuskiej wylewa się ze znakomitej większości szkolnych podręczników na całym świecie i właśnie taki obraz wrył się w świadomość kolejnych pokoleń. Owszem, w tym wyidealizowanym wizerunku „czarną owcą” są jakobini, na czele z Maximillienem Robespierre’em, który wskazywany jest jako wynaturzenie rewolucji. Jakobiński Wielki Terror nie jest jednak wypaczeniem idei rewolucyjnej, lecz, co trzeba podkreślić, jej idealnym przykładem. „Dla wrogów wolności nie ma wolności” – mawiano w końcu. I choć trudno bronić zrujnowanej francuskiej gospodarki i skostniałych układów na dworze Ludwika XVI, to nie sposób aprobować mordów, gwałtów i przemocy, która stała się codziennością we Francji po 14 lipca 1789 roku. Zgilotynowanie króla w styczniu 1793 roku było dopełnieniem anarchii i festiwalu śmierci, jaki rewolucjoniści zgotowali własnemu narodowi. Zabijając króla udowodnili, że dla nikogo i niczego nie będzie żadnej litości. Krótko po wybuchu rewolucji francuskiej powstała pierwsza koalicja antyfrancuska. Europejscy przeciwnicy Francji chcieli wykorzystać jej wewnętrzne problemy i dodatkowo ją osłabić. Poza tym (może przede wszystkim) pragnęli nie dopuścić, aby nastroje rewolucyjne rozlały się na kraje ościenne i zagroziły panującym dynastiom w innych państwach. Od 1789 roku Francja nieustannie potrzebowała rekruta do kolejnych kampanii wojennych. W kraju tymczasem panowała coraz trudniejsza sytuacja. Niepokornych siłą „przekonywano”, aby przeszli na właściwą, czyli rewolucyjną stronę. Wydano wojnę monarchistom i Kościołowi katolickiemu. Księży zmuszano do podpisania tzw. konstytucji cywilnej kleru, która, de facto, rozrywała więzy łączące francuski Kościół z Rzymem i oddawała duchownych do dyspozycji wodzów rewolucji. Każdy, kto odmawiał przyjęcia dokumentu był szykanowany i zabijany. Oficjalnie we Francji działali jedynie „rewolucyjni” księża.

W 1793 roku doszło do otwartego buntu w Wandei, jednej z francuskich prowincji. Ludzie nie aprobowali „konstytucyjnych” księży, a ponadto sprzeciwiali się zapowiadanemu zaciągowi do wojska. Obawiano się, że władze zabiorą w końcu z prowincji wszystkich mężczyzn i nie będzie komu pracować na roli. Czarę goryczy przechyliło zamordowanie Ludwika XVI. W marcu 1793 roku w Wandei wybuchło powstanie, którego najważniejszym hasłem stało się: „Za Boga i króla!”.

Film „Wandea. Zwycięstwo albo śmierć” zaczyna się w chwili, kiedy powstanie wandejskie już trwa. Na czele Armii Katolickiej i Królewskiej, jak nazwali się Wandejczycy, staje wówczas były wojskowy, oficer François de Charette, namówiony, a w zasadzie przymuszony do tego przez powstańców. Charette wie, że zryw skazany jest na porażkę i ma początkowo duże opory, aby dołączyć do rojalistów. W końcu jednak zgadza się stanąć na czele armii, a z czasem zamienia się w charyzmatycznego dowódcę, za którym podążają tysiące wandejskich chłopów i szlachciców.

Film Paula Mignot i Vincenta Motteza nie ucieka od trudnych tematów i scen. Charette pokazany jest całkiem wiernie, jako człowiek mający duże wątpliwości i wewnętrzne rozterki. Także Wandejczycy nie są pokazani jednowymiarowo – widać wśród powstańców ludzi zagubionych, przerażonych i zrezygnowanych, którzy nie widzą sensu w dalszej walce. Pewne zawahanie i cienie wyrzutów sumienia widać nawet u rewolucyjnych oficerów skazujących tysiące niewinnych ludzi na gilotynę, którzy musieli stosować się do rozkazu Konwentu o zdławieniu wandejskiego powstania wszelkimi sposobami („Przeprowadzić eksterminację wszystkich powstańców, do ostatniego człowieka. Spalić ich farmy, wygnieść tych tchórzy jak pchły. Skruszyć tych ohydnych Wandejczyków”).

„Zwycięstwo albo śmierć” dobrze oddaje realia tamtych dni. Osoby przyzwyczajone do poprawnościowych wersji historycznych filmów uprzedzę, że nawet obecność kobiet w szeregach wandejskiej armii jest uzasadniona – takie przypadki faktycznie miały miejsce. Jedynym, moim zdaniem, mankamentem filmu jest to, iż brakuje w nim wstępu, kontekstu wydarzeń, o których opowiada. Dla osób znających dzieje rewolucji francuskiej nie będzie to stanowiło problemu, jednak dla mniej „wprawnych” historycznie widzów, nie do końca niezrozumiałe niestety może być to, dlaczego Francuzi walczą z Francuzami.

Film o powstaniu wandejskim to odważne dzieło. Wcześniej niewielu twórców poruszało ten drażliwy dla większości Francuzów temat. Choć film nie napawa optymizmem, warto go obejrzeć, aby lepiej pojąć grozę tamtych dni i rozterki ludzi, którzy mając w perspektywie śmierć na gilotynie, szli z widłami przeciwko własnym rodakom, którzy siłą chcieli ich nawracać na drogę „postępu”, deptając wszystko, w co Wandejczycy wierzyli.

Dobrze, że powstał niezakłamany przez polityczną poprawność film o Wandei.

ANNA  SZCZEPAŃSKA – DO RZECZY HISTORIA

    

  

Copyright © 2014; Dyskusyjny Klub Filmowy Powiększenie