REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” KWIECIEŃ 2025 R.
Lp. |
TYTUŁ |
DATA |
GODZ. |
CZAS |
1 |
„JEDEN NA MILION” |
07.04.2025 |
19.00 |
109 MIN |
2 |
„JUTRO O ŚWICIE” |
14.04.2025 |
19.00 |
82 MIN |
3 |
„INNEGO KOŃCA NIE BĘDZIE” |
22.04.2025 |
18.00 |
85 MIN |
4 |
„KIEDY NADCHODZI JESIEŃ” |
28.04.2025 |
19.00 |
109 MIN |
„JEDEN NA MILION”
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria - Jon GunnScenariusz - Jon GunnZdjęcia - Kristopher KimlinMuzyka - Pancho Burgos-GoizuetaMontaż - Parker Adams |
Zachary Levi – ScottMeghann Fahy – TeresaJacob Laval - 13-letyni AustinDrew Powell – JoeGavin Warren - 11-letni LoganPatricia Heaton – MarciaTodd Terry - Dick |
O FILMIE
Austin Lerette to niezwykły chłopak. Ma autyzm, a jego kości są tak kruche, że każdy upadek może doprowadzić do złamania. Ale Austin się nie łamie. Kocha swoją rodzinę, kolegów, szkołę i jak mało kto potrafi cieszyć się życiem. Jego odmienność jest jednak także źródłem kłopotów i przykrości. Nie wszyscy rówieśnicy widzą w nim kumpla. Dla niektórych jest „tym dziwnym dzieciakiem”, a ciągłe złamania utrudniają normalne funkcjonowanie, o jakim marzy. Co gorsza jego ukochani rodzice także nie zawsze dają radę dźwigać ten codzienny ciężar. Zaczynają tracić radość życia i oddalać się od siebie. I tu do akcji musi wkroczyć Austin, który jak nikt inny potrafi znajdować jasne strony każdej sytuacji. Czy uda mu się nauczyć swoich bliskich wiary w to, że każdy dzień może być najlepszy? Czy pokaże im, jak dostrzegać w życiu to, co najpiękniejsze? Warto się przekonać, bo Austin to prawdopodobnie najfajniejszy chłopak na świecie.
W kinach można oglądać film "Jeden na milion". Jeżeli chcecie zobaczyć coś, po czym nie będziecie mieli poczucia zmarnowanych pieniędzy, to ta produkcja z pewnością spełni wasze oczekiwania. "Jeden na milion" to film z głębokim przesłaniem. Porusza wiele ważnych kwestii takich jak bycie rodzicem, zmaganie się z trudami życia, walka o samego siebie i najbliższych czy wdzięczność za to, co nas spotyka. Główną rolę w filmie odgrywa chłopiec imieniem Austin. Cierpi on na rzadką chorobę, która spowodowała, że jego kości są niezwykle kruche i co chwile się łamią. Dodatkowo ma on autyzm, co sprawia, że zupełnie inaczej patrzy na świat niż jego bliscy i rówieśnicy. Chłopiec, pomimo tak wielu trudności, jest radosny, ciekawy świata, a w drugim człowieku zawsze stara się dostrzec coś dobrego.
Rodzice Austina, Teresa i Scott początkowo nie rozumieją syna. Wiedzą, że jest inny, lecz dopiero po jakimś czasie dowiadują się o jego autyzmie. Ta wiadomość podcina im skrzydła. Małżeństwo się jednak nie poddaje i robi wszystko, aby stworzyć Austinowi wspaniały dom. Z czasem na rodzinę spada coraz więcej trudności a Scott – mężczyzna o dobrym sercu, lecz przytłoczony wewnętrznymi problemami, z którymi nie potrafi sobie poradzić, czuje, że zawodzi żonę, Austina i jego młodszego brata Legana. Niespodziewanie to właśnie chłopiec z autyzmem pomaga swojemu ojcu stoczyć walkę o bycie lepszym człowiekiem dla siebie samego i najbliższych. "Jeden na milion" to film, w którym bardzo wyraźnie podkreślony jest wątek ojcostwa. Ważną rolę odgrywa w nim budowanie relacji między ojcem i synami. Scott uczy się wdzięczności za trudy, które go spotykają, mimo że jego życie nie potoczyło się tak, jak sobie to wcześniej wyobrażał. W pewnym momencie wypowiada słowa "chciałbym być taki jak Austin". To zdanie najlepiej odzwierciedla przemianę, jaka w nim zaszła.
W rodzinie Lerette bardzo ważną postacią jest też Teresa. Mama Austina i Legana miała trudne dzieciństwo, lecz to właśnie ona scala najbliższych, gdy między nimi pojawiają się pęknięcia. Kobieta przechodzi kryzysy, gdy nieustanne problemy niczym grom z jasnego nieba spadają na jej rodzinę. Po każdym załamaniu potrafi się jednak podnieść, wybaczyć i dać drugą szansę. Zarówno Teresa, jak i jej mąż są autorytetami dla swoich synów. Upadają nie raz, lecz zawsze się podnoszą i idą do przodu. "Jeden na milion" to opowieść także o tym, że w życiu nie chodzi o to, by nie popełniać błędów, lecz by je naprawiać i starać się być lepszym człowiekiem.
W filmie nie brakuje też pytań dotyczących Boga. W subtelny sposób ukazane są momenty, kiedy w poczuciu bezsilności bohaterowie zwracają się do Niego o pomoc. Scott początkowo nie rozumie, dlaczego jego rodzinę spotyka tak wiele cierpienia, jednak później zaprasza Boga do swojego życia, dostrzegając, jak zmienia się ono na lepsze.
Istotną postacią, która stoi poniekąd w cieniu Austina, Teresy i Scotta jest Legan. Chłopiec przedstawiony jest bardzo pozytywnie i jako jedyny z całej rodziny nikogo nie zawodzi. Jest dobrym synem i bratem. Mimo że uwaga jego rodziców często skupiona jest na Austinie, Legan nie ma do nikogo żalu. Broni brata, gdy spotykają go przykrości, potrafi wybaczyć ludziom zadającym krzywdę także jemu samemu. Chłopak jest osobą, którą każdy chciałby mieć u swojego boku.
Film "Jeden na milion" oparty jest na prawdziwych wydarzeniach, lecz przedstawioną w nim historię odczytuję jako opowieść o nas samych. Wielu z nas żyje w rodzinach zmagających się z różnymi trudnościami. Często nie potrafimy wybaczyć tym, którzy nas krzywdzą i być wdzięcznym za każdą chwilę, jaka nas spotyka. Wymagamy od innych i siebie samych coraz więcej, nie zauważając, że prawdziwe szczęście tkwi w prostocie.
"Jeden na milion" uczy nas patrzeć na świat i innych ludzi z miłością, tak jak robi to Austin. To niełatwe wyzwanie, któremu możemy sprostać, zaczynając od zmiany swojego serca.
Tomasz Kopański - Onet
„JUTRO O ŚWICIE”
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria - Rúnar RúnarssonScenariusz - Rúnar RúnarssonZdjęcia - Sophia OlssonMuzyka - Jóhann JóhannssonMontaż - Andri S. GuðjónssonScenografia - Hulda HelgadóttirKostiumy - Helga Rós HannamDźwięk - Ranko Paukovic |
Elín Hall – UnaKatla Njálsdóttir – KlaraMikael Kaaber – GunniÁgúst Wigum - BassiGunnar Hrafn Kristjánsdóttir – SiggiBaldur Einarsson - Diddi |
O FILMIE
Studentka sztuki Una nie może mówić otwarcie o swoich uczuciach. Relacje jakie łączą ją z przyjacielem, a jednocześnie kolegą z zespołu, Diddym pozostają w dużej mierze stłumione. Młodzi bohaterowie są kochankami, ale muszą utrzymywać namiętny romans w tajemnicy przed rówieśnikami i dbać o to, by nie dowiedziała się o nim Klara, dziewczyna mężczyzny. Po wspólnie spędzonej z Uną nocy Diddi pożycza samochód od jej współlokatora, by móc dyskretnie wrócić do domu. Po drodze dochodzi jednak do tragicznego wypadku, w wyniku którego chłopak ginie. Bohaterka obwinia się za całą sytuację, nie mogąc pogodzić się z bolesną stratą. Po raz kolejny będzie jednak musiała ukrywać swoje prawdziwe uczucia, zwłaszcza że czeka ją spotkanie z Klarą. Kolektywna żałoba oraz poczucie utraty kogoś bliskiego, jakie towarzyszy obu bohaterkom, zastępują wszelkie wyznania i wyjaśnienia.
Co zrobić, gdy z dnia na dzień twój cały świat się rozpadnie? Gdy, po dniu spędzonym na pstrykaniu polaroidów na plaży oraz paleniu blantów, zaśniesz w objęciach ukochanego a obudzisz się w świecie, na którym jego już nie ma? A przecież masz dopiero dwadzieścia lat i wszyscy kłamali, że przed wami całe życie. Zapis emocjonalnego rollercoastera pierwszych godzin żałoby prezentuje w swoim czwartym pełnym metrażu – Jutro o świcie – najważniejszy współczesny islandzki reżyser Rúnar Rúnarsson.
Niezwykle ograniczona dystrybucja Wróbli, a także brak współpracy reżysera z PISF, sprawiły, że Islandczyk w naszym kraju wciąż pozostaje postacią niemal anonimową. Podczas gdy Grímur Hákonarson (Barany. Islandzka opowieść, Daleko od Reyjaviku), Valdimara Jóhannsson (Lamb), czy świętej pamięci Árni Ólafur Ásgeirsson (Wolka) za sprawą Gutek Film i Monolithu docierali ze swoją twórczością do kin w całej Polsce, Rúnarsson otrzymał nominację do Oscara za krótkometrażową Ostatnią farmę oraz wygrał Złotą Muszlę w San Sebastian za wspomniane Wróble. Twórca ten w swoim niespiesznym procesie twórczym – kolejne obrazy wypuszcza na światło dzienne jedynie co cztery-pięć lat – wypracował konsekwentny styl minimalistycznego wyciszonego kina obyczajowego skoncentrowanego na traumie. W jego twórczości nie ma jednak mowy o, przygniatającym niczym głaz, ciężarze smutnej powagi okraszonej mnogością symbolicznych metafor znanym z Białego, białego dnia Hlynura Pálmasona, ani także realizmie magicznym Guðmundura Arnara Guðmundssona (Piękne istoty). Zamiast tego autor Wulkanu portretuje ludzi takimi, jakimi są: zbiorami paradoksów, masek i mechanizmów obronnych.
Taka właśnie jest Una (Elín Hall), studentka ASP, romansująca z kolegą z roku i ich wspólnego rockowego zespołu Diddim (Baldur Einarsson, którego możecie kojarzyć z głównej roli w Sercu z kamienia). Chłopak na studia przyjechał z mniejszego miasteczka, w którym pozostała jego dziewczyna Klara (Katla Njálsdóttir) i w końcu zebrał się odwagę, by zakończyć ten, martwy już, związek na odległość i oficjalnie rozpocząć nową drogę życia z Uną. Po upojnej nocy wyjeżdża skoro świt, gdy partnerka wciąż smacznie śpi w jego wynajmowanym pokoju. Jest maj, słońce wyjątkowo hojnie oświetla skały, a niegościnna zazwyczaj wyspa błyszczy się w jego promieniach. Studenci zaliczają ostatnie egzaminy, myśląc już tylko o słodkich wakacjach, beztroskich imprezach i zagranicznych wycieczkach. Dwudziestolatkom wszak, zawsze w pas się kłania świat, cały świat. No, chyba że Bogowie akurat postanowią zakpić i wraz z największą katastrofą budowlaną w historii kraju zakończyć żywot między innymi pewnego obiecującego, młodego performera.
Wraz z kamerą stałej, współpracownicy Rúnarssona, Sophii Olsson (jednaj z najlepszych szwedzkich operatorek, laureatka Złotego Żuka za Nie tak miało być) towarzyszymy Unie, a także jej i Diddiego znajomym, przez cały dzień, który nastąpił po tragedii. Od niewiedzy świtu, przez niepewność poranka, po popołudniową imprezę wypełnioną wspomnieniami i niewypowiedzianym bólem zagłuszanym przy pomocy kolejnych szotów Stolicznajej, ulubionego trunku zmarłego, a w końcu zmierzch – czas zrozumienia i pojednania. Jutro o świcie stanowi jeden z najbardziej przejmujących obrazów żałoby, jaki zagościł na kinowych ekranach w ostatnich latach. To wszystko dzięki zdecydowaniu się na formę niemal dokumentalną, niezwykle realistyczną psychologicznie, ale przy tym wypełnioną pewną poezją codzienności. Ten grom z jasnego (dosłownie) nieba, jaki wywołała Kostucha, wciąż jeszcze nie jest dla bohaterów realny, trauma nie miała czasu się usadowić, a mechanizmy obronne nakazują śmiać się, żartować, uciekać od niej jak najdalej.
Emocjonalnym i tematycznym jądrem Jutro o świcie jest trudna relacja dwóch kobiet, które kochały Diddiego – Uny i Klary. Z jednej strony przyjazd oficjalnej partnerki chłopaka sprawia, że protagonistka, chcąc bronić nieznajomą przed kolejną warstwą straty, musi nałożyć na swoją żałobę maskę i schować ból jeszcze głębiej w sobie. Jednocześnie tak naprawdę tylko nieświadoma jej sytuacji przyjezdna jest w stanie zrozumieć cierpienie i pustkę bohaterki. Ich wzajemna emocjonalna intymność, wypełniona domysłami, niedopowiedzeniami, wątpliwościami, a przede wszystkim podskórną świadomością własnych społecznych ról i oczekiwań, nakreślona jest tu z niezwykłym pietyzmem i zrozumieniem, a także stanowi portal przemiany między interpretacją filmu w kluczu mikro oraz makro. W odczycie dosłownym to właśnie ten wątek spaja uczuciową drogę bohaterki przez pierwszą fazę żałoby. Chcąc spojrzeć jednak szerzej, można widzieć go, jako metaforę pokolenia kryzysu gospodarczego sprzed półtorej dekady. Oto konserwatywna i stąpająca twardo po ziemi dziewczyna z prowincji w wyniku niezrozumiałej katastrofy musi się porozumieć ze zbuntowaną wielkomiejską i lewicową rówieśniczką. Dokładnie tak, jak gdy cała państwowa gospodarka zawaliła się na przełomie 2008 i 2009 roku młodzi ze wszystkich środowisk zjednoczyli się w ramach tak zwanej garnkowej rewolucji.
Minimalistyczny i ledwie osiemdziesięciominutowy film Rúnara Rúnarssona bez żadnych wątpliwości był jedną z największych pereł tegorocznej edycji festiwalu w Cannes. Ukryta jako film otwarcia pobocznej sekcji produkcja, zachwyca swoją prostotą i uniwersalną wymową, połączonymi z przepiękną warstwą wizualną i rewelacyjnym aktorstwem. Jutro o świcie, to dzieło, którego nie możecie przegapić na festiwalach i w kinach. No i pamiętajcie, że co by się nie wydarzyło – jutro znów nadejdzie świt, a gdy Una z Klarą obudzą się kolejnego poranka, dalej będzie maj, wyspa ponownie zabłyszczy, a wakacje będą jeszcze bliżej. Nawet jeśli już bez Diddy’ego.
Marcin Prymas – Pełna Sala
„INNEGO KOŃCA NIE BĘDZIE”
2024 - WARSZAWSKI FESTIWAL FILMOWY
Nagroda Publiczności - Najlepszy film Monika Majorek
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria - Monika Majorek Scenariusz - Monika Majorek Zdjęcia - Mateusz Skalski Muzyka - Jan Królikowski Montaż - Katarzyna Leśniak Scenografia - Oliwia Waligóra Dźwięk - Bartosz Putkiewicz |
Maja Pankiewicz – Ola Sebastian Dela – Pipek Klementyna Karnkowska – Ajka Agata Kulesza – Mama Bartłomiej Topa – Tata Cezary Łukaszewicz - Cezary
|
O FILMIE:
Po dłuższej nieobecności, Ola, najstarsza z trójki rodzeństwa, postanawia wrócić w rodzinne strony. Chociaż na pierwszy rzut oka wszystko wygląda znajomo, to w rzeczywistości życie jej bliskich ruszyło dalej. Mama ma nowego partnera, w garażu brakuje ulubionego samochodu taty, a rodzinny dom wkrótce ma zostać sprzedany. Relacje z bratem, siostrą i matką są dalekie od ideału. Ola wie, że to ostatni moment, aby pogodzić się z przeszłością i zacząć żyć na nowo. Pomogą w tym pełne ciepłych wspomnień rodzinne kasety video i zdjęcia znalezione na strychu.
"Prawdziwy ból" to historia kuzynów Davida (Jesse Eisenberg) i Benji'ego (Kieran Culkin), którzy razem wybierają się do Polski, aby uczcić pamięć ukochanej babci. Podczas tej podróży, odkrywają nie tylko nieznane dotąd miejsca oraz fakty z historii ich rodziny, ale próbują też odbudować trudne i pełne napięć relacje. Mit Medei jest głęboko zakorzeniony w europejskiej kulturze i nie przestaje fascynować kolejnych pokoleń twórców. Tragiczna historia córki Ajetesa rozkochanej w Jazonie, która porzucona przez herosa i skazana na wygnanie zabiła swoje dzieci, stawia niebywale trudne pytania natury moralnej i uniemożliwia pochopną ocenę bohaterki. W wersji filmowej starożytną opowieść starali się zinterpretować m.in. Pier Paolo Pasolini i Lars von Trier, a teraz dołącza do nich Alice Diop, utalentowana dokumentalistka o senegalskich korzeniach. Oglądając "Saint Omer", trudno jednak uwierzyć, że mamy do czynienia z jej pełnometrażowym debiutem fabularnym. Film wychowanej we Francji autorki uderza bowiem formalną dyscypliną i bezkompromisowością oraz wyróżnia się niekonwencjonalnym podejściem do formuły dramatu sądowego. Diop zadziwia też niebywałym wyczuciem, z jakim dotyka najbardziej mrocznych i przytłaczających stanów ludzkiej psychiki oraz problemów przekraczających znane nam granice etyczne.
Są takie produkcje, które nie potrzebują zbyt wiele, by chwycić za serce. Nie ma w nich efektu wow, historia jest prosta, a bohaterowie to zwykli ludzie, dzięki czemu możemy odnaleźć w nich siebie, a mimo wszystko ma w sobie coś wyjątkowego, co naprawdę działa. Produkcji Innego końca nie będzie to właśnie się udało.
Monika Majorek, czyli reżyserka i scenarzystka Innego końca nie będzie, wiele razy podkreślała, że pomysł na ten film zrodził się jeszcze podczas jej studiów w Warszawskiej Szkole Filmowej. Od tego momentu minęło kilka dobrych lat – z perspektywy twórcy zapewne to oczekiwanie mogło być irytujące. Jednak jako widz mogę śmiało stwierdzić, że na ten pełnometrażowy debiut warto było czekać. Otrzymaliśmy świadomą, dojrzałą i przemyślaną produkcję. Twórczyni zrobiła dla polskiego kina coś, czego tutaj brakowało – opowiedziała historię pełną różnorodnych emocji, konfliktów rodzinnych, a jednocześnie ciepła ogniska domowego. To film, który mówi wprost: tak – chłopaki też płaczą, też czują i mają problemy. Niestety, społeczeństwo wciąż często o tym zapomina i potrzebuje bodźców, które im o tym przypomną. Innego końca nie będzie jest jednym z nich, a to tylko jedna z wielu ważnych kwestii, na które film pozwala zwrócić uwagę. Główna bohaterka, Ola, fotografka prowadząca swoje studio w Warszawie, wraca do swojej małej rodzinnej miejscowości. Nie było jej tam na tyle długo, że prawie wszystko zdążyło się zmienić, w tym jej relacje z bliskimi. Wszyscy ruszyli do przodu, a ona i jej wspomnienia pozostały w miejscu. To właśnie tam narodziła się jej pasja do fotografii, przeżywała swoją pierwszą prawdziwą miłość, uczyła się jeździć samochodem i przede wszystkim – tam spędziła większość życia. Jej powrót nie wygląda jednak tak, jak sobie wyobrażała. Bohaterka szybko dowiaduje się, że rodzinny dom ma zostać sprzedany, a co więcej – to już postanowione. Ola zdaje sobie sprawę, że to jest jej ostatnia szansa na rozliczenie się z przeszłością, pogodzenie się z teraźniejszością i naprawienie relacji z matką oraz młodszym rodzeństwem. Bo przecież innego końca nie będzie i wszyscy muszą to zaakceptować. Z pozoru zwykła historia opowiadająca o rodzinie, która niczym szczególnym się nie wyróżnia. I właśnie to w tym filmie działa najlepiej. Po seansie Innego końca nie będzie byłam pod wrażeniem tego, jak bardzo uwierzyłam w to, co widziałam na ekranie. Wierzyłam w tę rodzinę, ich historię i w ten dom. Mam wrażenie, że w ostatnich latach polskie produkcje, szczególnie te streamingowe, trochę zbyt mocno inspirują kinem amerykańskim, tamtejszą stylistyką i kulturą – bo „przecież to jest lepsze”. Tworzy się przez to nierealistyczny obraz rzeczywistości, a oglądając takie filmy, zaczynam wątpić, że żyję w tym samym świecie. Tutaj wszystko było tak swojskie i naturalne. Choć moje rodzinne relacje mają się lepiej i na szczęście nie było mi jeszcze dane zmierzyć się ze stratą, która dotyka bohaterów, to wciąż mogłam się z nimi utożsamić. Mimo wielu różnic odnajdywałam także podobieństwa do mojego, zwyczajnego życia.
Największy ukłon należy się oczywiście Monice Majorek, której udało się tę prawdziwość uchwycić i przełożyć na ekran. Nie mogę tutaj jednak pominąć młodych aktorów, którzy wcielili w rodzeństwo – ich relacja była tak autentyczna, że miałam wrażenie, jakby byli prawdziwą rodziną. Za to również należy się uznanie. To była szczera relacja bez podkoloryzowania, w której możemy odnaleźć wiele żalu i nieporozumień, ale też bezwarunkowej miłości i wsparcia.
Innego końca nie będzie nie odkrywa żadnych zaskakujących czy nieznanych wcześniej tematów, ale przypomina nam, jak ważne są wyrozumiałość i zrozumienie drugiego człowieka. Przedstawia problemy, które mogą dotknąć każdego z nas – niezależnie od wieku, płci czy pochodzenia. Co więcej, podkreśla, że proszenie o pomoc nigdy nie jest powodem do wstydu. Film otwarcie mówi o stracie bliskiej osoby i o jej konsekwencjach – trudny temat, która łączy nas wszystkich. To prosta, ale poruszająca opowieść, która trafiła prosto do mojego serca. Poruszyła mnie, a nawet sprawiła, że w trakcie seans łzy same napłynęły mi do oczu. Oczyszczający film, jakich w polskim kinie chciałabym oglądać więcej.
AGATA MAGDALENA KARASIŃSKA – MOVIES ROOM
„KIEDY NADCHODZI JESIEŃ”
Nagroda Jury - Najlepszy scenariusz François Ozon, Philippe Piazzo
Srebrna Muszla - Najlepszy drugoplanowy występ aktorski Pierre Lottin
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria - François OzonScenariusz - François Ozon, Philippe PiazzoZdjęcia - Jérôme AlmérasMuzyka - Evgueni Galperine, Sacha GalperineMontaż - Anita RothScenografia - Christelle MaisonneuveKostiumy - Pascaline ChavanneDźwięk - Jean-Paul Hurier,Brigitte Taillandier |
Hélène Vincent – MichelleJosiane Balasko - Marie-ClaudeLudivine Sagnier – ValériePierre Lottin – VincentGarlan Erlos – LucasSophie Guillemin - Kapitan policjiMalik Zidi - Laurent |
O FILMIE
Michelle cieszy się spokojną emeryturą w burgundzkiej wiosce, gdzie na co dzień spędza czas ze swoją wieloletnią przyjaciółką Marie-Claude. Kiedy na wakacje przyjeżdżają z Paryża córka Valérie wraz z synem Lucasem, zestresowana ich wizytą seniorka serwuje jej trujące grzyby na lunch. Valérie szybko wraca do zdrowia, ale zabrania matce widywać się z wnukiem. Czując się samotna i winna, Michelle popada w depresję… aż do czasu, gdy syn jej przyjaciółki Marie-Claude wychodzi z więzienia… I tutaj dopiero zaczyna się gęsta akcja – jak to zazwyczaj bywa u Ozona…
Nowy film François Ozona nieprzypadkowo zaczyna się w kościele. Emerytka Michelle (Hélène Vincent) słucha uważnie słów ewangelii o Marii Magdalenie obmywającej stopy Jezusowi. Biblijny fragment okaże się kluczowy dla zrozumienia historii, którą opowiada francuski reżyser. Kwestie surowego oceniania innych i dawania im drugiej szansy wybrzmią donośnie nie tylko w losach bohaterki, ale i ludzi z jej otoczenia. "Kiedy nadchodzi jesień" staje się jednocześnie czułym portretem starości, w której dokonujemy życiowego bilansu, rozliczamy się ze swoich błędów i chcemy naprawiać rodzinne relacje. Ozon nie byłby jednak sobą, gdyby nie zamieszał trochę w scenariuszu. Jego wizja z początku wydaje się nad wyraz spokojna, delikatna i refleksyjna, ale skrywa parę tajemnic, dramatycznych epizodów i gatunkowych twistów. Ostatecznie film i tak ma właściwości kojące, bo twórca zaskakuje humanistycznym optymizmem.
Akcja rozgrywa się w okolicach małego miasteczka w Burgundii, gdzie samotnie mieszka Michelle. Od lat jej najlepszą przyjaciółką jest Marie-Claude (Josiane Balasko) – razem spacerują po lesie, zbierają grzyby i rozmawiają przy winie. Pewnego dnia główną bohaterkę odwiedzają córka Valerie (Ludivine Sagnier) i wnuczek Lucas (Garlan Erlos), ale jedna pomyłka sprawia, że chłodne relacje między kobietami jeszcze się pogarszają. Równocześnie z więzienia wychodzi Vincent (Pierre Lottin), syn Marie-Claude, i Michelle oferuje mu pracę w ogrodzie. Historie pięciu postaci w nieoczekiwany sposób zaczną na siebie wpływać, skutkując konfliktami, tragediami, ale i szansami na nowe otwarcie. Nic nie jest tu proste i z góry zapisane, bo Ozon powoli odkrywa karty i bawi się naszą skłonnością do (zbyt) szybkiego wyciągania wniosków.
Pierwsze sceny sugerują realistyczną opowieść o starszej kobiecie, która wiedzie dostatni i beztroski żywot na prowincji, jak większość francuskiej klasy średniej. Stopniowo dostrzegamy jednak rysy na szkle – Michelle odczuwa czasami gorzki smak samotności, nie najlepiej dogaduje się z córką i płaci cenę za dawne wybory. Z kolei Valerie jawi nam się najpierw jako roszczeniowa i niewdzięczna osoba, która chce od matki tylko pieniądze. Po drodze uświadamiamy sobie, że ma do niej uzasadniony żal i celowo ogranicza kontakty Lucasa z babcią. Ozon sprytnie ogrywa schematy mieszczańskich dramatów rodzinnych i obyczajowych, w których oglądamy zwykle jednostki bez moralnych skaz. "Kiedy nadchodzi jesień" dyskutuje choćby ze stereotypowym wizerunkiem niewinnej staruszki i opiekuńczej babci czy figurą syna marnotrawnego. Vincenta podejrzewamy o błyskawiczny powrót na złą ścieżkę, lecz młody mężczyzna okazuje się dość pokorny i napędzany szlachetnymi intencjami. Wszystkie portrety psychologiczne, które szkicuje reżyser, cechują się bowiem niejednoznacznością i głębią. Nawet skryty i wycofany Lucas będzie zadawał dorosłym niewygodne pytania i sprzeciwiał się ich decyzjom. Film generalnie przekonuje, że nasze wyobrażenia o rzeczywistości i relacjach międzyludzkich są często uproszczone i krzywdzące. Łatwo się wzajemnie obwiniamy, pomijając cudze motywacje i skomplikowany układ społeczno-ekonomicznych zależności. Łatwo także zaliczamy upadki, choć chcemy zmieniać świat na lepsze.
Historia meandruje w różne strony, zahaczając nawet o kryminał, ale francuski mistrz utrzymuje leniwe tempo i dużą subtelność. Scenariusz jak zwykle tworzy u niego wielopiętrową konstrukcję, z tym, że najważniejsi są bohaterowie, ich dylematy i więzi. "Kiedy nadchodzi jesień" przypomina trochę nastrojem i rytmem starsze dzieła Ozona – "Czas, który pozostał" i "5x2 pięć razy we dwoje". Narracyjne i gatunkowe gry nie zasłaniają w nich emocjonalnego sedna i przyziemnych uniwersalnych problemów. Michelle, Marie-Claude, Valerie i Vincent pragną tak naprawdę tego samego – chcieliby żyć szczęśliwie, z czystą kartą, wolni od przeszłości, ciężaru społecznych sądów i oczekiwań. Główna bohaterka znajduje zresztą schronienie z dala od Paryża, wśród sielskich krajobrazów Burgundii, ale film nie mami, że kończą się tam jakiekolwiek zmartwienia. Choć zdjęcia Jérôme’a Almérasa wydobywają czyste piękno z jesiennej przyrody, stoją w kontrze do niedoskonałości wpisanej w egzystencję postaci. Muzyka braci Galperine łagodzi zaś liczne napięcia i rozrzedza wiszącą w powietrzu melancholię.
Sam tytuł odnosi się zarówno do konkretnej pory roku, jak i do
utożsamienia jesieni ze starością i śmiercią. Ozon pierwszy
raz oddaje tyle przestrzeni kobiecie w podeszłym wieku, a ma już na swoim
koncie wiele wybitnych feministycznych obrazów. Nie znajdziemy tu ani prób
idealizowania, ani obrzydzania emerytury; chodzi głównie o afirmację
dojrzałej postawy, w której liczą się przebaczenie, bliskość, dbanie o
rodzinę i własny komfort psychiczny. Michelle zebrała przez lata sporo
gorzkich lekcji i bolesnych doświadczeń, więc teraz inaczej patrzy na
zbłąkanych wędrowców takich jak Vincent. Walczy też o odzyskanie dobrego
kontaktu z córką, bo nie wie, ile czasu jej zostało. Starość u Ozona nie
oznacza tylko harmonijnej rutyny i błogiego odpoczynku. Wiąże się z
ostateczną pracą nad sobą i dopinaniem nieskończonych projektów.
Mimo niewątpliwego uroku i mądrości film nie zasługuje wyłącznie na
pochwały. Rozwój paru wątków wydaje się mało prawdopodobny, a wizje, które
nawiedzają Michelle, budują niezamierzenie komiczny i sztuczny efekt. Na
tle ostatnich osiągnięć Ozona (myślę
zwłaszcza o "Peterze
von Kancie"), "Kiedy
nadchodzi jesień" wyróżnia się jednak
bezpretensjonalnością i lekkością. W głównej roli błyszczy Hélène
Vincent – weteranka francuskiego kina i
teatru – która daje swojej bohaterce ogromne pokłady ciepła, ale i
prawdziwego smutku. Owocną współpracę z reżyserem kontynuują również Ludivine
Sagnier, Josiane
Balasko i Pierre
Lottin. U Ozona twarze,
miejsca i sytuacje wydają się prawie zawsze znajome. Może dlatego tak
bardzo lubimy wracać do jego filmowego królestwa. Zimą, wiosną, latem czy
jesienią – nie ma znaczenia.
Wojciech Tutaj - Filmweb