Dyskusyjny Klub Filmowy Powiększenie

Archiwum projekcji filmów

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” MARZEC 2024 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

HOV TO HAVE SEX

04.03.2024

19.00

98 MIN

2

„KLUB CUDOWNYCH KOBIET”

11.03.2024

19.00

91 MIN

3

„SAINT OMER”

18.03.2024

19.00

122 MIN

4

„WANDEA ZWYCIĘSTWO ALBO ŚMIERĆ”

25.03.2024

19.00

100 MIN

 

HOV TO HAVE SEX

2023 CANNES

Przegląd Un Certain Regard - Najlepszy film Molly Manning Walker

 

2023  - EUROPEJSKA AKADEMIA FILMOWA

Europejskie odkrycie roku - Prix FIPRESCI

 

2023 - MFF W VALLADOLID

Jury Młodych - Najlepszy film w konkursie głównym Molly Manning Walker

 

Nagroda Specjalna - Nagroda im. Miguela Delibesa i Pilar Miró Molly Manning Walker

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Molly Manning Walker

Scenariusz - Molly Manning Walker

Zdjęcia - Nicolas Canniccioni

Muzyka - James Jacob

Montaż - Fin Oates

Scenografia - Luke Moran-Morris

Kostiumy - George Buxton

Dźwięk - Steve Fanagan, Nikos Konstantinou, James Trusson,   Alistair Bolt

Mia McKenna-Bruce - Tara

Lara Peake - Skye

Samuel Bottomley - Paddy

Shaun Thomas - Badger

Enva Lewis - Em

Laura Ambler - Paige

Eilidh Loan - Fi

Daisy Jelley - Gemma

Elliot Warren - Elliot

O FILMIE

"How to Have Sex" to opowieść o trzech dziewczynach, które w oczekiwaniu na wyniki szkolnych egzaminów jadą na greckie wakacje życia: bawią się do upadłego i zamierzają sprawić, by jedna z nich straciła wreszcie dziewictwo. Wydawać by się mogło, że takich historii kino widziało już wiele: dzikie wakacje, dzika zabawa, dzikie pragnienia. Jednak ten słoneczny film o szalonym summer break niepostrzeżenie staje się opowieścią o pierwszych rozczarowaniach i inicjacji w mroczne strony dojrzewania. Manning Walker doskonale wykorzystuje female gaze i tworzy pełen empatii wiarygodny portret dziewczyńskości.

 

Czyżbyśmy mieli rok najbardziej "niewygodnych" scen łóżkowych? W "Niebezpiecznym kochankuSusanny Fogel bohaterka, będąc w intymnej sytuacji z chłopakiem, wychodziła z ciała i dyskutowała sama ze sobą, czy aby nie pora już przerwać tę żenadę, a widz czuł się niezręcznie, jakby był w pokoju razem z nimi. W "How to Have SexMolly Manning Walker nie ma tak inscenizacyjnie wydumanego konceptu, ale treść jest z grubsza podobna. Również tu stosunek seksualny jest czymś na kształt psychomachii. Zamiast dyskutować z partnerem, bohaterka dyskutuje w głowie z siedzącymi jej na ramionach aniołkami i diabełkami kulturowych kontekstów oraz społecznych imperatywów. A tymczasem sytuacja ewoluuje, niekoniecznie po jej myśli. Łatwo powiedzieć komuś "powiedz nie". Trudniej samemu powiedzieć "nie". Tytuł zapowiada poradnik, ale film Molly Manning Walker to raczej anty-poradnik: jak seksu nie uprawiać.

Bohaterkami są trzy szesnastoletnie przyjaciółki. Tara (Mia McKenna-Bruce), Em (Enva Lewis) i Skye (Lara Peake) wybrały się do Grecji na wakacjo-imprezę. Dziewczyny czekają na wyniki szkolnych egzaminów, które mogą zaważyć na ich przyszłości. Mają więc zamiar stłumić stres mieszanką tańca, alkoholu i seksu. Tara, która jako jedyna nie miała jeszcze seksualnych doświadczeń, czuje presję, by dorównać koleżankom i przeżyć niezapomniany Pierwszy Raz. Siłą rzeczy "egzamin dojrzałości" wyrasta tu więc na metaforę. Tarę czeka bowiem test z relacji: między chłopakami i dziewczynami, ale też między samymi dziewczynami. Test charakteru, empatii i wyobrażeń.

"How to Have Sex" to bowiem film opowiedziany w trybie "oczekiwania kontra rzeczywistość". Walker najpierw filmuje świat bohaterek przez imprezowe różowe okulary, dając się porwać rytmowi zabawy. Kamera jest żywa, obraz pulsuje, dominuje stylistyczny i emocjonalny haj, realizm neonowo-instagramowy. Po libacji musi jednak przyjść kac, po ekscesie - moralniak. Długie, niepokojące ujęcie kurortu rankiem po imprezie pełni tu rolę narracyjnej grubej krechy, filmowego znaku interpunkcyjnego. Kamera trzyma kadr długo, jakby za długo, rejestrując krajobraz po bitwie: uliczkę zaśmieconą butelkami, papierkami i zapewne wydzielinami. Widz zaś skanuje obraz, jakby oglądał "Coś za mną chodzi", wyczekując z trwogą, czy na horyzoncie pojawi się ocalała z "formacyjnego doświadczenia" bohaterka. Walker opowiada tu o seksualnej inicjacji w tonacji prawie-że-horroru. W jej obiektywie wakacyjny odpowiednik amerykańskiego "spring break" jest raczej "łamaniem sprężynki" niż "przerwą wiosenną". Podobnie z "clubbingiem", któremu bliżej do "pałowania" ("club" to po angielsku również "maczuga").

Ale "horror" to słowo na wyrost. Bo "How to Have Sex" pokazuje przede wszystkim, że potencjał na traumę tkwi niekoniecznie w najjaskrawszym imprezowym ekscesie (choć ten oczywiście dostarcza sprzyjających warunków). Przemoc to nie tylko otwarta agresja, wykrzykniki i wielkie litery. Przemoc potrafi objawić się w niuansach. W intymnych momentach sam na sam, w chwilach, gdy negocjowane są granice, a wstyd, presja i niedoświadczenie (nie mówiąc o alkoholu) utrudniają klarowne myślenie. Walker prowadzi swoją bohaterkę od słodkiego zanurzenia się w balangowym haju przez ciąg - nazwijmy to - "interpersonalnych komplikacji" po stan gorzkiej refleksji nad tym, co przeżyła i - jak sobie uświadamia - niekoniecznie przeżyć chciała. Filmowana bardzo uważnie (i z bardzo bliska) Mia McKenna-Bruce świetnie portretuje tu spektrum emocji, przez jakie przechodzi Tara. "How to Have Sex" to poniekąd film o jej twarzy, film o robieniu dobrej miny do złej gry. Opowieść o dziewczynie, która z coraz większym wysiłkiem próbuje ukryć swój dyskomfort.

Jak się okazuje, nowa wrażliwość i instagramowe filtry nie uodparniają młodego pokolenia na szkodliwe inicjacyjne mity pierwszych razów i ostrych podrywów. Rytuały umizgów - prężący mięśnie i obczajający "towar" chłopcy, wypychające biusty i śmiejące się zalotnie dziewczyny - wyglądają tu raz zabawnie, a raz wręcz strasznie, chociaż są też - po prostu - zwyczajne. Ale wbrew temu, że "How to Have Sex" płynie w rytmie: a) budowanie oczekiwań, b) cios po łapkach i c) wnioski - Walker nie idzie w moralizowanie. To nie jest film typu "dziewczyny, siedźcie w domu i zakuwajcie zamiast imprezować". Wspomniany "moralniak" nie jest tu więc protekcjonalnym "a nie mówiłam?" reżyserki. Wręcz przeciwnie: Walker z wyczuciem i empatią pokazuje po prostu pułapkę społecznych kodów romansu. How to watch a good film? Właśnie tak. 

JAKUB POPIELECKI - FILMWEB

 

„KLUB CUDOWNYCH KOBIET”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Thaddeus O'Sullivan

Scenariusz - Jimmy Smallhorne, Timothy Prager, Joshua D. Maurer

Zdjęcia - John Conroy

Muzyka - Edmund Butt

Montaż - Alex Mackie

Scenografia - John Hand

Kostiumy - Judith Williams

Dźwięk - Robert Flanagan, Alex Outhwaite, Ed Trousseau

Maggie Smith - Lily Fox

Laura Linney - Chrissie Ahearn

Kathy Bates - Eileen Dunne

Agnes O'Casey - Dolly Hennessy

Stephen Rea - Frank Dunne

Mark O'Halloran - Ojciec Dermont Byrne

Eric D. Smith - Daniel Hennessy

Mark McKenna - George Hennessy

 

O FILMIE

Lata sześćdziesiąte XX wieku. Trzy kobiety z robotniczej dzielnicy Dublina – Lily (Maggie Smith), Eileen (Kathy Bates) i Dolly (Agnes O'Casey), pragną odbyć pielgrzymkę do słynnego francuskiego sanktuarium w Lourdes. Dzięki parafialnemu konkursowi talentów mogą wreszcie zrealizować to marzenie. Gdy ruszają w podróż, dołącza do nich mocno sceptyczna Chrissie (Laura Linney), która pod urokiem osobistym i pewnością siebie ukrywa zgorzknienie. Po drodze ożywają dawne urazy, zmuszając uczestniczki wyprawy do konfrontacji z bolesną przeszłością. Czy przyjaźń i współczucie przyniosą uzdrawiający efekt?

Potrzebujemy takich filmów. Na pewno ja ich potrzebuję. W coraz bardziej rozchwianym, niepewnym czasie powszechnego cynizmu i nihilizmu potrzebuję w kinie pozytywnego przekazu. "Klub cudownych kobiet" jest doskonałą propozycją na rozpoczynającą się właśnie szarą jesień. Ten film podtrzymuje na duchu, jest szczery i ma pozytywne przesłanie. Z pozoru jest to świat, który znamy z filmów Kena Loacha i Mike’a Leigh. Lata 60. XX wieku, robotnicza dzielnica Dublina i kobiety z trudem dbające o domowe ognisko. Patriarchalna struktura społeczna, silna figura proboszcza z ery przed wybuchem skandali w irlandzkim kościele hierarchicznym i marzenie o wyrwaniu się z rytmu dnia codziennego - to wszystko nadawało się na rasową społeczną opowieść pomieszaną z wyspiarskim gniewem wymienionych wyżej filmowców. "Klub cudownych kobiet" od samego początku jest jednak filmem zupełnie innym. Bliżej mu do pogodnego "Goło i wesoło" (chodzi o film z 1996 roku, a nie tegoroczną dziwaczną serialową kontynuację), choć mniej w nim społecznego pazura.  Lily (Maggie Smith), Eileen (Kathy Bates) i Dolly (Agnes O’Casey) są przyjaciółkami od lat. Znają się na wylot i przez lata pilnowały sekretów swojej parafialnej i dzielnicowej wspólnoty. Strzegą tajemnic, rozwiązują lokalne problemy, ale jednocześnie są przyspawane do swoich ról społecznych, które chcą choć na chwilę rozluźnić. Mają jedno marzenie. Chcą pojechać na pielgrzymkę do Lourdes, co może się ziścić, jeżeli wygrają konkurs muzyczny w swojej parafii. Pragną jechać z różnych powodów. Jedna ma problemy zdrowotne, inna chce wyprosić Matkę Boską o spokój ducha, a jeszcze inna chce sprawdzić, czy miejsce objawień nie jest przekrętem kościoła, choć jego przedstawiciel ojciec Dermot (Mark O’Halloran) jest dla członkiń klubu wielkim autorytetem. Cóż, irlandzkie i polskie dualistyczne spojrzenie na katolicyzm jest bardzo podobne. Jest też chłopiec (Eric Smith), który od dziecka nie wypowiedział ani jednego słowa. Na pielgrzymkę zabiera się również sceptyczna i zdystansowana do religii Chrissie (Laura Linney), która powróciła do miasta po 40-letnim pobycie w USA. Dlaczego wyjechała i skąd niechęć wobec niej u trzech przyjaciółek? Finał wszystkich sporów, żali i pretensji będzie miał miejsce w lodowatej wodzie górskiego źródełka w Lourdes. Nominowany do Emmy reżyser Thaddeus O’Sullivan opowiada prostą historię, która ma jeden cel. Ma poruszyć, momentami rozbawić i wprowadzić widza w zadumę. Egzystencjalną, ale na poziomie dalekim od wielkich filozoficznych i teologicznych pytań. Bez reżyserskich fajerwerków (to jednak film telewizyjnego rzemieślnika) i ambicji wzbicia filmu na ideologiczne czy religijne tory. To ciekawe, że w irlandzkie kobiety z 1967 roku wcielają się Angielki i Amerykanki, co czuć w uroczo wykoślawionym irlandzkim akcencie (szczególnie u urodzonej na południu USA Bates). Niemniej jednak to uniwersalizuje opowieść, odrywając ją od hermetycznego i specyficznego świata Irlandii. Świata pięknie sfotografowanego przez Johna Conroya. "Klub cudownych kobiet" opiera się na kreacjach wybitnych aktorek, które mają flow i wyczuwalna jest między nimi urzekająca ekranowa chemia. Choć temperatura filmu obniża się, nomen omen, w zimnym źródełku we francuskich górach, to solidne zbudowanie psychologiczne każdej z bohaterek daje satysfakcję. Trudno jednak by tak nie było, zbierając na ekranie kobiecy gwiazdozbiór, który wspólnie może pochwalić się trzema Oscarami, kilkoma Złotymi Globami i stosem innych nagród. Dodać tutaj trzeba jeszcze Stephena Reę, który rozczula i kradnie kilka scen jako uczciwy robotnik, ale też przedstawiciel odchodzącego patriarchalnego świata, nie umiejącego ugotować obiadu licznemu potomstwu, gdy żona pojedzie na wycieczkę. Irlandzkie historie dobrze się sprzedają w Polsce, bo ukształtowani przez katolicyzm Irlandczycy i Polacy mają ze sobą wiele wspólnego. Zarówno w tym pozytywnym aspekcie, jak i negatywnym. Zamiatanie pod dywan rodzinnych grzechów (bo "co ludzie powiedzą?") jest czymś, co nas mocno łączy. O tym jest też ten film, choć nie ma być wcale społeczną lustracją. Dobrze też, że "Klub cudownych kobiet" nie rości sobie ambicji do bycia rozliczeniem z dawnym systemem, gdzie pozycja kobiet była zupełnie inna, oraz unika nachalnej religijnej narracji o cudownym uzdrowieniu w miejscu, w którym katolicy wierzą, że objawiła się Maryja. To prosta opowieść o przebaczeniu, potrzebie miłości i sile ducha. Ma inspirować i podnosić na duchu. Tylko tyle. Aż tyle. Reklama

ŁUKASZ ADAMSKI – INTERIA FILM

 

„SAINT OMER”

2022     - MFF W WENECJI - BIENNALE CINEMA

 

Lew Jutra - Nagroda im. Luigiego de Laurentiisa

dla najlepszego filmu debiutanta Alice Diop

 

Srebrny Lew - Wielka nagroda Jury Alice Diop

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Alice Diop

Scenariusz - Alice Diop, Marie N'Diaye, Amrita David

Zdjęcia - Claire Mathon

Montaż - Amrita David, Faruk Yusuf Akayran

Scenografia - Anna Le Mouël

Kostiumy - Annie Melza Tiburce

Dźwięk - Emmanuel Croset

Kayije Kagame - Rama

Guslagie Malanda - Laurence Coly

Valérie Dréville - Przewodnicząca

Aurélia Petit - Prof. Vaudenay

Xavier Maly - Luc Dumontet

Robert Cantarella - Radca Prawny

Salimata Kamate - Odile Diata

Thomas de Pourquery - Adrien

Kayije Kagame - Rama

O FILMIE:

Rok 2016. Paryska pisarka i profesorka Rama (Kayije Kagame) udaje się do Saint Omer niedaleko Calais, aby napisać reportaż literacki o szokującej sprawie kryminalnej. Zasiada na sali sądowej, przysłuchując się mrożącym krew w żyłach zeznaniom Laurence (Guslagie Malanda), która jest sądzona za dzieciobójstwo 15-miesięcznej córki piprzez pozostawienie jej na plaży, aby utonęła w przypływie. Podobnie jak Rama oskarżona jest pochodzenia senegalskiego; podobnie jak ona jest dobrze wykształcona i elokwentna; podobnie oddzielona od swojej matki i ma lub miała białego partnera. Rama jest przytłoczona tym, czego staje się świadkiem oraz bezczelną obroną sądzonej utrzymującej z niezachwianym przekonaniem, że była poddana czarom i zaklęciom rzuconym przez ciotki w Senegalu...

Mit Medei jest głęboko zakorzeniony w europejskiej kulturze i nie przestaje fascynować kolejnych pokoleń twórców. Tragiczna historia córki Ajetesa rozkochanej w Jazonie, która porzucona przez herosa i skazana na wygnanie zabiła swoje dzieci, stawia niebywale trudne pytania natury moralnej i uniemożliwia pochopną ocenę bohaterki. W wersji filmowej starożytną opowieść starali się zinterpretować m.in. Pier Paolo Pasolini i Lars von Trier, a teraz dołącza do nich Alice Diop, utalentowana dokumentalistka o senegalskich korzeniach. Oglądając "Saint Omer", trudno jednak uwierzyć, że mamy do czynienia z jej pełnometrażowym debiutem fabularnym. Film wychowanej we Francji autorki uderza bowiem formalną dyscypliną i bezkompromisowością oraz wyróżnia się niekonwencjonalnym podejściem do formuły dramatu sądowego. Diop zadziwia też niebywałym wyczuciem, z jakim dotyka najbardziej mrocznych i przytłaczających stanów ludzkiej psychiki oraz problemów przekraczających znane nam granice etyczne.

Większość akcji "Saint Omer" rozgrywa się na sali sądowej w tytułowym mieście. Przybywamy tam wraz z Ramą (Kayije Kagame), młodą, czarnoskórą pisarką, która uczestniczy w głośnym procesie Laurence Coly (zjawiskowa Guslagie Malanga) – wywodzącej się z Senegalu kobiety oskarżonej o spowodowanie śmierci 15-miesięcznego dziecka. Matka celowo porzuciła niemowlę na plaży, by porwały je morskie fale. Teraz staje przed francuskim sądem, który nie przyjmuje do wiadomości wyjaśnień o rzuconej na imigrantkę klątwie. Zgromadzone przez śledczych dokumenty i dane nie pokrywają się też ze wszystkim, co mówi oskarżana bohaterka. Zeznania Coly uzupełniają wypowiedzi jej dużo starszego partnera Luka, matki, promotorki z uniwersytetu i znającego sprawę dziennikarza. Szeroko komentowany w prasie proces odciśnie wyraźne piętno na Ramie, która spodziewa się dziecka i doprowadzi do zderzenia litery prawa z pradawnymi wierzeniami.

Na papierze film Diop jest dramatem sądowym, ale zapewniam, że nie ma wiele wspólnego z klasycznymi regułami gatunku. Reżyserka wystawia naszą cierpliwość i zdolność skupienia na ciężką próbę, posługując się długimi, statycznymi ujęciami i zawieszając kamerę na sylwetkach wypowiadających się akurat postaci. W czasie rzeczywistym śledzimy kolejne zeznania Laurence i jej otoczenia, niemal namacalnie odczuwając gęstą, duszną atmosferę sali sądowej. "Saint Omer" ociera się momentami o surowy, paradokumentalny zapis, lecz ta niestandardowa strategia podbija intensywność ekranowego doświadczenia, odzierając je z dramaturgicznego fałszu. Diop nie ucieka się do sztucznego wyostrzania konfliktów, manipulowania naszym wzruszeniem ani puentowania sekwencji efektownymi przemowami prawników. Słusznie wierzy, że ciężar podejmowanej sprawy i hiperrealistyczne aktorstwo wystarczą, by dosięgnąć naszych najdelikatniejszych, emocjonalnych strun. Zachowuje przy tym bezstronność – pozwala nam słuchać druzgocących wyznań Laurence nie przerywając ich i nie komentując.

W historii Coly – współczesnej inkarnacji Medei – odbijają się zarówno ślady kryzysu tożsamości, destrukcyjnego wpływu osamotnienia, jak i uwikłania w kulturowe sidła. Lata temu oskarżona bohaterka wyemigrowała z rodzicami do Paryża i mimo wielu przeszkód odnalazła tam namiastkę domu. Odcięła się jednak od korzeni i przy każdym powrocie do ojczyzny czuła się bardziej wyalienowane, obca, nieprzynależąca. W Senegalu była traktowana niemal jak biała, dobrze wykształcona Francuzka, bo nie znała lokalnego języka wolof i wyróżniała się zdobytą na obczyźnie wiedzą. Z kolei nad Sekwaną roztoczyły się przed nią nowe perspektywy – próbowała zrobić doktorat z filozofii wbrew woli rodziców i stać się częścią akademickiego świata. Narastający konflikt z ojcem i matką skomplikował jej finansową sytuację, lecz na horyzoncie pojawił się Luc, starszy mężczyzna gotowy wesprzeć ją w realizacji marzeń i otoczyć opieką. Między Laurence i Lukiem niespodziewanie narodziło się uczucie, ale związek szybko wstąpił w fazę kryzysu. Psychiczny stan bohaterki zaczął się pogarszać i dziewczyna odizolowała się od najbliższego środowiska. Całe dnie spędzała w pracowni partnera-rzeźbiarza, popadając w ciężką depresję. Fatalny okres w życiu imigrantki przełamały narodziny córki, Elsie, ale brak jednoznacznego wsparcia ze strony Luka i jego nierozwiązana relacja z żoną, znów wpędziły ją w czarne myśli. Wedle relacji Laurence, krewni z Senegalu rzucili wręcz na nią klątwę i dlatego świadoma przerażających konsekwencji kobieta zdecydowała się porzucić dziecko na plaży, by zabrało je morze.

Diop niezwykle szczegółowo zarysowuje pogmatwane losy bohaterki, by uchwycić możliwe najwierniej jej wizerunek i skłonić nas do empatycznej, wolnej od natychmiastowego osądu refleksji. Ponadto, narracja reżyserki nie zmierza ku ogłoszeniu wyroku i odpowiedzi na pytanie o winę Coly, co stanowi zazwyczaj punkt dojścia dramatów sądowych. Autorkę dużo bardziej zajmuje zderzenie naszych pozornie ugruntowanych przekonań i jednoznacznych stanowisk moralnych z przejmującymi monologami Laurence. Monologami prowokującymi niespotykaną bezradność u reprezentantów wymiaru sprawiedliwości, dziennikarzy i zgromadzonych na sali sądowej obywateli. Oto bowiem wyedukowana i obdarzona retorycznym talentem osoba śmiertelnie poważnie mówi o rzuconym na nią uroku. Dla śledzących proces Francuzów Coly wydaje się jednocześnie w pełni zasymilowaną imigrantką i członkinią ich wielokulturowego społeczeństwa oraz Inną – jednostką zaczepioną w obcej, niezrozumiałej kulturze i irracjonalnych wierzeniach, której nie potrafią ocenić w znajomych kategoriach moralnych i prawnych. Jej sprawa wykracza poza sztywne ramy francuskiego systemu karnego, obnażając w szerszym planie niegotowość Zachodniej Europy na poradzenie sobie z oderwanymi od jej realiów, napływającymi z zewnątrz problemami.

Na najgłębszym poziomie "Saint Omer" wyrasta zaś na wielowymiarowy traktat o macierzyństwie. W procesie Laurence przewija się wątek jej chłodnych, pozbawionych obustronnej akceptacji stosunków z matką. Oskarżana dziewczyna była pozbawiona godnego naśladowania wzorca i musiała wejść w rolę rodzicielki intuicyjnie, ucząc się na własnych błędach. Brak przewodnictwa i jakiegokolwiek wsparcia wyrównała jednak osobistym zaangażowaniem i przelaniem całej miłości na dziecko. Co istotniejsze, zeznania Coly wchodzą w ożywiony dialog z obecną sytuacją Ramy, która opracowuje książkę reinterpretującą mit Medei i jest w czwartym miesiącu ciąży. W wizji Diop pisarka uchodzi wprawdzie za główną bohaterkę, ale przede wszystkim milczy i słucha. Na jej skupionej twarzy powoli ujawnia się psychiczne rozchwianie, a w końcu także i całkowita utrata kontroli nad emocjami, wyrażona scenami rzewnego płaczu. Poznając historię Laurence, Rama przypomina sobie wszak własne, naznaczone traumą dzieciństwo i znów rozmyśla o nadszarpniętej więzi ze schorowaną matką. Pod wpływem nagłej rozpaczy, zwierza się nawet ukochanemu Adrienowi, że nie chce być taka jak ona. Diop po mistrzowsku splata skrajny, psychologiczny realizm z nawiedzającymi bohaterkę, onirycznymi wizjami. Widok zalanej ciemnością plaży i stąpającej po niej kobiety z dzieckiem odnosi się tyleż do dokonanego przez Coly czynu, co nawarstwiających się lęków ciężarnej Ramy. Macierzyństwo jawi się więc w "Saint Omer" nie jako błogosławieństwo i łaska, a niebywale przytłaczające brzemię, które zdołają unieść tylko nieliczne jednostki. Inne ugną się pod jego ciężarem, porzucą je lub świadomie podejmą decyzję o aborcji. Każda z wymienionych dróg wyraźnie naznaczy obierającą je kobietę.

Dzieło Diop wpisuje się w coraz wyraźniejszą we współczesnym kinie tendencję do demitologizowania, a nawet brutalizowania figury matki. Ostatnio podjęły ten trop choćby Maggie Gyllenhaal w "Córce" i Celine Sciamma w "Małej mamie". "Saint Omer" dystansuje jednak oba nagradzane tytuły, stawiając przed widzem większe wyzwanie odbiorcze i z powodzeniem snując rozważania nad kwestiami praktycznie nierozstrzygalnymi. Czy zabicie dziecka przez rodzicielkę nie jest tym rodzajem zbrodni, który nas przerasta i zostaje świadomie przemilczany w kulturowym dyskursie? Czy matka poświęcająca swoje potomstwo traci człowieczeństwo w oczach innych i zamienia się w potwora? – pyta bezpośrednio i dobitnie Diop. Wierzcie bądź nie, lecz jej finezyjnie wyreżyserowany i porażający emocjonalnie film udziela więcej niż satysfakcjonujących odpowiedzi. 

WOJCIECH TUTAJ - FIMWEB

 

„WANDEA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Paul Mignot, Vincent Mottez

Scenariusz - Vincent Mottez

Zdjęcia - Alexandre Jamin

Muzyka - Nathan Stornetta, Samuel Pegg, Martin Batchelar

Montaż - Tao Delport

Dźwięk - Thomas Pietrucci, Cristinel Sirli, Alain Féat,Jules Bertier

Hugo Becker - François-Athanase Charette de la Contrie

Rod Paradot  - Prudent de la Robrie

Gilles Cohen  - Jean-Baptiste de Couëtus

Francis Renaud - Jacques Maupillier

Jean-Hugues Anglade - Albert Ruelle

Constance Gay - Céleste Bulkeley

Grégory Fitoussi - Generał Travot

Olivier Barthelemy - Pfeiffer

 

 

 

O FILMIE

Jest rok 1793. Brutalna rewolucyjna tyrania krwią spod gilotyny znaczy i buduje „nową Francję”. Zabito króla, zwolenników monarchii, tysiące księży i wiernych, ale czterech na pięciu straconych pochodziło ze stanu trzeciego, czyli „ludu francuskiego”, w imię którego podobno wybuchła i toczyła się rewolucja. Trzy wielkie hasła rewolucji: wolność, równość, braterstwo, brzmią jak ponury żart. Wiosną 1793 roku lud francuski z Wandei mówi „dość”. Wybucha powstanie, stworzona zostaje Armia Katolicka i Królewska, a na jej sztandarach widnieje Najświętsze Serce Pana Jezusa... Wizerunek ten do dziś stanowi symbol i słusznie otaczany jest szacunkiem przez francuskie środowiska katolickie i tradycyjne.

Głównym bohaterem filmu jest legendarny François de Charette, młody, choć już od czterech lat emerytowany oficer dawnej Królewskiej Marynarki Wojennej. Wandejscy chłopi niemal siłą wzywają go do objęcia dowództwa powstania. Niechętny początkowo oficer w najbliższych miesiącach okaże się nie tylko sprytnym strategiem wojskowym, lecz także stanie się charyzmatycznym przywódcą i budowniczym bohaterskiej, wolnościowej, oddanej idei i gotowej na wszystko armii powstańczej.

 

„Wandea. Zwycięstwo albo śmierć” opowiada o rzeczach niewygodnych dla Francuzów. Nikt nie lubi się w końcu chwalić wydarzeniami tak niechlubnymi, jak wojna domowa, zwłaszcza, że ewidentnie tylko jedna ze stron winna jest rozpętania tego seansu śmierci. Ludobójstwo francusko-francuskie, jak określił niegdyś powstanie wandejskie historyk Reynald Secher, to prawdopodobnie najgorsze i najbardziej krwawe karty z dziejów Francji.

Wielka Rewolucja Francuska była czymś koniecznym, a bez niej Europa nie zaznałaby postępu. To ona ukształtowała współczesny świat. Wcześniej ludzie uciśnieni byli przez absolutystyczną monarchię, zdani na łaskę i niełaskę rozpasanego i ociekającego złotem dworu królewskiego. To rewolucja francuska, która garściami czerpała z ideałów oświecenia, otworzyła ludziom oczy, dodała odwagi, aby zburzyli istniejący porządek, odrzucili tradycję, wiarę, monarchię. Ludzkość dopiero po 1789 roku poznała, czym są prawa człowieka, demokracja i rządy ludu..

Można rzec, że właśnie taki, jak powyżej, obraz rewolucji francuskiej wylewa się ze znakomitej większości szkolnych podręczników na całym świecie i właśnie taki obraz wrył się w świadomość kolejnych pokoleń. Owszem, w tym wyidealizowanym wizerunku „czarną owcą” są jakobini, na czele z Maximillienem Robespierre’em, który wskazywany jest jako wynaturzenie rewolucji. Jakobiński Wielki Terror nie jest jednak wypaczeniem idei rewolucyjnej, lecz, co trzeba podkreślić, jej idealnym przykładem. „Dla wrogów wolności nie ma wolności” – mawiano w końcu. I choć trudno bronić zrujnowanej francuskiej gospodarki i skostniałych układów na dworze Ludwika XVI, to nie sposób aprobować mordów, gwałtów i przemocy, która stała się codziennością we Francji po 14 lipca 1789 roku. Zgilotynowanie króla w styczniu 1793 roku było dopełnieniem anarchii i festiwalu śmierci, jaki rewolucjoniści zgotowali własnemu narodowi. Zabijając króla udowodnili, że dla nikogo i niczego nie będzie żadnej litości. Krótko po wybuchu rewolucji francuskiej powstała pierwsza koalicja antyfrancuska. Europejscy przeciwnicy Francji chcieli wykorzystać jej wewnętrzne problemy i dodatkowo ją osłabić. Poza tym (może przede wszystkim) pragnęli nie dopuścić, aby nastroje rewolucyjne rozlały się na kraje ościenne i zagroziły panującym dynastiom w innych państwach. Od 1789 roku Francja nieustannie potrzebowała rekruta do kolejnych kampanii wojennych. W kraju tymczasem panowała coraz trudniejsza sytuacja. Niepokornych siłą „przekonywano”, aby przeszli na właściwą, czyli rewolucyjną stronę. Wydano wojnę monarchistom i Kościołowi katolickiemu. Księży zmuszano do podpisania tzw. konstytucji cywilnej kleru, która, de facto, rozrywała więzy łączące francuski Kościół z Rzymem i oddawała duchownych do dyspozycji wodzów rewolucji. Każdy, kto odmawiał przyjęcia dokumentu był szykanowany i zabijany. Oficjalnie we Francji działali jedynie „rewolucyjni” księża.

W 1793 roku doszło do otwartego buntu w Wandei, jednej z francuskich prowincji. Ludzie nie aprobowali „konstytucyjnych” księży, a ponadto sprzeciwiali się zapowiadanemu zaciągowi do wojska. Obawiano się, że władze zabiorą w końcu z prowincji wszystkich mężczyzn i nie będzie komu pracować na roli. Czarę goryczy przechyliło zamordowanie Ludwika XVI. W marcu 1793 roku w Wandei wybuchło powstanie, którego najważniejszym hasłem stało się: „Za Boga i króla!”.

Film „Wandea. Zwycięstwo albo śmierć” zaczyna się w chwili, kiedy powstanie wandejskie już trwa. Na czele Armii Katolickiej i Królewskiej, jak nazwali się Wandejczycy, staje wówczas były wojskowy, oficer François de Charette, namówiony, a w zasadzie przymuszony do tego przez powstańców. Charette wie, że zryw skazany jest na porażkę i ma początkowo duże opory, aby dołączyć do rojalistów. W końcu jednak zgadza się stanąć na czele armii, a z czasem zamienia się w charyzmatycznego dowódcę, za którym podążają tysiące wandejskich chłopów i szlachciców.

Film Paula Mignot i Vincenta Motteza nie ucieka od trudnych tematów i scen. Charette pokazany jest całkiem wiernie, jako człowiek mający duże wątpliwości i wewnętrzne rozterki. Także Wandejczycy nie są pokazani jednowymiarowo – widać wśród powstańców ludzi zagubionych, przerażonych i zrezygnowanych, którzy nie widzą sensu w dalszej walce. Pewne zawahanie i cienie wyrzutów sumienia widać nawet u rewolucyjnych oficerów skazujących tysiące niewinnych ludzi na gilotynę, którzy musieli stosować się do rozkazu Konwentu o zdławieniu wandejskiego powstania wszelkimi sposobami („Przeprowadzić eksterminację wszystkich powstańców, do ostatniego człowieka. Spalić ich farmy, wygnieść tych tchórzy jak pchły. Skruszyć tych ohydnych Wandejczyków”).

„Zwycięstwo albo śmierć” dobrze oddaje realia tamtych dni. Osoby przyzwyczajone do poprawnościowych wersji historycznych filmów uprzedzę, że nawet obecność kobiet w szeregach wandejskiej armii jest uzasadniona – takie przypadki faktycznie miały miejsce. Jedynym, moim zdaniem, mankamentem filmu jest to, iż brakuje w nim wstępu, kontekstu wydarzeń, o których opowiada. Dla osób znających dzieje rewolucji francuskiej nie będzie to stanowiło problemu, jednak dla mniej „wprawnych” historycznie widzów, nie do końca niezrozumiałe niestety może być to, dlaczego Francuzi walczą z Francuzami.

Film o powstaniu wandejskim to odważne dzieło. Wcześniej niewielu twórców poruszało ten drażliwy dla większości Francuzów temat. Choć film nie napawa optymizmem, warto go obejrzeć, aby lepiej pojąć grozę tamtych dni i rozterki ludzi, którzy mając w perspektywie śmierć na gilotynie, szli z widłami przeciwko własnym rodakom, którzy siłą chcieli ich nawracać na drogę „postępu”, deptając wszystko, w co Wandejczycy wierzyli.

Dobrze, że powstał niezakłamany przez polityczną poprawność film o Wandei.

ANNA  SZCZEPAŃSKA – DO RZECZY HISTORIA

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LUTY 2024 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„GEORGIE MA SIĘ DOBRZE”

05.02.2024

19.00

84 MIN

2

„UŚMIECH LOSU”

12.02.2024

19.00

104 MIN

3

„ŚWIĘTO OGNIA”

19.02.2024

18.00

94 MIN

4

„FALCON LAKE”

26.02.2024

19.00

100 MIN

  

„GEORGIE MA SIĘ DOBRZE”

2023 - SUNDANCE

Główna Nagroda Jury - Najlepszy dramat zagraniczny - Charlotte Regan

 

2023- EUROPEJSKA AKADEMIA FILMOWA

Nagroda Młodej Widowni - Charlotte Regan

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Charlotte Regan

Scenariusz - Charlotte Regan

Zdjęcia - Molly Manning Walker

Muzyka - Patrick Jonsson

Montaż - Billy Sneddon,

Matteo Bini

Scenografia - Elena Muntoni

Kostiumy - Oliver Cronk

Dźwięk - Ben Baird,

Alexej Mungersdorff,

Adam Fletcher, Jack Wensley

Lola Campbell - Georgie

Harris Dickinson - Jason

Alin Uzun - Ali

Cary Crankson - Pan Barrowclough

Carys Bowkett - Emily

Ambreen Razia - Zeph

Ayokunle Oyesanwo - Kunle

 

 

O FILMIE

Po śmierci matki dwunastoletnia Georgie mieszka sama na przedmieściach Londynu. Jest rezolutna i niezależna jak Pippi Langstrumpf, ale nie ma skrzyni ze złotymi monetami. Wraz z kolegą Alim kradną rowery, dzięki czemu może się utrzymać. Opiece społecznej wmawia, że mieszka z wujkiem. Niespodziewanie w jej życiu pojawia się Jason, który okazuje się być jej ojcem. Opowieść o trudnym budowaniu od zera relacji między dzieckiem i rodzicem, opowiedziana z humorem i szczerością. Regan z lekkością i formalną odwagą portretuje dobrze znaną jej klasę pracującą wschodnią części Londynu.

 

Choć imię reżyserki, kraj pochodzenia oraz tematyka prowokują do porównań z wybitnym Aftersun, to Georgie ma się dobrze – laureat nagrody za reżyserię na tegorocznym Sundance – leży dość daleko od debiutu Charlotte Wells. Opowiadając o relacji między córką i samotnym ojcem, Charlotte Regan, zamiast po analogowe wspomnienia i niedopowiedzenia, sięga po poczucie humoru oraz urok pastelowej palety barw. To dość nietypowe podejście do historii o dziecku, które próbuje nawigować w życiu między utratą jednego rodzica, a poznaniem drugiego, jednak doskonale komplementuje ono temperament głównej bohaterki.

Georgie ma 12 lat i poznajemy ją w momencie, kiedy zastanawia się, na którym etapie żałoby obecnie się znajduje. Zapytana o to, jak sobie radzi, chwali się, że praktycznie ma za sobą większość. Choć na pierwszy rzut oka Georgie faktycznie sprawia wrażenie wyjątkowo niezależnego dziecka, to zarówno jej zajęcie – kradzież rowerów – jak i tendencja do agresywnego zachowania ujawniają potrzebę bycia dostrzeżoną przez dorosłych. Tylko jak ma sobie poradzić, skoro nie ma żadnej rodziny, a opieka społeczna służy jej bardziej jako obiekt kpin, niż faktyczna pomoc? Pewnego dnia w jej życie wkracza Jason – obcy Georgie ojciec, którego wyrzuty sumienia wywiały z Ibizy z powrotem na brytyjską ziemię; kompletnie nieprzygotowany na zastąpienie dziewczynce matki.

Nietrudno przewidzieć, jakimi torami pobiegnie fabuła Regan i odgadnąć, że choć czubiąca się para ojciec-córka początkowo sprawia wrażenie zdystansowanej, to szybko odnajdzie wspólny język. Dość zaskakujące okażą się jednak środki, które ich do siebie zbliżą. Jason nie ma zamiaru nawracać Georgie na właściwą ścieżkę. Przeciwnie, pomaga jej w kradzieży rowerów, dostarczając przydatnych wskazówek. Reżyserka ukazuje owe działania w luźnej, komediowej konwencji, unikając moralizowania. Zamiast tego – pozwala wybrzmieć chemii, którą łączy głównych aktorów. Lola Campbell jest szokująco wiarygodna w roli Georgie. Jej szelmowska twarz od razu zdradza naturę bohaterki, a lekko przerysowana mimika pozwala nam nie brać jej ostatecznie zbyt poważnie.

Na uwagę zasługuje również Harris Dickinson. Już w W trójkącie pokazał, że doskonale odnajduje się w komediowych rolach. U Östlunda komizm jego postaci wynikał z zagubienia w konwencjach, warunkujących rolę współczesnego mężczyzny. Podobna energia napędza też występ Dickinsona w Georgie ma się dobrze. Jego Jason również jest zagubiony – tym razem w roli ojca, do której, nawet po 12 latach, wciąż nie dorósł. Tym samym debiut Regan to historią o dojrzewaniu zarówno Georgie, jak i Jasona. W jednej z najbardziej urzekających scen w filmie okazuje się, że nabój, który dziewczynka wcześniej odnalazła w kieszeni ojca, nie jest wcale oznaką przynależności do gangu. To pamiątka z dzieciństwa – odnaleziony w krzakach artefakt, rozpalający fantazję mężczyzny od wielu lat. Pozwalając sobie na tę szczerość z córką, Jason ujawnia przed nią swoją wrażliwą stronę. Regan przewrotnie pokazuje, że to właśnie niepełna dojrzałość jej bohatera może okazać się kluczem do porozumienia z własnym dzieckiem.

Tę uroczą historię Brytyjka ubiera w bardzo jaskrawą formę. Nie chodzi tu tylko o paletę barw, lecz również o montażowe zabawy, powtykane w pierwszej połowie filmu. To paradokumentalne sceny, podczas których osoby ze środowiska Georgie – koledzy, nauczyciele czy pracownicy opieki – opowiadają do kamery, co sądzą o zachowaniu dziewczynki. Czasami reżyserka dopuszcza nawet do głosu… pająki w domu dziewczynki! To rozwiązanie fabularne, które czasami działa, jednak przez większość czasu raczej odciąga od znacznie ciekawszej historii relacji dziewczynki i jej ojca. Sprawia to, że warstwa narracyjna debiutu Regan jest dość nieskładna i reżyserka wydaje się mieć tego świadomość, bo im dalej w film, tym mniej podobnych narracyjnych ekstrawagancji. Wówczas komizm zaczyna płynąć z naturalnych interakcji między Georgie i Jasonem. To dobra decyzja i choć życzyłbym sobie, żeby w przyszłości Regan była bardziej powściągliwa w swoich ambicjach i pozwoliła mocniej wybrzmieć historii oraz postaciom, to jestem w stanie zrozumieć, że na etapie debiutu reżyserzy często decydują się na pewnego rodzaju efekciarstwo.

Zaskoczyło mnie w seansie Georgie ma się dobrze to, że film bardzo umiejętnie mówi o godzeniu się ze stratą. Jego akcja dzieje się już po śmierci matki, jednak jej obecność jest wciąż odczuwalna. Dziewczynka nie potrafi rozstać się z telefonem pełnym nagrań jej mamy. Nigdy nie zdejmuje odziedziczonej po niej koszulki West Hamu, nie godząc się na oddanie jej do prania, co, prawdopodobnie, sprawiłoby, że zapach matki zniknąłby z ubrania. Regan przypomina, że każdy zasługuje na czułość i zrozumienie; że czasem, żeby dorosnąć, musimy sobie przypomnieć, jak to było samemu być dzieckiem. Może i to nic rewolucyjnego, ale w zupełności wystarczy.

Wiktor Małolepszy - Filmawka

 

„UŚMIECH LOSU”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Andrzej Jakimowski

Scenariusz - Andrzej Jakimowski

Zdjęcia - Adam Bajerski

Muzyka - Noa Margalit

Montaż - Cezary Grzesiuk

Scenografia - Ewa Jakimowska

Kostiumy - Aleksandra Staszko

Dźwięk - Jacek Hamela

Mateusz Kościukiewicz - Andrzej

Ifigeneia Tzola - Lena

Themis Panou - Yiannis

Efthimis Chalkidis - Nasos

Labrina Nikolaou - Maria

Dominic Edwards - Anglik z Caldery

Kostas Petrou - Nikos Papadopoulos

O FILMIE

Andreas przybywa na odległą grecką wyspę, żeby sprzedać działkę odziedziczoną po wuju. Ale kto kupiłby jałowe, skaliste pole z kamienną chatą? Aby sprzedać działkę, Andreas musi spłacić dług, który jego wujek zaciągnął u Yiannisa, miejscowego rolnika. Ale Andreas nie ma pieniędzy. Utknął w dolinie i każdego ranka czeka, aż wnuczka Yiannisa, Lena, przyniesie mu chleb i ser. Zakochuje się w niej. To dobry powód, by pracować na polu Yiannisa i spłacić dług. Andreas zaczyna się tam zadomawiać. Nie przeczuwa niebezpieczeństwa wiszącego nad doliną i pobliską wioską. Doświadczenie śmierci i nieszczęścia wkrótce otworzy mu oczy na kruchość tego małego świata..

 

Andrzej Jakimowski to jeden z weteranów Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Stanowi o tym nie tylko fakt, że przyjechał tu ze swoim filmem już trzeci raz, ale również sukces, jaki 11 lat temu w Warszawie odnotowało Imagine – zdobywając Nagrodę Publiczności oraz laur za najlepszą reżyserię. Najnowsza propozycja urodzonego w Warszawie twórcy – Uśmiech losu, zdaje się być powrotem na stare tory, po potknięciu, za jakie należy uznać Pewnego razu w listopadzie i może należeć do filmów docenionych przez jury tegorocznej imprezy.

Głównym bohaterem Uśmiechu losu jest grany przez Mateusza Kościukiewicza Andrzej Król. O życiu mężczyzny nie wiemy wiele, ale od samego początku znany jest powód jego wizyty. Jako spadkobierca majątku swojego wujka Gerarda, zamierza sprzedać posiadaną przez niego działkę, wraz z domem, gdzie jego krewny żył do ostatnich dni. Na miejscu okazuje się, że to, co miało być czystą formalnością, zaczyna się przeciągać, ze względów zarówno czysto formalnych, jak i z powodu pozostawionych przez nieboszczyka długów, a Polak zmuszony jest przebookowywać kolejne terminy lotu powrotnego.

Zdaje się jednak, że sam Andrzej nie jest tą sytuacją zmartwiony. Mężczyzna nocuje w malowniczej dolinie, w cieniu wulkanu, co rano budzi go beczenie kóz, a o jego wyżywienie dba sąsiad Yannis, zapewniając stałą dostawę serów własnej produkcji. Takie życie jawi się protagoniście jako atrakcyjna alternatywa, zwłaszcza że na horyzoncie pojawia się również piękna kobieta – Lena (Ifigeneia Tzola), wnuczka Yannisa, odwzajemniającą zainteresowaniem przybyszem z północy nie mniej niż on jej dziewczęcym wdziękiem. Nie mamy tu jednak dynamiki typowego romansu. Głównym celem Jakimowskiego zdaje się być wewnętrzna droga, jaką pokonuje bohater, by uświadomić sobie, że właśnie odnalazł swoje nowe miejsce na ziemi, a spokojne niespieszne życie, połączone z prostą fizyczną pracą staje się sposobem, w jaki może spędzić kolejne lata. Zwłaszcza że dość łatwo dojść do wniosku, że na Andrzeja w ojczyźnie nie czeka zbyt wiele dobrego.

Jakimowski wraz z operatorem Adamem Bajerskim (z którym reżyser współpracuje już od czasu Zmruż oczy) stara się wpuścić do filmu dużo słońca. Kolejne kadry przepięknych wzgórz czy urokliwego miasteczka mają za zadanie oddać temperaturę i klimat charakterystyczny dla południa Europy. Reżyser po raz kolejny daje się poznać widzom nie tylko jako esteta, ale również jako twórca zawsze szukający tego, co niedopowiedziane. Jego bohater nie należy do najbardziej wylewnych osób, o wszystkim, co pozostawił po sobie na rodzinnym Śląsku dowiadujemy się z kilku połączeń telefonicznych z rodzicami. Z Grekami zazwyczaj rozmawia mało, a ze względu na barierę językową, często posługuje się gestami lub próbuje głośno wypowiadać słowa, nieznane jego rozmówcom. Jednak mimo tak niekorzystnych warunków mężczyzna buduje z nowymi sąsiadami nić porozumienia, zyskuje ich zaufanie. Można powiedzieć, że polski twórca wchodzi w polemikę z kultowym już Między słowami Sofii Coppoli, opowiadając historię, w której brak możliwości dogadania się nie stanowił przeszkody, przed odnalezieniem szczęścia w nowym środowisku.

Uśmiech losu ciężko traktować jako film tak fenomenalny jak Imagine, ale w odczuwalny sposób stara się w nim nawiązać do najbardziej udanej produkcji w dorobku reżysera. Wszak mimo zupełnie innych okoliczności tematyka pozostaje podobna. Mowa o odnajdywaniu się w zupełnie nowym miejscu i wśród nieznanych ludzi i szukaniu z nimi wspólnego języka mimo oczywistych przeszkód. Nawet jeśli w najnowszym dziele autora Sztuczek brakuje czegoś, co czyniłoby seans niezapomnianym, w moim odczuciu ugruntował on tym obrazem pozycję człowieka, na którego filmy zawsze będę czekał z wytęsknieniem i sporymi nadziejami.

Marcin Grudziąż - Pełna sala

 

 

 

„ŚWIĘTO OGNIA”
2023 ZŁOTE LWY

Nagroda Specjalna 

Złoty Kangur - nagroda australijskich dystrybutorów filmowych Kinga Dębska

Nagrody Indywidualne 

Najlepsza drugoplanowa rola kobieca Kinga Preis

Najlepszy debiut aktorski Paulina Pytlak

 

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Kinga Dębska

Scenariusz - Kinga Dębska

Zdjęcia - Witold Płóciennik

Muzyka - Bartosz Chajdecki

Montaż - Jarosław Kamiński

Scenografia - Wojciech Żogała

Kostiumy - Dorota Roqueplo

Dźwięk - Leszek Freund

Paulina Pytlak - Nastka

Tomasz Sapryk - Poldek

Joanna Drabik - Łucja

Kinga Preis - Józefina

Karolina Gruszka - Lena

Katarzyna Herman - Kownacka

Mariusz Bonaszewski - Piłat

 

O FILMIE:

Anastazja (Paulina Pytlak) ma 20 lat, jest uzależniona od komiksów, gorącej czekolady i zakochana w chłopaku z sąsiedztwa. Gdyby tylko mogła, porwałaby go na randkę albo na koniec świata. Niestety to tylko marzenia, bo od dziecka jest przykuta do wózka, a z otoczeniem porozumiewa się za pomocą specjalnego programu. Mimo wszystkich ograniczeń Nastka nie traci pogody ducha, a optymizmem zaraża wszystkich. Najlepszą relację ma z nią starsza siostra Łucja (Joanna Drabik) – wschodząca gwiazda Baletu Narodowego, która właśnie stanęła u progu wielkiej kariery. Anastazję samotnie wychowuje ojciec Poldek (Tomasz Sapryk). Wkrótce życie całej trójki wkroczy w nowy etap, kiedy do ich drzwi zapuka przebojowa sąsiadka z naprzeciwka – Józefina (Kinga Preis). To za jej sprawą Anastazja i jej bliscy odkryją siebie na nowo, a przy okazji staną twarzą w twarz z rodzinną tajemnicą, która aż nazbyt długo czekała na rozwiązanie.

 

W pewnym małym mieszkanku żyje typowa-nietypowa rodzina. Poldek (Tomasz Sapryk) samotnie wychowuje dwie córki. Starsza z nich, Łucja (Joanna Drabik), jest piękną, pełną gracji baletnicą. Młodsza, Nastka (Paulina Pytlak), jest natomiast niewolnicą własnego ciała. Urodzona z dziecięcym porażeniem mózgowym dziewczyna obserwuje rzeczywistość ze swojego balkonu, martwi się o tatę, spędza czas z siostrą i zaprzyjaźnia z sąsiadką (Kinga Preis). Jest także narratorką tej historii, z offu opowiadającą widzowi o swoim świecie.

Zaczęłam tę recenzję trochę jak baśń, bo też w nieco baśniowej estetyce utrzymane jest najnowsze dzieło Kingi Dębskiej. „Święto ognia” pozostaje wierne jej stylowi i ulubionym tematom. Po raz kolejny reżyserka przedstawia życie polskiej rodziny bez cierpiętnictwa i szarzyzny, nie unikając przy tym trudnych tematów. „Święto ognia” nie jest wolne od wad, nie jest też najlepszym filmem w dorobku reżyserki, ale z pewnością spodoba się szerokiemu gronu widzów i już teraz jest „targetowane” jako kolejny „Johnny” (2022) czy „Chce się żyć” (2013).

Mankamenty filmu Dębskiej są dosyć podobne do wad filmu Daniela Jaroszka. Najważniejsze problemy „Święta ognia” wynikają z jego poszatkowanej, nieangażującej, niepewnie poprowadzonej narracji. Nie czytałam książki Jakuba Małeckiego, na której opiera się film, nie wiem zatem, na ile wynika to z charakteru materiału źródłowego, a na ile jest kwestią nieumiejętnej adaptacji tegoż.

Wiem natomiast, że nie znajduję żadnego sensownego wytłumaczenia na kuriozalność i chaotyczność wątku Łucji – baletnicy, której m.in. przez wiele miesięcy udaje się ukryć postępującą, ograniczającą sprawność chorobę pomimo nieprzerwanej pracy w najlepszym zespole tanecznym w kraju. Dziwnie ogląda się też nakręconą przez kobietę (!), a godną kabaretu Koń Polski komediową scenę z Kingą Preis, która załatwia Nastce maturę dzięki pokazaniu dekoltu dyrektorowi jej szkoły. Charakterystyczne dla Dębskiej rozpięcie między powagą a śmiechem nie zawsze w „Święcie ognia” się sprawdza.

 

Tematycznie produkcji bliżej rzecz jasna do „Chce się żyć” niż do „Johnny’ego”. W porównaniu z filmem Pieprzycy „Święto ognia” jest zdecydowanie słabiej zakorzenione w rzeczywistości osób z niepełnosprawnością. „Chce się żyć” bazowało na prawdziwej biografii i trudnych doświadczeniach, natomiast film Dębskiej podchodzi do tematu życia z porażeniem mózgowym dużo bardziej ogólnikowo. Momentami przez swoją formę infantylizuje i cukruje temat. Przedmiotowo wykorzystuje niepełnosprawność głównej bohaterki w celu łatwego wywołania wzruszenia u widza.

„Święto ognia” nie obawia się jednak łamania tabu i porusza takie nieoswojone społecznie tematy jak: potrzeby romantyczne i seksualne osób z niepełnosprawnościami, matki rezygnujące z wychowywania własnych dzieci, depresja poporodowa. Ważnym dla fabuły motywem jest także samobójstwo wspomagane, czy szerzej: prawo do eutanazji (i nie jest to spoiler, bo wątek pojawia się w innym kontekście, niż można by się spodziewać po filmie o nastolatce z niepełnosprawnością). Tomasz Sapryk w roli samotnego ojca tworzy wielowymiarową, poruszającą postać. Pokazuje nowe spojrzenie na ojcostwo i męskość, ale nie w sposób czytankowy, publicystyczny, oświeceniowo grzmiący na nieoświeconych; Poldek nie jest bohaterem krystalicznym, ale realistycznym, budzącym szacunek i współczucie.

Bodaj największą wygraną filmu staje się aktorskie odkrycie w osobie Pauliny Pytlak. W jej świadczącym o dużej wrażliwości występie nie ma nic z karykatury, o którą tak łatwo przy kreowaniu postaci z dysfunkcjami fizycznymi – co widać choćby na przykładzie coraz bardziej manierycznych, opartych stricte na mimikrze ról Dawida Ogrodnika. Sama bohaterka również jest bardzo ciekawa, ponieważ niepełnosprawność to tylko jedna z cech, które ją określają – nie mniej ważna od poczucia humoru, uporu, zdolności matematycznych czy zauroczenia często przechodzącym pod jej oknem Mateuszem. Świat bohaterki nie kręci się wokół fizycznych ograniczeń. Pora na więcej takich filmowych bohaterek i bohaterów jak Nastka, nie zgadzających się na to, by niepełnosprawność określała ich wizerunek i osobowość.

KATARZYNA KEBERNIK - Kino nr 10/2023

„FALCON LAKE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Charlotte Le Bon

Scenariusz - Charlotte Le Bon

Zdjęcia - Kristof Brandl

Muzyka - Shida Shahabi

Materiały do scenariusza

Montaż - Julie Lena

Scenografia - Alex Hercule Desjardins

Kostiumy - Gabrielle Lauzier

Dźwięk - Stephen de Oliveira

Joseph Engel - Bastien

Sara Montpetit - Chloé

Monia Chokri - Violette

Arthur Igual - Romain

Karine Gonthier-Hyndman - Louise

Anthony Therrien - Oliver

Pierre-Luc Lafontaine - Stan

Thomas Laperrière - Titi

 

 

 

O FILMIE

1

2

3

Opowieść o pierwszej wakacyjnej miłości, a może trzymająca w napięciu historia o duchach? Fabularny debiut kanadyjskiej reżyserki Charlotte Le Bon łączy w sobie oba te elementy. Trzynastoletni Bastien spędza kolejne leniwe dni w domku letniskowym nad jeziorem. Chłopak jest wyraźnie zauroczony dziewczyną z sąsiedztwa, nieco starszą Chloé. Ta, początkowo zdystansowana, odpowiada jednak na zainteresowanie młodego bohatera, a ich relacja z każdą spędzoną wspólnie chwilą staje się coraz bliższa. Pomimo różnicy wieku między nastoletnimi bohaterami tworzy się szczególna więź, pełna niewinnych wygłupów, kotłujących się emocji, ale i nieco przerażających opowieści.


To ostatnie tak beztroskie wakacje. Charlotte Le Bon debiutuje jako reżyserka, tworząc kino inicjacyjne, w którym dorastanie miesza się z duszną atmosferą horroru. Falcon Lake to świetnie skonstruowana opowieść, w której subtelność odgrywa najważniejszą rolę. Wielkie rzeczy dzieją się bez fajerwerków. Codzienność urasta do miana spraw najważniejszych i przełomowych.

Bastien (Joseph Engel), 13-letni chłopak, spędza wakacje z rodzicami w domku nad jeziorem. Zatrzymują się u znajomych, którzy mają nastoletnią córkę. Starsza o trzy lata Chloe (Sara Montpetit) na początku z dystansem podchodzi do przymusowego towarzystwa. Trudno jednak jej ukryć, że zainteresowanie chłopaka nie robi na niej wrażenia. Starsza, odważniejsza i bogatsza o doświadczenie staje się przewodniczką nastolatka po świecie pretendujących do bycia dorosłym nastolatków. To ona zabiera go nad jezioro, opowiada historie o duchach, daje pierwsze łyki alkoholu i z czułością opiekuje się nim, gdy pierwsze procenty zbyt mocno uderzą do głowy. Nocne rozmowy, wspólnie spędzony czas coraz bardziej zbliżają ich do siebie. W powietrzu unosi się wzajemna fascynacja. 

Falcon Lake to kino coming of age, w którym dojrzewanie staje się mieszanką sielanki i horroru. Le Bon świetnie wykorzystuje stylistykę zdjęć w analogowym tonie, by odwołać się do nostalgii i melancholii. Piękne i słoneczne lato wśród natury daje przestrzeń na oddech od pędu codziennego życia. Pozwala zatopić się w cieple słonecznych promieni i delikatnym chłodzie jeziora. Spokój przerywa jednak opowieściami o duchach i tajemniczych zbrodniach. Młodość miesza się z fascynacją śmiercią i tym, co ulotne. Głębia jeziora pociąga i przeraża, stawiając pytania bohaterom, jak daleko są w stanie się posunąć. 

W filmie Le Bon to strach i fascynacja mieszają się ze sobą. Chloe testuje swoje umiejętności uwodzenia, wprowadza chłopaka w zawstydzenie, odkrywa swoją seksualność, ale też próbuje wyrwać się ze schematów kobiecej cielesności. Bastien niczym uroczy szczeniak podąża za dziewczyną, zafascynowany jej otwartością i fizycznością. Przekracza swoje granice, pokonując strach przed tym, co jeszcze nie znane.

Falon Lake ujmuje sposób opowiadania. W powietrzu unosi się aura oczekiwania na pierwsze razy. Charlotte Le Bon oddaje hołd pierwszemu zauroczeniu, dając przestrzeń na odrobinę grozy. To, co nieznane staje się pociągające i fascynujące, ale też ryzykowne. Bastien ostrożnie podchodzi do uczuciowych zawirowań. Bada grunt. Uczy się siebie. Daleki jest od brawurowych skoków na główkę. Taki też jest ten film – uroczy i ujmujący. W prostych historiach tkwi magiczna moc. Potrafią poruszać.

Małgorzata Czop - Movieway

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” STYCZEŃ  2024 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„MOJA ZBRODNIA”

08.01.2024

19.00

102 MIN

2

„MEDUSA DELUXE”

15.01.2024

19.00

101 MIN

3

„OSOBLIWOŚCI SYCYLIJSKIE”

22.01.2024

19.00

103 MIN

4

„DREAM SCENARIO”

29.01.2024

19.00

100 MIN

  

„MOJA ZBRODNIA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - François Ozon

Scenariusz - François Ozon

Zdjęcia - Manuel Dacosse

Muzyka - Philippe Rombi

Montaż - Laure Gardette

Scenografia - Stephanie Laurent Delarue

Kostiumy - Constance Allain

Dźwięk - Jean-Marie Blondel,

 Jean-Paul Hurier

Nadia Tereszkiewicz - Madeleine Verdier

Rebecca Marder - Pauline Mauléon

Isabelle Huppert - Odette Chaumette

Fabrice Luchini - Sędzia Gustave Rabusset

Dany Boon - Palmarède

André Dussollier - Pan Bonnard

Edouard Sulpice  - André Bonnard

 

O FILMIE

Najnowszy film Ozona to brawurowa, ironiczna komedia osadzona w złotej erze kina. Reżyser opowiada historię dwóch przyjaciółek żyjących w biedzie, ale z ogromnymi aspiracjami do sławy i bogactwa. Stawiająca pierwsze kroki w branży aktorskiej Madeleine jest oskarżona o zamordowanie potężnego producenta, który próbował ją wykorzystać seksualnie w zamian za małą rólkę. Pauline jest prawniczką i skutecznie broni Madeleine w sądzie, przyjmując niecodzienną strategię. W opowieści francuskiego reżysera wybrzmiewa mocno wątek #metoo, ale też temat silnego wpływu mediów na kształtowanie opinii publicznej.

 

François Ozon z równą wprawą realizuje egzystencjalne dramaty, erotyczne thrillery i żywiołowe farsy, ale po ostatni z tych gatunków sięga najrzadziej. 13 lat po „Żonie doskonałej” zekranizował wiekową sztukę o niespodziewanych korzyściach ze zbrodni i kłamstwa. Dokonał przy tym znacznych przeróbek tekstu, by obraz służył jako komentarz do rzeczywistości po ruchu #MeToo.

Francuski reżyser chętnie opowiada o kobietach, choć trudno go uznać za wojowniczego feministę. W „Mojej zbrodni” wkłada do ust bohaterek tyrady o patriarchacie i nie szczędzi cierpkiego komentarza do medialnych narracji na temat kobiet. Jednocześnie rozpościera przed widzem całą gamę moralnych szarości, niespodziewanych konsekwencji, małych świństw i wielkich oszustw, jakie stają się udziałem dwóch młodych kobiet. Madeleine i Pauline są raczej wyrachowane niż ideowe, bardziej egoistyczne niż zaangażowane społecznie.

Czy w ten sposób Ozon rozmiękcza feministyczny wydźwięk dzieła? Wręcz przeciwnie, po prostu nie zamyka go w naiwnej bajkowości. Dużo uwagi poświęca natomiast właśnie tworzeniu bajek ku uciesze publiczności. Powraca więc do swojego ulubionego tematu – styku prawdy i fikcji. Znów dowodzi, że znaczenie ma nie sama rzeczywistość, ale sposób jej opowiadania. Sam film zresztą opiera się na widocznej sztuczności, teatralnych pozach i humorystycznym przerysowaniu. Jakkolwiek ciekawie podejmuje ważne kwestie, pozostaje twórczym figlem utalentowanego sztukmistrza.

Dlatego seans sprawia tyle frajdy. Żwawa akcja wciąga, zwroty akcji zaskakują i często bawią wypełnionym paradoksami przebiegiem. Staranna scenografia cieszy oczy, zaś komediowe występy gwiazd wywołują wybuchy śmiechu. Szczególnie udał się występ Fabrice’a Luchiniego. Jego napuszony, acz niezbyt rozgarnięty sędzia śledczy zdaje się kwintesencją urzędniczej krótkowzroczności.

„Moja zbrodnia” świetnie dopełnia dwie poprzednie „feministyczne farsy” Ozona. „8 kobiet” we wdzięcznej formule „kto zabił?” rozpracowywała istotę konfliktów damsko-męskich, „Żona doskonała” pokazywała emancypację kury domowej. Trzeci film jest silniej osadzony we współczesności, trafnie komentuje wiele toczących się dziś dyskusji. Nadal pozostaje jednak staroświecko bezczasowy i niewinny w swoim rześkim dowcipie. W sam raz nadaje się zatem na rozluźniający letni seans, choć zostawia też w głowie niebanalny materiał do refleksji.

Jan Bliźniak - Całe życie w kinie

 

„MEDUSA DELUXE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Thomas Hardiman

Scenariusz - Thomas Hardiman

Zdjęcia - Robbie Ryan

Muzyka - Koreless

Montaż - Fouad Gaber

Scenografia - Gary Williamson

Kostiumy - Cynthia Lawrence-John

Dźwięk -Leslie Gaston, Anna Bertmark, Adam Fletcher, Jack Wensley

Clare Perkins - Cleve

Kayla Meikle - Divine

Lilit Lesser - Angie

Debris Stevenson - Etsy

Anita-Joy Uwajeh - Timb

Kae Alexander - Inez

Harriet Webb - Kendra

Darrell D'Silva - Rene

 

 

 

 

O FILMIE

Akcja filmu, będącego oryginalnym połączeniem nietuzinkowej komedii z trzymającym w napięciu thrillerem, rozgrywa się podczas regionalnego konkursu fryzjerskiego. To miejsce, gdzie króluje ekstrawagancja, nieszablonowe myślenie, a od mnogości wymyślnych fryzur można dostać oczopląsu. W tym równie kolorowym, co hermetycznym światku dochodzi do makabrycznej zbrodni, w wyniku której jeden z uczestników znaleziony zostaje martwy. Początkowe przerażenie zgromadzonych szybko ustępuje wzajemnym oskarżeniom, spiskowym teoriom oraz wyjątkowo łatwo rozprzestrzeniającym się wśród obecnych tam fryzjerów, modelek, sędziów czy obserwatorów plotkom. Od teraz liczą się tylko dwie rzeczy – dojście do tego, kto zabił, i rozstrzygnięcie, który z uczestników jest autorem najbardziej spektakularnej fryzury. I na dobrą sprawę trudno powiedzieć, co jest ważniejsze. Debiutujący w pełnym metrażu Brytyjczyk Thomas Hardiman zna świat, o którym opowiada, od podszewki, bo sam w przeszłości pracował jako fryzjer. Napięcie, rywalizacja, splendor, teatralność – to wszystko jest tu na porządku dziennym, a naszym przewodnikiem po tej osobliwej rzeczywistości będzie kamera wybitnego brytyjskiego operatora Robbiego Ryana.

 

Jeden z filmów konkursu głównego, a zarazem jednym z najbardziej dyskutowanych tytułów podczas Octopus Film Festival, to angielska produkcja Medusa Deluxe. Debiutancki film autorstwa Thomasa Hardimana zdobył uznanie dzięki swojemu wyjątkowemu stylowi i zachwycił niejednego widza zgromadzonego w gdańskim Multikinie. Wśród uczestników tego pomorskiego wydarzenia krążyły pogłoski, że to właśnie Medusa Deluxe jest najlepszą produkcją w konkursie głównym. Czy rzeczywiście zasługuje na takie miano?

Medusa Deluxe rozgrywa się tuż przed rozpoczęciem regionalnego konkursu fryzjerskiego. Najzdolniejsi fryzjerzy i fryzjerki rywalizują ze sobą w tej prestiżowej rywalizacji. Wszystko układałoby się dobrze, gdyby nie fakt, że jeden z fryzjerów zostaje zamordowany, a jego kosmyki włosów zostają odcięte. Sytuacja staje się jeszcze bardziej intrygująca, gdyż każdy z głównych bohaterów rozważa to nieszczęśliwe wydarzenie i próbuje na własną rękę odkryć tożsamość zabójcy. Film ukazuje ich dyskusje i wysiłki w próbie rozwikłania zagadki. Jednakże, jakie będą efekty ich działań? Odpowiedź na to pytanie odkryjecie podczas seansu

Koncept, który przyświecał Hardimanowi przy tworzeniu tego filmu, to po prostu geniusz. Dla reżysera debiutującego w długometrażowym formacie to rzeczywiście duże wyzwanie, jednakże Hardiman stanął przed nim wyjątkowo pewnie. Choć schematyczność w kwestii tropienia mordercy może nie prezentować nic oryginalnego, to warto zwrócić uwagę na fakt, że film nie opiera się na konwencjonalnym detektywistycznym śledztwie, jak to miało miejsce chociażby w przypadku Na noże. Tutaj to bohaterowie osobiście próbują rozpracować to, co stało się z zamordowanym Moscą

Ta narracyjna konstrukcja znakomicie współgra z dynamicznym ruchem kamery, który posiada swoją charakterystyczną, niestandardową cechę. Kamera nieustannie podąża za postacią, na którą w danym momencie skupia się film. Tego typu zabieg był już zauważalny choćby w 1917, ale tam było dostrzegalne cięcie. W przypadku Medusa Deluxe brak tego typu przerw pozostawia widza w stanie pełnego zanurzenia, a i cięć nie szło dojrzeć. To zasługa samego operatora kamery, Robbiego Ryana, który wcześniej pracował nad zdjęciami do produkcji takich jak C’mon C’mon czy Faworyt. To właśnie on na swoich barkach dźwiga ciężar tej produkcji. W trakcie seansu widzowie mogą doświadczyć ogromnej euforii i satysfakcji dzięki dynamicznym ujęciom. Niemniej jednak, zdarza się, że czasem pragniemy, by kamera podążyła w innym kierunku.

Obsada również prezentuje się na wyjątkowo wysokim poziomie. Każdy aktor i aktorka przyczyniają się do rozbudowy fabuły, jednak liczba postaci, jak na tak kameralny tytuł, może wydawać się nieco przytłaczająca. Na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się Anita-Joy Uwajeh. Jej charyzma jest wyjątkowa, emanuje autentyczną siłą i pewnością siebie. To prawdziwa kobieta, nie bojąca się wyrazić swojego zdania. Jej postać jest silna i niezwykle wyrazista. Osobiście cenię twórców za stworzenie tak silnej kobiecej postaci, a Uwajeh wciela się w nią doskonale.

Dodatkowego smaczku dodaje udział Darrella D’Silva, w roli organizatora wspomnianego konkursu fryzjerskiego. To on stanowi napęd, który popycha śledztwo naprzód i podsyca ogień intryg. Dzięki takiemu ułożeniu wszystkiego, atmosfera filmu jest napięta jak struna. Warto zaznaczyć, że cała obsada prezentuje się wyjątkowo, a jej niezwykłe fryzury również stanowią nieodłączny element wciągającej uwagi widowni.

Mimo że Thomas Hardiman debiutuje jako reżyser, upatruję w nim obiecującą przyszłość. Medusa Deluxe ma potencjał, aby zapisać się w historii kina, być może nawet zdobyć Oscara. Ta produkcja jest rzeczywiście wybitna i nietuzinkowa, a każdy widz stopniowo staje się coraz bardziej napięty, jak cięciwa łuku tuż przed wystrzałem. Porównania można dokonać nawet do osiągnięć Quentina Tarantino w filmie Nienawistna Ósemka. Mimo ograniczonej liczby lokacji, to dialogi są tu kluczowe i niezwykle wpływowe. Obsada prezentuje się niezwykle imponująco, praca kamery jest oryginalna i przykuwająca uwagę, zaś zwrot akcji pod koniec jest nieco przereklamowany, bez jakiegoś większego polotu. Całościowo jednak otrzymujemy bardzo udany produkt, który mogę nazwać kinem przez wielkie k.

Mikołaj Lipkowski - Movies Room

 

„OSOBLIWOŚCI SYCYLIJSKIE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Roberto Andò

Scenariusz - Roberto Andò, Ugo Chiti, Massimo Gaudioso

Zdjęcia - Maurizio Calvesi

Muzyka - Emanuele Bossi, Michele Braga

Montaż - Esmeralda Calabria

Scenografia - Giada Calabria

Kostiumy - Maria Rita Barbera

Dźwięk - Gianni Pallotto, Carlo Missidenti

Toni Servillo - Luigi Pirandello

Salvatore Ficarra - Sebastiano Vella

Valentino Picone - Onofrio Principato

Renato Carpentieri - Giovanni Verga

Donatella Finocchiaro - Maria Antonietta

Luigi Lo Cascio - Komik

Galatea Ranzi - Matka

 

O FILMIE:

Jest rok 1920. Wybitny włoski dramaturg Luigi Pirandello (Toni Servillo) wraca na rodzinną Sycylię, by wziąć udział w osiemdziesiątych urodzinach swojego mentora. Podróż powrotna niespodziewanie opóźnia się z uwagi na pogrzeb ukochanej niani bohatera. Pirandello nosi się z zamiarem napisania nowego utworu, ale boryka się z twórczym impasem. Przypadkiem trafia na Sebastiano i Onofrio, dwóch grabarzy, którzy prowadzą lokalną amatorską trupę teatralną, stanowiąc komediowy kontrapunkt dla poważnych tematów, jakim musi stawić czoła dramaturg. Pirandello jest wyraźnie zafascynowany tym, co widzi. Puszcza wodze fantazji, otwiera się na nowe pomysły, w efekcie czego stopniowo znajduje inspiracje dla swojego opus magnum, jakim okaże się dramat "Sześć postaci w poszukiwaniu autora".

 

Czy film może prześwietlić proces wyłaniania się literackiego arcydzieła? Roberto Andò zagląda za kulisy powstania awangardowej sztuki włoskiego noblisty Luigiego Pirandella. Możemy wczytać się w dzieła, eseje i notatki Pirandella, ale co tak naprawdę o nim wiemy? Postać „pomnikowa” czy już „popkulturowa”? Andò podchodzi do niej w „Osobliwościach sycylijskich” w sposób niezwykły – ściąga noblistę z piedestału i pozwala nam zajrzeć w kulisy procesu twórczego, w którym do samego końca nie wiemy czy Pirandello jest podglądaczem rzeczywistości czy właściwie – od początku – jej głównym autorem? Jakie elementy pochodzące bezpośrednio z rzeczywistości mogły mieć wpływ na realizację jego przełomowej, awangardowej sztuki teatralnej, „Sześć postaci w poszukiwaniu autora” [1921]? W rolę włoskiego dramaturga i powieściopisarza wciela się jeden z najbardziej rozpoznawalnych współcześnie włoskich aktorów, mistrz od „filmowych zadań specjalnych” – Toni Servillo. Zresztą stały współpracownik Roberta Andò („Niech żyje wolność”, „Spowiedzi”). Sycylijski autor powraca na początku lat dwudziestych XX wieku w swoje rodzinne strony. Starszy już mężczyzna ewidentnie przeżywa kryzys twórczy i nie pomaga mu nawet spotkanie z jego autorytetem i bliskim przyjacielem, osiemdziesiącioletnim pisarzem skrajnie realistycznej prozy Giovannim Vergą („Rodzina Malavogliów”, „Nedda”). Dopiero znajomość z Sebastiano i Onofrio, czyli tajemniczą dwójką dziwacznych pomagierów (w tej roli kultowy duet włoskich komików Salvo Ficarra i Valentino Picone), samozwańczych lokalnych artystów i grabarzy, spowoduje upragniony przełom w życiu Pirandella. Mężczyźni ci pragną wyrwać się z prowincji i odnieść wielki sukces w świecie włoskiego teatru – najchętniej w stolicy Italii. Pragną teatru, w którym twórcy są respektowani przez elegancką publikę. Zagadkowość i swoista pechowość ich przeżyć i losów stanie się dla pisarza kanwą dla pogłębionej refleksji o sprzecznościach ludzkiej natury i o tym, jak bardzo boimy zderzenia się z „nagą prawdą”, nawet jeśli jest ona przebrana w groteskową, teatralną konwencję. Kiedy Sebastiano i Onofrio wystawiają mocno inspirowaną otaczającą ich małomiasteczkową, pełna zabobonów i plotek rzeczywistość tragifarsę, Pirandello bacznie przygląda się temu, jak na scenie – wbrew logice i wszelkim konwenansom – dołączają do aktorów prawdziwi, zniesmaczeni mieszkańcy, którzy odnajdują wyraźne ślady samych siebie w tym, co jest przed nimi odgrywane na żywo. W tym szaleńczym, spontanicznym dialogu między sceną a widownią wyjdą na jaw różne tajemnice i wyrzuty, które zakłócą wieloletnią przyjaźń Sebastiano i Onofrio. Czy będący pod wrażeniem ich przedstawienia Pirandello będzie w stanie ich pogodzić? Czy sam odniesie sukces za sprawą tej inspirowanej lokalnymi niesnaskami nową sztuką?

W „Osobliwościach sycylijskich” spotykają się nieustannie przeciwstawne rejestry – komedia z tragedią, powaga ze śmiechem, wysokie z niskim, prawda z fałszem, święte ze świeckim, czułość i żal. Właśnie w zderzeniu i dialogu tych przeciwległych zjawisk i wartości rodzi się magia. Magia i fantazja, które począwszy od Pirandella, stanie się znakiem rozpoznawczym włoskiej kultury, w tym kultury filmowej (pomyślmy tylko na chwilę o twórczości Federica Felliniego, Pier Paola Pasoliniego, Nanniego Morettiego, Elia Petriego, braci Taviani, Paola Sorrentino…). Mało tego: „Osobliwościami sycylijskimi” Andò dokłada swoją cegiełkę do specyficznego włoskiego „gatunku” opowieści o artystach w kryzysie, którzy decydują się na podróż-ucieczkę, wsiąknięcie w otaczającą ich rzeczywistość, aby przełamać tę niekorzystną dla siebie, wyniszczającą fazę („Osiem i pół” Felliniego, „Wielkie piękno” Sorrentino, „La Passione” Mazzacuratiego, „Il postino” Radforda).

Zgodnie z wizją Pirandella człowiek nie istnieje bez formy, maski, pewnej struktury i wynikających z niej granic. Mało tego – społeczna stabilność i bezpieczeństwo bazują przecież na komunikacji zakotwiczających się w nas nieustannie form, na pewnym kodzie zachowań, wypowiedzi, wspólnie wypracowanych znaczeń. Niezwykle trudno jest nam zajrzeć przez to w głąb siebie, być niezależnym w procesie samopoznania. W ogóle być. Jesteśmy ciągle tym, co widzą w nas inni? Jesteśmy tym, co sami widzimy w lustrze? Na ile jednak możemy się zmieni(a)ć? Na ile nasza „stała maska” może odzwierciedlać nieustającą płynność rzeczywistości, którą rządzi przecież wieczna zmiana? Jak wyjść obronną ręką z tego egzystencjalnego konfliktu między potrzebami człowieka, społeczeństwa a naturą świata? Czy fikcja jest jedynym lekarstwem przed samotnością? Czy nasza tożsamość bez tej fikcji po prostu nie istnieje? Jak mawiał sam Pirandello: „Prawdziwe jest morze, prawdziwa jest góra; prawdziwy jest kamień; prawdziwe jest źdźbło trawy; ale człowiek? Bezwiednie i nieświadomie zawsze przywdziewa maskę kogoś, kogo – w dobrej wierze – wyobraża sobie, jako siebie samego: pięknego, dobrego, pełnego wdzięku, hojnego, nieszczęśliwego, i tak dalej, i tak dalej”. Co ciekawe, już wcześniej w twórczości Andò mogliśmy odnaleźć dzieła, które określilibyśmy mianem „naznaczonych” duchem Pirandella. Tak dzieje się chociażby w przypadku rewelacyjnego „Niech żyje wolność” [Viva la libertà, 2013]. Grany w tym filmie przez Servillo lewicowy polityk Enrico Olivieri jest twarzą opozycji, która sromotnie przegrywa w sondażach. Zagubiony, zrozpaczony Enrico decyduje się opuścić z dnia na dzień swoją rodzinę, partię i kraj. W Paryżu próbuje odnaleźć dawną miłość, z którą niegdyś połączył go piękny romans. Kobieta pracuje jako nadzorca ciągłości zdjęć na planie filmowym, Enrico decyduje się do niej dołączyć. Tymczasem w Rzymie najbliższy współpracownik Olivierego wpada na „szalony plan”, aby wypełnić pustkę po nim… jego bratem bliźniakiem (w tej roli również Servillo). Nieradzący sobie w pełni z chorobą dwubiegunową, trzymany w specjalnym zakładzie, dobroduszny filozof Giovanni otrzymuje nagle szansę, aby wyrwać się na wolność. I okazuje się tą nowo odzyskaną wolnością zarażać nie tylko – potrzebującą swoistego renesansu – włoską scenę polityczną, ale cały otaczający go świat. Nieoczekiwana zamiana ról dostarcza twórcy niezwykłych narzędzi, aby obnażyć nie tylko hipokryzję i zawiłości systemu politycznego, lecz także zwodniczą i ograniczającą formę wszelkich konwenansów społecznych, w których – chcąc nie chcąc – jesteśmy stale zaklęci.

Choć „Osobliwości” to film o teatrze, scenie i widowni, Andò broni się ostatecznie przed tak zwaną. „teatralnością przedstawienia”. Nie mamy tutaj do czynienia z „teatrem telewizji”, wręcz przeciwnie. Choć z ekranu wylewają się długie dialogi, nie czujemy się wcale przygnieceni słowami. „Osobliwości sycylijskie” ogląda się niczym kryminalno-egzystencjalną zagadkę, w której nieustannie jesteśmy zanurzeni w poczuciu tytułowej dziwności. Ale też czułości dla wszystkich swoich dramatis personae. Podobnie jak w sztuce „Sześć postaci w poszukiwaniu autora”, Andò nie rezygnuje z metafizycznej narracji, w której prawdziwa zawartość dramatu tworzy się na naszych oczach, a status ontologiczny wydarzeń i postaci jest bardzo trudny (jeśli w ogóle możliwy) do rozszyfrowania. Ostatecznie to właśnie w tym niedopowiedzeniu reżyser jest najwierniejszy naturze i filozofii swojego protagonisty. Pirandello czerpie z rzeczywistości, ale nie pozostaje nigdy jej zakładnikiem. A każda jego obserwacja, jest tak naprawdę interpretacją.

Diana Dąbrowska - Kultura Liberalna

 

 

 

„DREAM SCENARIO”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Kristoffer Borgli

Scenariusz - Kristoffer Borgli

Zdjęcia - Benjamin Loeb

Muzyk - Owen Pallett

Montaż - Kristoffer Borgli

Scenografia - Zosia Mackenzie

Kostiumy - Natalie Bronfman

Dźwięk - Greg Chapman

Nicolas Cage - Paul Matthews

Michael Cera - Trent

Julianne Nicholson - Janet Matthews

Dylan Baker - Richard

Tim Meadows - Brett

Kate Berlant - Mary

Dylan Gelula - Molly

Jessica Clement - Hannah Matthews

O FILMIE

1

2

3

Zdobywca Oscara Nicolas Cage wciela się w rolę niedocenianego i niemal niezauważalnego szarego człowieka, którego los zmienia się diametralnie, odkąd co noc śni się obcym ludziom na całym świecie. Z dnia na dzień, a w zasadzie z nocy na noc, Paul Matthews staje się celebrytą szczególnej kategorii. Nastoletnie córki przestają się go wstydzić, odzywa się do niego jego była, w oczach studentów zaczyna być cool, a na biurku przybywa lukratywnych kontraktów reklamowych. Wreszcie jest KIMŚ. Jednak szybko jego życie z ucieleśnienia marzeń staje się koszmarem, a z fascynującego fenomenu Paul staje się ofiarą cancel culture.


Kino jest jak sen, mówią. Życie jest jak sen, mówią również. Ale czasem sen to po prostu sen. "Dream ScenarioKristoffera Borgliego zgrabnie lawiruje między wszystkimi wariantami oneirologii, skutecznie zacierając granice dzielące jawę od snu, sen od koszmaru czy wreszcie – koszmar od jawy. Z pomocą twórcy przychodzi tu oczywiście sama X muza: jakby w myśl logiki marzenia sennego Borgli zgrabnie przeskakuje między gatunkowymi konwencjami – a to dramatu obyczajowego, a to satyry, a to horroru. Oglądając jego film, odhaczamy zresztą w głowie litanię reżyserskich powinowactw: od Luisa Buñuela przez Michela Gondry’ego  po Charliego Kaufmana. Ale Borgli nie zatrzymuje się na wyjściowym efekciarskim pomyśle, nie używa snu jako zasłony dymnej, nie ucieka w łatwą ambiwalencję "może to jawa, może to sen, oceńcie sami", która często służy twórcom do maskowania scenariuszowych niedostatków. Choć "Dream Scenario" to film tak zwany "odlotowy", reżyser stoi twardo na ziemi, razem ze swoim bohaterem – oraz ze swoim gwiazdorem.

 

Nicolas Cage wciela się w niejakiego Paula Matthewsa, neurotycznego i zupełnie niepozornego profesora akademickiego. Jaki bohater, taka też wyjściowa konwencja: Borgli rozpoczyna swoją historię w tonacji obyczajowego niezalu. Sentymentalny realizm ziarnistych zdjęć i uniwersytecka sceneria to w kinie "indie" odpowiednik wygodnych kapci (niemal równolegle w najnowszym filmie Alexandra Payne’a "Przesilenie zimowePaul Giamatti wciela się przecież w… mrukliwego profesora akademickiego imieniem Paul). Cage siłą rzeczy eksploruje więc tatuśkowe rejony swojego emploi: Matthews to zapuszczony brodacz z plackiem łysiny na głowie, bohater pokazowo niepokazowy. Aktor buduje tę rolę z nerwowych manieryzmów i niezręczności, ubrany w nieodłączną niemodną kurtkę z włochatym kapturem. I tylko dyskretnie daje nam poznać, że pod safandułowatą powierzchownością Paula kipią pokłady pielęgnowanej przez lata frustracji oraz gniewu. Okazji do memicznego cage’owania jednak nie zabraknie, bo Borgli zaraz wywraca stolik. Paul odkrywa bowiem, że z niewiadomych przyczyn zaczyna… pojawiać się w snach obcych ludzi. Szokujące odkrycie skutkuje nagłą sławą: człowiek banalny z dnia na dzień staje się wiralny. Co z tego wyniknie?

 

"Dream Scenario" opowiada o stopniowej eskalacji. Żona (Julianne Nicholson) i córki Paula (Lily BirdJessica Clement), jego przyjaciele i obcy – od lokalnych dziwaków po internetowych przedsiębiorców (Michael Cera) – zaczynają po kolei reagować na sytuację. Sam Matthews nie pozostaje bierny (ani niewinny) i zaczyna kombinować, jak tu wykorzystać swoją nieoczekiwaną popularność. Borgli odbija zaś w najrozmaitsze, nieraz skrajne kierunki. Mamy tu zarówno ekscentryczne wizje senne, jak i wiarygodne momenty międzyludzkich interakcji – raz ciepłych i sympatycznych, raz zwyczajnie zabawnych, raz mrożących krew w żyłach. Wszystkie podszyte są niepewnością: czy to, że Paul jest jakiś we śnie, znaczy, ze jest taki naprawdę? Borgli sprawnie wygrywa grozę tej wątpliwości, inscenizując chwile rodem z horrorów – czasem tylko za pomocą niepokojącego montażowego zgrzytu. Długa, rozbudowana sekwencja spotkania Paula z podejrzanie zafascynowaną nim dziewczyną (Dylan Gelula) zgłębia zaś inny rodzaj grozy: horror niezręcznej konfrontacji wyobrażeń z rzeczywistością (oraz fantazji z fizjologią). W takich momentach "Dream Scenario" pokazuje lepki rewers aseptycznej "IncepcjiNolana, gdzie wycieczki po krainie snów pozbawione były śladu seksu czy pożądania.
Co ważne, mimo stylistycznych wymachów, "Dream Scenario" trzyma pion. Borgli napisał sobie bardzo rzetelny scenariusz, który konsekwentnie podąża za (absurdalną, ale jednak) logiką sytuacji, elegancko dzieli się na kolejne akty i konsekwentnie podbija stawkę. Choć nie brak tu surrealistycznych odjazdów i scen typu "czacha dymi", w oku tego filmowego cyklonu pozostaje człowiek. I dobrze. Żelazny scenariopisarski przepis Davida Mameta (czego chce bohater? – co jest w stanie zrobić, by to osiągnąć? – czemu teraz?) sprawdza się po raz kolejny i działa jak złoto. Właśnie dlatego historia nas wciąga: kolejne konflikty nie są byle efektami – płyną wprost z potrzeb bohatera, z jego zalet i wad, z jego decyzji i uników: z jego bólu. A kolejne konteksty, jakie podsuwa nam reżyser, wynikają z historii Paula w zasadzie mimochodem, organicznie.
"Dream Scenario" jest więc dekonstrukcją figury sfrustrowanego samca, który czuje się niespełniony i niedoceniony. Jest groteskowym komentarzem na temat mechanizmów tzw. "cancel culture". Jest satyrą na media społecznościowe i rytuał wynoszenia na piedestał memiczności. Jest opowieścią o starciu pokoleń, w której "boomer" konfrontuje się z pokoleniem Z. Jasne, można wyczytać z filmu cokolwiek zachowawcze przesłanie: "spuść głowę, człowieku, musisz marzyć po małemu, w ludzkiej skali, i zadowolić się swoim skromnym rodzinno-zawodowym poletkiem – lepiej nie będzie". Innymi słowy: "uważaj, o czym marzysz, bo się sparzysz". Ja widzę tu jednak przede wszystkim refleksję nad naszą podłączoną na stałe do internetu, płynnie nowoczesną egzystencją. Borgli zdaje się sugerować, że pod wieloma względami – bardziej niż kiedykolwiek – przypomina ona właśnie sen. I koniec końców nawet autor nie może się chyba zdecydować, czy podsumować to grubą satyryczną krechą czy gorzką egzystencjalną refleksją. Granica pozostaje rozmyta. Szklanka wody przed snem – pytanie: w połowie pusta czy pełna?

Jakub Popielecki - Filmweb

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” GRUDZIEŃ  2023 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„PIERWSZY DZIEŃ MOJEGO ŻYCIA”

04.12.2023

19.00

121 MIN

2

„KOCHANICA KRÓLA JEANNE DU BARRY”

11.12.2023

19.00

113 MIN

3

„NIEWIERNI W PARYŻU”

18.12.2023

19.00

96 MIN

 

„PIERWSZY DZIEŃ MOJEGO ŻYCIA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Paolo Genovese

Scenariusz - Paolo Genovese, Isabella Aguilar, Paolo Costella, Rolando Ravello

Zdjęcia - Fabrizio Lucci

Muzyka - Maurizio Filardo

Montaż - Consuelo Catucci

 

Toni Servillo - Mężczyzna

Valerio Mastandrea - Napoleone

Margherita Buy - Arianna

Sara Serraiocco - Emilia

Gabriele Cristini - Daniele

Vittoria Puccini - Donna

Lino Guanciale - Tommaso

Lidia Vitale - Matka Daniele

Thomas Trabacchi - Zeno

O FILMIE

Film opowiada o grupie osób, które tuż przed popełnieniem samobójstwa spotykają pewnego tajemniczego mężczyznę. Nieznajomy namawia ich do zawarcia paktu. Przez tydzień cała czwórka będzie miała przywilej obserwowania siebie z zewnątrz. Mężczyzna pokaże im, co się stanie, gdy odejdą, co zostawią, co stracą, jaka będzie reakcja przyjaciół i krewnych, zobaczą spełnione życzenia, z których już zrezygnowali. Po siedmiu dniach będą musieli podjąć ponownie decyzję. Czy to, co zobaczyli, przekona ich, że przed nimi pierwszy dzień nowego życia?

 

Na co dzień staramy się nie myśleć o śmierci. Wiemy o niej, „znamy ją”, mamy świadomość jej nieuchronności, ale musimy popadać w małe o niej zapomnienia, by żyć, by się nie załamać, by być szczęśliwym. Oczywiście fakt śmiertelności sprawia też, że w wielu przypadkach życie nabiera sensu, bardziej o nie dbamy i szanujemy, jednak nie da się zaprzeczyć, że śmierć rodzi smutek, i większość z nas chciałoby spotkać się z nią sam na sam jak najpóźniej. Inaczej jednak jest z bohaterami najnowszego filmu, który na podstawie własnej powieści wyreżyserował Paolo Genovese. Włoski reżyser, który dał się poznać polskim widzom zarówno jako baczny obserwator codziennego życia, ludzkich rozterek, jak i ten, który potrafi rozśmieszyć (Dobrze się kłamie w miłym towarzystwieThe PlaceSuperbohaterowie), znów bierze na warsztat ludzi zagubionych, przygniecionych problemami. Tym razem jednak, jak nigdy dotąd, przygląda się ludziom pożeranym przez smutek. Pierwszy dzień mojego życia na polskie ekrany wprowadza Aurora Films, a Głos Kultury objął produkcję patronatem medialnym.

Jest ich czworo. I pożera ich smutek, pochłania, zagarnia, połyka. Nie wszyscy znają jego przyczynę, choć niektórzy doskonale pamiętają dzień, kiedy czerń zasłoniła im wszystkie inne kolory. Stają na skraju przepaści, po której  –  jak sądzą  –  raczej nic nie ma, a owo nic wydaje im się o wiele lepsze niż to, co dźwigają teraz. Wszystko wydaje im się od tego lepsze. W ostatniej sekundzie przed upadkiem powstrzymuje ich jednak nieznajomy, tajemniczy mężczyzna. Nie dane nam jest dowiedzieć się, co konkretnie mówi każdemu z nich. Nie jesteśmy świadkami tych czterech rozmów. Wiemy jednak, że udało mu się przekonać każde z nich, by dali mu siedem dni i dopiero po tych siedmiu dniach zdecydowali, czy na pewno chcą zakończyć swoje życie właśnie teraz. Tajemniczy nieznajomy zawozi całą, obcą sobie zupełnie, czwórkę ludzi do hotelu, w którym każdy dostaje swój pokój. W hotelu jest również kuchnia, ale ponieważ bohaterowie znajdują się w swoistym zawieszeniu pomiędzy życiem a śmiercią, nie są ani żywi, ani do końca martwi, nie potrzebują (a wręcz nie mogą) jeść ani pić. W pokojach nie mają również bieżącej wody, ponieważ ich ciała nie potrzebują mycia ani załatwiania potrzeb fizjologicznych. Z dokładnym podziałem na dni od pierwszego do siódmego, obserwujemy, jak bohaterowie spędzają czas w tym dziwnym świecie pomiędzy  –  przechadzając się między żyjącymi, którzy nie mogą ich zobaczyć. Widzą chwile tuż po swojej śmierci, obserwują swój pogrzeb lub upamiętniające spotkanie. Ale to tylko wycinek tego, co ma dla nich w zanadrzu tajemniczy mężczyzna. Jego zadanie jest natomiast jedno i traktuje je bardzo poważnie: sprawić, by każdy z tych czworga samobójców zmienił zdanie. By chciał znów żyć.

Bohaterowie Pierwszego dnia mojego życia są bardzo różni, tak samo, jak rożne są powody ich rozpaczliwej decyzji. Pierwsza z nich to kobieta w średnim wieku, policjantka ogromnie zaangażowana w swoją pracę, o piekielnie dobrym sercu. To serce pękło jednak, kiedy umarła jej nastoletnia córka. Rozpadając się kawałek po kawałku, ostatni, rozpryskując się, doprowadził ją nad przepaść. Drugi to chłopiec, młodziutki, dziecko, które robi karierę jako youtuber. Pożerając ogromne ilości jedzenia, zgromadził niemałą widownię. Rodzice, zarabiając na popularności dziecka, nie zauważają, jak cierpi ono z powodu braku przyjaciół i potężnej fali nienawiści, poniżania i wyśmiewania, jaka na niego spadła. Ta fala, spieniająca się obojętnością rodziców, zostawiła go, przemoczonego, nad przepaścią. Trzecia to młoda kobieta, była gimnastyczka, która w wyniku fatalnego upadku podczas zawodów, wylądowała na wózku inwalidzkim. Jednak to nie koła wózka zawiodły ją na skraj tej samej przepaści, lecz wmurowane w nią poczucie bycia zawsze drugą  –  nie tylko w życiu sportowym, zawodowym, ale w każdej jego innej dziedzinie. Paraliżujący strach przed porażką, przed byciem zawsze o krok od sukcesu, szczęścia, spełnienia marzeń popchnęły ją tam, gdzie stali już Arianna i Daniele. Jednak Emila nie była ostatnia tej nocy. Czwartym jest spełniony zawodowo i szczęśliwy w małżeństwie Napoleone. Człowiek, który jest inspiracją dla innych, który uczy ich, jak żyć, jak szukać sensu w życiu i jak podnosić się po upadkach, sam zawędrował nad przepaść. Co go tam popchnęło? Uczucie nieszczęścia i pustki, którego nic nie powoduje

Arianna, Daniele, Emilia i Napoleone spędzają ze sobą siedem dni, a towarzyszy im Mężczyzna. Mówi niewiele, nie przekonuje ich werbalnie, że warto żyć. Daje im szansę na coś, czego nie doświadczają inni śmiertelnicy. Spojrzenie na swój mikroświat po śmierci to jedno, drugą rzeczą natomiast jest wejrzenie w przyszłość i kilkunastosekundowe zobaczenie ludzi, którzy w przyszłości pojawią się w ich życiu, jeśli dadzą mi szansę. Mężczyzna nie jest moralizatorem, nie jest nauczycielem, mentorem. Nie jest też aniołem. Wydaje się raczej przyjacielem, który posiadł kilka wyjątkowych mocy. Wybór należy do nich. On pokazuje im rzeczy, które nie zawsze zdołamy dostrzec sami, choć mamy je przed oczami.

Pomysł na Pierwszy dzień mojego życia wydaje się na pierwszy rzut oka… ckliwy. Przyznaję, że siadając do seansu, obawiałam się, że (mimo mojej sympatii do filmów włoskiego reżysera) najnowsze dzieło Genovese okaże się mdłe, banalne, oferujące wciskaną na siłę radość z życia i obudowany frazesami, złotymi myślami, które nijak się mają do nierzadko przytłaczającej rzeczywistości. Na szczęście srogo „zawiodłam się” na własnych założeniach, a film okazał się nie tylko zaskakujący, ale także wartościowy i  –  co dla wielu ważne  –  cholernie wciągający już od pierwszej minuty, od pierwszej sceny. Nie dało się oderwać od ekranu, choć narracja jest powolna, a cały film zdaje się ospale sunąć krok za krokiem do finału. Ta ospałość jest jednak zdradliwa, bo Genovese po prostu nie potrzebuje szybkiego tempa ani zawrotnej akcji czy zwrotów, by przyciągnąć i trzymać widza na jednym oddechu przed ekranem. Ten wypełniony smutkiem, a przeplatany srebrzystą, cieniutką nicią nadziei film jest scenariuszowo rewelacyjnie skonstruowany  –  nie ma w nim niepotrzebnych scen, pustych wypełniaczy, odpychających wyciskaczy łez, których nie chcemy.

Pierwszy dzień mojego życia niespiesznie, od początku do końca, pogłębia nutę smutku, od której zaczyna swój koncert Paolo Genovese. Świat czworga samobójców nie może być wesoły i taki też nie jest. To, co dominuje w filmie, to właśnie nie rozpacz, nie powodowana jakąś stratą czy niespełnieniem agresja. Smutek bohaterów nie jest świeży, ich żałoba nie jest na pierwszym etapie. Dlatego włoska produkcja nie jest krzykliwa, nie jest przejmująca na poziomie akcji czy reakcji bohaterów. Czwórka głównych bohaterów już dawno przepracowała swoje smutki, swoje żałoby, swoje straty. Ich droga nad przepaść nie liczyła sobie kilka metrów, lecz miliony kilometrów, których przejście było boleśniejsze z każdym krokiem. Przemyśleli swoją decyzję i rozważyli wszystkie za i przeciw. A przynajmniej  –  co do tego ostatniego  –  tak im się przynajmniej, w większości, wydaje. Dążę jednak do tego, że Genovese daje nam bohaterów na wskroś, prawdziwie smutnych. Smutnych smutkiem cichym, a przez to bardziej wyniszczającym. To nie jest smutek dziewięcioletniej Benni z Błędu systemu, która wyrażała go agresją, którą po prostu prosiła o uwagę, pomoc i miłość. To nie jest smutek Geralta z Rivii, który mimo pozornej rezygnacji, pcha go do walki o lepsze  –  świat czy jutro. To smutek tak pełen kapitulacji, że nie ma nawet siły ani chęci krzyczeć. To smutek, który nie chce być zauważony. To smutek, który nie jest manifestem, próbą, wołaniem o pomoc (może jedynie w przypadku Daniele). To smutek wypełniony samym sobą, po prostu smutkiem, który pragnie tylko, by wszystko się skończyło.

Genovese wspaniale pokazał ludzi na granicy wytrzymałości. Pokazał przegraną walkę z żałobą, z depresją, z porażką, z brakiem miłości i akceptacji. Pokazał ich tak prawdziwie, że nie potrzebował niczego więcej  –  żadnej sztuczności, żadnej przesady, żadnych wielkich słów, deklaracji czy wybuchów. Pierwszy dzień mojego życia  –  choć od początku jego głównym założeniem jest odwiedzenie samobójców od rezygnacji z życia  –  jest filmem od początku do końca melancholijnym i to określenie chyba najbardziej do niego pasuje. I nawet głęboka wiara granicząca z przekonaniem, że przynajmniej większość bohaterów zrezygnuje z tego najbardziej rozpaczliwego kroku, z tej melancholii i przygnębienia go nie odziera. Taką ma aurę i ta aura czyni go filmem bardzo wyjątkowym. 

Pierwszy dzień mojego życia jest jednak mimo wszystko dziełem bardzo dobrze i przemyślanie wyważonym. Przeważa tu smutek i melancholia, ale nie jest absolutnie filmem przygnębiającym i pozostawiającym po seansie w widzu nieposkromioną rozpacz. Przedstawia taki rodzaj smutku, który czasami trzeba po prostu zaakceptować  –  zrozumieć i jakoś przetrawić. Ból, smutek, żałoba, rozpacz i tęsknota są wpisane w ludzkie życie  –  oczywiście, że tak. Wiemy o tym, choć nie zawsze się z tym godzimy  –  zwłaszcza kiedy te uczucia zaczynają dotykać nas bezpośrednio. Największy problem pojawia się jednak wtedy, kiedy ów ból, ów smutek, żałoba, rozpacz i tęsknota biorą się znikąd, nie znajdujemy dla nich wytłumaczenia ani poparcia. Najtrudniej pomóc osobie, której smutek i jego wyrażanie nie są wołaniem o pomoc. Ale osoby, które z takim smutkiem żyją, również są wśród nas i kto wie, być może kiedyś nauczymy się, jak je wspierać, by nie tyle złapać je nad przepaścią, ile sprawić, by przepaść ta nie była dla nich tak kusząca, by nie jawiła się jako jedyne rozwiązanie. 

Aktorsko Pierwszy dzień mojego życia prezentuje się bardzo dobrze i ze smakiem. Przed aktorami mimo wszystko zostało postawione trudne zadanie, bo czasami łatwiej zagrać rozpacz głośną niż tę cichą, a tu z takim wyzwaniem musiała się zmierzyć cała czwórka: zarówno Margherita Buy jako Arianna, jak i Sara Serraiocco w roli Emilii, jak również młodziutki Gabriele Cristini jako Daniele i oczywiście Valerio Mastandrea wcielający się w Napoleone. Niebagatelną, choć jakże różną (ostatecznie jednak czy aby na pewno?) rolę przyszło zagrać znanemu z filmu Wielkie piękno Toniemu Servillo. Jego tajemniczy Mężczyzna jest stonowany, niespieszny i melancholijny jak cały film, co czyni go poniekąd jego opiekunem, jego aniołem stróżem. Staje się nim dla filmu, podobnie jak dla czwórki bohaterów, którzy jednak długo nie akceptują go w tej roli, uznając, że nikt nie ma prawa odbierać im prawa do decydowania o swoim życiu i śmierci. Dali się przekonać w krytycznym momencie, owszem, jednak dlaczego? Czyżby mieli nadzieję, że Mężczyzna jak na tacy poda im eliksir szczęścia, który, wypiwszy, wrócą jak na skrzydłach do swojego życia, pełni nowej nadziei? Gdyby wiedzieli, że to film Genovese, być może spodziewaliby się czegoś trudniejszego i po prostu prawdziwszego. 

Muzyka i zdjęcia idą w parze i współtworzą melancholijny nastrój filmu. Wszystko tu ze sobą współgra  –  stonowana gra aktorów, permanentny smutek w ich oczach, szarobure przestrzenie i krajobrazy, deszczowa pogoda, muzyka, która gra przez cały film, a brzmi, jakby wprost wyrwana ze smutnego zakończenia. Na papierze wydaje się tego za dużo naraz, jednak Genovese wziął z każdego elementu tyle, ile potrzeba, ani krzty więcej, i stworzył film naprawdę angażujący widza, trzymający go w napięciu, pełen prawdziwych emocji  –  zarówno u bohaterów, jak i u odbiorców. Ten film zapada w pamięć zarówno tematyką, problematyką, jak i sposobem wykonania. Czuć tu niesamowitą szczerość. Nie popis reżyserski czy kunszt aktorski, nie usilną próbę wywołania wzruszenia, nie chęć opowiedzenia jak najbardziej niebanalnej historii z nutą jakiegoś realizmu magicznego. Po prostu szczerość i współodczuwanie z bohaterami. Zarówno z czwórką samobójców, jak i z Mężczyzną, który próbuje sprawić, by ostatecznie nimi nie zostali. Przez formę opowiadania i tajemniczą postać, a także problemy, z jakimi zmagają się bohaterowie, ich rozpacz i desperację, trudno nie doszukać się podobieństwa do innego filmu reżysera, a mianowicie The Place. Ostatecznie jednak wydźwięk tych dwóch produkcji jest zupełnie inny, a także klimat, który stworzył w nich reżyser. Nie sposób również oprzeć się wrażeniu, że Genovese w jakiś sposób inspirował się (świadomie bądź nie) klasykiem nad klasykami, a więc Opowieścią Wigilijną. Jednak w przeciwieństwie do zgorzkniałego Ebenezera Scrooge’a na bohaterów Pierwszego dnia mojego życia widoki własnych grobów nie działają ani trzeźwiąco, ani wstrząsająco. Tego przecież chcieli, prawda

Pierwszy dzień mojego życia to film  –  powtórzę się  –  o wielkim, rozrastającym się, horrendalnym, monstrualnym, katastrofalnym smutku. Smutku pokazanym z perspektywy różnych osób i pokazujący różne tego uczucia powody, a czasem ich teoretyczny brak. To film z jednej strony zostawiający nas z nadzieją, z drugiej jej pozbawiający. Wszystko zależy od czegoś. Nie ma jednego rozwiązania, jednego remedium, tak jak nie ma jednego smutku, bo każdy jest inny. Czy to dobry film dla ludzi, którzy myślą o samobójstwie? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Czy to film dla tych, których bliscy odebrali sobie życie? Również tu nie znajduję odpowiedzi. 

 

Dawno, dawno temu, nie za siedmioma grobami, ale na cmentarzu, przykuł moją uwagę nagrobek, na którym napis był lapidarnym, nie do końca dialogiem. 

Dlaczego? – zapytasz.

Nie wiem  –  odpowiem.

I właśnie nagrobki, które skrywają taką historię samobójców, których niewyjaśniona rozpacz, żałoba po stracie czegoś niewidzialnego, pcha nad przepaść, są najtrudniejsze do zaakceptowania, jeśli uznamy, że w ogóle jakąkolwiek śmierć kogoś bliskiego jesteśmy w stanie zaakceptować. Pierwszy dzień mojego życia opowiada zarówno o tym Dlaczego?, jak i o tym Nie wiem. W jednym i drugim skrywa się inna rozpacz.

 

Ale film daje też nadzieję. Matematycznie jest jej o wiele więcej, finalnie, niż smutku. Genovese zrobił to bardzo sprytnie, ponieważ z wyniku 3:1 zrobił remis, nie zmieniając żadnej cyfry. Na koniec widz ma w sobie tyle samo nadziei, co jej braku. Finał jest tak samo szczęśliwy, jak i nieszczęśliwy. Pierwszy dzień mojego życia będzie się trawił długo. Poszczególne jego sceny będą się zapalały i gasły jak światła w oknach ludzi, którzy są szczęśliwi  –  przez minutę, przez dziesięć, przez tydzień. Nigdy przez całe życie. To po prostu niemożliwe. Ale jeśli życie jest dążeniem do tych chwil i ciągłą walką o utrzymywanie ich jak najdłużej zapalonych, to warto znaleźć w sobie tę siłę. I być może podzielić się nią z kimś innym. Nie zawsze będzie sobie tego życzył. Nie zawsze to coś da. Ale takie jest życie. Igra ze śmiercią, zapala i gasi światło. Przejmuje nas smutkiem i radością, niekiedy nawet jednocześnie. Ważne, by pamiętać, że jedynym tajemniczym Mężczyzną, jaki pojawi się nad naszą przepaścią, powinniśmy być my sami. 

Pierwszy dzień mojego życia na długo zostaje w pamięci. Zarówno przez problematykę, do bólu prawdziwych i szczerych bohaterów, jak i przez swoją niewymuszoną formę. Choćbym chciała, nie umiem doszukać się tu ckliwości, banału, moralizatorstwa. To życiowy, emocjonujący, pełen ludzkich uczuć film, który warto zobaczyć i przetrawić. I nie bójcie się – nie, nikt Was nie będzie pouczał, moralizował, zasypywał banałami. Nie w tym filmie.

Sylwia Sekret - Głos Kultury

 

„KOCHANICA KRÓLA JEANNE DU BARRY”

 

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Maïwenn

Scenariusz - Maïwenn, Teddy Lussi-Modeste, Nicolas Livecchi

Zdjęcia - Laurent Dailland

Muzyka - Stephen Warbeck

Montaż - Laure Gardette

Scenografia - Jürgen Doering, Angelo Zamparutti

Dźwięk - Nicolas Provost

Maïwenn - Jeanne du Barry

Johnny Depp - Ludwik XV

Benjamin Lavernhe - La Borde

Pierre Richard - Książę de Richelieu

Melvil Poupaud - Hrabia du Barry

Pascal Greggory -  Vignerot du Plessis

India Hair - Maria Adelajda de France

Suzanne De Baecque - Victoire

O FILMIE

"Kochanica króla" przedstawia losy Jeanne Vaubernier, młodej i ambitnej kobiety ze społecznych nizin, która wykorzystuje swoją inteligencję i powab, aby wspinać się po szczeblach drabiny społecznej. Staje się ulubienicą króla Ludwika XV, a ten dzięki niej odzyskuje apetyt na życie. Wbrew wszelkim konwenansom i etykiecie Jeanne przenosi się do Wersalu, wywołując skandal na dworze. Film w całości nakręcono we wnętrzach i plenerach Wersalu.

Kino kostiumowe ostatnio dzięki „Faworycie” zaczęło nabierać nowego blasku i witalności. A teraz pojawił się kolejny film z tego gatunku, tym razem z Francji. A jak wskazuje sam tytuł to historia królewskiej faworyty. Ostatniej kochanki króla Ludwika XV.

Więc jesteśmy w XVIII-wiecznej Francji, gdzie towarzyszymy Jeanne Becu – nieślubna córka mnicha i krawcowej. Czyli dziewczyny z nizin społecznych, która nie ma zbyt wielkich perspektyw. Zwłaszcza w przypadku osoby niewykształconej, więc najpierw trafia do klasztoru, potem do kilku różnych możnych. Nigdzie nie jest jednak w stanie pozostać na dłużej, a wszystko z powodu dość szybko odkrytej seksualności i poznanej literaturze. Aż poznaje bardzo bogatego faceta, czyli hrabia du Berry. I dzięki temu zostaje zauważona przez samego króla. Mężczyzna czyni Jeanne swoją faworytą i umieszcza na swoim dworze, co bardzo wielu osobom się nie podoba.

 

Za film odpowiada aktorka, reżyserka i współscenarzystka Maiwenn, która także obsadziła się w tytułowej roli. Sama historia poprowadzona jest klasyczne, z offowym narratorem, dopowiadającym wiele rzeczy nie pokazywanych na ekranie. Zaskakuje dość spokojny rytm i tempo, gdzie po dość rwanym pierwszym akcie trafiamy na sam dwór. W tym momencie „Kochanica króla…” dla mnie zaczęła nabierać barw, pokazując jej żywot w Wersalu. Gdzie zmuszona jest do zachowania reguł panującej etykiety. ALE ona zaczyna trochę wywracać znany porządek. I nie chodzi tylko o modę (ubierała się jak mężczyzna, nie nosiła peruki, makijażu), lecz także niektóre konwenanse. Te zderzenia iskrzyły, zaś reakcje oburzenia intrygowały, a ja czekałem na rozwój wypadków.

Tylko, że z chwilą pojawienia się Marii Antoniny nagle tempo wyraźnie zwalnia i bardzo rzadko podnosi się na wyższy poziom. Nie do końca kupiłem też związku Jeanne z królem, gdzie więcej się mówi o tej miłości niż ją się widzi. Tej chemii nie było widać. Także lekko rozczarowujące było zakończenie, opowiedziane przez narratora o wydarzeniach po opuszczeniu Wersalu. Wydawało mi się zbyt dużą drogą na łatwiznę.

Za to wielkie wrażenie zrobiła na mnie warstwa wizualna. Scenografia i kostiumy są bardzo barwne oraz wystawne. Kompozycja kadrów też wydaje się przemyślana, krajobrazy wyglądają imponująco, zaś w tle gra bardzo stylizowana muzyka na epokę. Jeśli jednak chodzi o zdjęcia, muszę wspomnieć o bardzo istotnej kwestii. Mianowicie sceny nocne są – albo przynajmniej wyglądają – na kręcone przy naturalnym oświetleniu, czyli na świecach. To budziło we mnie skojarzenia z „Barrym Lyndonem” czy „Faworytą” i być może stanie się nowym trendem w tego typu produkcjach.

Aktorsko jest dość nierówno. Sama Maiwenn w roli tytułowej ma w sobie masę iskry i temperamentu, przez co ogląda się ją z zainteresowaniem. Muszę jednak przyznać, że na początku miałem pewne wątpliwości, lecz z czasem ta postać zaczynała nabierać barw. A jak Johnny Depp, dla którego – przynajmniej według marketingowców – miał zaliczyć wielki powrót? Całkiem nieźle, choć jest mocno wycofany i stonowany. Co trzeba pochwalić, że aktor całą rolę zagrał po francusku i mówi nim dość biegle. Dla mnie najlepszym punktem obsady był Benjamin Lavernhe w roli majordomusa La Borde – zaufanego człowieka króla oraz osobę będącą dla naszej bohaterki przewodnikiem po Wersalu. Nie można było od niego oderwać wzroku.

Trudno mi jednoznacznie polecić ten film. Z jednej strony Maiwenn potrafi ciekawie pokazać dworskie życie, ale gdzieś po drodze zgubiono emocje, zaangażowanie oraz postacie. Wizualia są jednak na tyle interesujące, by dać szansę, lecz nie należy oczekiwać zbyt wiele.

 

Radosław Ostrowski - Kinoblog

 

 „NIEWIERNI W PARYŻU”

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Woody Allen

Scenariusz - Woody Allen

Zdjęcia - Vittorio Storaro

Montaż - Alisa Lepselter

Scenografia - Véronique Melery

Kostiumy - Sonia Grande

Dźwięk - Jean-Marie Blondel

 

Lou de Laâge - Fanny Fournier

Niels Schneider - Alain Aubert

Valérie Lemercier - Camille Moreau

Melvil Poupaud - Jean Fournier

Grégory Gadebois - Henri Delaun

Guillaume de Tonquédec - Marcel Blanc

Elsa Zylberstein - Caroline Blanc

Anne Loiret - Delphine

Sara Martins - Julia

 

 

O FILMIE:

Fanny (Lou de Laâge) i Jean (Melvil Poupaud) sprawiają wrażenie idealnego małżeństwa – oboje mają sukcesy zawodowe, mieszkają w przepięknym apartamencie w ekskluzywnej dzielnicy Paryża i wydaje się, że są w sobie zakochani tak samo jak byli, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Ale kiedy Fanny przypadkowo wpada na Alaina (Niels Schneider), byłego kolegę z liceum, zwala ją z nóg. Wkrótce spotykają się ponownie i stają się sobie coraz bliżsi...

Woody Allen pokazał premierowo swój 50. film w karierze we wrześniu na festiwalu w Jaki jest późny Woody Allen każdy widzi. Twórca ikonicznych anty-komedii romantycznych lat 70. Annie Hall i Manhattanu od lat męczy siebie i widów kolejnymi całkowicie chybionymi projektami pozbawionymi tak błysku jak i humoru i okraszonymi coraz częściej nieudanymi zdjęciami zbliżającego się do emerytury Vittorio Storaro i najgorszymi kreacjami uznanych aktorów w ich karierach. Pozytywne recenzje na festiwalu w Wenecji, po raz pierwszy odejście od języka angielskiego i brak wielkich nazwisk. Niewierni w Paryżu (oryginalny tytuł, który dużo lepiej oddaje istotę produkcji to Coup de Chance) jawią się jako okazja do kolejnego nowego startu z potencjałem na sukces. Czy tak jest w istocie?

Mimo zmiany języka główne prawidła twórczości Allena pozostają niezmienione. Ponownie otrzymujemy zatem niezbyt zabawną mieszczańską komedię osadzoną w środowisku society. Tak jak chociażby w Nieracjonalnym mężczyźnie powraca także motyw filozofii i odpowiedzialności za własne winy, a z Blue Jasmine czerpie wypalanie w teoretycznie szczęśliwej relacji. Na szczęście zabrakło neurotycznego para-intelektualizmu, dawnego znaku rozpoznawalnawawczego kina Nowojorczyka, który ostatnimi czasy wypadał u niego absolutnie nieznośnie (by przywołać chociażby W deszczowy dzień w Nowym Jorku).
Na pierwszym planie klasyczny trójkąt, niby z arcydzieła Petera Greenawaya – złodziej, zajmujący się różnego rodzaju działalnością bardzo majętny Jean (Melvil Poupaud), jego żona, odnosząca sukcesy charyzmatyczna pracownica domu aukcyjnego Fanny (Lou de Laâge) i jej kochanek, jej kolega ze szkolnej ławki z którym niespodziewanie wpadają na siebie pewnego dnia. Kocioł wątpliwości i wzajemnych podejrzeń wrze, zwłaszcza że znudzone wyższe sfery karmią się plotkami, a na ekranie pojawia się także charyzmatyczna jego teściowa Aline.

Vittorio Storaro nie byłby sobą, gdyby przy okazji kolaboracji z Allenem nie próbował wcielić w życie różnych nieco oderwanych od wszystkiego wizualnych pomysłów. Jednak w odróżnieniu od technikolorowych filtrów Na karuzeli życia, tym razem wypada to wizualnie interesująco i estetycznie. Niezwykle doświadczony operator sięgnął po mallickowskie turboszerokie obiektywy, często z efektem rybiego oka, a kamerę wziął do ręki, całkowicie rezygnując z kontrujęć na rzecz montażu wewnątrzkadrowego. Uzupełnia się to z tematem produkcji jakim jest rola, istota i znaczenie przypadku oraz szczęścia. Kamera niby uważne spojrzenie Bogini Fortuny śledzi aktorów dramatu, by w odpowiedniej chwili ukarać tych, którzy zwolnili w jej wszechmoc, jednocześnie nie odpuszczając sobie żartów z własnych wyznawców. Aktywna i wszędobylska kamera w sukurs bierze sobie utkaną jazzowymi standardami ścieżkę dźwiękową i wspólnie nadają opowieści rytm, niejako ukrywając za swoimi plecami czerstwy i zbudowany ze zbyt zgranych klocków scenariusz.

Niebagatelną rolę w weneckim sukcesie Niewiernych w Paryżu odgrywają jeszcze dwa czynniki. Pierwszym z nich, który za chwilę rozwinę, jest rewelacyjne aktorstwo. Drugim zaś i mniej oczywistym jest niesławny serial Allen kontra Farrow, filmowy akt oskarżenia wobec reżysera stworzony przez jego byłą żonę, który za sprawą tendencyjności, oskarżeń wysuniętych wobec Mii Farrow przez pozostałe dzieci oraz słabości przytoczonych argumentów, w oczach wielu wręcz oczyścił Allena. Gdy zgasły światła, a na ekranie gigantycznego weneckiego Pallabiennale pojawiło się nazwisko „Woody Allen” wybuchły owacje na stojąco. Publika festiwalu wybrała stronę. W tym kontekście także zresztą można odczytać Niewiernych w Paryżu. Skoro z jakiegoś powodu legion komentatorów doszukiwał się w Oficerze i szpiegu Romana Polańskiego odniesienia do jego własnego życia, to czemu by nie zastanowić się, co Allen ma do powiedzenia owijając swój pierwszy film stworzony po emisji wspomnianego serialu.

Wracając do aktorów Niewierni w Paryżu zachwycają zwłaszcza kreacjami żeńskimi. Prawdziwe tour de force ma tu Lou de Laâge, aktorskie odkrycie Mélanie Laurent. Młoda francuska otrzymała Emmy za jej Bal szalonych kobiet (2021), a rola w Oddychaj (2014) stanowiła przełom w karierze de Laâge. Tym razem ta obiecująca artystka pokazuje na ekranie wielką charyzmę łącząc w swojej postaci poczucie humoru z dramatem jednostki zagubionej w kłamstwach innych. Kontrapunkt dla niej stanowi występ doświadczonej Valérie Lemercier. Trzykrotna laureatka Cezara, która na zawsze zapadła w pamięć polskim widzom za sprawą Gości, gości jako matka głównej bohaterki wciela się w jedyną otwarcie komiczną postać. Jej bohaterka zna karty jakie rozdaje nam życie i dużo sprawniej niż pogubieni w przekonaniu o własnej słuszności młodzi jest w stanie się odnajdować w otaczającej ją rzeczywistości. Z drugiej strony nawet jej bezczasowość nie sprawia, że przypadki jej się nie imają i nie zaskakują. Zetknięcia Aline z Fortuną są zapewne jedynymi momentami filmu, gdy kąciki ust pójdą Wam do góry.

Niewierni w Paryżu to jednocześnie najlepszy film Woody’ego Allena od lat oraz tylko, kolejny obraz późnego Woody’ego Allena. Coś na co można pójść całą rodziną, albo odpalić na Netflixie do niedzielnego obiadu, ale jak w Och, teatrze Krystyny Jandy – nie spodziewajcie się niczego niespodziewanego, ani szczególnie zapamiętywanego. Bezbolesne dwie godziny, to największy komplement jaki da się sprawić tego typu projektom.

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LISTOPAD 2023

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1.

CHŁOPIEC Z NIEBIOS

06.11.2023

19.00

120 MIN

2.

RAPORT PILECKIEGO

13.11.2023

19.00

117 MIN

3.

REALITY

20.11.2023

18.00

83 MIN

4.

CICHA DZIEWCZYNA

20.11.2023

19.30

94 MIN

5.

POPRZEDNIE ŻYCIE

27.11.2023

19.00

106 MIN

 

„CHŁOPIEC Z NIEBIOS”

2022 Cannes - Złota Palma - Najlepszy scenariusz Tarik Saleh

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Tarik Saleh

Scenariusz - Tarik Saleh

Zdjęcia - Pierre Aïm

Muzyka - Krister Linder

Montaż - Theis Schmidt

Scenografia - Roger Rosenberg

Kostiumy - Denise Östholm

Dźwięk - Hans Møller, Pontus Borg

Tawfeek Barhom - Adam

Fares Fares - Pułkownik Ibrahim

Mohammad Bakri - Generał Al Sakran

Makram Khoury - Niewidomy szejk Negm

Mehdi Dehbi - Zizo

Moe Ayoub - Suhby

Sherwan Haji - Soliman

Jawad Altawil - Szejk Omar Beblawi

O FILMIE:

Adam, chłopak z małej rybackiej wioski, przyjeżdża na prestiżowe stypendium do Kairu. Gdy staje się świadkiem tajemniczego zabójstwa kolegi, zostaje wplątany w śmiertelnie niebezpieczną intrygę. Zmuszony do współpracy, zgadza się przeniknąć do Bractwa Muzułmańskiego — jednej z najpotężniejszych organizacji islamu, która nie zawaha się przed niczym, żeby chronić swoje tajemnice. Aby przeżyć, Adam bardzo szybko będzie musiał opanować reguły gry niezwykle brutalnego świata, wkraczając na ścieżkę, z której nie ma już powrotu.

 

Przypadki chodzą po ludziach. Gdzieś na odległej prowincji dwudziestokilkuletni Adam (Tawfeek Barhom), syn ledwo wiążącego koniec z końcem rybaka, dostaje nieoczekiwany list. To stypendium i zaproszenie do podjęcia nauki na kairskim uniwersytecie Al-Azhar, noszącym dumne miano "centrum i światła islamskiego świata". Na otwarciu roku akademickiego najwyższy rangą duchowy przywódca, wielki imam, zasłabnie, by nie długo później zejść z tego łez padołu. Dla Urzędu Bezpieczeństwa to dobra nowina i okazja, którą po prostu trzeba wykorzystać. Z szachownicy spadła najmocniejsza figura przeciwnika. Na jej miejsce należy wstawić kogoś podporządkowanego i działającego we "właściwy sposób". Tak, by władza świecka i władza religijnego kultu szły ręka w rękę. Jeśli w tej wyliczance brakuje wam jeszcze jakiejś ofiary, to znajdziecie ją na dziedzińcu uczelni. Do zbadania, czy liczne rany kłute i cięcia mieczem były nieszczęśliwym wypadkiem bądź zabójstwem, wyznaczony zostaje pułkownik Ibrahim (Fares Fares). Agent nie pozbawiony resztek wrażliwości, ale na pewno z połamanym moralnym kręgosłupem i z wprawą łamiącym cudze. Taka robota.

Ibrahim to charakter depresyjny i zrezygnowany. Służbowe polecenia wykonuje na przekór sobie, ale ambicja jednocześnie podpowiada mu, że najwyższa pora, by podskoczył wyżej w bezpieczniackiej hierarchii. Znacznie młodsi koledzy przestali już działać w terenie i zajmują kierownicze stanowiska w biurze UB. Ucieczka i rozpoczęcie wszystkiego od nowa jest przy tym rozwiązaniem marzycielskim. Za dużo świństw ma już w dorobku i za dużo mają na niego haków. Adam to z kolei puste naczynie. Człowiek prosty i bez właściwości. Nieobecny, unikający kontaktu wzrokowego i z ciągłym grymasem zbitego psa. Wychowany twardą ręką przez ojca, dzielący dnie między wyciąganie ryb z sieci i sumienne modlitwy w lokalnym meczecie. Uległy ojcu, zapatrzony w Allaha, pionek w wielkiej politycznej grze. Aktorski wizerunek Barhoma wywoływać może irytację, ale też frapującą ciekawość. Na pozbawionego wyrazistych cech Adama każdy widz może projektować samego siebie.

Niech "Chłopiec z niebios" Tarika Saleha będzie tylko polityczną fikcją. Na każdym rogu kapusie, szpiedzy, służby w mundurach i służby w cywilu. W ujęciu szwedzkiego reżysera walka o władzę i wpływy nie zna ani umiaru ani cywilizowanej dyplomacji. Rekrutacja nieświadomego Adama na szpiega przeprowadzana przez Ibrahima wydawać się może niewinna. Rację ma mieć oczywiście tylko jedna, słuszna strona. Potrzebna jest tylko garść informacji o rywalu. W zamian - medyczna pomoc dla ojca. Półsłówka i wymiana usług z czasem przemienią się w szantaż. Później na horyzoncie coraz wyraźniej majaczyć będzie stryczek. Zdrajca, szpieg, wróg publiczny numer jeden. Każdą wersje przecież tak samo łatwo sfabrykować. "Chłopiec z niebios", wznosząc się ponad sensacyjną intrygę, może być też dekadenckim traktatem o kondycji człowieka i kondycji naszych czasów. O ludzkiej bezbronności, moralnej zgniliźnie, o skorumpowanych autorytetach i dyktatorskich zapędach publicznych instytucji.

Po drugiej stronie mamy Bractwo Muzułmańskie, infiltrowane przez Adama. To stronnictwo korzystające z równie radykalnych metod jak państwowa administracja i nie mniej ideologicznie autorytarne, ale mające swoje odmienne interesy i oczywiście swojego kandydata na wielkiego imama. Tarik Saleh nie ma żadnych wątpliwości, że władza religijna i państwowa to dwie strony tego samego medalu. W żadnym z przypadków nie chodzi o ludzi, poprawianie dobrobytu i bezpieczeństwa, ale o stanowiska, o dostęp do potężnych narzędzi wpływu, społeczną inżynierię, zdobycie pogłosu i ślepego posłuszeństwa mas. Bóg tak chciał.

Nie może dziwić canneński laur za scenariusz dla "Chłopca z niebios". Tarik Saleh umiejętnie zagęszcza kryminalną intrygę, nie dając chwili na oddech. Każdy gracz to postać o minimalnej wiarygodności a ograniczone zaufanie i nieufność są fabrycznymi ustawieniami dla wszystkich relacji. Dialogi to interesująca mieszanka metaforycznej liryki i złowieszczego konkretu. Co chwilę lądujemy w ślepych uliczkach lub w egzystencjalnie strefie szarości. To w swojej istocie opowieść o wojnie domowej, ale jeszcze nie krwawo rozlanej na ulice. Rozgrywanej w cieniach gabinetów, z użyciem politycznego soft power i etycznej manipulacji jednostek. Po prawej demony wiary, po lewej demony władzy. Rozsiądźcie się wygodnie w fotelach. "Chłopiec z niebios" raczej nie podniesie was na duchu.

Maciej Niedźwiedzki - FILMWEB

 

 „RAPORT PILECKIEGO”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Krzysztof Łukaszewicz

Scenariusz - Krzysztof Łukaszewicz

Zdjęcia - Arkadiusz Tomiak

Muzyka - Michał Lorenc

Montaż - Marcin "Kot" Bastkowski

Scenografia - Joanna Macha,

Anna Anosowicz

Kostiumy - Justyna Stolarz,

Maciej Pakuła

Dźwięk - Mariusz Bielecki,

Mateusz Adamczyk, Zofia Moruś

Przemysław Wyszyński - Witold Pilecki

Paulina Chapko - Maria Pilecka

Mariusz Jakus -Eugeniusz Chimczak

Karol Wróblewski - Józef Różański

Paweł Paprocki - Józef Cyrankiewicz

Antoni Pawlicki - Stefan "Grot" Rowecki

Rafał Fudalej - Sekretarz Cyrankiewicza

 

O FILMIE

Żołnierz AK, rotmistrz Witold Pilecki z narażeniem życia celowo daje się aresztować, by zostać osadzonym w obozie koncentracyjnym Auschwitz. Tam organizuje konspiracyjny ruch oporu Armii Krajowej, a po 947 dniach w obozowej niewoli i brawurowej ucieczce pisze raporty, w których podejmuje próbę informowania świata o Holokauście oraz innych zbrodniach. Następnie bierze udział w Powstaniu Warszawskim oraz walczy w II Korpusie Polskim generała Andersa we Włoszech. Po powrocie do Polski zostaje aresztowany przez władze komunistyczne, bestialsko przesłuchiwany i pod pretekstem szpiegostwa skazany na śmierć.

Podczas ostatniego widzenia z żoną powiedział: „Ja już żyć nie mogę, mnie wykończono, Oświęcim to była igraszka”. Skazano go na karę śmierci. Prezydent Bolesław Bierut nie zgodził się na ułaskawienie. Wyrok na rotmistrzu Pileckim wykonano 25 maja 1948 roku w Warszawie.

"Raport Pileckiego" jest pozszywanym filmem, choć Łukaszewiczowi udało się poskładać dramaturgię w logiczną całość. Nie zmienia to faktu, że szwy są momentami mocno widoczne. Łukaszewicz nakręcił film zaledwie poprawny, w którym nie widać wielkiego jak na polskie warunki budżetu. To dobry rzemieślnik, który z niewielkiego budżetu "Karbali" wyciągnął przyzwoity wojenny dramat, zaś w "Orlętach..." dowiódł, że nie interesuje go jednowymiarowy, cukierkowy patos patriotycznego kina. "Raportowi Pileckiego" nie jest do końca dydaktycznym i czytankowym filmem o herosie bez skazy, ale to co w rozdarciu Pileckiego jest najciekawsze, zostaje tylko zasygnalizowane.

Ciekawym zabiegiem w scenariuszu jest przeciwstawienie sobie Pileckiego (Przemysław Wyszyński) i Józefa Cyrankiewicza (Paweł Paprocki). Obaj byli w Auschwitz. Pierwszy tworzył ruch oporu. Drugi stał się w PRL-u jedyną twarzą oporu w niemieckim obozie. Obaj stanęli po dwóch stronach barykady po kapitulacji nazistowskich Niemiec. W filmie komunistyczny premier chce za wszelką cenę zakopać pamięć o heroizmie Pileckiego, by wykreować się na jedynego polskiego bohatera w niemieckim obozowym piekle. Jest to podstawa do rasowego scenariusza w hollywoodzkim duchu. Jest silny konflikt z dwoma samcami alfa. Jest wyrazisty wątek bratobójczej walki. Jest zdrada i jest ofiara. Jest symbol wolności i zniewolenia. Jest Polska walcząca i Polska zaprzedana okupantowi. Biografia Pileckiego jest niezwykła i jej całościowe ogarnięcie wymaga 10-godzinnego serialu, więc w dwugodzinnym filmie motyw pojedynku dwóch reprezentantów historii naszego pogruchotanego przez historie kraju jest doskonały. 

Niestety to wszystko nie wybrzmiewa z oczekiwaną siłą. Temperatura konfliktu między Cyrankiewiczem i Pileckim jest letnia, a widz niezaznajomiony mocno z polską historią (ten film ma przecież popularyzować postać Pileckiego wśród masowej publiki) może nie poczuć, dlaczego komuniści akurat Pileckiego nienawidzą tak bardzo i zamierzają go zamordować. Owszem, raport rotmistrza, którego domaga się bezpieka, jest motywem przewodnim wątku przesłuchania i skazania na śmierć Pileckiego, ale już tajemnica raportu jest tutaj mglista. Wyszyński i Paprocki starają się role niuansować, ale ostatecznie grają na jednej nucie. Pierwszy jest zdjętym z pomnika z brązu symbolem szlachetności i niezłomności, zaś drugi to wcielony demon. 

Obrazowe i poruszające sceny tortur Pileckiego w komunistycznym więzieniu wydają się być wyjęte z zupełnie innego filmu i nie zazębiają się stylistycznie z retrospekcjami z najważniejszymi momentami z życia i walki Pileckiego. O ile brutalne sceny (zapadające w pamięć ujęcie roztrzaskiwania dziecka o ścianę) z Auschwitz, które miały być bardzo ważne dla Wosiewicza, korespondują z rzeźnią na przesłuchaniach UB, o tyle przebitki ze scenami z życia Pileckiego przed wojną, jego udziału w kampanii wrześniowej, Powstaniu Warszawskim, czy wątek jego walki o ocalenie żony Marii (Paulina Chapko) są mało wyraziste i momentami czytankowe.

Niemniej jednak "Raport Pileckiego" ogląda się bez większego bólu. Znakomity operator Arek Tomiak, który jest notabene specem od ratowania patriotycznych superprodukcji (to on nakręcił najlepszą scenę "Legionów"), nadaje złowieszczego mroku ubeckim celom, zaś muzyka wybitnego i zbyt rzadko komponującego dla kina Michała Lorenca podbija emocje i nadaje podniosły ton opowieści. Tym bardziej szkoda, że zamiast dramatu figury historycznej nie dostaliśmy historii człowieka z krwi i kości - kogoś, kto w imię zasad poświęcił dla Polski wszystko, co było dla niego najważniejsze. Co mógł czuć? Czy żałował, że nie wybrał szczęścia przy rodzinie? Dwukrotnie widzimy w filmie, jak opuszcza żonę. Najpierw ciężarną, a potem (nie do końca chętnie!) wykonuje rozkaz udania się do Auschwitz. Na ile pomógł mu Tomasz Kempis i jego "O naśladowaniu Chrystusa"? Czy choć przez moment żałował, że nie wybrał rodziny ponad męczeńską śmierć? Fakty dotyczące historii Pileckiego znamy. Kino powinno natomiast penetrować dusze postaci znanych z kart historii. Nawet kosztem pretensji, że dotyka się świętości.  

Łukasz Adamski – INTERIA FILM

 

„REALITY”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Tina Satter

Scenariusz - Tina Satter,

James Paul Dallas

Zdjęcia - Paul Yee

Muzyka - Nathan Micay

Montaż - Ron Dulin,

Jennifer Vecchiarello

Sydney Sweeney - Reality Winner

Josh Hamilton - Garrick

Marchánt Davis - Taylor

Benny Elledge - Joe

John Way - Agent FBI

 

 

O FILMIE

Włosy ma spięte w niedbały kok, wzrok wlepiony w monitor. Żółte trampki nie mają sznurówek, a pod białą koszulą prześwituje podkoszulek. 25-letnia Reality Winner (w tej roli gwiazda "Euforii" – Sydney Sweeney) jest młodą tłumaczką, która ma swoją rutynę. Po pracy prowadzi zajęcia jogi, robi zakupy na kolejne dni, sączy mrożoną kawę i publikuje selfie na Insta. W stresowych sytuacjach chroni się humorem. Reality jest pełna sprzeczności. Zauważają to agenci FBI, którzy przeszukują jej dom. Dziewczyna jest podejrzana o wydrukowanie tajnych dokumentów. Ona jednak zdaje się przejmować bardziej swoim kotem i psem, których stresuje obecność obcych mężczyzn.

"Reality" to portret współczesnej dziewczyny, na który długo czekaliśmy. Dziewczyny, która nie daje się zaszufladkować – jej osobowość nosi w sobie wiele kolorów. Korzysta z różnych wariacji kobiecości, niczym z masek, które naprzemiennie zakłada. Jej miłość do spokoju, który daje joga, nie wyklucza tego, że w wolnym czasie chodzi ćwiczyć crossfit. Jej nieszablonowość i wiedza na spektrum tematów imponuje – i właśnie takie są współczesne kobiety. Chowa się za stereotypami blondynki, gdy to dla niej wygodne, by odbijać piłeczkę i korzystać ze swoich pokładów inteligencji. Ucieka się do humoru, gdy czuje się zagrożona – kto z nas nie próbował tak wyrwać się z niezręcznej sytuacji? Niemal intymne, zamknięte w dziewięćdziesięciu minutach, spotkanie z Reality to, idąc tropem "Najgorszego człowieka na świecie", portret współczesnej dziewczyny w wersji 2.0. W tej roli Sydney Sweeney pokazuje, że ma wystarczający talent, by zostać wielką aktorką.

 

Na pierwszy rzut oka takie minimalistyczne, trochę „teatralne” kino z ograniczoną przestrzenią, niewielką ilością aktorów wydaje się proste do zrobienia. Dlatego po tą formę chętnie sięgają debiutanci, co pokazały takie filmy jak „Dwunastu gniewnych ludzi”, „Nóż w wodzie” czy „Ojciec”. Do tego grona aspiruje kolejny debiut, czyli „Reality”. Jak się dowiedziałem z napisów końcowych, film oparto na sztuce teatralnej, jednak jej treść nie jest fikcją.

Dla reżyserki Tiny Satter podstawą tej historii była transkrypcja z przesłuchania przez agentów FBI Reality Winner (Sydney Sweeney) – młodej dziewczyny pracującej jako tłumaczka dla Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Posługująca się trzema lokalnymi językami arabskimi, trenująca CrossFit i jogę, była żołnierz sił powietrznych, obecnie przygotowująca się do misji zagranicznej, opiekująca się psem oraz kotem. Do tego blond włosa chudzina, mieszkająca sama. No i pewnego dnia pojawia się w jej domu dwóch agentów FBI. Z nakazem przeszukania domu, samochodu i jej. Dlaczego? Za co? Ile wiedzą naprawdę? A może to pomyłka?

W tym momencie o fabule nie powiem, bo im mniej się wie, tym bardziej „Reality” jest w stanie uderzyć, porazić i wstrząsnąć. Zdradzę jedynie, że cała ta historia miała miejsce w czerwcu 2017 roku już po tym, jak prezydent Donald Trump odwołał ze stanowiska dyrektora FBI Jamesa Comeya. A także, że film toczy się w tzw. czasie rzeczywistym. Co to oznacza? Że „Reality” trwa tyle, ile naprawdę trwało całe przesłuchanie, niemal co do zdania z transkrypcji. Oprócz miejsc, gdzie ingerowała cenzura, co zostaje pokazane w formie… zniknięcia osoby wypowiadającej te słowa. A że samo przesłuchanie toczy się w bardzo obskurnym, pozbawionym mebli pokoju. To tylko potęgowało poczucie izolacji, osaczenia, chociaż nic złego się nie dzieje.

Do tego jeszcze zmontowane mamy fragmenty transkrypcji w formie pisanego tekstu, fotki z social mediów, a nawet materiały telewizyjne. Rossen świetnie buduje napięcie operując dźwiękiem, niezręczną ciszą i zbliżeniami. Na twarze, na detale w rodzaju psa na samochodzie-zabawce, fotografowanych przedmiotach czy ślimaku przy oknie. To jeszcze bardziej wywoływało namacalne poczucie tej sytuacji, jakbym obserwował to gdzieś obok. A wszystko trzymała na swoich barkach Sydney Sweeney. Znałem tą aktorkę dzięki serialowi „Biały Lotus” oraz „Everything Sucks”, ale w „Reality” przechodzi samą siebie. Niby gra jedną twarzą, jednak pod nią skrywa się masa sprzecznych emocji: od śmiechu przez niezaradność aż do milczenia. Jej dynamika z przesłuchującymi agentami (szczególnie świetnym Joshem Hamiltonem) przypominała walkę bokserską, która może zaczyna się na spokojnie i w miarę fair play, a potem zaczyna się ostra jazda. O dziwo, nie ma tu krzyków, wrzasków, przekleństw, wszystko jest takie spokojne, oszczędne. To jednak tylko fasada, za którą kryje się… no właśnie, co?

„Reality” w swojej kameralności podrzuca bardzo trudne i ważkie pytania dotyczące tajemnic, działań służb oraz jak kreuje się rzeczywistość. Gdyby nie to, że pokazana historia wydarzyła się naprawdę, można byłoby uznać za absurd, pokaz paranoi. Niepozorny, wyciszony thriller z brudną polityką w tle, lecz bez osądzania oraz jednoznacznego wskazywania czegokolwiek. Sami musimy wyciągnąć wnioski.

Radosław Ostrowski - KINOBLOG

„CICHA DZIEWCZYNA”

2022 BERLINALE

- Nagroda Dziecięcego Jury Generacji K plus - wyróżnienie specjalne  filmu pełnometrażowego Colm Bairéad

- Nagroda Międzynarodowego Jury Generacji Kplus

- najlepszy film pełnometrażowy Colm Bairéad

2022 EUROPEJSKA AKADEMIA FILMOWA

Najlepszy europejski operator roku Kate McCullough

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Colm Bairéad

Scenariusz - Colm Bairéad

Zdjęcia - Kate McCullough

Muzyka - Stephen Rennicks

Montaż - John Murphy

Scenografia - Emma Lowney

Kostiumy - Louise Stanton

Catherine Clinch - Cáit

Carrie Crowley - Eibhlín Cinnsealach

Andrew Bennett - Seán Cinnsealach

Michael Patric - Ojciec Cáit

Kate Nic Chonaonaigh - Matka Cáit

Joan Sheehy - Úna

Tara Faughnan - Sorcha

 

O FILMIE:

"Cicha dziewczyna" to opowieść o 9-letniej Cáit, która mieszka w wielodzietnej, ubogiej rodzinie. Po tym jak jej matka kolejny raz zachodzi w ciążę, dziewczynka trafia do swoich krewnych na wsi. Dotąd zamknięta, nieco przygaszona Cáit zaczyna otwierać się na świat i zgłębiać tajemnice nowego domu. Nagrodzony na Berlinale film w niezwykły sposób kreuje atmosferę, znakomicie operuje niedopowiedzeniem i hipnotyzuje pracą kamery. Jest to ciepła, przejmująca opowieść o nieoczywistych, budujących się więzach między dzieckiem i dorosłymi, a także o niewinności dzieciństwa.

Pojawienie się „Cichej dziewczyny” wśród filmów nieanglojęzycznych nominowanych do Oscara było sporym zaskoczeniem. Skromna irlandzka produkcja przemknęła po obrzeżach sezonu nagród. Nawet na festiwalu w Berlinie, gdzie miała światową premierę, znalazła się poza konkursem głównym. Wystarczy jednak kilka pierwszych scen, by zrozumieć, co ujęło akademię. Obraz zachwyca i porusza do głębi.

Cáit budzi niepokój i wzgardę. Rzadko się odzywa, z trudem czyta, moczy łóżko. Być może ma lekką niepełnosprawność intelektualną. Tak się przynajmniej z początku wydaje, ale wystarczy zmiana otoczenia i „dziwna dziewczynka” wychodzi z zamknięcia swojego umysłu. Colm Bairéad przedstawia ten delikatny proces z czułością i empatią, a przede wszystkim ze świadomością, jak krucha i czasem niepojęta jest psychika dziecka.

 

„Mówisz tyle, ile powinnaś” – stwierdza Seán, który wraz z żoną bierze dziewczynkę pod opiekę. Reżyser wyraźnie kieruje się tymi słowami. Pokazuje tyle, ile powinien. Wystarczy jedna scena, wypowiedź, rzucone spojrzenie, by widz zrozumiał znacznie więcej, niż dostrzega na ekranie. Powolne budowanie relacji między Seánem a Cáit stanowi natomiast mocno zarysowany, przejmujący rdzeń narracji. Drobne przejawy czułości na początku i nagły wybuch przywiązania w finale wywołują silne emocje.

Wszystkie elementy „Cichej dziewczynie” stale i konsekwentnie grają na uczuciach widza, prowadząc go do wewnętrznego rozedrgania. Delikatna poezja rzadkiej muzyki, dyskretna uroda wiejskiej przyrody, trafiające w punkt momenty zwolnionego tempa – reżyser z maestrią korzysta z palety sentymentalnych środków. Bardzo udanym zabiegiem jest też pokazywanie świata z perspektywy bohaterki, które przetykają zbliżenia na jej twarz. Pozwala to na intymny wgląd w uczucia dziewczyny i zaakcentowanie sposobu, w jaki postrzega innych.

Zbliżenia stanowią poważne wyzwanie dla debiutującej na ekranie Catherine Clinch. Młoda aktorka zdumiewa jednak dojrzałością kreacji. Zmiany w zachowaniu Cáit są niebywale subtelne, nie następuje efektowna transformacja dziewczynki. Jednocześnie na końcu okazuje się zupełnie inna w sposób trudny do wyobrażenia. Głębia i wiarygodność wykonania Clinch czynią ten zabieg możliwym do przeprowadzenia.

„Cichą dziewczynę” łatwo przeoczyć, w końcu kogo obchodzą czułe historyjki o dzieciach? Zwłaszcza gdy nie należą do typowego kina społecznego. Filmowi bliżej do ciepłych opowieści Frances Hodgson Burnett, w których okazywane dobro zmienia świat na lepsze. Tutaj dzieje się coś bardzo podobnego. Obraz pokazuje budującą i otwierającą siłę życzliwości, szacunku, troskliwej opieki. Nie jest bajką, nie upraszcza i stroni od naiwności, ale prostotą przesłania potrafi odmienić duszę. Nawet jeśli zrobi to tylko na chwilę, ślad w sercu pozostawi na dłużej

Jan Bliźniak - Całe życie w kinie

 

 

„POPRZEDNIE ŻYCIE”

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Celine Song

Scenariusz - Celine Song

Zdjęcia - Shabier Kirchner

Muzyka - Christopher Bear,

Daniel Rossen

Montaż - Keith Fraase

Scenografia Grace Yun

Kostiumy - Katina Danabassis

Dźwięk - Jacob Ribicoff,

Dimitri Kouri, Jeffrey Roy

Greta Lee - Nora

Teo Yoo - Hae Sung

John Magaro - Arthur

Seung-ah Moon Młoda Nora

Seung-min Leem - Młody Hae Sung

Ji Hye Yoon - Mama Nory

Won Young Choi - Tata Nory

 

O FILMIE:

In-Yun to koreańskie przekonanie, że ludzie zbliżają się do siebie, bo ich dusze poznały się w poprzednich wcieleniach. Nora (Greta Lee) i Hae Sung (Teo Yoo) dorastali razem w Korei Południowej. Rozdzieleni przez los jako dzieci, odnajdują się po latach dzięki mediom społecznościowym. W końcu miłosna i migrancka odyseja zaprowadziła oboje do Nowego Jorku. Nora jest już wtedy mężatką, a Hae Sung świeżo upieczonym singlem. "Co by było gdyby?" - to pytanie nie przestaje kołatać w ich głowach. A także w głowie męża Nory (John Magaro) zaskoczonego nagłą wizytą Koreańczyka.  

 

Siedzicie w barze. Naprzeciwko Was znajduje się troje ludzi: dwóch mężczyzn i kobieta. Ciekawe, kim są i jakie łączą ich relacje. Celine Song w Past Lives postanawia zajrzeć do świata, w którym żyją ci bohaterowie. Krótkie rozważanie w barze jest tylko wstępem do poruszającej opowieści o przyjaźni, miłości i tożsamości. 

Nora (Greta Lee) jest emigrantką. Jako dziecko wyjechała z rodzicami z Korei Południowej do Kanady, gdzie budowała swoje życie. Na studia dostała się na uczelnię w Nowym Jorku. Wrażliwa dusza, pisarka stworzyła swoją tożsamość w oderwaniu od dzieciństwa i przeszłości. Kiedy pewnego dnia w internecie zauważa wiadomość od byłego kolegi ze szkoły, postanawia się do niego odezwać. Jej pierwsza miłość, Hae Sung (Teo Yoo), przywraca wspomnienia z przeszłości, przypomina o straconych szansach i budzi tęsknotę za ojczyzną. Przyjaciele rozmawiają ze sobą w każdej wolnej chwili, podporządkowując swoje życie osobie będącej na drugim końcu świata. Oboje zdają sobie sprawę, że ich relacja nabiera romantycznych wymiarów. Jednak żadne z nich nie jest gotowe na to, by porzucić rzeczywistość, w której się znajdują. Nora postanawia zerwać kontakt i wkrótce poznaje swojego męża, Arthura (John Magaro).

Song subtelnie buduje opowieść o uczuciowym trójkącie, w którym tęsknota za niewykorzystanymi szansami wybrzmiewa ze zdwojoną siłą. Past Lives skupiają się nie tyle na melodramacie, co doświadczeniu migracji i pustce, która powstaje po oderwaniu się od korzeni. Koreańsko-kanadyjska reżyserka czerpie ze swojego życia pełnymi garściami, przez co jej obraz staje się niezwykle subtelny i poruszający. Sceny wypełnione są uczuciem i nie da się ukryć, że niezwykle rezonują z odbiorą. Song to kolejna reżyserka, po Lulu Wang (Kłamstewko) czy Charlotte Wells (Aftersun), która przenosi na ekran własne doświadczenia. Pokazuje, że to historia jest najważniejsza w X Muzie. Past Lives zachwycają świetnym scenariuszem, pełnokrwistymi bohaterami, którzy nie wpadają w banał i ciekawą konstrukcją fabuły.

Akcja filmu rozgrywa się w trzech płaszczyznach czasowych, które dzieli 12 lat. Całość rozpoczyna się w Korei, kiedy Nora chodzi jeszcze do szkoły, a potem przenosimy się już do Nowego Jorku. Obserwujemy rozwój bohaterów, ich patrzenia na rzeczywistość oraz coraz większą tęsknotę za tym, co utracone. W tej melancholii tkwi niesamowity urok, który buduje klimat Past Lives. Nora i Hae Sung są niczym postaci wyjęte z melodramatu, ale z pełną świadomością udaje im się uciekać od zgranych klisz. Song wie, kiedy zagrać na strunach sentymentalizmu czy dodać odrobinę humoru. 

Past Lives to udany debiut, w którym autorka z osobistej historii czyni prawdziwy atut. Co prawda całość nie jest idealna. W scenariuszu znalazło się zbyt wiele dialogów, które wyjaśniają emocjonalne stany bohaterów, ale wciąż udaje się zachować umiar w przebiegu fabuły. Nowy Jork już dawno nie był tak uroczy i poruszający, stając się ostoją na migrantki, a także miejscem, gdzie buduje swoje nowe życie. Ten film to ciepły kocyk, którego tak bardzo potrzebujemy. Przytulanka, która potrafi ukoić i utulić, niosąc ze sobą przesłanie, że nawet jeśli mierzymy się trudnymi emocjami, decyzje, które podejmujemy wiodą nas w dobrym kierunku.

Małgorzata Czop - Movieway

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” PAŹDZIERNIK  2023 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

DALILAND

11.10.2023 r.

20.00

95 MIN

2

HOLY SPIDER

23.10.2023 r.

19.00

116 MIN

3

PLAN 75

30.10.2023 r.

19.00

112 MIN

 

„DALILAND”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Mary Harron

Scenariusz - John Walsh

Zdjęcia - Marcel Zyskind

Muzyka - Edmund Butt

Montaż - Alex Mackie

Scenografia - Isona Rigau

Kostiumy - Hannah Edwards

Ben Kingsley - Salvador Dali

Barbara Sukowa - Gala

Ezra Miller - Młody Dali

Christopher Briney - James

Rupert Graves - Kapitan Moore

Andreja Pejic - Amanda Lear

Alexander Beyer - Christoffe

 

O FILMIE

Lata 70 XX wieku. Ekscentryczny mistrz Salvador Dali (laureat Oscara Ben Kingsley) przygotowuje wystawę w Nowym Jorku. "Dalíland" to zarówno historia o dojrzewaniu, jak i dosadny, zabawny i empatyczny portret kryzysu na późnym etapie życia jednego z największych artystów XX wieku. W 1974 roku w Nowym Jorku 70-letni surrealista Salvador Dalí spędza kilka miesięcy w Hotelu St Regis ze swoją żoną i muzą, gwałtowną i zmienną Galą Dalí. James Linton jest młodym asystentem w galerii, którym Dalí zaczyna się interesować i którego wprowadza do swojego prywatnego świata, aby pomóc w przygotowaniu się do nowej wystawy. To właśnie oczami Jamesa patrzymy na świat wybitnego artysty.

 

„HOLY SPIDER”

2022 -CANNES Złota Palma - Najlepsza aktorka Zar Amir Ebrahimi

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Ali Abbasi

Scenariusz - Ali Abbasi,

Afshin Kamran Bahrami

Zdjęcia - Nadim Carlsen

Muzyka - Martin Dirkov

Montaż - Hayedeh Safiyari,

Olivia Neergaard-Holm

Scenografia - Lina Nordqvist

Kostiumy - Hanadi Khurma

Mehdi Bajestani - Saeed

Zar Amir Ebrahimi - Rahimi

Arash Ashtiani - Sharifi

Forouzan Jamshidnejad - Fatima

Sina Parvaneh - Rostami

Nima Akbarpour - Sędzia

Mesbah Taleb - Ali

 

O FILMIE

Oparty na faktach thriller w duchu filmów Davida Finchera, a jednocześnie bezkompromisowy obraz współczesnego Iranu. "Holy Spider" w reżyserii Aliego Abbasiego, twórcy nominowanej do Oscara "Granicy", obnaża przemoc, jaką posługuje się opresyjny, patriarchalny system. Doskonale przy tym tłumaczy, jak zrodził się gniew protestujących dziś Iranek i Irańczyków. Choć akcja filmu rozgrywa się w Iranie, ten mroczny thriller świadomie nawiązuje do wybitnych amerykańskich klasyków gatunku, takich jak "TaksówkarzScorsesego i "Zodiak" Finchera. Posępny i gęsty jak parna, miejska noc film Abbasiego miał swoją premierę w konkursie festiwalu w Cannes, skąd z nagrodą dla najlepszej aktorki wyjechała Zar Amir Ebrahimi.

"Holy Spider" to mistrzowski true crime o kobiecie, która z narażeniem życia docieka prawdy, rzucając wyzwanie patriarchalnej zmowie. Ebrahimi zagrała dziennikarkę tropiącą seryjnego zabójcę pracownic seksualnych w świętym irańskim mieście Meszhed (zbrodnie w Meszhedzie wydarzyły się naprawdę – zginęło szesnaście kobiet). Religijni przywódcy, policja i media nie kryją cichego podziwu dla fanatyka, który "czyści" ulice z zepsucia i grzechu. Bohaterka ma więc przeciwko sobie nie tylko mordercę, ale także drapieżników w mundurach i na stanowiskach, dla których życie kobiet – w tym jej własne – nie ma żadnej wartości. Świat "Holy Spider" jest jak zastawiona na nie lepka pajęczyna.    

 

Holy Spider bez wątpienia jest jednym z najmocniejszych tytułów zaprezentowanych w tym roku w Cannes oraz na Nowych Horyzontach. Ali Abbasi dbając o gatunkową tkankę thrillera, pokazuje w swoim filmie historię inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami. Na początku 2000 roku w mieście Meszhed doszło do zabójstw 16 pracownic seksualnych. Dziennikarka Rahimi (w tej roli świetna Zar Amir-Ebrahimi) przyjeżdża zbadać sprawę, którą żyje cały Iran. Wywołane w Cannes poruszenie nie dziwi nikogo, kto ostatecznie zmierzył się z tym filmem. Oglądamy bowiem nie tylko próby szukania sprawiedliwości, ale też obserwujemy policyjną bierność oraz ludzi, którzy gotowi są przyklasnąć „Pająkowi”, bo tak nazywany jest morderca. Ich zdaniem oczyszcza on ulice z puszczalskich kobiet, które powinny być w domu i dbać o swoich mężów.

Abbasi czyni to wszystko w miejscu bardzo nieprzyjemnym, bo mocno podkreślone zostają porządki: patriarchalny oraz teokratyczny. Wydaje się to być nieprawdopodobne, ale plansza na koniec filmu przypomina nam raz jeszcze, że przedstawione na ekranie wydarzenia inspirowane są prawdziwą historią. Jesteśmy konfrontowani z wieloma męskimi postaciami, które nawet przez chwilę nie pomyślą, że to może oni ponoszą winę. Jedna z pierwszych scen pokazuje nam zresztą kawałek codzienności jednej z prostytutek w Meszhedzie – brak szacunku dla kobiety jest dominujący, a mężczyźni nie mają problemu z krzyczeniem tekstów o „rozrywaniu jej c*py”, byle tylko nie zostali nakryci przez policję. W tym świecie nie istnieje coś takiego jak przyzwoitość i autorefleksja, że będąc tym uprzywilejowanym, tworzy się w pewnym sensie taką rzeczywistość. Abbasi w sposób porażający pokazuje, że wszystko to działo (dzieje?) się naprawdę i nie ma mowy o fabularnej przesadzie. Jednocześnie oko kamery kieruje też na mordercę i nie ukrywa jego tożsamości, pokazując nam przykładnego ojca i pracownika budowy Saeeda (Mehdi Bajestani). Właśnie ktoś taki – pozornie dobry człowiek – seryjnie mordował kobiety, bo te zarabiały na dawaniu mężczyznom przyjemności.

Mocny nacisk w Holy Spider położony został na wiarygodne przedstawienie studium postaci, która jednego dnia jest w stanie spędzić sielankowy czas z rodziną na pikniku, by potem z zimną krwią zamordować niewinną kobietę. Wzbudza to sprzeciw, powoduje złość i Abbasi sprawnie operuje właśnie tymi emocjami. Inna sprawa, że gatunkowa strona produkcji, czyli romans społecznego zacięcia z kryminałem wypada o wiele słabiej. Filarami pokazywanego w filmie śledztwa są schematy dobrze znane w tej formule, a pietyzm w ich prezentowaniu tylko pogłębia jednak zawód tym elementem. Abbasi świetnie kreuje atmosferę, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że wadliwy jest tutaj rozkład akcentów. Nie da się bowiem ukryć, że mimo świetnej gry Amir-Ebrahimi, sceny z jej udziałem nie są w połowie tak dobrze nakręcone i pomysłowe.

Chociaż jest kilka zgłaszających swoje problemy aspektów filmu, ogląda się to z ogromnym skupieniem. Dosadność zdarzeń i bezsilność wobec tej niesprawiedliwości sprawia, że od pierwszej do ostatniej minuty jest się w pełni zaangażowanym w ekranowe wydarzenia. Trudno sobie wyobrazić Holy Spider bez nacisku na realizm w prezentowaniu zbrodni. Sugestywna przemoc odwołuje się do naszej tolerancji na ilość cierpienia, którą możemy zobaczyć na ekranie, a kiedy dodatkowo uświadomimy sobie, że są to historie rozgrywające się nie tylko na taśmie celuloidowej, tym większe przerażenie i odpowiedni efekt udaje się uzyskać.

Koniec filmu daje chwilowe ujście, kiedy ta gęsta zawiesina zmienia się w nutkę nadziei. Chwilowe, bo zaraz potem widzimy nagranie, które uzmysławia nam, że do zaprowadzenia zmian trzeba czegoś więcej niż liczenie na wymianę pokoleniową. Abbasi gubi się w śledczym aspekcie swojej historii, ale cała reszta ma bardzo silne podstawy do tego, by uderzać w sferę emocjonalną widza i wykrzykiwać swój sprzeciw.

Michał Kujawiński- NA EKRANIE

 

 „PLAN 75”

2022 -CANNES

Zota Kamera   Chie Hayakawa

2022 MFF W SALONIKACH

Nagroda Indywidualna - Najlepszy reżyser Chie Hayakawa

Nagroda Międzynarodowej Federacji Krytyki Filmowej (FIPRESCI) - Dla najlepszego filmu w konkursie międzynarodowym Chie Hayakawa

Nagroda Specjalna - Nagroda za wartości człowieczeństwa Chie Hayakawa

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Chie Hayakawa

Scenariusz - Chie Hayakawa

Zdjęcia - Hideho Urata

Muzyka - Rémi Boubal

Montaż - Anne Klotz

Scenografia - Setsuko Shiokawa

Dźwięk - Philippe Grivel

Chieko Baishô - Michi Kakutani

Hayato Isomura - Hiromu Okabe

Stefanie Arianne - Maria

Taka Takao - Wujek Yukio Okabe

Yumi Kawai - Yoko Narumiya

Hisako Ohkata - Ineko

Kazuyoshi Kushida - Fujimaru

 

 

O FILMIE:

Japonia to kraj słynący z rozwiniętej technologii oraz doskonałej opieki medycznej, które przekładają się na wysoką średnią życia jej obywateli. W połączeniu z niskim współczynnikiem dzietności stanowi to jednak dla rządu sygnał alarmowy. Starzejące się społeczeństwo jest zapowiedzią rychłego kryzysu ekonomicznego oraz zaburzenia równowagi państwa. Rozwiązaniem ma być rządowy program kryjący się pod nazwą Plan 75. Zachęca on do eutanazji osoby, które ukończyły siedemdziesiąty piąty rok życia. Obecne na każdym kroku reklamy, adresowane do zdezorientowanych seniorów, zachwalają wszelkie korzyści, jakie płyną z rewolucyjnego programu. Jednym z argumentów ma być wynagrodzenie, które balansującym na granicy ubóstwa uczestnikom Planu pozwoli zrealizować ostatnie marzenie. Starsza kobieta, której środki do życia znikają w błyskawicznym tempie, pragmatyczny sprzedawca programu oraz filipiński robotnik staną tym samym przed najważniejszymi wyborami. 

 

"Plan 75" to odważny debiut japońskiej reżyserki Chie Hayakawa, traktujący o eutanazji. Nagrodzony na Festiwalu Filmowym w Cannes (Złota Kamera - Wyróżnienie specjalne), w Salonikach i przez Stowarzyszenie Krytyków Filmowych z Tokio japoński kandydat do Oscara bezprecedensowo pokazuje, jak pełne dylematów i niejednoznaczne może być podjęcie decyzji o własnym odejściu. Ten dystopijny dramat science-fiction nie jest jednak przerysowaną karykaturą futurystycznej przyszłości, a wiarygodnym obrazem niepokojów społecznych, z jakimi mogą mierzyć się kolejne pokolenia.

Japonia, czasy współczesne. Doskonała i wysoce technologicznie rozwinięta opieka medyczna pozwala Japończykom dożyć sędziwego wieku. Wraz z niskim współczynnikiem dzietności sprawia ona, że kraj ma najszybciej starzejące się społeczeństwo na świecie. Długowieczność obywateli widocznie wpływa na pogarszający się stan gospodarki i niepewną przyszłość młodego pokolenia. Odpowiedzią na zaistniałą sytuacją ma być rządowy projekt "Plan 75", będący programem asysty przy umieraniu dla osób po 75. roku życia, mówiąc potocznie - programem eutanazji.

78-letnia Michi (Chieko Baishô) jest niezależną seniorką. Aktywna zawodowo kobieta, pracująca jako pokojówka w hotelu, wolny czas spędza na spotkaniach i karaoke z przyjaciółkami z pracy. Nie ma dzieci oraz męża, więc od wielu lat niestrudzenie sama dba o swoje finanse, zakwaterowanie i zdrowie. Mimo pełnego energii ducha jej nogi coraz boleśniej uginają się pod ciężarem ciała, gdy próbuje wspiąć się na wzgórze, na którym znajduje się jej dom.

Pewnego dnia jej uwagę przykuwa nowy rządowy program "Plan 75", który kierowany jest do osób powyżej 75. roku życia. Przedstawiany przez media jako krajowe dobrodziejstwo projekt szybko zyskuje zainteresowanie wśród biedniejszej grupy seniorów. Brzmiący jak futurystyczna fikcja program oprócz podstawowego pakietu, który wiąże się z tzw. asystą przy umieraniu oraz dużym wsparciem finansowym od rządu, oferuje beneficjentom także wersje "Plus" - wraz z kremacją i pochówkiem, jak i wersję "Platinum" - która uwzględnia dwudniowy pobyt w ekskluzywnym hotelu dla profitenta i jego rodziny.

Początkowo projekt wzbudza u Michi jedynie zaciekawienie. Sytuacja zmienia się, gdy kobieta traci pracę, a następnie znajduje - od dłuższego czasu samotnie leżące w domu - zwłoki jednej z przyjaciółek. Właśnie wtedy widz zauważa wewnętrzną przemianę bohaterki oraz lęk, który odczuwa na myśl o swojej przyszłości.

W swoim pełnometrażowym debiucie Hayakawa przeplata ze sobą historie kilku postaci, pokazując osoby stojące po przeciwnych stronach barykady: pracowników programu i jego beneficjentów. Bez nadmiernej moralizacji prezentuje rozterki towarzyszące obu grupom. Reżyserka ze zręcznością zawiesza w powietrzu pytanie, czy program jest w rzeczywistości aktem odwagi, który ma uchronić kolejne pokolenia, czy aktem tchórzostwa i zanikiem empatii w stosunku do starszych obywateli. Brutalny realizm, jakim operuje w tym zakresie, fenomenalnie prezentuje również w szokującej scenie otwierającej film.

Co odświeżające, Hayakawa nie staje w skrajnej opozycji w stosunku do rządowego programu eutanazji. Reżyserka nie bagatelizuje, w jak krytycznym położeniu znajdują się postacie jej dramatu, które - bez rodziny, oszczędności, zmuszone do wykonywania fizycznej pracy, która tylko pogarsza ich stan zdrowia - trwają na granicy życia i wegetacji. Dla wielu z nich "Plan 75" jest nadzieją na spokojną i godną śmierć. Film Japonki jest rodzajem subtelnej polemiki z tym trudnym tematem. Pokazuje nie tylko pochwałę życia, dzięki małym przyjemnościom, ale również ciągnący się za nią cień smutku, samotności i bezradności, który nieustannie towarzyszy seniorom w nieprzystosowanym do nich społeczeństwie. Reżyserka z szacunkiem podchodzi do decyzji swoich bohaterów bez względu na to, czym jest ona umotywowana.

Hayakawa nie rozstrzyga więc sporu dotyczącego eutanazji na korzyść którejkolwiek ze stron. Brak tutaj górnolotnej i uproszczonej krytyki. Japonka skupia swoją kamerę na ludzkich problemach i dylematach, nie oceniając swoich bohaterów, a jedynie obserwując.



Katarzyna Ryba – INTERIA .PL

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” WRZESIEŃ  2023 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„FILIP”

04.09.2023

19.00

125 MIN

2

„TATA”

11.09.2023

19.00

115 MIN

3

„LICZBA DOSKONAŁA”

18.09.2023

18.00

87 MIN

4

„NIEBO NIE MOŻE CZEKAĆ”

18.09.2023

20.00

78 MIN

5

„WŁAŚCICIELE”

25.09.2023

19.00

96 MIN

 

„FILIP”

2022 ZŁOTE LWY

Srebrne Lwy - Zdobywca Michał Kwieciński

Nagrody Indywidualne - Najlepsze zdjęcia Michał Sobociński

Nagrody Indywidualne - Najlepsza charakteryzacja Dariusz Krysiak

 także za:  Orzeł. Ostatni patrol  

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser -Michał Kwieciński

Scenariusz - Michał Kwieciński , Michał Matejkiewicz

Zdjęcia - Michał Sobociński

Muzyka - Robot Koch

Montaż - Nikodem Chabior

Scenografia - Katarzyna Sobańska(

Kostiumy - Magdalena Biedrzycka, Justyna Stolarz

Dźwięk - Marcin Kasiński, Kacper Habisiak, Mariusz Wysocki

Eryk Kulm jr - Filip

Victor Meutelet - Pierre

Caroline Hartig - Lisa

Zoe Straub - Blanka

Sandra Drzymalska - Marlena

Gabriel Raab - Baumuller

Robert Więckiewicz - Staszek

Werner Biermeier - Brutsch

Ondrej Kraus - Bohumil

 

 

O FILMIE

Rok 1941, warszawskie getto. Filip, młody polski Żyd, ze swoją ukochaną Sarą przygotowują się do występu w kabarecie, by zarobić na utrzymanie rodziny. Podczas premiery dochodzi do strzelaniny, podczas której ginie Sara i siedzący na widowni bliscy Filipa. Dwa lata później mężczyzna pracuje jako kelner w restauracji ekskluzywnego hotelu we Frankfurcie. Podając się za Francuza, w samym sercu hitlerowskich Niemiec korzysta ze wszystkich uroków świata, nie jest w stanie się zatrzymać ani na chwilę. Następujące po sobie tragiczne wydarzenia sprawiają jednak, że nagle całe starannie zbudowane frankfurckie życie Filipa rozpada się jak domek z kart.

 

Początkowo tytuł nowego filmu Michała Kwiecińskiego, jak również jego literackiego pierwowzoru pióra Leopolda Tyrmanda, wydał mi się nieco banalny. Ileż to utworów zwie się imieniem głównego bohatera lub bohaterki, jak gdyby z braku pomysłu na coś bardziej intrygującego? Po seansie nie mam jednak wątpliwości, że "Filip" to niezwykle trafny tytuł. Z protagonistą bowiem nie rozstajemy się w zasadzie ani na scenę, zaś jego charyzma i energia wręcz rozpierają film. Co więcej, imię to przywodzi na myśl dawne określenie zająca, a postać grana przez Eryka Kulma jr. takiego właśnie szaraka –  doskonale kamuflującego się przed myśliwymi, wyczulonego na każdy szmer i gotowego do dania susa – przypomina. Sęk w tym, że jego maska jak najdalsza jest od szarości. Dzięki swojemu sarkazmowi i impertynenckości Filip potrafi niezauważenie, ale z podniesioną głową poruszać się wokół potencjalnych drapieżników.

 

Bohatera, zapewne około dwudziestoletniego, poznajemy w 1941 roku w warszawskim getcie, gdzie na przekór okolicznościom wydaje się pogodny i pełen humoru. Ta aura znika jednak tuż po gęstym i hipnotyzującym prologu, podczas którego cudem przeżywa on masakrę dokonaną przez nazistów w konspiracyjnym kabarecie. Właściwa akcja przenosi się o dwa lata do przodu do Frankfurtu nad Menem, gdzie Filip pod fałszywą francuską tożsamością u boku innych Europejczyków, pochodzących z różnych okupywanych krajów, pracuje jako kelner w luksusowym hotelu. Chłopak roztacza wokół siebie aurę wyniosłego casanovy, oportunisty i cynika, choć my wiemy, że to tylko precyzyjnie skonstruowany pancerz osłaniający straumatyzowaną psychikę. Jako Francuz może przecież zaznać iluzorycznego bezpieczeństwa, swobodnie poruszać się w granicach miasta, po pracy opalać się na basenie, w nocy zaś pracować nad atletyczną sylwetką. Jako Polak mógłby tam co najwyżej przeżyć, wykonując przymusową pracę fizyczną i spotykając się z ciągłą pogardą. Jako Żyd nie miałby prawa oddychać.

 

W tej niesztampowej – zwłaszcza jak na polskie kino wojenne – sytuacji bohatera kryje się największa siła filmu Kwiecińskiego, który co ciekawe współtworzył "Jutro idziemy do kina" i  serialowy hit "Czas honoru" – oba o podobnie bogoojczyźnianym charakterze i rycerskim etosie. "Filip" jest antytezą postaw bohaterów tamtych produkcji. Nie zaznamy tu patosu czy powstańczej martyrologii. Nie ma też ukrywania się w piwnicy i zbytniego polegania na innych. I choć Filip zdaje sobie sprawę, że jego kamuflaż nie jest permanentny, nie pozwala się wtłoczyć w rolę ofiary, dodatkowo podbijając stawkę swojej gry. Jego frankfurckie życie to nieustanna rosyjska ruletka. Zdarza mu się bowiem odsłaniać swoją żydowską tożsamość przed Niemkami – które uwodzi i upokarza – wiedząc, że te, wyzywając Gestapo, same naraziłyby się na karę za spółkowanie z cudzoziemcem. 

 

Kulmowi w tytułowej roli doskonale udaje się uchwycić zawieszenie bohatera pomiędzy dwoma skrajnościami. Postawne, wyprostowane ciało z gracją porusza się korytarzami hotelu i ulicami Frankfurtu, jego znajomość języków i etykiety jest imponująca, a sarkazm, z jakim potrafi spuentować schadzki z żonami nazistowskich oficerów, bywa wręcz odpychający. Jednocześnie w oczach młodego aktora często widać pustkę i smutek. Wyczuwamy też, że Filip nieustannie musi się mieć na baczności, a owo wchodzenie do paszczy lwa wprawdzie wyzwala adrenalinę, lecz także stanowi swoisty bunt: ironiczny sprzeciw wobec sytuacji, w którą pchnął go los, oraz zemstę – pośrednie upokorzenie tych, którzy strzelali do ludzi w getcie. 

 

To, jak przekonujący i fascynujący w tytułowej kreacji jest Eryk Kulm, to również zasługa tekstu źródłowego powołującego do życia postać tak różną od mężczyzn znanych z innych dzieł obrazujących czasy wojny. Powieść Tyrmanda, wydana w 1961 roku i dość wiernie zekranizowana przez Kwiecińskiego, zawiera wątki autobiograficzne (pisarz o żydowskim pochodzeniu w czasie wojny także pracował w Rzeszy, posługując się sfabrykowaną francuską tożsamością), lecz w głównej mierze pozostaje fikcją, zaś tytułowy Filip rodzajem alter ego – czarującym cwaniakiem, któremu dopisuje niespotykane szczęście. Film zresztą nie stara się nas przekonać, że historia jest prawdziwa – swobodnie przejaskrawia znane motywy, bawi się moralną ambiwalencją i śmiało penetruje melodramatyczno-psychologiczny wymiar opowieści, dystansując się od wojennych rekonstrukcji-czytanek i hagiografii. Co prawda w pewnym momencie Filipowi przypadnie w udziale patriotyczny czyn niemałego kalibru, lecz raczej ów sukces mu się przydarzy, niż będzie wyrazem troski o okupowaną ojczyznę.

Z kolei wątek miłosny wypada nieco słabiej niż tożsamościowy – być może dlatego, że ufundowany jest na dość kliszowym rdzeniu i słabszych dialogach, przez co nazbyt kontrastuje z gęstą i kpiarską grą prowadzoną przez protagonistę z nazistami, lecz i tam pojawi się niespodziewana wolta. Nieprzewidywalność fabuły w połączeniu z nieprzemielonym przez maszynkę polskiego kina wojennego światem przedstawionym, imponująco zaprezentowanym w obiektywie Michała Sobocińskiego, sprawiają, że mimo paru słabszych czy bardziej generycznych momentów "Filip" jawi się niezwykle innowacyjnie i ożywczo.

Kamil Kalbarczyk – FILMWEB
 

„TATA”

2023 MŁODZI I FILM

Konkurs Pełnometrażowych Debiutów Fabularnych - Jantar za scenariusz Anna MaliszewskaPrzemysław Chruścielewski

Konkurs Pełnometrażowych Debiutów Fabularnych - Wyróżnienie za rolę dziecięcą w filmie fabularnym Polina Gromova

 

2023 OFF CAMERA

Konkurs Polskich Filmów Fabularnych - Najlepsza rola męska Eryk Lubos

Konkurs Polskich Filmów Fabularnych - Laureat Anna Maliszewska

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Anna Maliszewska

Scenariusz - Anna Maliszewska, Przemysław Chruścielewski

Zdjęcia - Kajetan Plis

Muzyka - Jerzy Rogiewicz, Bartłomiej Tyciński

Montaż - Przemysław Chruścielewski

Scenografia - Jagna Dobesz

Kostiumy - Karolina Suszczyńska, Galina Sokolovska

Eryk Lubos - Michał

Polina Gromova - Lenka

Klaudia Kurak - Miśka

Sergiy Soloviov - Wasyl

Yevgeniia Muts - Svieta

Marta Malikowska - Magda

Sonia Roszczuk - Dziewczyna na randce

Maria Svizhinska - Galina

Zofia Jankowska - Lucy

 

O FILMIE

Bohaterem fabularnego debiutu Anny Maliszewskiej jest Michał (w tej roli Eryk Lubos), kierowca tira i ojciec samotnie wychowujący córkę Miśkę. Długie godziny za kółkiem, samotność oraz brak stabilizacji spowodowany ciągłym życiem w drodze to dla niego chleb powszedni. Kiedy bohater jest w trasie, dziewczynką opiekuje się jego ukraińska sąsiadka. Wnuczka kobiety Lenka i Miśka są wręcz nierozłączne, spędzając ze sobą mnóstwo czasu. Gdy niania nagle umiera, przed Michałem trudna decyzja i nie lada wyzwanie. Zdesperowany bohater decyduje się zabrać dziewczynki ze sobą w trasę. Wyjazd z niespodziewanymi towarzyszkami podróży sprawi, że w końcu przestanie on uciekać przed swoimi demonami i odkryje, co w jego życiu jest tak naprawdę najważniejsze. "Tata" to połączenie ciepłego kina familijnego z niebanalnym kinem drogi. Jest w tym filmie miejsce na humor, ale również i wzruszenie. Maliszewska z dużym wyczuciem dotyka w nim problemów związanych z odpowiedzialnym rodzicielstwem, przyspieszonym dojrzewaniem, siostrzeństwem czy relacjami polsko-ukraińskimi. Na uwagę zasługuje nie tylko rola dorastającego do ojcostwa Eryka Lubosa, ale i wcielających się w postaci dziewczynek Klaudii Kurak oraz Poliny Gromovej.  

 

 Kiedy przyjdzie czas na opowiedzenie o roku 2022 w podręcznikach do historii, z pewnością możemy spodziewać się zdań o niezwykłej próbie, przed jaką stanęli Polacy wobec rosyjskiej inwazji na Ukrainę i o niespotykanej wręcz solidarności między naszym narodem a zaatakowanym sąsiadem. Jednak zacieśnianie się więzi między nami a naszymi sąsiadami zaczęło się znacznie wcześniej, a za kamienie milowe tej przemiany możemy traktować pomarańczową rewolucję czy początek wojny w 2014 roku. Nic więc dziwnego, że relacje polsko-ukraińskie stały się również tematem filmów fabularnych, czego przykładem może być właśnie Tata, będący drugą obok Strzępów polską produkcją tegorocznego Konkursu Międzynarodowego Warszawskiego Festiwalu Filmowego.

Głównym bohaterem filmu jest Michał, kierowca TIR-a oraz samotny ojciec zostawiający swoją córkę Miśkę pod opieką Galiny, nielegalnej imigrantki zza wschodniej granicy, mieszkającej u niego wraz ze swoją wnuczką Leną. Dziewczyny znają się już od dłuższego czasu – od pierwszych scen widzimy, że doskonale czują się w swoim towarzystwie i traktują niemalże jak siostry. Ich nieco odbiegające od schematu, ale spokojne i poukładane życie zmienia się w jednej chwili, kiedy nagle umiera zajmująca się dziewczynkami kobieta. Tytułowy tata musi szybko wrócić z trasy, by zająć się córką, jej przyjaciółką i ciałem, które może na niego ściągnąć olbrzymie kłopoty. Granemu przez Eryka Lubosa kierowcy udaje się, dzięki uprzejmości kolegi z firmy, zamienić planowany transport na Wyspy Brytyjskie na trasę do Kijowa, co stanowi dla niego idealną sposobność, by zawieźć Lenę do rodziny i przynajmniej częściowo pozbyć się problemu. Oczywiście pozbawiony pomocy domowej jest zmuszony wziąć ze sobą również córkę, dla której taka wycieczka będzie niepowtarzalną okazją, by wreszcie spędzić z ojcem więcej czasu.

W kolejnych scenach reżyserka Anna Maliszewska prezentuje nam swoją interpretację kina drogi. Jak w klasykach gatunku możemy napotkać dywagacje o wolności, wraz z bohaterami cieszyć się poznawaniem nowych miejsc i osób, co w tym przypadku owocuje wejściem dziewczyn w świat dobrze już Michałowi znany. Na parkingach przydrożnych zajazdów dzieci odkrywają proste rozrywki, którymi kierowcy umilają sobie postoje, uczą się podstaw mechaniki, są też świadkami imprez zakrapianych alkoholem, a nawet poznają pracujące w okolicy prostytutki. Jednak sprawujący nad nimi opiekę ojciec Miśki dba o to, by nie zgorszyć dziewczyn, stawiając granicę między tym, co uważa za normalne, a tym, co należy cenzurować. Twórcy świetnie grają tu stereotypami, prezentując nam najpierw osoby z branży transportowej jako nieco wulgarne i nieokrzesane, by następnie ocieplić ich wizerunek i pokazać, że doskonale wiedzą, na ile mogą sobie pozwolić i respektują sytuację, w jakiej znalazł się ich kolega po fachu. Nie inaczej jest z pracownicami seksualnymi, co przejawia się w postaci jednej z bohaterek, łączącej swój zawód z byciem kochającą, zaangażowaną matką.

Można powiedzieć, że tego samego ciepła, które autorzy znaleźli wobec przedstawicieli tych mało uznanych społecznie grup zawodowych, zabrakło wobec mieszkańców ukraińskiej wsi. Wszak dopiero kiedy transport dojeżdża do drewnianej chaty Wasyla mamy do czynienia z patologicznymi zachowaniami zarówno wobec Michała, jak i dzieci, a niektóre zdarzenia przywodzą na myśl demonizujący prowincję Dom zły Wojciecha Smarzowskiego. Z drugiej strony takie postawienie sprawy można odczytać jako celowy zabieg umieszczający w kontraście ostentacyjnie bogobojnych i miłujących się w tradycji mieszkańców wsi, mających większe problemy z kompasem moralnym niż osławieni tirowcy i prostytutki.

W Tacie dzieje się naprawdę dużo. Można znaleźć tu quasi-kryminalne wątki związane z ukrywaniem ciała czy przewozem przez granicę dziewczyny bez dokumentu, oparte na etosie wolności kino drogi, a nawet motywy romantyczne w postaci poszukiwania miłości przez samotnego mężczyznę mającego przed sobą jeszcze wiele lat życia. Przede wszystkim film ten należy rozpatrywać pod kątem relacji rodzinnych. Oczywiście na pierwszym planie umiejscowiono interakcję między córką a ojcem, Miśka i Michał mają swoje nieprzepracowane traumy, ponadto mężczyzna ma poczucie, że jak dotąd nie spędzał ze swoim oczkiem w głowie dostatecznie dużo czasu i musi dołożyć od siebie więcej do jej wychowania, by mieć pewność, że stanie się wartościowym człowiekiem. Nie mniej intrygująca jest relacja między dziewczynami. Obydwie zdając sobie sprawę z rychłego rozstania, czują, że wytworzyła się między nimi niezwykła siostrzana więź i chłoną wspólnie spędzony czas, świadome jego ulotności. Nie sposób w tym miejscu nie pochwalić wcielających się w nie Klaudii Kurak i Poliny Gramowej, odgrywających jedne z najlepszych ról dziecięcych w polskim kinie ostatnich lat. Trzecią, być może najbardziej nieoczywistą, więzią jest ta między Leną a Michałem. W tym przypadku widać jak na dłoni, że dziewczyna odczuwa brak ojca w jej życiu, a tatę swojej przyjaciółki zaczyna traktować jak własnego, po cichu marząc o tym, że może poślubi jej matkę, a ona nie dość, że nie straci przyjaciółki, to zyska czułego i kochającego rodzica.

Jako fan warsztatu Eryka Lubosa chcę jeszcze zauważyć, że po raz kolejny zatrudnienie go w roli pierwszoplanowej opłaciło się twórcom. W Underdogu błyszczał na tle wyjątkowo przeciętnej obsady. W Tacie otoczony jest umiejętnie zagranymi postaciami, a i tak wyróżnia się, tworząc obraz człowieka potrafiącego być zarówno: bezczelnym gburem, czułym ojcem, jak i pogrążonym w smutku człowiekiem walczącym o to, by przepracować ogromną stratę. Obserwując, jak znakomicie ten aktor potrafi wypełnić ekran swoją ekspresją, zastanawiam się, czemu wciąż tak rzadko otrzymuje duże role.

Tata nie jest filmem pozbawionym wad. Często w niektórych miejscach idzie na skróty czy obchodzi się zbyt łagodnie z bohaterami, prowadząc ich za rękę do szczęśliwego zakończenia, zamiast wyciągać bolesne konsekwencje z ich zachowań. Jeśli jednak pozwolimy sobie ponieść się fabule i uwierzyć w tę nieco naciąganą historię, dostaniemy piękną, pełną ciepła opowieść o tym, jak ważna jest miłość, rodzina i wyniesione z domu wartości, będącą jednocześnie w pewnym stopniu portretem trudnej polsko-ukraińskiej przyjaźn

Marcin Grudziąż – PEŁNA SALA

 

 „LICZBA DOSKONAŁA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Krzysztof Zanussi

Scenariusz - Krzysztof Zanussi

Zdjęcia - Piotr Niemyjski

Montaż - Milenia Fiedler

Scenografia - Joanna Macha,

Anna Anosowicz

Kostiumy - Justyna Stolarz

Dźwięk - Maria Chilarecka,

Paweł Jaźwiecki

Andrzej Seweryn -Joachim

Jan Marczewski -David

Julia Latosińska - Ola

Jan Nowicki - Żebrak

Igor Aronov - Izraelski policjan

Anaïs Bondu - Pielęgniarka

Marcin Czarnik - Linoskoczek

 

O FILMIE:

Głównym bohaterem "Liczby doskonałej" jest młody matematyk Dawid (Jan Marczewski), który podporządkował całe życie badaniom nad liczbami pierwszymi. Poznanie dalekiego kuzyna, Joachima (w tej roli Andrzej Seweryn), sprawia, że mężczyzna zaczyna stopniowo przewartościowywać swoje priorytety. Joachim jest człowiekiem sukcesu, który zawodowo osiągnął praktycznie wszystko i ostatnie lata życia postanowił spędzić w ojczystej Polsce. To spotkanie będzie miało na nich ogromny wpływ i sprowokuje długą dyskusję nad nieodgadnionym porządkiem świata, sensem życia i jego przemijania.

Zanussi powrócił do swoich wiodących wątków filmowych, tym razem sięgając po thriller psychologiczny. Przecinają się drogi życiowe dwóch osób na całkiem różnych etapach życia. Joachim i David to dwaj mężczyźni na zupełnie innych etapach życia. Czego każdy z nich może nauczyć się od drugiego? Jak wybrać pomiędzy intelektem, wiarą i miłością?

A jeżeli nie wszystko jest matematyką? Tegoroczna noblistka, Anne Ernaux, pisała w "Latach", że zeświecczenie pojawiło się we Francji nagle: w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku religijna tradycja była już wspomnieniem, a przyczyną odseparowania ludzi od Kościoła stało się zerwanie z zawstydzeniem w sferze obyczajowej, jak i zerwanie z bigoterią. Owoc zakazany przestał być zakazany, przestał zatem kusić.

Kino Krzysztofa Zanussiego - podzielone na etapy, skatalogowane dosyć solennie, na pewno opisane ciekawiej niż wielu innych polskich twórców - jeżeli wciąż domaga się interpretacji (zawsze można przecież wymyślić czy napisać coś nowego), to właśnie w całościowej syntezie. W relacjach łączących "Śmierć prowincjała" z 1965 roku z "Liczbą doskonałą" z roku 2022. To jest wiele dekad przecież. Kiedy Zanussi kręcił swoje wielkie filmy w rodzaju "Iluminacji" czy "Życia rodzinnego" - pytania o imponderabilia w zderzeniu ze scjentyzmem były z jednej strony mile widziane w tak katolickim kraju jak Polska, a zarazem wchodziły w spór z ówczesną linią polityczną, z linią partyjną. Nie o takie pytania wszak chodziło w dekadach sukcesu (były dekadą kolejnych katastrof raczej), nie o to chciano nas pytać.

A zatem już wtedy Zanussi, wspomagany przez najmowanych niekiedy krytyków, był postrzegany jako autor niemodny, idący w poprzek czasów, nieznajdujący części wspólnych z rzeczywistością. Nie ugiął się, trwał przy ustalonych pozycjach, przy własnym charakterze pisma. Kino Zanussiego chciało i było moralne, bywało moralizatorskie, ale w jego filmach z różnych okresów kryła się przecież zasadnicza dezynwoltura autora, który się nie boi. Nie boi się widza. "Jestem niemodny, proszę bardzo, mogę nim być, ale w końcu moja nonszalancja jeśli idzie o trendy, świadomy oldskul, działa, wciąż działa" - wydaje się powtarzać od lat. Takie są fakty, nie mity. Wykaz nagród dla Krzysztofa Zanussiego, w tym najważniejszych - od Wenecji, Cannes, po Locarno - budzi wrażenie i myślę że to wciąż, obok Kieślowskiego, Wajdy, czy Holland, najszczodrzej uhonorowany polski twórca filmowy.

Czasy się jednak zmieniają, do Berlina czy Wenecji zapraszani są inni twórcy, a niemodny Zanussi nadal drąży swoje własne tematy, czy swój własny temat. I nawet nie zauważyliśmy, kiedy jego "niemoda" stała się odwagą. "Liczba doskonała" to właśnie taki film. Film nieugięty. Tak jakby Krzysztof Zanussi, autor "Cwału" i "Za ścianą", chciał nam powiedzieć: "Mam 83 lata, robię filmy, naprawdę niczego nie muszę udowadniać, mogę i chcę robić to, co mnie interesuje, bo przecież wiem, mam prawo tak sądzić, że zainteresuje to również mojego widza". Może nie tak licznego jak niegdyś, ale na pewno świadomego jakości dzieła, jakim jest kino Zanussiego. W "Liczbie doskonałej" mierzy się on z nową niedoskonałością świata.

Ascetyzm tego filmu paradoksalnie staje się atutem. To jest kino trudnych pytań, to jest kino (jeszcze trudniejszych) odpowiedzi. Krzysztof Zanussi raz jeszcze rozmawia ze sobą. Bohater grany przez Andrzeja Seweryna to przecież wariant postaci stworzonych w kinie Zanussiego przez Zbigniewa Zapasiewicza, a Jan Marczewski jako David odtwarza postać, którą w kinie Krzysztofa Zanussiego grał najczęściej młody Tadeusz Bradecki. Jak w wielu innych filmach autora "Spirali", chodzi o zestawienie scjentyzmu i metafizyki, nauki i Boga.

Wyzbycie się bogactwa pod wpływem szoku: czemu służy, do czego prowadzi? I czy szok może stać się katalizatorem przemiany wewnętrznej? Zrozumieniem, że pełnia życia to egzystencja wśród innych, a być może dla innych, nie tylko dla siebie. To są w gruncie rzeczy bliźniacze rozważania do tych, które Zanussi podejmował już w "Strukturze kryształu" z 1969 roku. Po pięćdziesięciu trzech latach nie utraciły wiele ze swojej aktualności. Nauka i wiara, i jeszcze życie. Życie raz jeszcze. Życie do poprawki, tyle że na tę poprawkę jest z reguły za późno. W tym sensie bohaterom "Liczby doskonałej" jest łatwiej, potraktowani zostali lepiej. Zdążyli się obudzić. W pierwszej instancji interpretacyjnej to bowiem film o chciwości. O bezcelowości chciwości. Wyjałowienie społeczne, wyjałowienie wartości sprawia, że potrzebujemy coraz mniej, ale chcemy więcej; gromadzimy, magazynujemy, przetwarzamy, przeżuwamy, wypluwamy, upychamy wtedy nowe, na nowo, i znowu. Inaczej niż zwierzęta, którym przecież wystarczy tyle, ile potrzeba do przetrwania. Ludzkie zwierzęta wiele mogłyby się od nich nauczyć. W "Liczbie doskonałej" (podobnie jak w "Iluminacji" na przykład) Zanussi zastanawia się także nad fenomenem tajemnicy. Zagadki są do rozwikłania, ale tajemnica pozostaje enigmą. Wiemy, że nic nie wiemy. Od Sokratesa polskiemu reżyserowi bliżej jednak do profesora Michała Hellera, współczesnego polskiego naukowca. Krzysztof Zanussi: Autor idący w poprzek czasów.

Liczba doskonała - definicja jest jednoznaczna. To liczba naturalna, będąca sumą wszystkich swych dzielników (mniejszych od niej). Wszystkie znane liczby doskonałe są parzyste. Nie udało się dotąd znaleźć żadnej liczby doskonałej nieparzystej, ani dowodu, że liczby takie nie istnieją. Zanussi w nowym filmie szuka nieparzystości w doskonałości, w harmonii. Matematyka, fizyka, podobnie jak u Hellera, staje się dla Krzysztofa Zanussiego nauką o tym właśnie: o harmonii, doskonałości - w niedoskonałości. Ksiądz profesor Michał Heller w jednym z wywiadów tłumaczył to następująco: "Przez okno widzimy drzewo. Drzewo jak drzewo, rzadko o tym myślimy, najczęściej nie zauważamy, przechodzimy obok, ale dla zafascynowanego malarza może okazać się obiektem piękna. Piękna ponadczasowego. Z tym, że wciąż trudno byłoby dopatrzyć się w takim drzewie symetrii, parzystości, doskonałości. A przecież istnieje matematyczna struktura odpowiedzialna za kształt drzewa. I tak działa cała fizyka. Badając chaos, kosmos rządzi się porządkiem". Tak silnie obecny w "Liczbie doskonałej" realizm matematyczny Hellera (i Zanussiego) zakłada, że matematyka nie jest jedynie predylekcją zajmującego się tą tematyką uczonego. Matematyka funkcjonuje w naszych głowach niezależnie. Matematyk w filozofii, ale i matematyk w kinie - czyli ktoś taki jak Krzysztof Zanussi - jest podróżnikiem i odkrywcą, dostrzegającym tajemnicę w starciu z bezwzględną logiką. Ksiądz profesor Michał Heller mówił w tym kontekście o matematyce przez  małe "m" i duże "M". Ta pierwsza pochodzi od człowieka, jego pracowitości, inteligencji; ta druga jest pochodną platońskich idei - jest wszystkim. Istnieje, co samo w sobie jest już dobre.

Celowo piszę o filozofii, żeby samemu sobie rozjaśnić dylematy postawione przez Krzysztofa Zanussiego, ale przecież warto docenić także kino. Kino Zanussiego. Specyficzne, drażniące, chropowate. "Liczba doskonała", zrealizowana w koprodukcji z Izraelem i Włochami, jest filmem kilku spektakularnych scen - w tym najważniejszej, wybuchu odmieniającego życie Joachima (zmieniony wizualnie, faustowski i ironiczny Andrzej Seweryn). Autor zdjęć, Piotr Niemyjski, buduje kruchą równowagę pomiędzy ciężkością zadawanych pytań natury ontologicznej, a pilnowaniem filmowego widowiska, w którym są przecież także emocje, jest żal i zwątpienia, są ciekawe role aktorskie i przemiana wewnętrzna bohaterów. Jest tam drzewo z wykładu Hellera. Z daleka niewiele widać. Zbliżywszy się, dostrzeżemy jednak gniazdo, abstrakcyjnie wygiętą gałąź, usłyszymy szelest. Na tym to polega. Liczba doskonała.

Łukasz Maciejewski – Interia Film

 

„NIEBO NIE MOŻE CZEKAĆ”

REALIZACJA

Reżyser - José María Zavala

Scenariusz - José María Zavala

Zdjęcia - Miguel P. Gilaberte

Muzyka - Luis Mas

Montaż - Rodrigo Gómez Dávila

 

 

O FILMIE:

Asyż. W na pół szklanym grobowcu w kościele Matki Bożej Większej znajduje się ciało świętego. Innego niż wszyscy. Ubrany w dżinsy, sportową bluzę i buty Nike'a wygląda, jakby przed chwilą zasnął. Po ludzku, nie powinien tu być. Piętnastolatkowie nie powinni umierać... Jest jednak w tej historii coś, co przerasta ludzkie pojęcie, jest cudem, życiem, nadzieją... Odkrycia fenomenu historii Carla Acutisa, zmarłego w 2006 roku na białaczkę nastolatka i wyniesionego na ołtarze w 2020 roku, podjął się znakomity hiszpański dokumentalista Jose Maria Zavala (twórca m.in. filmów: "Tajemnica Ojca Pio" i "Wojtyła. Śledztwo"). Jego opowieść nie ogranicza się do pokazania życia radosnego nastolatka, fascynata komputerów, gier wideo i gry na saksofonie. W filmie widzimy nie tylko dojrzałą duchowość Carla, jego szczególne przywiązanie do Eucharystii i modlitwy. To, co najbardziej niezwykłe, dzieje się bowiem teraz. Carlo Acutis na naszych oczach staje się jednym z najpopularniejszych świętych Kościoła. Tysiące wiernych pielgrzymują do jego grobu, jego moc wstawienniczą potwierdzają setki świadectw, przyciąga młodzież, nawraca, staje się patronem młodego Kościoła, jego wiosną... poruszającym, pełnym emocji i umocnienia wiary obrazem kinowym.

 

Film „Niebo nie może czekać. Historia Carla Acutisa” przedstawia postać, którą często nazywa się „świętym w Nike’ach”.

Ten film pokazuje, że świętość to nie opowieść zakurzonych ksiąg, praojcowie w zbrojach czy habitach. Świętość to powołanie dla każdego. Ona wydarza się tu i teraz – opisuje Przemysław Wręźlewicz, dyrektor krakowskiego Rafael Film, który jest dystrybutorem filmu w Polsce.Dzieło pokazuje Carlo Acutisa, który był nastolatkiem pełnym życia i energii, mającym wiele zainteresowań, jak gra na saksofonie, fotografia czy programowanie.

– Jednocześnie chciał, aby w internecie znajdowały się treści opowiadające o Bogu, a przede wszystkim informacje o największym Jego darze, czyli Eucharystii. Przez kilka lat zbierał materiały do swojej znanej już na całym świecie wystawy multimedialnej o cudach eucharystycznych. To poszukiwanie było dowodem na to, że Carlo czuł żywą obecność Boga w świecie, zwłaszcza ukrytego w hostii, i chciał się dzielić ze wszystkimi tą pewnością – przybliża Wręźlewicz.

Dodaje, że nowy obraz kinowy wyraźnie pokazuje dojrzałą duchowość tego niezwykłego nastolatka, który aktualnie staje się jednym z najpopularniejszych świętych Kościoła. – To pierwszy beatyfikowany millenials. Jest nam bliski choćby przez swój współczesny wygląd czy zainteresowania. Tysiące wiernych pielgrzymują do jego grobu, a jego moc wstawienniczą potwierdzają setki świadectw. Carlo na naszych oczach staje się patronem młodego Kościoła, jego wiosną – ocenia Wręźlewicz.

Jego młode życie zostało przerwane przez chorobę, która bardzo szybko doprowadziła do śmierci. Carlo cały czas po diagnozie spędził w heroicznej postawie i bez narzekania. Swoje cierpienia ofiarował za papieża i Kościół.

Zmarł 12 października 2006 r. Zgodnie ze swoim życzeniem został pochowany na cmentarzu w Asyżu. Proces beatyfikacyjny chłopca rozpoczął się w 2013 r. 10 października 2020 r. Carlo został błogosławionym Kościoła katolickiego. Jego wspomnienie liturgiczne ustanowiono na 12 października.

Dystrybutor filmu „Niebo nie może czekać. Historia Carla Acutisa” przekonuje, że to opowieść, która dowodzi, że życia oparte na miłości się nie kończy i trwa, dając niezwykłą nadzieję. – To obraz, który pozwala się zatrzymać na chwilę i odnaleźć wartości, które niosą spokój i radość. A tego w naszym życiu dzisiaj bardzo brakuje – dlatego warto pójść do kina i obejrzeć ten właśnie film – zachęca Wręźlewicz, dopowiadając, że bardzo umacniające są w filmie świadectwa osób, które twierdzą, że zostali uleczeni z chorób za wstawiennictwem Carla.

 

„WŁAŚCICIELE”

2020 - CZESKIE LWY

Najlepsza aktorka - Tereza Ramba

Najlepsza aktorka drugoplanowa - Klára Melíšková

Najlepszy scenariusz - Jiří Havelka

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Jiří Havelka

Scenariusz - Jiří Havelka

Zdjęcia - Martin Žiaran

Montaż - Otakar Senovský

Scenografia - Anežka Straková

Kostiumy - Andrea Králová

Dźwięk - Marek Hart, Pavel Bělohlávek

Tereza Ramba - Paní Zahrádková

Vojtěch Kotek - Pan Zahrádka

Dagmar Havlová - Paní Horvátová

Jiří Lábus - Pan Kubát

Pavla Tomicová - Paní Procházková

Ondřej Malý - Pan Novák

Andrej Polák - Pan Nitranský

Klára Melíšková - Paní Roubíčková

 

O FILMIE

1

2

3

Przebojowy debiut Jiříego Havelki obejrzało w kinach w Czechach ponad 300 tysięcy widzów!   „Właściciele” to nakręcona w zaledwie osiem dni, w doborowej obsadzie, brawurowa komedia okraszona potężną dawką wyjątkowego czeskiego humoru. Pełne ciętych dialogów, lekko złośliwe studium ludzkich, a może raczej sąsiedzkich charakterów. Akcja nagrodzonego trzema Czeskimi Lwami filmu Jiříego Havelki, opartego na popularnej sztuce teatralnej jego autorstwa, rozgrywa się w trakcie zebrania współwłaścicieli pewnej praskiej kamienicy. Prym podczas spotkania wiedzie przewodnicząca Zahrádková, która chce wcielić w życie swój plan. Przez kobietę przemawia chęć uratowania budynku wymagającego pilnego remontu. Problem w tym, że nie każdy podziela jej zdanie. A przy wspólnym stole spotykają się starsi, młodsi, idealiści, wolnorynkowcy, starzy lokatorzy oraz ludzie, którzy właśnie wprowadzają się do kamienicy. Jednym słowem, pełny przekrój czeskiego społeczeństwa. Wzajemne pretensje, uprzedzenia i stereotypy szybko biorą górę, zastępując spokojną, merytoryczną dyskusję. Zwłaszcza że każdy przekonany jest do swojej racji i niezbyt skory do pójścia na kompromis.

„Nawet jeśli przymknę oko na to, że podpisałeś pełnomocnictwo za mamę, to podpis nie może brzmieć ‘mama’.” - oznajmia stanowczym głosem pani Zahrádková - przewodnicząca wspólnoty lokatorskiej. Zebrani w świetlicy mieszkańcy kamienicy mają decydować o losach domu. Adresatem słów przewodniczącej jest osobnik, który nie do końca zdaje sobie sprawę ze swojej roli podczas obrad. Na dodatek mężczyzna przed chwilą wychylił kilka kieliszków koniaku. W normalnych okolicznościach picie alkoholu w trakcie takich konwentykli byłoby niewskazane, ale właśnie zmarł inny lokator i jego zstępni zaproponowali zaległy toast na cześć nieboszczyka. Zebranie przeradza się w istny korkociąg proceduralnych napięć, gdy przyjdzie do wyboru skrutatora i protokolantów. Ale istota sporu, jaki dokona się w świetlicy, będzie oparta także na animozjach osobistych, politycznych, światopoglądowych.

Przewodnicząca na wstępie zebrania zaproponuje w geście dobrej woli degustację domowego ciasta bez cukru, pszenicy i glutenu. „Co tam w takim razie jest?” - przytomnie zapyta któryś z uczestników narady. W samym zaś zebraniu nie brakuje niczego. Oprócz wspomnianych incydentów proceduralnych dochodzą do głosu także te innej natury. Odpowiedzialna za sprawne funkcjonowanie infrastruktury w częściach wspólnych budynku kobieta nalega, by nie eksploatować nadmiernie światła pobudzanego ludzkimi impulsami. Jak to zrobić? „Wchodzić szybciej, by nie aktywować żarówek na klatce.” - oznajmia zdumionym współlokatorom. Gdy ktoś zaoponuje, że w tak krótkim czasie nie da się wspiąć wzwyż pokonując kilka pięter, niezrażona kobieta wypali: „na trzeźwo wejście na górę trwa 4 minuty.”

Film Jiříego Havelki, oparty został o tekst sztuki teatralnej autorstwa tego samego reżysera. Autorowi podczas ekranizacji udało się zachować dramatyczną konstrukcję przewidzianą do inscenizacji i bezproblemowo przełożyć ją na celuloid bez szwanku dla obu form. Pozornie przegadane dzieło dobrze obroni swoje aktywa kiedy uznać, że zabawa obliczona na błyskotliwy dialog i ciętą ripostę nie musi być obciążeniem wobec języka obrazu. Nawet, gdy po pewnym czasie bohaterowie Havelki zaczynają wypełniać te same koleiny naturalnie wyżłobione już wcześniej, to potrafi reżyser zaskoczyć korektą narracji i narzucić „Właścicielom” nową, świeżą dynamikę jakościową.

„Policzkowanie też powinno się znaleźć w protokole.” - nalega drobiazgowa weryfikatorka zebrania. Właśnie doszło do aktu wzajemnej przemocy, bo lokatorom zabrakło argumentów i przeszli do rękoczynów. Swoje trzy gorsze dorzuci lobbysta, który wprawdzie właścicielem nie jest, ale ma na zebraniu do odegrania istotną rolę marketingową. Gdy uchwała w jakiejś sprawie zostanie podjęta, on chętnie zaoferuje konkretny produkt w cenie niższej niż rynkowa. „Bliźniacy dwujajeczni, to płaci się podwójnie.” - oznajmia inna detalistka, która czuwa nad precyzją statutową. Bracia to synowie zmarłej lokatorki, którzy nie bywali w tym domu za jej życia. Teraz jednak chętnie zaopiekują się spadkiem po mamie, ale czynsz woleliby płacić w wersji „jednojajowej”. „Czy jest tu ktoś, kto nie ma kluczy od naszego mieszkania?” - pyta zebranych zatroskany sytuacją jeden z braci. Okazuje się, że choć bliźniacy nie odwiedzali mamy, to pozostali lokatorzy bywali tam pod jej nieobecność bardzo często. Jeden podlewał kwiatki, inny dokręcał kran. Jiří Havelka udowodnił, że choć mijają style i epoki, to specjalnością kina nad Wełtawą są ciągle surrealistyczne, kameralne komedie. Po prostu „czeski film”.

Tomasz Misiewicz - FDB

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” CZERWIEC  2023 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„NIEBEZPIECZNI DŻENTELMENI”

05.06.2023

19.00

107 MIN

2

„CHORA NA SIEBIE”

19.06.2023

18.00

95 MIN

3

„I LOVE MY DAD”

19.06.2023

20.00

96 MIN

4

„DWA BILETY DO GRECJI”

26.06.2023

19.00

110 MIN

 

„NIEBEZPIECZNI DŻENTELMENI”

          REALIZACJA         

OBSADA

Reżyser - Maciej Kawalski

Scenariusz - Maciej Kawalski

Zdjęcia - Paweł Dyllus

Muzyka - Łukasz Targosz

Montaż - Michał Czarnecki

Scenografia - Katarzyna Sobańska        Marcel Sławiński

Kostiumy - Emilia Czartoryska

Dźwięk - Maciej Pawłowski, Zofia Moruś, Marta Kosiorowska

 

Tomasz Kot - Tadeusz Boy-Żeleński

Marcin Dorociński - Stanisław Witkiewicz "Witkacy"

Andrzej Seweryn - Joseph Conrad

Wojciech Mecwaldowski - Bronisław Malinowski

Łukasz Wójcik - Markiz Boy de Maupassant

Klaudiusz Kaufmann - Żandarm Johann

Marta Ojrzyńska - Zofia Stryjeńska

Anna Terpiłowska - Maria Pawlikowska-Jasnorzewska

 

O FILMIE

 

Tadeusz Boy-Żeleński (T. Kot), Witkacy (M. Dorociński), Joseph Conrad (A. Seweryn) i Bronisław Malinowski (W. Mecwaldowski), cztery znakomitości zakopiańskiej bohemy budzą się po mocno zakrapianej, całonocnej imprezie. Głowy pękają im od kaca, nikt nic nie pamięta, a sytuacji nie poprawiają znalezione na podłodze zwłoki nieznanego mężczyzny. Dodatkowo do drzwi domu dobijają się właśnie stróże prawa, a to dopiero początek kłopotów. Rozpoczyna się wyścig z czasem, w którym bohaterowie muszą uwolnić się nie tylko od podejrzeń, ale także od równie niebezpiecznych środowiskowych plotek i jak najszybciej wyjaśnić zagadkę tajemniczej śmierci. Wkrótce za sprawą tych błyskotliwych i uwielbiających ryzyko dżentelmenów tętniące kulturalnym życiem Zakopane stanie się tłem wielkiej intrygi, w którą zamieszani będą gangsterzy, artyści i politycy, w tym Zofia Nałkowska czy Józef Piłsudski. Na drodze bohaterów stanie również Lenin we własnej osobie, który akurat zawitał do Poronina…

 

Zakopane, Zakopane – miejsce znane z imponujących górskich widoków, uzdrawiającego powietrza, ciągle zakorkowanej drogi do tego miasta, białych misiów lubiących się fotografować z ceprami (turystami). A jeszcze za panowania cesarza Austrii i króla Węgier Franciszka Józefa było miejscem hulanek ówczesnej bohemy artystycznej. O takich czterech apsztyfikantach będzie ten film. Od razu uprzedzę pytanie, choć sam film jest fikcją, to prawie wszystkie postacie istniały naprawdę.

Jest rok 1914, jeszcze I wojna światowa nie zaczęła, a w Zakopanem był ostry melanż. W domu niejakiego Witkiewicza (Marcin Dorociński) – kontrowersyjnego artysty, malarza, skandalisty i narkomana. Przewodnikiem naszym będzie dr Tadeusz Żeleński (Tomasz Kot) – praktykujący lekarz-pediatra z Krakowa, a także hazardzista i moczymorda, z niespełnionymi ambicjami literackimi. Oprócz tej dwójki w domu Witkacego są jeszcze Joseph Conrad (Andrzej Seweryn) – marynarz, pisarz i awanturnik oraz Bronisław Malinowski (Wojciech Mecwaldowski) – antropolog, hipochondryk. Wszyscy po ostrym chlaniu i ćpaniu – a co myśleliście, że taki typ zabawy jest rzeczą współczesną? I dzieją się dziwne rzeczy – Żeleńskiemu zaginął płaszcz, pieniądze na wspólną wyprawę Witkacego z Malinowskim zniknęły, a w pokoju jest trup. Z dwoma śladami po kuli. Kim on jest? Skąd się tu wziął? I czemu prasa piszę o śmierci… Żeleńskiego?

Debiutujący Maciej Kawalski miesza historię ze sobą w taki sposób, że może boleć głowa. Pod tym względem przypomina to… „Bękarty wojny” zmieszane z „Kac Vegas”. Cała fabuła jest pomieszaniem z poplątaniem, gdzie pojawia się coraz więcej znaków zapytania i pojawiające się retrospekcje dają tylko częściową odpowiedź. Jak w klasycznym kryminale prosta sprawa jest prosta tylko z nazwy i nasi bohaterowie pakują się w grubszą aferę. A w sprawę zamieszani mogą być zamieszani bolszewicy z towarzyszem Leninem (Jacek Koman) na czele oraz strzelcy Piłsudskiego (Michał Czernecki). Wszystko przyprawione bardzo ironicznymi dialogami, bardzo wyrazistymi postaciami (nawet na trzecim planie) oraz paroma gorzkimi słowami o nas samych (scena odczytu). Wrażenie robi realizacja – choć nie wiem, ile wynosił budżet – i czuć, że dobrze wykorzystano pieniądze. Świetna scenografia oraz kostiumy imponują szczegółami i wyglądem, w połączeniu z dynamiczną pracą kamery sprawia wrażenia oglądania wysokobudżetowej produkcji. Jak wrzucimy do tego „góralską” muzykę zmieszaną ze stylem Hansa Zimmera (głównie „Sherlocka Holmesa”) i Alexandre’a Desplata daje audiowizualną ucztę.

Nie oznacza to jednak, że „Niebezpieczni…” są niepozbawieni wad. W drugim akcie, gdy nasi bohaterowie rozdzielają się na dwie grupy zdarzają się (rzadkie) momenty przestoju. Nadmiar postaci historycznych doprowadza do osłabienia samej fabuły, zaś samo rozwiązanie może być uznane za niesatysfakcjonujące. Wielu może też przeszkadzać skręt w stronę farsy czy pokazanie artystów jako ludzi BAARDZO oderwanych od rzeczywistości. Choć to ostatnie może doprowadzić do paru spazmów.

Co zdecydowanie błyszczy i ciągnie ten film to znakomita obsada, głównie skupiona na naszych czterech jeźdźcach Apokalipsy. Chemia między nimi jest bardzo silna, a każdy z nich ma swoje momenty na zabłyśnięcie. Kwartet Seweryn-Kot-Mecwaldowski-Dorociński błyszczy, zwłaszcza ten ostatni jako najbardziej ekscentryczny oraz bezczelny z całego składu, kradnąc w zasadzie każdą scenę swoją silną charyzmą. Ale nawet na dalszym planie pojawia się wiele znajomych twarzy (m.in. Łukasz Simlat, Sebastian Stankiewicz czy zaskakujący Michał Czernecki w bardziej ironicznym portrecie Piłsudskiego), nie będę jednak zdradzał wszystkiego. Jest tutaj parę niespodzianek i każdy ma tutaj wykorzystuje niewielki czas ekranowy, co jest rzadkością.

Ostatnimi czasy z polską komedią było jak z polskim boksem – wielkie tradycje i bogata przeszłość, jednak starzy mistrzowie jak Machulski stracili formę, zaś młoda krew zazwyczaj rozczarowuje. Było parę drobnych przebłysków jak „Juliusz” czy „Atak paniki”, jednak Kawalski wchodzi na poziom jakiego mi brakowało. Fantastycznie zabrany, napisany oraz zrealizowany, z wielką szansą na stanie się kultowym klasykiem.

Radosław Ostrowski- Kinoblog

 

„CHORA NA SIEBIE”

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Kristoffer Borgli

Scenariusz - Kristoffer Borgli

Zdjęcia - Benjamin Loeb

Muzyka - Turns

Montaż - Kristoffer Borgli

Scenografia - Henrik Svensson

Kostiumy - Jostein Wålengen

Dźwięk - Jesper Miller, Gustaf Berger, David Kuuse

Kristine Kujath Thorp - Signe

Eirik Sæther - Thomas

Fanny Vaager - Marte

Sarah Francesca Brænne - Emma

F. Stenberg Ditlev-Simonsen - Yngve

Steinar Klouman Hallert - Stian

Ingrid Vollan - Beate

Andrea Bræin Hovig - Lisa

 

 

O FILMIE

Na pierwszy rzut oka Signe (w tej roli wschodząca gwiazda skandynawskiego kina Kristine Kujath Thorp, znana polskiej publiczności z filmu "Ninjababy") i Thomas wydają się być idealną parą. Młodzi, inteligentni, z szerokimi horyzontami oraz niebanalnym gustem. Pozory jednak mylą, bo ich relacja, zamiast wzajemnego wsparcia, oparta jest w dużej mierze na niezdrowej rywalizacji, a kwestią do rozstrzygnięcia pozostaje jedynie to, które z nich ma większe ego. Kiedy mężczyzna, będący aspirującym artystą, odnosi niespodziewany sukces, równowaga w związku zostaje zachwiana. Signe nie może pogodzić się z faktem, że światła reflektorów skupione są teraz wyłącznie na jej partnerze. Zdesperowana, celowo nadużywa niebezpiecznych farmaceutyków, co błyskawicznie odbija się nie tylko na jej zdrowiu, ale i wyglądzie. Czym jednak jest odrobina (?) cierpienia w porównaniu ze współczuciem oraz uwagą, które znowu może w pełni na sobie skupiać?   

 

Elegancka restauracja, a przy stoliku para millenialsów – obrazek przywołujący na myśl niedawne potyczki satyryczne innego Skandynawa w nagrodzonym Złotą Palmą W trójkącie Nie dajcie się zwieść tytułowi swoją pojedynczą żeńską formą zwracającemu uwagę jedynie na problematyczną Signe. Choć to perypetie głównej bohaterki stanowią oś fabularną filmu, to zza kotary wyłania nam się nie mniej patologiczny kłamca – zakochany w sobie Thomas, artysta wizualny (bo jakże film o millenialsach mógłby się obyć bez wizyty w galerii sztuki) podkradający nie tylko drogie alkohole z restauracji jak w jednej z pierwszych scen, ale i meble czy lampy, które później prezentuje na swoich wystawach. „Tylko narcyzom powodzi się w życiu” – mówi Signe przyjaciółce, popalając papierosa na jednej z wielu zwyczajnych prywatek, budzących skojarzenia ze scenami z filmów Joachima Triera, m.in. z zeszłorocznym Najgorszym człowiekiem na świecie . Sytuacja, która na drugi dzień wydarzy się w jej kawiarnianej pracy, podsunie Signe kilka pomysłów, jak sprawić, aby wszystkie oczy były zwrócone na nią zamiast na jej partnera równie nieustępliwego w usilnych staraniach o uwagę otoczenia. Z tym dwojgiem nawet przyjacielski obiad zmienia się w licytację na pomoc pogryzionej przez psa klientce i wystawę w galerii. Z początku rozwiązania proponowane przez Signe okazują się jednak tymczasowe: o emocjonującej sytuacji w pracy i deklarowanym PTSD z nią związanym wszyscy zapominają albo nie biorą go na poważnie, a alergii na orzechy nikt nie ma w końcu wypisanej na czole. Z pomocą wpada zamówiony u dilera Lidexol – najnowsze rozczarowanie na rynku psychotropów, wywołujące na skórze przyjmującego ogromne rany. Choć krok ten zdaje się drastyczny, to Signe chwyta się go niczym złotej brzytwy, jak gdyby opacznie wyciągała wnioski z esejów Susan Sontag na temat chorobowych metafor i fantazji.

W przeciwieństwie do jednej z niewielu udanych scen w produkcji Östlunda u Borgliego nie potrzeba nam dyskusji o przekraczaniu genderowych norm wobec tradycji płacenia przez mężczyzn czy wyższej pensji partnerki. W Chorej na siebie dyskomfort powoduje samo oko kamery raz ubierające zastaną sytuację w format filmowej scenki rodzajowej, a innym razem voyeurystycznie wymierzone w parę głównych bohaterów, jak gdyby przekraczające granicę prywatności bardziej, niż kiedy przygląda się jej z bliska. Przede wszystkim jednak spełniające ich najskrytsze pragnienia, wciąż jeszcze niespenetrowane przez widza, a już za chwilę prezentowane przez serię szumów w 35-milimetrowym, równie pocztówkowym, co upiornym obrazie. Pierwszy z nich następuje, kiedy Signe (w tej roli znakomita Kristine Kujath Thorp) prowadzi przed restauracją rozmowę telefoniczną, a z budynku wybiega jeszcze niezidentyfikowany przez naszą soczewkę mężczyzna, który po chwili okazuje się jej parterem Thomasem. Dziewczyna podąża za nim jak gdyby nigdy nic; obraz normalnych ludzi zdążył więc już na dobre pęknąć.

 

            Rozchodząca się skóra, ropnie, krew wyciekająca z nowopowstałych wgłębień w twarzy stają się codziennością Signe. Wraz z nimi pojawiają się zniekształcenia w czasoprzestrzennych strukturach diegezy, przestaje być jasne, które sceny stanowią realną kartę w tej opowieści, a które są jedynie (albo aż) emanacją wyobraźni kobiety. W jednej z takich sytuacji na granicy świadomości cameo w roli lekarza bezceremonialnie przedstawiającego Signe zestaw informacji na temat jej stanu zdrowia, również tego psychicznego, zalicza nawet Anders Danielsen Lie. Zważywszy na to, że Lie na co dzień łączy przecież zawód aktora z pracą internisty, i ten casting przybiera wymiar symboliczny. Fizyczne cierpienie zostaje kobiecie wynagrodzone uwagą od prawie całego świata: przy jej łóżku czuwa partner i przyjaciółki, mama wysyła ją do centrum medycyny holistycznej, dziennikarze proszą o wywiady (nikt nie wie, że to Lidexol stanowi przyczynę jej choroby), zainteresowanie wyraża nawet branża modowa. Prawie całego, bo w szpitalu nie odwiedza jej jedna z przyjaciółek i ojciec. Oboje zostają w końcu bohaterami absurdalnej fantazji seksualnej głównych bohaterów, gdzie po śmierci Signe odbywa się huczny pogrzeb. Do wypełnionego po brzegi łzami żałobników kościoła nie mogą jednak wejść ci, którzy nie pamiętali o przyjściu do kobiety, kiedy ta leżała w szpitalu.

Borgli snuje tragikomiczny sen o parze narcyzów walczących ze sobą o uwagę świata za pomocą nietypowych środków. Te, które ma w rękach reżyser, od konwencji odbiegają już trochę mniej, szczególnie kiedy ma postawić kropkę nad „i”. Postanawia ją w końcu namalować za pomocą banalnej apoteozy zwyczajnej egzystencji bez bólu i wykrzyknienia: „kocham moje życie”. Zanim to następuje, udaje mu się zręcznie uniknąć wielu klisz spod znaku manifestu pokolenia mass mediów czy kina społecznie zaangażowanego. Skutecznie udaje mu się również skruszyć bariery klasycznej struktury, przede wszystkim zaglądając do psychicznych obrazów Signe. Nie ma w tym efekciarstwa, ale jest efektywność oraz efektowność, której przygrywają kompozycje m.in. Mozarta, Schuberta czy Scarlattiego. Absurdalna, a zarazem odpychająca sytuacja Signe i Thomasa zdaje się stanowić dobry materiał na słodko-gorzką satyrę na ludzkie pragnienie uwagi, którego narcystyczna istota może mieć czasem poharataną na własne życzenie twarz młodej kobiety albo fałszywego cwaniaka. Kogo próbuje przekonać Signe, kiedy wypowiada słowa: „Nikt nie ma wolnej woli. Nikt nie chce być psychopatą”? Widza, przyjaciółkę, do której są one skierowane, a może siebie? Z pierwotnych nieoczywistości tej błyskotliwej tragikomedii nie pozostaje na koniec za wiele, ale niech pozytywną pointą pozostanie to, że na te pytania, jak i na wiele innych dotyczących relacji między moralnością a psychopatią, po tym filmie odpowiedzieć jest równie trudno, jak przed nim.

Julia Palmowska – PEŁNA SALA

 

 „I LOVE MY DAD”

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - James Morosini

Scenariusz - James Morosini

Zdjęcia - Steven Capitano Calitri

Muzyka - Jeremy Bullock

Montaż - Josh Crockett

Scenografia - Bret August Tanzer

Kostiumy - Laura Barreto

Dźwięk - Nathan Ruyle, Paul Toohey

 

Patton Oswalt - Chuck

James Morosini - Franklin

Claudia Sulewski - Becca

Amy Landecker - Diane

Lil Rel Howery - Jimmy

Rachel Dratch - Erica

Ricky Velez - Derek

Sarah Helbringer - Haley

Sheri Fairchild – Suzanne

 

O FILMIE:

 

Gdy Franklin zrywa wszelkie kontakty z ojcem, zdesperowany starszy z mężczyzn nie może się z tym pogodzić. Posunie się do fortelu, by być na bieżąco z tym, co dzieje się w życiu wrażliwego, nieco samotnego chłopaka. Z pomocą nieoczekiwanie przyjdzie mu technologia. Nie widząc innej możliwości, Chuck wymyśla fałszywe konto w mediach społecznościowych, by mieć swojego syna na oku. Podszywa się pod atrakcyjną kelnerkę i nawiązuje z chłopakiem nić porozumienia. Sytuacja jednak komplikuje się z chwilą, gdy zauroczony dziewczyną Franklin za wszelką cenę będzie chciał się spotkać. To moment, w którym do starszego z bohaterów zaczyna dochodzić, że mając dobre intencje i chcąc jedynie pomóc, mógł tak naprawdę zaszkodzić.

 

Miłość ojcowska bywa trudna. Często niewyrażona, niewypowiedziana i zawieszona gdzieś w powietrzu. Mężczyźni wychowywani na stereotypowych twardzieli nie przywykli do okazywania uczuć, które potrzebne są do budowania pełnych i zdrowych relacji. I love my dad Jamesa Morosini przygląda się desperackiej próbie naprawienia zmarnowanych szans i niewykorzystanego czasu.

Franklin (James Morosini) jest młodym człowiekiem, który wkracza w dorosłość z bagażem nie zawsze kolorowych dziecięcych doświadczeń. Wychowywany przez matkę, z wiecznie nieobecnym ojcem, który nie potrafił dotrzymywać obietnic, wychodzi właśnie z ośrodka terapeutycznego. Po próbie samobójczej zaczyna stawiać od nowa pierwsze kroki w szaroburym świecie. Pierwszą zdecydowaną decyzją, którą podejmuje jest odcięcie się od toksycznego ojca, który przez większość jego życia tylko go zawodził. Chuck (Patton Oswalt) nie przyjmuje tego faktu z właściwą pokorą i dość szybko znajduje rozwiązanie, jak być na bieżąco z życiem swojego potomka. Zakłada w internecie fałszywe konto, podszywając się pod uroczą kelnerkę Bekę (Claudia Sulewski), i rozpoczyna przyjacielską, a wkrótce romantyczną relację.

I love my dad to oparta na faktach urocza opowieść o nieumiejętność budowania realnych relacji, kłamstwie, które może wyniszczać, ale też ogromnym pragnieniu bliskości i zrozumienia. Morosini potrafi bawić się niezręcznościami z codzienności. Żongluje perspektywami, dając przestrzeń zarówno ojcu, jak i synowi. Tworzy poruszającą komedię, która potrafi prawdziwie rozbawić, ale brakuje mu odwagi, by rozpocząć jakąś dyskusję. Ten film jest zachowawczy w swoim psychologicznym i społecznym zaangażowaniu. Skupia się przede wszystkim na akcentowaniu absurdów działań ojca i podrzucaniu tylko delikatnych sygnałów, że to, co robi może być bardzo szkodliwe. 

Morosini buduje opowieść spójną stylistycznie, która bawi już na poziomie wizualnym. Sprawnie żongluje między pokazywaniem Chucka w konwersacji z synem i Beki. Pokazywanie ojca w romantycznym ujęciu z synem prowadzi do niezręczności, podkreślając dwuznaczność prowadzonej relacji. Chuck jawi się jako postać zdesperowana, samotna, ale i egoistyczna, przedkładająca własne potrzebny nad uczucia syna. Z czasem nabiera szerszej perspektywy, ale zabrakło tu większej refleksji nad jego działaniami.

I love my dad to udana produkcja, którą po prostu dobrze się ogląda. Amerykański reżyser przygląda się międzyludzkim relacjom z zaciekawieniem. Nie ocenia swoich bohaterów. Daje przestrzeń, by wyrażali swoje uczucia i pragnienia, choć nie zawsze są one przyjemne. W ciekawy sposób przygląda się trudnej ojcowskiej miłości i pokazuje desperację, która może wyrządzić więcej szkód niż pożytku. Pełne humoru kino, które prowokuje do refleksji, ale nie daje natarczywej lekcji.

 MAŁGORZATA CZOP - Movieway

 

 

„DWA BILETY DO GRECJI”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Marc Fitoussi

Scenariusz - Marc Fitoussi

Zdjęcia - Antoine Roch

Muzyka - Mocky

Montaż - Catherine Schwartz

Kostiumy - Marli Aleiferi

Laure Calamy - Magalie Graulières

Olivia Côte - Blandine Bouvier

Kristin Scott Thomas - Bijou

Alexandre Desrousseaux - Benjamin

Nicolas Bridet - Maxime

Panos Koronis - Dimitris

Leelou Laridan - Nastoletnia Blandine

Marie Mallia - Nastoletnia Magalie

 

O FILMIE:

 

Magalie i Blandine w dzieciństwie planowały wyprawę na malownicze greckie Cyklady, ale… po szkole zdecydowały się pójść własnymi drogami. Po latach, już jako dorosłe kobiety, decydują się reaktywować przyjaźń i spełnić wspólne marzenie z młodości. Kupują więc 2 bilety do Grecji i ruszają w podróż na piękną grecką wyspę Amorgos. Po drodze okaże się jednak, że dawne przyjaciółki zmieniły się i mają inne podejście do życia, związków i relacji miłosnych. Spowoduje to falę zabawnych konfliktów i nieporozumień. Czy dawne przyjaciółki odnajdą relację sprzed lat, czy jednak zrozumieją, że zbyt wiele je już dzieli?

 

„Znajomi mówią mi, że mogłabym być life coachem. Uważam, że to absurdalne. No, ale w tej sytuacji…” – mówi bohaterka filmu Dwa bilety do Grecji do swojej dawnej przyjaciółki, której nie widziała od trzydziestu lat. Obraz Marca Fitoussiego to nie tylko spotkanie dwóch osobowości, ale też urokliwa historia o nauce odpuszczania i nie życiu przeszłością. Oceniamy francuski komedio-dramat.

Blandine (niezła Olivia Côte) jest rozwiedzioną matką dorosłego syna, który właśnie wyprowadził się na studia do innego miasta. Obawiając się zostawić matkę samą, chłopak zaaranżował jej spotkanie z dawno niewidzianą przyjaciółką, o której istnieniu kobieta przypomniała sobie zupełnym przypadkiem.

Gdy udaje się na spotkanie z Magaline (dobra Laure Calamy), będącą jej absolutnym przeciwieństwem, od razu wie, że ich charaktery są na tyle odmienne, że nie wróży dłuższej przyszłości powrotowi tej znajomości. Kobieta zdaje się bowiem gardzić wszystkim tym, co reprezentuje sobą dawna przyjaciółka. Sama ceni sobie porządek, reguły i klarowne sytuacje, a Magaline wydaje się żyć z chwili na chwilę, „skakać z kwiatka na kwiatek” i nie mieć planu na dłużej niż najbliższe piętnaście minut. Gdy więc rozstają się po kurtuazyjnym wieczorze wspominek, Blandine gotowa jest nigdy więcej nie dzwonić do dawnej znajomej. Jakież jest więc jej zdziwienie, gdy w wyniku splotu zdarzeń, znajdzie się na pokładzie tego samego samolotu do Grecji, by spędzić z kobietą „rajskie” dwa tygodnie.

Les Cyclades, jak brzmi oryginalny tytuł francuskiego komediodramatu, w dużej mierze bazuje na charakterologicznym niedopasowaniu dwójki głównych bohaterek. Ich charaktery są wręcz stereotypowo przerysowane i odmienne, by pokazać różne życiowe podejścia do tego, co przydarza im się w życiu. Gdy jedna chce iść w prawo, druga wybierze lewo. Gdy jedna smuci się, że została uwięziona na greckiej wyspie bez możliwości wyjazdu przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny, druga podkreśli: „Ale zobacz, jak piękna plaża nas otacza i jak jasno świeci słońce”. Pisząc te słowa, zaczynam dostrzegać podobieństwo zarysu fabuły do animowanego hitu sprzed lat, czyli niezastąpionego Shreka. Bohaterki, tak jak Shrek i Osioł, wszystko bowiem odbierają na odwrót i to jedno z głównych źródeł humoru filmu Marca Fitoussiego.

Blandine jest dwa lata po rozwodzie i niezbyt radzi sobie z ponownym życiem jako singielka. Magaline jest dziennikarką muzyczną, która od pewnego czasu pracuje na freelansie, bo nie lubi być związana z jednym miejscem pracy, a w swoim zawodzie uwielbia właśnie to, że pozwala jej być „free”, czyli „wolną”. Obie panie muszą nauczyć się czegoś od siebie, by znaleźć balans w swoim życiu. Dobrze więc, że jedną z nich znajomi nazywają „life coachem”, jak śmieje się w jednej z pierwszych scen.

Francusko-belgijsko-grecka koprodukcja to jednak nie tylko spotkanie dwóch odmiennych osobowości. To także przygoda z innymi bohaterami, którzy zdają się zmieniać życie centralnej pary. Blandine i Magaline nie docierają bowiem od razu do celu swojej podróży. W wyniku „niewinnego przekrętu”, jak mówi o nim dziennikarka, bohaterki lądują na małej wysepce, „odwiedzanej jedynie przez archeologów i surferów”, do której prom przybija co kilka dni. Próbując zabić czas, panie poznają grupę zagorzałych fanów sportów wodnych, którzy przyjeżdżają do Grecji w poszukiwaniu najlepszych fal. Spotkanie to wydaje się nieco otwierać spiętą i zawsze przestrzegającą reguł Blandine, która desperacko potrzebuje chwili wytchnienia.

Na swojej drodze panie spotkają także Bijou, bohaterkę Kristin Scott Thomas, która jest chyba najlepszą postacią całego filmu. Kobieta po przejściach zachowuje się jak starsza siostra bądź dawna kochanka Magaline. Jej losy i sposób bycia stają się zaś zobrazowaną wizją tego, jak może wyglądać życie dawnej przyjaciółki Blandine za kilka lat. Scott Thomas wnosi wiele życia do filmu, bo jej bohaterka posiada niezwykłą aurę, która unosi się nad każdą jej sceną. Jej dylematy i problemy przyciągają uwagę i budują emocjonalną więź – nie tylko z widzem, ale także między samymi bohaterkami. Poznanie Bijou stanie się wręcz momentem przełomowym w relacji obu pań oraz punktem bez powrotu, który znacząco wpłynie na to, jak obie postrzegają otaczającą ich rzeczywistość. 

Jednym z najciekawszych motywów filmu Marca Fitoussiego jest też kwestia muzyki. Dobór utworów, które słyszymy w danych scenach, ma nie tylko oddawać nastrój danego momentu, ale wręcz nadawać go zwyczajnym chwilom. Tak przynajmniej uważa Magaline, zamiłowana pasjonatka muzyki, nieco znudzona swoim zawodem dziennikarki muzycznej. Bohaterka nie rozstaje się ze swoim iPodem, wypełnionym różnorodnymi piosenkami. W ostatnim okresie – w największym stopniu hitami muzyki disco, na którą ma ostatnio największą fazę. Zamiłowanie do tego rodzaju muzyki jest z początku nieco zaskakujące. Choć pasuje do pozytywnego nastawienia kobiety, wydaje się skrywać drugie dno. I rzeczywiście. Gdy w jednej z kulminacyjnych scen dowiemy się, skąd wzięła się fascynacja Magaline do tego rodzaju muzyki i co właściwie ona dla niej oznacza, wybór utworów nabierze całkiem nowego znaczenia, dodając głębi całej ścieżce dźwiękowej i samej historii. Najbardziej charakterystycznym, wielokrotnie wykorzystywanym w filmie utworem, jest kawałek Young Hearts Run Free z repertuaru wokalistki Candi Staton. Jego słowa wydają się zresztą dość dobrze oddawać główny zamysł dzieła. Oto dwie kobiety w średnim wieku spotkały się, aby przeżyć przygodę, którą obiecały sobie, mając po piętnaście lat. „Młode serca” bowiem nie tylko za młodu potrzebują zmian, by „być wolne”.

Dwa bilety do Grecji to miły wakacyjny film. Letnia przyjemnostka, , pozwala nam bowiem na dwie godziny zapomnieć o otaczającym świecie. Niby nic wielkiego, ot lekka komedyjka z elementami dramatu, która jednak przysparza nam tyle pozytywnych emocji…

Micha Kaczoń – FILM. ORG. PL

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” MAJ  2023 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„PODEJRZANA”

08.05.2023

19.00

138 MIN

2

„WYRWA”

15.05.2023

18.00

95 MIN

3

„UKRYTY KLEJNOT”

22.05.2023

19.00

118 MIN

4

„APOKAWIXA”

29.05.2023

20.00

120 MIN

 

„PODEJRZANA”

2022 CANNES Złota Palma - Najlepszy reżyser Chan-wook Park

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Chan-wook Park

Scenariusz - Chan-wook Park

Seo-kyeong Jeong

Zdjęcia - Ji-yong Kim

Muzyka - Yeong-wook Jo

Montaż - Sang-Beom Kim

Scenografia - Seong-hie Ryu

Dźwięk - Suk-won Kim

Hae-il Park - Hae-joon Jang

Wei Tang - Seo-rae Song

Jung-hyun Lee - Jeong-an Ahn

Kyeong-pyo Ko - Soo-wan Oh

Yong-woo Park - Ho-shin Im

Sin-Yeong Kim - Yeon-soo Yeo

Seung-mok Yoo - Do-soo Gi

 

 

O FILMIE

Najnowszy film Park Chan-wooka, twórcy przebojowych „Oldboya” i „Służącej”, nie tylko otrzymał nagrodę za reżyserię w Cannes, ale został również koreańskim kandydatem do Oscara. „Podejrzana” to myląca tropy, pełna napięcia i zwrotów akcji opowieść o przyciąganiu się przeciwności oraz miłości, która potrafi pokrzyżować wszelkie plany i szyki. Bohaterem thrillera jest policjant, który rozwiązując sprawę pewnej śmierci, zakochuje się głównej podejrzanej – wdowie po zmarłym. On cierpi na bezsenność, ona wie, jak uśpić jego czujność. On jest żonaty, ona łatwo traci mężów. On nocami czuwa pod jej domem, ona lubi być obserwowana. On coraz mniej o niej wie, za to coraz więcej do niej czuje. Czy jest aż takim mięczakiem? Czy ona jest aż tak zła?  „Podejrzana” brawurowo zaciera ślady i myli tropy: przyprawiający o dreszcze film noir niepostrzeżenie zamienia się miejscami z czarną komedią, przebiera za rasowy melodramat, wdaje w szpiegowskie porachunki. Jest widowiskowy i urzekający stylem, hipnotyzujący, a przy tym rozpisany na pełne humoru dialogi. Pulsuje jednocześnie energią i romantyzmem, dowodząc, że Park Chan-wook należy do światowej czołówki wirtuozów reżyserii. Kolejny po „Parasite” i „Squid Game” przebój koreańskiego kina swój nieodparty urok zawdzięcza także odtwórczyni tytułowej roli, Tang Wei. Gwiazda „Ostrożnie, pożądanie” Anga Lee uwodzi charyzmą, dyskretnym seksapilem, nieprzeciętną inteligencją i żarliwością maskowaną dystansem. Jej bohaterka śmiałym krokiem wkracza w poczet największych kinowych femmes fatales.  

„Podejrzana” to chyba najpiękniejszy romantyczny film roku – o miłości graniczącej z obsesją, której nikt nie zauważył i której być może wcale nie było. Ale skoro jej nie było, to dlaczego tak boli?

Nikt tak nie potrafi zakręcić fabuły jak koreańscy reżyserzy. W czasie projekcji ich filmów nie jest wskazane wychodzenie do toalety czy przeglądanie mejli w komórce, bo bardzo łatwo zgubić trop i wypaść z gry, jaką twórcy prowadzą z widownią. Słowo „gra” streszcza zresztą wszystko, co dzieje się w tych filmach i wokół nich. Grę prowadzą też bohaterowie, grą – szaradą, układanką, łamigłówką – jest sama opowieść. Podejrzewam, że i między sobą reżyserzy grają o to, kto zrobi film bardziej wyrafinowany i zaskakujący. Do gry włączona została także światowa kinematografia – Koreańczykom udało się pokonać bariery oddzielające produkcje artystyczne od komercyjnych. Tworzą kino gatunkowe, które zgarnia najważniejsze nagrody na światowych festiwalach.

Park Chan-wook należy obok Bonga Joon-ho do najwytrawniejszych koreańskich graczy. Jego filmy przypominają labirynty albo może raczej kunsztowne meble pełne tajnych schowków. Ciekaw jestem, czy wśród publiczności znajdzie się ktoś (pewno się znajdzie), kto mógłby chełpliwie powiedzieć w trakcie seansu, że przejrzał grę reżysera i przewidział jego kolejne ruchy. Ja nigdy takich ambicji nie miałem, przeciwnie – lubię być na filmach Park Chan-wooka leniwym widzem, który czeka, aż go reżyser zaskoczy. I przeważnie nie wychodzę rozczarowany, choć, owszem, są filmy Koreańczyka, które oglądałem zafascynowany, ale są też takie, które mnie odrzuciły, bo wydały mi się nazbyt wykoncypowane.

„Podejrzana” – najnowszy tytuł w filmografii Park Chan-wooka – należy do tej pierwszej grupy, nawet jeśli i tutaj można by postawić zarzut przerafinowania. Jednak „Podejrzaną” wyróżnia spośród innych dzieł twórcy to, że pokręconą fabułę (każda scena wnosi nową informację lub też podważa te informacje, które dotąd otrzymaliśmy) da się paradoksalnie opowiedzieć jednym zdaniem: detektyw ulega fascynacji kobietą podejrzaną o zabicie męża. Cała reszta jest konsekwencją tego fatalnego zauroczenia. Mgliście pamiętam fabuły poprzednich filmów Park Chan-wooka, tym razem jednak żywię nadzieję, że nawet jeśli zatrą mi się w pamięci szczegóły, to zostanie aura emocjonalna

Kolejny powód, dla którego Park Chan-wook rozgrzał mnie mocniej niż zazwyczaj, jest taki, że „Podejrzana” to film kinofilski, zanurzony nie tyle w realiach Korei Południowej, ile w uniwersum kina, i to kina zachodniego. Zdarzyło mi się zresztą usłyszeć po seansie pretensje jednej z osób, która spodziewała się czegoś bardziej azjatyckiego, a nie klisz z Hollywoodu. Rzeczywiście, nawiązania chociażby do twórczości Alfreda Hitchcocka są tu więcej niż wyraźne, zwłaszcza do „Zawrotu głowy”, w którym James Stewart traci rozum z powodu Kim Novak. Ale także generalnie do kina noir, z jego kobietami fatalnymi wodzącymi za nos naiwnych twardzieli. Cynizm tamtych filmów rozmiękcza Park Chan-wook atmosferą zaczerpniętą z realizmu poetyckiego, choćby wtedy, gdy akcja przenosi się do spowitego mgłami miasta Ipo, i przebija go operowym patosem. Rozbrzmiewające na ścieżce dźwiękowej „Adagietto” z piątej symfonii Mahlera natrętnie kojarzy się ze „Śmiercią w Wenecji” Viscontiego, a i tutaj towarzyszy scenom śmierci. Również grająca Song Seo-rae Chinka Tang Wei odsyła do swojej roli w „Ostrożnie, pożądanie” Anga Lee, gdzie także prowadziła podwójną grę.

Dobrze. Ale jak już zapalą się światła i opuścimy to królestwo zmysłowych przyjemności, narzuca się, czy tego chcemy czy nie, pytanie: „A co reżyser miał na myśli?”. Czy ta wywiedziona z kinofilskiego snu historia coś nam mówi o rzeczywistości zewnętrznej? Można szukać dodatkowych kontekstów, chociażby w fakcie, że główna bohaterka jest chińską imigrantką w Korei Południowej, choć z koreańskimi korzeniami, i to nie byle jakimi, gdyż jej dziadek był jednym z bohaterów walki z japońskim okupantem. Jednak prawdę mówiąc, widzę w tym wątku tylko jeszcze jeden chwyt wzmacniający zagadkowość postaci Song Seo-rae. I zapytany o przesłanie filmu byłbym w stanie wydukać jedynie kilka frazesów o zagadkowości ludzkiej natury.

Ale to nie koniec pytań. Bo przecież zarówno kino noir, jak i twórczość Hitchcocka dokładnie już prześwietlono pod kątem mizoginii, seksizmu i uprzedmiotawiającego męskiego spojrzenia. Jak to jest z Park Chan-wookiem? W końcu jego poprzedni film, „Służąca”, był opowieścią o triumfie lesbijskiej miłości nad patriarchatem i imperializmem.

W „Podejrzanej” historię śledzimy męskimi oczami detektywa Jang Hae-joon (Park Hae-il), człowieka otumanionego, cierpiącego na bezsenność; postać to częściowo tragiczna, częściowo pocieszna, jak każdy facet uganiający się za jakimś mirażem, na przykład erotycznym. Jego fascynacja od pierwszego wejrzenia osobą Song Seo-rae nie jest łatwa do wytłumaczenia, gdyż bohaterka, w przeciwieństwie do dawnych femmes fatales, nie rzuca magnetycznego uroku, przeciwnie – wygląda na biedną myszkę. Ciepłą, cichą, troskliwą, niczym niewyróżniającą się kobietę, która zresztą zarobkowo zajmuje się opieką nad starszymi ludźmi. Postawę Hae-joona można tłumaczyć właśnie zaburzeniami percepcji wynikającymi z deficytu snu lub brakiem uczuć i namiętności w małżeństwie.

Tang Wei gra swoją bohaterkę, nie wychodząc nigdy całkowicie z roli ofiary, emigrantki, która tylko broni się przed przemocą mężczyzn mających nad nią władzę. Ale aktorka subtelnymi środkami sugeruje, że ta ofiara może być zarówno wyrachowaną morderczynią, jak i heroiną skłonną do prawdziwych uczuć i poświęceń. To jednak znowu prowadzi nas do banału, że kobieta to enigma.

Myślę więc, że w swoim finezyjnym, eleganckim spektaklu Park Chan-wook delikatnie a niedwuznacznie kompromituje konwencję melodramatu, w którym nadrzędną wartością jest uczucie. Mimo wspólnych mrocznych tajemnic i erotycznej (ale, co ważne, nie seksualnej, pozbawionej więc fizycznego wymiaru) więzi drogi bohaterów biegną w zupełnie inne strony, nie zejdą się we wspólną miłosną ścieżkę. Hae-joon karmi swoją melancholię, swoją depresję i swoje wyobrażenia. Song Seo-rae rozgrywa własną historię, której skupiony na osobistych obsesjach detektyw nie potrafi przeniknąć. Metaforą tych zakłóceń komunikacji staje się to, że bohaterka przekręca koreańskie słowa, a gdy chce powiedzieć coś istotniejszego, przechodzi na chiński, wtedy zaś bohater musi posługiwać się aplikacją do tłumaczenia, która także nie oddaje prawdziwego sensu. . Nie zagadkowość jest więc stawką w „Podejrzanej”, ale ukryta prostota przekazu, której nie potrafimy dostrzec i zrozumieć, zahipnotyzowani barokową, pełną ornamentów formą.

Bartosz Żurawiecki - DWUTYGODNIK

 

„WYRWA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Bartosz Konopka

Scenariusz - Marcin Ciastoń

Zdjęcia - Piotr Niemyjski

Muzyka - Marcin Macuk

Montaż - Andrzej Dąbrowski

Scenografia - Marek Zawierucha

Kostiumy - Marta Ostrowicz

Dźwięk - Franciszek Kozłowski,      Monika Krzanowska,

Tomasz Bargieł

Tomasz Kot - Maciej Tomski

Karolina Gruszka - Janina Tomska

Grzegorz Damięcki - Kamil Wojnar

Olga Bołądź - Renata

Maria Pakulnis - Krystyna

Konrad Eleryk - Ułan

Marta Stalmierska - Anka

 

O FILMIE

Niewierność, zagadkowy wypadek i mężczyzna, który na własną rękę podejmuje śledztwo, by odkryć prawdę o tajemniczej śmierci swojej żony. Intrygujący thriller „Wyrwa” to fabularna produkcja z Tomaszem Kotem, Karoliną Gruszką i Grzegorzem Damięckim, oparta na głośnej książce Wojciecha Chmielarza, autora „Żmijowiska”. Reżyserem „Wyrwy” jest nominowany do Oscara twórca seriali „W głębi lasu” i „Skazana” Bartosz Konopka. Za koncept fabularny odpowiada Marcin Ciastoń – autor wyróżnionego nagrodą za najlepszy scenariusz filmu „Hiacynt”. W pozostałych rolach występują: Olga Bołądź („Najmro. Kocha, kradnie, szanuje”), Maria Pakulnis („Planeta Singli 3”), laureatka Złotych Lwów za debiut aktorski Marta Stalmierska („Apokawixa”, „Johnny”) oraz objawienie hitu „Furioza” - Konrad Eleryk. Tajemniczy wypadek samochodowy zmienia całkowicie życie Maćka (Tomasz Kot). W zdarzeniu ginie jego żona Janina (Karolina Gruszka). Najprawdopodobniej kobieta popełniła samobójstwo. Maciej nie ma jednak pojęcia, dlaczego do wypadku doszło pod Mrągowem, skoro Janina powiedziała, że jedzie na delegację do Krakowa. Pomyliła się? A może kłamała? Zrozpaczony mężczyzna wyrusza w podróż, aby rozwiązać zagadkę jej śmierci. Wkrótce trafia na trop niejakiego Wojnara (Grzegorz Damięcki) – aktora, którego podejrzewa o romans ze zmarłą żoną. Od tego momentu pytania zaczynają się mnożyć, a tragedia zmienia się w skomplikowaną zagadkę. Maciej dochodzi do wniosku, że być może w ogóle nie znał kobiety, którą poślubił…

Trzeba zabić tę miłość. W chwilach najcięższego kryzysu najpewniej takie myśli nawiedzają Macieja Tomskiego (Tomasz Kot). Jego kontakt z żoną, Janką (Karolina Gruszka), od kilku miesięcy ogranicza się do kłótni przez telefon i wstydliwego odwracania wzroku, gdy przypadkiem się ze sobą mijają. Po domu kręcą się jeszcze dwie córki, ciągle wymagające uwagi i opieki. Ojcowskie zaangażowanie zazwyczaj kończy się jednak na chłodnym: "zrobiłaś zadanie z matmy?". Maciejowi udała się zawodowa kariera i pnie się do góry w firmowej hierarchii. Wszystkie oszczędności jednak szlag trafił, gdy Janka zapragnęła napisać książkę i pojawiły się niespodziewane duże wydatki. Dobrze już było. Teraz nadciąga katastrofa, wywracająca życie do  góry nogami. Romans, patologiczna wieś, gdzieś na odciętych od świata Mazurach. Nieszczęśliwy drogowy wypadek? Zabójstwo? Samobójstwo? Dzieci już nigdy nie przytulą się do kochającej matki. Nie oczekujcie jednak od "Wyrwy" wytrawnego dreszczowca. To kryminał, ale przy okazji. Ponad wszystko kino o mentalnym załamaniu, prowadzącej na manowce emocjonalnej porywczości i destrukcyjnych ucieczkach od wymagających reakcji problemów. 

Na taki ruch zdecydował się oczywiście Maciej, oddalając się od żony i dzieci. Janka, zmęczona biernością męża, oddaje się marzeniu o literackim sukcesie i odwzajemnia uczucie do Kamila (Grzegorz Damięcki). To kolejny uciekinier: skutecznie przepijający owocną karierę aktor, ukrywający się w mazurskiej samotni. Reżyser wyraziście rysuje portrety kolejnych bohaterów, a brak psychologicznych niuansów wynagradza nadmiarem temperamentu. Czuły artysta, drętwy biznesman-korposzczur, pisarka-marzycielka czy lokalny bandzior (Konrad Eleryk) to postacie może już w kinie dobrze rozpoznane, ale Bartosz Konopka umiejętnie je sobą zderza. 

Na pierwszy plan reżyser wysuwa dynamiczną relację Macieja z Kamilem. Obaj, mąż i kochanek, muszą się dogadać i odkryć, jak doszło do śmierci Janki. Rozejm z konieczności. Przepracowanie traumy to zbyt ciężkie dla nich wyzwanie i jeszcze do tego nie dorośli. Natomiast gwałtowna, impulsywna zemsta wydaje się sensownym rozwiązaniem. Połączy ich ten sam żal, ten sam gniew, ta sama frustracja i niewłaściwie rozumiana sprawiedliwość. Oczywiście zanim solidarnie podadzą sobie łapy, wcześniej będą musieli konkretnie się nimi obłożyć. Wszystko i tak zostanie w "rodzinie".

Na ponury nastrój "Wyrwy" pracują zestawiane ze sobą pozornie różne lokalizacje. Sięgające chmur szklane biurowce Warszawy. Porządek i architektoniczny ład, przeźroczysta przestrzeń, transparentne wnętrza, a ludzie dwulicowi, podstępni i knujący. Wrażenie osaczenia i beznadziei wywołują mazurskie lasy oraz bezdroża, z obskurnym barem, gdzie kwitną interesy, interesiki i wyrównuje się rachunki. Pod okiem i za zgodą miejscowej policji. Zepsuta, skorumpowana prowincja i bezduszna, wysysające życie stolica. Witajcie w Polsce. Ekspresywny estetyczny klucz, ale brakuje "Wyrwie" oddechu i odcieni szarości. Kryminalna intryga sprawia przy tym wrażenie pretekstowej, brakuje jej szerszej środowiskowej wizji. Każda pojawiająca się postać to niestety istotny pionek w grze: kluczowy świadek, bezsprzeczny podejrzany czy ewidentny zdrajca. Kino gatunku od ścieżek na skróty zawsze woli ślepe uliczki.

"Wyrwa" proponuje jednak interesującą przeprawę przez mentalną zapaść tragicznie owdowiałego męża. Bartosz Konopka potrafi opowiadać o nieumiejętności lokowania uczuć, niezdolności mówienia prawdy, bolesnym trawieniu niszczących emocji i odbudowie zaufania. Maciej to postać fizycznie postawna, ale przy tym nieobecna i wycofana, przejęta, ale lękliwa. Tomasz Kot przekonująco oddaje jego powolną przemianę: nabierania determinacji, poczucia winy i kształtowania wrażliwości. Objawia się ona najmocniej w odtwarzaniu relacji z niechętnymi wobec niego córkami. Szereg złych decyzji i zaprzepaszczona przeszłość. Maciej już jej nie uratuje, nie naprawi. Pozostaje mu jednak bezsprzecznie najważniejsze zadanie. Z żywiciela rodziny w końcu musi stać się tatą. 

 

 

 „UKRYTY KLEJNOT”

2022 BERLINALE Srebrny Niedźwiedź - Nagroda Jury Natalia López

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser- Natalia López

Scenariusz - Natalia López

Zdjęcia - Adrian Durazo

Muzyka - Santiago Pedroncini

Montaż - Natalia López, Miguel Schverdfinger, Omar Guzman

Scenografia -Angela Leyton

Kostiumy - Mary Ann Smith

Nailea Norvind - Isabel

Antonia Olivares - Maria

Aida Roa - Torta

Juan Daniel Garcia Treviño - Adan

Mónica Poggio

Ramón Nakash - Gabriel

Sherlyn Zavala - Valeria

 

O FILMIE:

W trakcie postępowania rozwodowego Maria wraz z dziećmi przenosi się do starej rodzinnej posiadłości na meksykańskiej wsi. Na miejscu dowiaduje się, że w niewyjaśnionych okolicznościach zaginęła siostra gospodyni Maríi. Kiedy bohaterka oferuje swoją pomoc, między kobietami zawiązuje się bliska więź. Przeszukania okolicy nic jednak nie dają, podobnie jak wizyty na lokalnym komisariacie. W sprawę zaangażowana zostaje miejscowa komendantka policji Roberta. Ma ona na głowie własne problemy, próbując odciągnąć syna od interesów z przestępczym podziemiem. Losy trzech kobiet, połączonych tajemniczą sprawą, coraz mocniej splatają się ze sobą w świecie pełnym przemocy, niejasnych wzajemnych zależności i sugestywnego milczenia.

 

Niektóre przysłowia wydają się żartem. W dodatku żartem niesmacznym, bulwersującym nawet dla wielbicieli czarnego humoru. Powstałe jako mądrość ludowa w zestawieniu z konkretną sytuacją potrafią wykoleić się w zderzeniu z rzeczywistością. Milczenie jest złotem  –  mówi się nie raz i nie dwa, mądrze kiwając przy tym głową, upewniając samego siebie o słuszności tego stwierdzenia. Ukryty klejnot  –  fabularny debiut Natalii López Gallardo  –  rozprawia się z tą prawdą bezkompromisowo, nie odmawiając mu słuszności, lecz dokładając do niego refleksję, że złoto nie zawsze jest tym kruszcem, o który należy się starać i walczyć. Ukryty klejnot to przypominający wernisaż film, który ogląda się uważnie, w napięciu czekając na dalszy ciąg historii, którą opowiadają kolejne obrazy  –  niekoniecznie oprawione w złote ramy. 

Isabel spędza czas z dziećmi w meksykańskiej posiadłości, bez męża, z którym związek burzliwie się rozpadł. Na tle pozostałych mieszkańców Isabel i jej dzieci wydają się osobami uprzywilejowanymi, pochodzącymi z innej klasy społecznej  –  i zapewne tak właśnie jest. To nie oni sprzątają u kogoś, lecz ktoś przychodzi zrobić za pieniądze porządek w ich domu. Tym kimś jest Maria  –  cicha, dobroduszna kobieta, która ma na głowie niejedno zmartwienie. Największym z nich jest zaginięcie siostry, po której nie pozostał żaden ślad. Podobno bił ją jej partner, taksówkarz, ale czy w tej milczącej, godzącej się w beznadziei z przemocą i wizją gorszego jutra społeczności cokolwiek to zmienia? Czy ten fakt kogokolwiek interesuje? Tutaj każdy ma swoje strachy i swoje zmartwienia, które dzień za dniem z przerażającą dla widza rutyną zamiata pod dywan. 

Widz pragnie punktu zaczepienia – dobra, nadziei. Kolejne obrazy przynoszą jednak coraz więcej niepewności, coraz więcej lęku i zła. Z urywanych scen, nie zawsze do końca zrozumiałych, dociera do nas ogrom przemocy, w jakiej się tu żyje. Kartele, gangi, złodzieje, mordercy  –  to oni żądzą i trzęsą tym światem, mając w rękawie najniebezpieczniejszego Asa, o którym nie wiedzieć może tylko ktoś przyjezdny. Ktoś taki jak Isabel. A jest nim fakt, że w zasadzie cała społeczność uwikłana jest, pod przymusem większym lub mniejszym, w nielegalne działania, które w najgorszym przypadku (niebędącym tu rzadkością) prowadzą do czyjejś śmierci. To dlatego tyle jest zaginięć, dlatego ciągle prowadzone są jakieś poszukiwania. I również dlatego nie ma tu szczęśliwych zakończeń, ponieważ znaleźć można tylko zwłoki  –  przy odrobinie szczęścia zawinięte w dywan, gotowe do identyfikacji, w innym przypadku zwęglone i poczerniałe, dokładnie tak jak losy mieszkańców. Widz tego zaczepienia, tego punktu całkowitego dobra nie dostaje  –  ani w osobie ciepłej Marii, ani miejscowej policjantki, która również nie ma sił na to, aby odmienić cokolwiek. 

Jedna z pierwszych scen, z niewidomą kobietą, nabiera symbolicznego, niebagatelnego znaczenia, kiedy film już się kończy. Bo ta ślepota, której Juanita nie wybrała, stała się udziałem całej społeczności, z tym że jej członkowie w którymś momencie musieli dać na nią przyzwolenie. Tutaj wszyscy coś wiedzą, wszyscy się spotykają i żyją tak, jakby nic się nie działo. Zupełnie jak tutaj w utworze DoDekafonia (Strachy na Lachy):

Gdy staniemy znów przed sobą

Przypadkowo nagobiali

Jak niemowa z niewidomym

Krótko tak będziemy stali.

Właśnie tak wygląda świat Ukrytego klejnotu  –  niewidomi spotykają się z niemowami, prowadząc wątpliwe moralnie życie, podczas gdy obok ktoś płonie żywcem, a ktoś inny wije się związany we własnym moczu, mając zasłonięte oczy i zakneblowane usta (tak jakby w tej społeczności było to w ogóle potrzebne). O ile jednak możemy mówić o wątpliwej moralności, o tyle ocena tych ludzi i tego, czego nie robią, nie należy już do nas. To nie my bowiem żyjemy w ciągłym strachu, nie my drżymy o naszych bliskich dzień po dniu, minuta po minucie. W świecie Gallardo nie ma miejsca ani na nadzieję, ani na jakiekolwiek poruszenia, choćby iskierkę buntu. Nie będzie żadnych zrywów, żadnej walki dobra ze złem. 

Wizualnie natomiast Ukryty klejnot działa na widza wyjątkowo intensywnie, jakby w kontrze do tej powierzchownej stagnacji, w jakiej żyją ludzie z ekranu. Długie ujęcia, jakimi jesteśmy raczeni, pozornie nieruchome, podkreślają bezruch, w jakim utknęli tutejsi, przypominając, że ruch w którąkolwiek ze stron skończyłby się zapewne tragicznie. Kamera niejednokrotnie omija twarze bohaterów, skupiając się na ich nogach, rękach, ukazując ich talerze lub wręcz pomieszczenie za ścianą, podczas gdy my nadal słyszymy ich rozmowy, westchnienia lub lament. Ich nieobecność, wymazywanie siebie z biegu zdarzeń, jest zatem uplastycznione. Gallardo nie popada jednak w wytłuszczanie tego, co pragnie przekazać  –  absolutnie nie. Sęk w tym, że Ukryty klejnot został tak skonstruowany, że to obraz, a nie fabuła sama w sobie, odgrywa tu nadrzędną rolę  –  te długie, nieruchome ujęcia, te krótkie, pozornie niemające znaczenia lub niezwiązane ze sobą sceny. Te spojrzenia od tyłu na ważną w tym momencie dla opowieści postać, te doskonale słyszalne chlupotania wody, ten książkowy spokój, jaki wyłania się z dźwięków typowych dla spokojnego, letniego wieczoru  –  tej ciszy, nie-ciszy rodzącej się z brzęczenia owadów i niemal słyszalnego zachodu słońca. Jeśli więc Natalia López Gallardo pragnęła stworzyć opowieść uderzającą już samą stroną wizualną  –   udało jej się to. Jeśli fabułą chciała dodać obrazom wymowy  –  również spełniła to założenie.

Niewiele jest tu aktorstwa w takim rozumieniu, w jakim lubimy oceniać aktorów i przyznawać im za to nagrody. Tak wiele tu milczenia, tak wiele bezruchu, tak wiele ujęć omijających twarze. A jednak Nailea Norvind jako Isabel i Antonia Olivares jako Maria (której łzy wzbierające w oczach, kiedy odpowiada jednocześnie, że u niej wszystko w porządku, są swoistą opowieścią w opowieści), a także Aida Roa w roli policjantki radzą sobie  z tym trudnym zadaniem bardzo dobrze, ukazując nam kobiety silne, lecz postawione pod ścianą, o którą mogą się już jedynie oprzeć, zwieszając głowę w akcie bezsilności. Znamienne jest zresztą, że to właśnie z perspektywy kobiet obserwujemy w gruncie rzeczy tę straumatyzowaną i zastraszoną społeczność, która nosi w sobie równe znamiona bycia zarówno winnym, jak i ofiarą. 

Ukryty klejnot nie jest łatwym filmem  –  ani w aspekcie fabularnym, ani przez wzgląd na formę, w jakiej została opowiedziana ta historia meksykańskiej wioski. Trzeba być przygotowanym na spotkanie nie tylko ze slow cinema, ale także na nietypową narrację, na brak dosłowności, a przede wszystkim na niełatwą opowieść o niełatwym życiu w cieniu strachu i przestępstw tak częstych, że stają się po prostu kolejnym ogniwem codziennej rutyny. To trudna w odbiorze opowieść o milczeniu, o ślepocie, o braku działania i o odwracaniu głowy. O zmowie milczenia, którą i poniekąd rozumiemy, i nie chcemy zrozumieć. Nie ma tu superbohaterów, nie ma tych, którzy poświęcają się dla większego dobra. Każdy chce po prostu żyć, przeżyć, dożyć  –   zastanawiając się co najwyżej (jak filmowa, bezimienna staruszka), w jakim miejscu zastanie nas śmierć  –   choćby dźwigając bagaż moralny tak ciężki, że któregoś dnia po prostu się spod niego nie podniesiemy. Ukryty klejnot nie jest jednak lekcją, lecz opowieścią. Opowieścią o milczeniu i ciszy, choć pełno w niej dźwięków. Opowieścią o ślepocie, choć seans przypomina wyjście na wernisaż, podczas którego z czasem obrazy zaczynają się ruszać.

Sylwia Sekret – GŁOS KULTURY



 

„APOKAWIXA”

2022 Złote Lwy

Złoty Pazur - Konkurs Inne Spojrzenie

najlepszy film konkursu Xawery Żuławski

Nagrody Indywidualne - Najlepszy debiut aktorski

Marta Stalmierska także za:  Johnny

Nagroda Specjalna - Nagroda Organizatorów Festiwali i Przeglądów Filmu Polskiego za Granicą Xawery Żuławski

 

  

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Xawery Żuławski

Scenariusz - Xawery Żuławski,

Krzysztof Bernaś, Maciej Kazula

Zdjęcia - Marian Prokop

Muzyka - Jan Komar,

Mikołaj Majkusiak

Montaż - Wojciech Włodarski

Scenografia - Marta Skajnowska

Kostiumy - Anna Englert

Mikołaj Kubacki - Kamil

Waleria Gorobets - Aga

Natalia Pitry - "Mycha"

Alicja Wieniawa-Narkiewicz -  Tola

Mariusz Urbaniec - Mario

Aleksander Kaleta - Max

Marta Stalmierska - Jagna

Monika Mikołajczak - Luiza

O FILMIE:

Maturzysta Kamil organizuje melanż życia w nadmorskiej posiadłości swego ojca, milionera. Na imprezę przybywa grono jego znajomych, podobnie jak on chcących wyszaleć się po lockdownie spowodowanym pandemią. Z początku wszystko idzie dobrze: młodzi ludzie korzystają z uroków plaży, piją, tańczą, uprawiają seks, przeżywają uczuciowe uniesienia i rozterki. Tylko natura wysyła niepokojące sygnały: mnożą się dziwne zakażenia, stężenie sinic w Bałtyku przybiera duże rozmiary. Z biegiem czasu zabawa wymyka się spod kontroli. Nie to jednak będzie najgorsze. To pierwszy polski film o zombie, będący po trosze horrorem, ale w głównej mierze wizjonerskim obrazem obyczajowym, z odniesieniami do ekologii i sporą dawką humoru. "Jest to film rozrywkowy, psychodeliczno-przygodowy, o młodych, ale nie tylko dla młodych" powiedział reżyser "Apokawixy" Xawery Żuławski.

“Gdzie się podziały tamte prywatki?”. To pytanie należy skierować do kina po transformacji ustrojowej, które porzuciło bankiety, dancingi na rzecz obdrapanych barów z odchodzącą od ścian boazerią, zmrożonej substancji wartej 40 procent i koszmarnego diskdżokeja puszczającego na zapętleniu te same, radiowe hity (najczęściej spod znaku retro – albo Krystyna Prońko i “Małe tęsknoty” albo Anna Jantar i “Nic nie może przecież wiecznie trwać”). Na próżno szukać rozrywek pokroju mieszkalnej melanżowni z “Dzięcioła” Jerzego Gruzy, karnawałowego szału “Jowity” Morgensterna czy jazzowych pląsów z wajdowskich “Niewinnych czarodziei”. Co najwyżej dostawaliśmy okazjonalne koncerty (jak w “Bratach” gdzie sygnał S.O.S. wysyłały Syny) bądź techno w warszawskich klubach (często przedstawione jako nihilistyczna utopia). Kiedy jednak imprezy się pojawiały, mało kto potrafił się z nich cieszyć; impreza w naszym kinie ma smucić oraz izolować główną postać od szczęśliwego ogółu. 

“Apokawixa” Xawerego Żuławskiego, reklamowana jako pierwszy rodzimy film o zombie, jest także pierwszym (od dawna) rodzimym, kinowym filmem o imprezie. To ona będzie bowiem osią filmu – do dwóch aut wypełnionych alkoholem i psychodelikami pakują się świeżo upieczeni maturzyści w galowych strojach, jadą nad morze by świętować wejście w dorosłość, jednocześnie nie poświęcając się w pełni dojrzałości. To zawieszenie między widmem rachunków, podatków, odpowiedzialności, a potrzebą bliskości, radości, wolności staje się dla bohaterów i bohaterek główną rysą narracyjną. Kamil, gospodarz imprezy, syn potentata finansowego – skądinąd odpowiedzialnego za niechybnie nadchodzącą z zatrutej wody epidemię zombie – tworzy imprezę przerośniętą, gargantuiczną, gdzie wszystko jest najlepsze, najdroższe, a także (dla nas) nieosiągalne. Świadomie bądź nie, Żuławski podejmuje istotny aspekt licealnego dojrzewania; coraz bardziej odczuwalne rozwarstwienie klasowe między rówieśnikami. 

Proces uświadamiania sobie owych dysproporcji stanowił zresztą jeden z budulców mojego patrzenia na świat. W przypadku licealnego “ja”, im częściej wychodziłem na miasto czy do innych osób, tym bardziej odczuwalna była dystynkcja, w sposób najbardziej dosłowny, różne możliwości finansowe. U Żuławskiego ta różnorodność ukazana jest w pierwszych kilkunastu minutach; główny bohater wita ojca na tarasie gdy ten ląduje swoim helikopterem, a inni muszą dorabiać na własne potrzeby w różne sposoby – chociażby na internetowych kamerkach. Podobnie kamera Mariana Prokopa, w sposób absolutnie nienachalny, ukazuje z jednej strony przytłaczającą pustkę willi Kamila, szybko zestawiając ją z zauważalną – dzięki kontrastowi – ciasnotą mieszkania Mychy. Reżyser nie popada jednak w skrajność; każda z szkicowanych przez niego postaci została naznaczona przez los: trauma po stracie matki, zwątpienie w moc aktywistycznego działania, niemożność spełnienia w miłości, złe relacje rodzinne. Wszyscy mają kilka stempli, które w sposób dosadny stawiane są już w pierwszych scenach. Naszym zadaniem jest szybko je dostrzec, by później rozwój (a właściwie jego brak) postaci, niemożliwy przy tak grubych konturach, nie stanowił dla nas już żadnego problemu. Parafrazując; nie o charakterologię tu chodzi a o zabawę. 

A zabawa należy do tych hucznych, których nie powstydziłoby się amerykańskie kino imprezowe. Nie potrzebne już zerkanie na “Projekt X” czy “Sąsiadów”, gdzie rzekoma młodzieńcza degrengolada rymowała się z boomerskim humorkiem. W “Apokawixie” mamy swój świat, ulepiony z bitu “Na szczycie” Grubsona, absolutnie znakomitego “Love Tonight”, bojówek kibicowskich, strażników miejskich, “Kanału” Wajdy i “Na srebrnym globie” Żuławskiego. Brzmi jak absolutnie losowy zbiór fragmentów naszego genotypu kulturalnego? Bo tak też jest – ale nikt się tym nie przejmuje. Nie mamy też do czynienia z typowym puszczaniem oka, które należy wyłapać, by docenić wiedzę osób tworzących dzieło – ot w strumieniu świadomości, można wybierać elementy środowisko nam bliższe (i cieszyć się podwójnie) albo po prostu, bez większej świadomości, doceniać odjechaną wizję serwowaną przez Żuławskiego. 

Twórczość reżysera składa się z dzieł, których się “nie dało”. Przed “Wojną polsko-ruską” zdawało się, że nie da się zaadaptować na potrzeby kina prozy Masłowskiej. Że jej język działa tylko na kartkach książki, wtedy gdy autorka słowotwórstwem uruchamia naszą imaginację. Jak pokazał jednak Żuławski – wystarczył znakomity casting w postaci Silnego Borysa Szyca, dystans do materiału źródłowego i da się wszystko. Podobny dystans zastosował wobec scenariusza swojego ojca, Andrzeja, tworząc “Mowę ptaków”; poszatkowany, artystowski, acz bardzo szczery twór zbudowany z emocji, różnorodnej poetyki i niesamowitej roli Sebastiana Fabijańskiego. Wreszcie przy “Apokawixie” wydawało się, że w Polsce nie może powstać dobry film o zombie – i choć nie wiem czy jest to dosłownie “dobry film o zombie”, to zdecydowanie jest to dobry film z zombie w tle. 

Rozróżnienie wynika z tego, że do zombie Żuławski wydaje się mieć pewien dystans. Z mojej perspektywy dystans konieczny do tego, by żywi-umarli mogli zadziałać na ekranie. Od czasów Romero, zwłaszcza poprzez ciągnący się w telewizyjną nieskończoność (która, jak się okazało, jest jednak skończona) “The Walking Dead”, sama idea gatunku zdaje się być na wyczerpaniu, a przede wszystkim, poprzez liczne pastisze, została już wyśmiana. Najbardziej przemawiają więc propozycje, które tematykę zombie traktują z przymrużeniem oka; czy to rodzima wizja, czy też japońskie “Jednym cięciem”, gdzie umarli okazują się być po prostu obsadą niezależnego kina grozy. W “Apokawixie” są stworami, które zamiast straszyć, mają nas bawić – nie tylko w postaci “wege-zombie”, ale we wszystkich odmianach i obsadowych rezurekcjach. 

“Apokawixa” zapisze się zresztą w historii kina nie tylko jako pierwszy polski film o zombie, ale także jako pierwszy film nagrodzony na festiwalu w Gdyni za casting. Tym większe jest osiągnięcie Marty Kowalskiej, że udało jej się połączyć nowe persony w rodzimym pejzażu aktorskim – świetnie zblazowanego Mikołaja Kubackiego, energetyczną Walerię Gorobets czy znakomicie ironiczną Natalię Pitry (wszystkie z powyższych ról można, korzystając z kalki językowej, nazwać star-making performance) – z wyrwanymi z klasycznych castingów aktorami perfekcyjnie nam znanymi: od Cezarego Pazury, który jako strażnik miejski Wacek w iście komediowy sposób ogrywa z Żuławskim kliszę “patetycznego wyznania głównego bohatera”, przez Tomasza Kota i Joannę Kurowską aż po Sebastiana Fabijańskiego. Fabijańskiego, który ponownie u reżysera gra swoją wielką rolę. W “Mowie ptaków” szarżował; bywał nieznośny w swych monologach, ale przez cały czas imponował tym jak bardzo można zawłaszczyć film dla siebie, zagarnąć cały ekran (pomagały w tym niewątpliwie zbliżenia na jego oczy), ukazać charyzmę, której wówczas nie byliśmy świadomi. W “Apokawixie” również szarżuje i również wygrywa film. Film Żuławskiego dzieli się na dwie części: pierwszą, gdy wątpimy czy wszystko co kuriozalne, nieśmieszne, miało takie być z założenia, czy to po prostu kolejny sztywny film gatunkowy nieświadomie popadający w autoparodię i drugą, gdy okazuje się, że wszystkie elementy składowe składają się na wielki, piękny chaos, który wyciąga nas z fotela i nie pozwala źle się bawić.

Na początku tekstu zastosowałem pewne rozróżnienie – “pierwszy (od dawna) kinowy film o imprezie”. Słowo “kinowy” pojawia się nieprzypadkowo, wciąż na Netflixie można obejrzeć “Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”, niewąptliwy film o imprezie, posługujący się gatunkami, bawiący się schematami. Tylko, że tam gdzie Żuławski pozwala sobie na luz, w filmie Belcla wszystko zdawało się wykalkulowane. Tam gdzie w “Apokawixie” impreza dudni aż tak, że pod fotelem kinowym nogi same wygrywają takt bitu Grubsona, we “Wszystkich przyjaciołach…” ani przez moment nie chcielibyśmy przekroczyć drzwi luksusowej willi, co najwyżej przyjmując rolę biernych widzów z ławki przed wejściem. I chyba takie kino gatunkowe wolę – to, które pozwala wierzyć, że wszyscy się dobrze bawili afirmując medium filmu, niż ten, w którym widać chłodną grę kliszami. 

Nie potrafię jednak jednej rzeczy “Apokawixie” wybaczyć. Po raz pierwszy, raz w Gdyni, a ostatnio powtarzając film w kinie, tak dosadnie zrozumiałem, że mój okres licealny jest już daleko za mną. A co za tym idzie odczułem pewną tęsknotę – za niewinnością, pierwszymi zakochaniami, zabawą, rozmowami, brakiem zobowiązań, nieświadomością goniących terminów w pracy. Ale jest szansa by z tego marazmu wszechobecnej dojrzałości się wygrzebać – pójść na “Apokawixę” trzeci raz i znów bardzo dobrze się bawić.

Maciej Kędziora – Filmawka.pl

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” KWIECIEŃ  2023 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„OPIEKUN”

03.04.2023

18.00

95 MIN

2

„AFTERSUN”

03.04.2023

20.00

102 MIN

3

„WIELORYB”

17.04.2023

19.00

117 MIN

4

„WSZYSTKO WSZĘDZIE NARAZ”

24.03.2023

19.00

140 MIN

 

 

„OPIEKUN”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Dariusz Regucki

Scenariusz - Dariusz Regucki,

    Aleksandra Polewska,

Bartosz Geisler

Zdjęcia - Michał Bożek

Muzyka - Dariusz Regucki

Montaż - Marcin Dulemba

Karolina Chapko - Dominika Kordecka

Rafał Zawierucha - Robert Kordecki

Radosław Pazura - Marcin Waleski

Maja Barełkowska

Oliwier Kaftanowicz

Maciej Grzybowski

Lech Wierzbowski

 

O FILMIE

Znakomicie zapowiadająca się skrzypaczka filharmonii i jej mąż, ambitny dziennikarz lokalnego radia, przechodzą kryzys małżeński. Przez narastające problemy i ciągły brak pieniędzy Dominika (Karolina Chapko) zaczyna się interesować bogatym biznesmenem (Radosław Pazura), a Robert (Rafał Zawierucha) nie radzi sobie z rozpadem rodziny.

Gdy dostaje od szefa zadanie opowiedzenia niecodziennych historii pielgrzymów przybywających do pobliskiego sanktuarium św. Józefa, twierdzących, że przydarzył im się cud, odkrywa, że także jego historia ma wiele wspólnego z milczącym opiekunem Świętej Rodziny. Czy w kulminacyjnym momencie, gdy będzie musiał podjąć decyzję, która zaważy na losach jego rodziny, zachowa się jak... św. Józef?

Opiekun to film z elementami dokumentu, w którym oparta na faktach historia rodzinna Roberta i Dominiki staje się pretekstem do głębszej opowieści o ewangelicznej postaci ziemskiego opiekuna Jezusa i roli, jaką odegrał w życiu wielu współczesnych ludzi.

 

 

„AFTERSUN”

2023 -  BAFTA

Najlepszy debiutujący brytyjski reżyser, scenarzysta lub producent 

Charlotte Wells

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Charlotte Wells

Scenariusz - Charlotte Wells

Zdjęcia - Gregory Oke

Muzyka - Oliver Coates

Montaż - Blair McClendon

Scenografia - Billur Turan

Kostiumy - Frank Gallacher

Paul Mescal - Calum

Frankie Corio - Sophie

Celia Rowlson-Hall - Dorosła Sophie

Sally Messham - Belinda

Brooklyn Toulson - Michael

Harry Perdios - Toby

Ruby Thompson - Laura

O FILMIE

Nominowany do Oscara za swoją zachwycająca rolę Paul Mescal w fenomenalnym duecie z debiutującą na wielkim ekranie Frankie Corio, którą okrzyknięto odkryciem roku. Najlepszy film roku według redakcji IndieWire, The Guardian oraz Sight and Sound. Małe-wielkie arcydzieło, czuły jak „C'mon, C'mon”, chwytający za serce jak „The Florida Project” film produkcji nagrodzonego Oscarem Barry'ego Jenkinsa („Moonlight”). Czarny koń sezonu nagród, już ponad 200 nominacji i wyróżnień; m.in. nominacja do Oscara, 7 nagród BIFA, w tym dla Najlepszego Filmu, 4 nominacje BAFTA, 4 nominacje Gotham Awards, 5 nominacji Film Independent Spirit Awards. Jeden z najlepiej ocenianych filmów ostatnich miesięcy. Młody ojciec Calum i jego córka Sophie wyjeżdżają razem do tureckiego kurortu. Podczas wspólnych wakacji stają się sobie bliżsi niż kiedykolwiek.

      

Gdybym pisał o Aftersun bezpośrednio po seansie, od razu, na gorąco, jeszcze w trakcie napisów końcowych, byłby to tekst co najmniej rozpalony emocjami. Byłoby z pewnością szczerze, ale nie każdy przecież miałby ochotę czytać tak wylewną formę. Bezpośrednio bowiem po seansie nie mogłem wstać i byłem roztrzęsiony, bo Aftersun dotknął do żywego mięsa, rozdrapał. To kino zbudowane z kilku scen, jednej potężnej. Cała reszta to nasza własna konstrukcja na podstawie domysłów. Można się w nim przejrzeć i nie jest to wesołe. Kino zresztą zawsze wypala znaki na ciele tym mocniej, im jest bardziej osobiste względem widza. Siła Aftersun polega jednak na tym, że jeżeli nie przyjmiesz całego seansu na klatę, to nawet jego fragment potrafi ścisnąć za gardło.

Żeby złapać dłuższy oddech, przytoczę teraz kilka suchych faktów. Aftersun to pełnometrażowy debiut pochodzącej ze Szkocji Charlotte Wells, według jej pomysłu i scenariusza. W rolach głównych wystąpili Paul Mescal i Frankie Corio (po raz pierwszy na ekranie). Wśród producentów możemy zobaczyć między innymi Barry’ego Jenkinsa. Nie dziwi, że projekt Wells zainteresował Jenkinsa, bo Aftersun leży nieopodal (chociaż jest jeszcze bardziej intymny) Moonlight, ale tylko gdy weźmie się pod uwagę poziom wrażliwości, a nie temat. Tematem tutaj są wakacje 11-letniej Sophie i jej 30-letniego ojca Caluma. Drobne rysy dostrzegamy od razu. Pęknięcia znacznie później. Dokładnie tak, jak 11-letnia Sophie, bystra dziewczynka, która rozumie więcej niż ojcu się wydaje.

Calum nie jest w dobrej kondycji psychicznej, ale robi, co tylko może, by unieść bagaż rodzica. Szybko został ojcem, odpowiedzialność nadjechała znienacka, teraz próbuje ulepić szczęśliwe wspomnienia z drobnych radości. Wspomnienia zatrzymuje na filmowej taśmie Sophie. Jeszcze po wielu latach będzie do nich wracała. Z pojedynczych klipów złoży sobie obraz straumatyzowanego mężczyzny, który walczył ze sobą i który robił wiele (nie zawsze się udawało), by trzymać demony w zamknięciu choćby na ten krótki wspólny czas.

To nie jest wyczerpujący seans. Budujemy sobie spokojnie obraz mężczyzny, który rzeczywiście zmaga się z depresją. Przyczyn jest wiele, uważny widz wychwyci sporo, ale kłopoty finansowe Caluma to jednak nie wszystko. Towarzyszymy Sophie, która jest w tym dziwnym stanie przejściowym, pomiędzy byciem dzieckiem, a nastolatką. Sophie wchodzi w gorący okres, ma wyostrzone zmysły, potrafi zadać ciężkie pytanie, wie jak interpretować niektóre zachowania Caluma. Nie wszystko można już ukryć, nie da się jej oszukać. Ten urlop to coś chwilowego, nietrwałego, iluzorycznego, ale niezwykle ważnego. Po latach bierze nas tęsknota nawet za tymi chwilami, kilkoma spojrzeniami, jedną zabawą czy jedna wycieczką. Niemożliwe jest, by doznawać ciągłej szczęśliwości z kimś bliskim. Każdy ma jakieś kłopoty, własne problemy. Interpretacja niektórych zachowań jest możliwa po latach, z perspektywy dziecka chłoniemy tylko fragmenty większego obrazka. Wielu z nas dusi w sobie mniejsze lub większe traumy, nie chcemy by najbliżsi mieli do czynienia z naszymi problemami. Niekiedy przez to zwiększamy dystans, budujemy mur. Aftersun robi z nami rzecz niezwykłą. Chcielibyśmy po seansie cofnąć się do kilku istotnych dla nas chwil w naszym życiu, inaczej przeprowadzić rozmowę, inaczej się zachować. To niestety niemożliwe, dzisiaj możemy tylko wspominać, żałować. Jeżeli jest jednak czas na to, by wznieść jakąś budowlę od początku, to zróbmy to wykorzystując tylko najlepsze materiały. W szczerości, w zaufaniu, z otwartym sercem, rozmawiając o problemach, zwracając się o pomoc, zwracając się również z pytaniem „jak ci pomóc?”. Nie chcesz później żałować, że nie poznałeś najbliższej osoby, a wspomnienie zbudowałeś na kilkunastu zdjęciach i krótkim video z urodzin.

PATRYK KARWOWSKI- PO NAPISACH

 

 „WIELORYB”

2023 - OSCARY

Najlepszy aktor pierwszoplanowy Brendan Fraser

Najlepsza charakteryzacja i fryzury

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Darren Aronofsky

Scenariusz - Samuel D. Hunter

Zdjęcia - Matthew Libatique

Muzyka - Rob Simonsen

Montaż - Andrew Weisblum

Scenografia - Mark Friedberg

Kostiumy - Danny Glicker

Brendan Fraser - Charlie

Sadie Sink - Ellie

Ty Simpkins - Thomas

Hong Chau - Liz

Samantha Morton - Mary

Sathya Sridharan - Dan

Jacey Sink - Młodsza Ellie

 

 

O FILMIE:

Charlie już od lat żyje na marginesie świata uwięziony w małym mieszkaniu przez chorobliwą otyłość. Odrzucony, nie bez powodu, przez swoich bliskich, samotnie zmierza w życiową przepaść. Wystarczy jednak jeden impuls, jedno spotkanie, by zapalić w nim płomień nadziei na to, że jeszcze nie wszystko stracone. Charlie podejmuje próbę nawiązania dawno utraconego kontaktu z nastoletnią córką. Wie, że czeka go niesłychanie trudne spotkanie. Zdaje sobie sprawę, że ryzykuje utratę ostatniego złudzenia. Gotów jest jednak podjąć to ryzyko z wiarą, że także dla niego jest jeszcze szansa na odkupienie.

 

Jeśli jest reżyser, którego filmy mnie ciekawią i chce oglądać, to jednym z nich jest bez wątpienia Darren Aronofsky. Twórca „Requiem dla snu”, „Zapaśnika” czy „Czarnego łabędzia” skupia się na ludziach udręczonych przez własne demony (narkotyki, dążenie do perfekcjonizmu), chcących naprostować – lub nie – swoje życie. Albo to, co z niego jeszcze zostało. Jego najnowsze dzieło „Wieloryb” wydaje się kontynuować tą drogę, lecz wizualnie jest dość inny.

Bohaterem filmu jest Charlie (zaskakujący Brendan Fraser) – nauczyciel angielskiego, prowadzący kurs online. Mieszka w wynajmowanym pokoju motelowym, które wygląda jak po przejściu tornada. Jedyną odwiedzającą go osobą jest opiekująca się nim pielęgniarka Liz (Hong Chau). Miał żonę i córkę, lecz zostawił je kilka lat temu dla innego mężczyzny. Od tej pory kontakt z nimi się urwał, głównie przez żonę. Jednak jego partner zmarł i od tej pory Charlie bardzo mocno przybrał na wadze. Tak bardzo, że nie jest w stanie samodzielnie się poruszać. W połączeniu ze słabym sercem to bardzo niebezpiecznie połączenie, a nasz bohater nie chce się leczyć

Film jest oparty na sztuce Samuela D. Huntera, który przerobił ten tekst na scenariusz. I ten rodowód teatralny jest mocno odczuwalny, bo cała akcja ogranicza się do mieszkania Charlie’ego. Jest ciasno, klaustrofobicznie, a przewija się 4-5 osób: Charlie, jego córka, pielęgniarka, misjonarz i (na chwilę) żona. A pod tym wszystkim mamy udręczonego człowieka, który stracił sens życia i w pewnym sensie przygotował sobie pętlę. Napędzany przez wstyd, poczucie winy oraz stratę, doprowadzając się na skraj śmierci, szuka światła. Dlatego próbuje nawiązać kontakt z córką, która go nienawidzi. Co jest zrozumiałe i powoduje, że Ellie (Sadie Sink) jest bardzo rozgoryczona, cyniczna, mająca wszystko i wszystkich w dupie. Bo tych ośmiu lat nieobecności nie da się wymazać z pamięci, jednak próbuje odkupić swoje błędne decyzje. Ten wątek bardzo przypomina mi inny film Aronofsky’ego, czyli „Zapaśnika”, ale tam bardziej mnie to zaangażowało.

Muszę przyznać, że mam z tym filmem pewne problemy. Po pierwsze, zbyt wiele rzeczy w dialogach jest za bardzo wprost. Z tego tytułu miejscami robi się zbyt podniośle, ociera się to wszystko o patos, który potrzebny tu jest jak mówienie o tolerancji na zlocie neonazistów. Innymi słowy, bywa pretensjonalnie. Reżyser próbuje ratować sytuację odrobiną humoru, wnosząc troszkę świeżego powietrza. Po drugie, postacie pozornie wydają się głębokie, ale jedna w szczególności doprowadzała mnie do szewskiej pasji. Grana przez Sink córka dla mnie była jednowymiarowa, zaś sposób mówienia oraz mimika ograniczona jest do pozycji: pierdolę wszystko i wszystkich, dlatego jestem podłą suką. Dlatego dla mnie próby Charliego w kwestii naprawy tej relacji wywoływały we mnie frustrację. Nie mogłem zrozumieć czemu tak bardzo na niej zależy, zamiast odpuścić sobie. Po trzecie i chyba najważniejsze, czułem miejscami jak Aronofsky sięga po emocjonalny szantaż. Że próbuje mnie na siłę wzruszyć i poruszyć, jakby nie do końca ufał aktorowi, jeszcze bardziej nakręcając kolejne chwile upokorzenia (córka faszerująca go kanapką z pigułami, dostawca pizzy pierwszy raz widzący go czy ostra kłótnia z młodym kaznodzieją o religii). Za dużo tego się nazbierało, co kilkukrotnie osłabia wydźwięk.

Co zdecydowanie błyszczy to absolutnie rewelacyjna kreacja Brendana Frasera, który jest tutaj nie do poznania (charakteryzacja pierwszorzędna!!!!) i dźwiga całość na swoich barkach. Przekonująco pokazuje swój ból, w niemal każdej części ciała, będącego jego klatką. Ale jednocześnie cały czas pozostaje pogodnym, wrażliwym gościem, widzącym w ludziach najlepsze (jak sam mówi: „Ludzie są wspaniali”), próbujący znaleźć nadzieję w swoim mrocznym życiu. Oprócz niego największe wrażenie zrobiły na mnie dwie role kobiece: świetna Hong Chau (pielęgniarka Liz, mającą wspólną przeszłość i silną więź z Charliem) oraz w drobnym epizodzie Samantha Morton (żona Mary). Obie panie wnoszą wiele życia, przez co nie czuć tej teatralności.

Jedno mogę powiedzieć bez wahania – „Wieloryb” to zwyżka formy Aronofsky’ego po rozczarowującej „Mother!”. Choć czuć teatralność, nie cała obsada błyszczy, trudno oderwać oczy od tej mrocznej historii walki o odkupienie i szukaniu dobra.

FRASER JEST WIELKI!!!!!!!

RADOSŁAW OSTROWSKI- KINOBLOG



 

„WSZYSTKO WSZĘDZIE NARAZ”

2023 - OSCARY

Najlepszy film Dan KwanDaniel ScheinertJonathan Wang

Najlepsza aktorka pierwszoplanowa Michelle Yeoh

Najlepszy aktor drugoplanowy Ke Huy Quan

Najlepsza aktorka drugoplanowa Jamie Lee Curtis

Najlepszy reżyser Dan KwanDaniel Scheinert

Najlepszy scenariusz oryginalny Dan KwanDaniel Scheinert

Najlepszy montaż Paul Rogers

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Dan Kwan, Daniel Scheinert

Scenariusz - Dan Kwan, Daniel Scheinert

Zdjęcia - Larkin Seiple

Muzyka - Son Lux

Montaż - Paul Rogers

Scenografia - Jason Kisvarday

Kostiumy - Shirley Kurata

Michelle Yeoh - Evelyn Wang

Stephanie Hsu - Joy Wang / Jobu Tupaki

Ke Huy Quan - Waymond Wang

James Hong - Gong Gong

Jamie Lee Curtis - Deirdre Beaubeirdra

Tallie Medel - Becky Sregor

Jenny Slate - Big Nose

 

 

O FILMIE:

Evelyn Wang (Michelle Yeoh), borykająca się z trudami codzienności mama w średnim wieku, natrafia na klucz do "multiwersum": sieci przecinających się ze sobą światów, gdzie może zbadać wszystkie drogi życiowe, którymi nie poszła: począwszy od gwiazdy filmowej do uznanego szefa kuchni Teppanyaki. Kiedy pojawiają się mroczne siły, Evelyn będzie musiała wykorzystać wszystko co ma i wszystko czym kiedyś mogła być, aby ocalić to, co jest dla niej najważniejsze: jej rodzinę.Dzięki niesamowitym scenom sztuk walki, lekkiemu humorowi w stylu pop oraz przyprawiającym o bicie serca emocjom, to epicki i porywający film, jakiego nigdy wcześniej nie widzieliście.

 

Siedzą na pustkowiu dwie skały. Otoczone przez majestatyczny krajobraz świata, w którym nie rozwinęło się życie, prowadzą konwersację na tematy egzystencjalne, a po chwili zaczynają radośnie staczać się ze skarpy. Zero zasad, like a rolling stone! Właśnie tak Dan Kwan i Daniel Scheinert podchodzą do prowadzenia filmowej narracji. Zgodnie z obietnicą zawartą w tytule dostajemy wszystko, wszędzie i naraz – reżyserski duet sięga do wywodzącej się z fizyki kwantowej rozszerzonej teorii strun, by następnie rzucić nas w sam środek najbardziej odjechanego multiwersum ostatnich lat (a zapewne także zbliżających się miesięcy). 
Wyobraźcie sobie, że każda decyzja, jaką podejmujecie, skutkuje powstaniem równoległej rzeczywistości, w której Wasze życie toczy się innym torem. Evelyn (
Michelle Yeoh) ma na tym polu spore doświadczenie. Żadna z rozwijanych (i szybko porzucanych) przez nią pasji nie doprowadziła do rewolucji w jej egzystencji. Sukcesy jej bliźniaczek z alternatywnych uniwersów odbijają się za to echem w postaci faktur lądujących na biurku funkcjonariuszki Urzędu Skarbowego. Surowa, acz zdolna do ludzkich odruchów Deidre (Jamie Lee Curtis) daje bohaterce ostatnią szansę na uporządkowanie inwentarza. Nieoczekiwanie Evelyn będzie musiała zmierzyć się z siłami znacznie bardziej potężnymi i mrocznymi niż skarbówka. Stawką w tej walce będą losy całego systemu funkcjonujących obok siebie wszechświatów, zaś orężem – pasmo porażek i zaprzepaszczonych szans. 

Mówiąc językiem coachingu, Evelyn, którą poznajemy na początku filmu, jest najgorszą wersją siebie. Podczas gdy jej odpowiedniczki z równoległych światów są oklaskiwanymi aktorkami i piosenkarkami, znają kung-fu lub mogą pochwalić się większą niż u przeciętnego człowieka pojemnością płuc, ona prowadzi podupadającą pralnię i próbuje utrzymać się na powierzchni. Stojąc w rozkroku pomiędzy potrzebami zbuntowanej córki (Stephanie Hsu) a oczekiwaniami konserwatywnego ojca (James Hong), nie zauważa nawet, kiedy mąż (Ke Huy Quan) podsuwa jej dokumenty rozwodowe. Paradoksalnie to nie ona, lecz jej najlepsza wersja – genialna fizyczka słynąca z opracowania systemu komunikacji z alternatywnymi światami – popełnia największy błąd. Śrubując wymagania wobec latorośli, stwarza potwora. Przeciążona treningiem Joy zmienia się w cyniczną i zdemoralizowaną Jobu Tupaki – niszczycielkę światów niosącą śmierć, by ulżyć swojemu cierpieniu.

Być może przepracowywanie nieporozumień między matką a córką nie jest zbyt odkrywcze, ale sposób, w jaki Kwan i Scheinert serwują nam tę historię, zasługuje na najwyższe uznanie. Stojący za kamerą duet jak z rękawa sypie zadziwiającymi pomysłami. Materią, z której tworzą alternatywne światy, często są kinofilskie odniesienia. W jednej chwili robią sobie jaja ze słynnej sekwencji z "2001: Odysei kosmicznej", by w następnej uderzyć w melancholijne tony rodem ze "Spragnionych miłości" i nonszalancko przeskoczyć do "Ratatuja" (tylko że z szopem). Wszelkie pochwały należą się Michelle Yeoh. Ekranowa Evelyn nawet na mgnienie nie traci rezonu. Bez zająknięcia przechodzi od zmęczonej życiem matki i żony do nieustraszonej wojowniczki – nieistotne, czy wywija przy tym narzędziami kuchni Teppanyaki czy jako gwiazda wuxia (co za sympatyczne odniesienie do CV odtwórczyni głównej roli!) błyszczy w trakcie uroczystej premiery swojego filmu.

Ewolucję protagonistki symbolicznie odzwierciedlają ubrania noszone przez "wyjściową" Evelyn – od utrzymanych w zgaszonej kolorystyce kamizelki i koszuli w łączkę w pierwszym akcie do krwistoczerwonego kardiganu przyozdobionego słowem "PUNK" w finale. Prawdziwą petardą są jednak stylizacje Stephanie Hsu jako Jobu Tupaki. Odpowiedzialna za kostiumy Shirley Kurata kreuje charakter postaci za pomocą ekstrawaganckich, barokowo zdobionych strojów żywcem wyjętych z szafy ekscentrycznej gwiazdy pop. Ich obfitość oddaje zarówno potęgę, jak i zagubienie młodej bohaterki usiłującej pogodzić własną tożsamość z tradycyjnymi oczekiwaniami ze strony rodziny. Wirtuozeria, z jaką Kurata komponuje te zestawy, nie powinna nikogo dziwić, biorąc pod uwagę jej współpracę z Billie Eilish. Wprawdzie tuż po rozdaniu nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej nikt nie myśli o przyszłorocznych nominacjach, kostiumografka może być jednak czarnym koniem w wyścigu po Oscara.

Choć nie lubię kulinarnych metafor, w tym przypadku trudno o coś bardziej trafnego. "Wszystko wszędzie naraz" jest jak smakowity bajgiel okraszony wszystkim, czego dusza zapragnie. Kwan i Scheinert z właściwą sobie dezynwolturą, jakby od niechcenia, wprowadzają kolejne wątki. I choć wydaje się, że nie sposób połączyć tego wszystkiego w spójną całość, reżyserskie fikołki i akrobacje za każdym razem kończą się pełnym gracji lądowaniem. Ale nikogo nie powinno to dziwić. W końcu mamy do czynienia z ludźmi, którzy znalazłszy się w obliczu sławy, splendoru i wielkich pieniędzy, jakie oferuje Disney, wejrzeli w swoje wewnętrzne potrzeby, a następnie powiedzieli: "nie". Jeśli uważacie, że rezygnacja z udziału w rozwoju MCU jest życiowym błędem twórców "Człowieka scyzoryka", pamiętajcie: gdzieś tam istnieje świat, w którym duet Kwan & Scheinert stanął za sterami "Lokiego". Zła wiadomość jest taka, że funkcjonuje on poza granicami naszego postrzegania. 

EWELINA LESZCZYŃSKA - FILWEB

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” MARZEC 2023

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„PIĘKNY PORANEK”

06.03.2023

19.00

112 MIN

2

„FABELMANOWIE”

13.03.2023

19.00

151 MIN

3

„DUCHY IRINSHER”

20.03.2023

19.00

114 MIN

4

„W TRÓJKĄCIE”

27.03.2023

19.00

150 MIN

 

„PIĘKNY PORANEK”

2022 - CANNES Nagroda 'Director Fortnight' - Nagroda 'Europa Cinemas Label' Mia Hansen-Løve

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Mia Hansen-Løve

Scenariusz - Mia Hansen-Løve

Zdjęcia - Denis Lenoir

Montaż - Marion Monnier

Scenografia - Mila Preli

Kostiumy - Judith de Luze

Dźwięk - Olivier Goinard, Vincent Vatoux

Léa Seydoux - Sandra Kienzler

Pascal Greggory - Georg Kienzler

Melvil Poupaud - Clément

Nicole Garcia - Françoise

Camille Leban  - Martins Linn

Sarah Le Picard - Elodie Kienzler

Pierre Meunier - Michel

Fejria Deliba - Leïla

 

O FILMIE

Sandra, młoda samotna matka, regularnie odwiedza swojego chorego ojca. Razem z rodziną walczy, by zapewnić mu odpowiednią opiekę. W tym samym czasie ponownie nawiązuje kontakt z Clémentem, dawno nie widzianym przyjacielem. Choć mężczyzna nie jest wolny, zaczynają namiętny romans...

 

W swoim podejściu do kina obyczajowego Mia Hansen-Løve jest bliższa twórcom azjatyckim niż europejskim. Nie szuka silnych emocji i nie stosuje wyrazistej symboliki. Ze spokojem śledzi codzienne sytuacje. Za nimi zaś wysnuwa egzystencjalne myśli o delikatnej fakturze i czułej przenikliwości. „Piękny poranek” doskonale to obrazuje, z banału tworząc ulotną refleksję.

Krótki opis fabuły nastawia na bardzo konkretny rodzaj kina. Sandra zajmuje się coraz mniej samodzielnym ojcem i rozpoczyna romans z żonatym mężczyzną. Oczywiste wydają się zatem silne emocje. Gorący romans zderzony z ponurą wizją starości powinien prowadzić do krzyków i łez. W dodatku główną rolę gra Léa Seydoux, która na ogół wybiera filmy mocne, odważne, intensywne.

 

Tyle że Hansen-Løve nie lubi ostrości. Nie portretuje dorosłych ludzi niczym zagubionych i rozedrganych nastolatków. Podchodzi do życiowych problemów rzeczowo, choć nie bezdusznie. Prowadzi widza przez zwarte, treściwe sceny, pozwalając zobaczyć różne aspekty życia bohaterki. Bez oceniania i afektacji prezentuje jej wybory i zmagania: są tym, czym są, pewną naturalną koleją życia, a nie treścią moralitetu czy melodramatem. Jest w tym podejściu ujmująca zwyczajność i prosty, instynktowny, w pewnym sensie antyartystyczny, humanizm.

Jednocześnie „Piękny poranek” nie stanowi suchej kroniki, ani fabularyzowanego cinéma vérité. Urokliwe zdjęcia rozsłonecznionego Paryża i okazjonalne, melancholijnie-tkliwe wejścia muzyki tworzą kojącą otoczkę wokół opowieści. Mają poetycki potencjał, ale reżyserka nie stara się go przesadnie eksploatować. Poezja tkwi raczej w interakcjach między bohaterami i prostych odruchach. Większą wagę mają więc kreacje aktorskie niż wizualno-dźwiękowa otulina.

Ma ona o tyle znaczenie, że podkreśla uchwycony w tytule główny motyw dzieła. Reżyserka stara się wniknąć w naturę piękna chwil. Sytuacja ojca bohaterki, który stopniowo traci własną tożsamość, nadaje im perspektywę, znaczenie, wartość. Również inne osoby z otoczenia Sandry poprzez nieuświadomione próby wzbudzenia zainteresowania bliskich czy poszukiwanie nowej roli w życiu uzmysławiają ogromne znaczenie jednej chwili – pozbawionej oczekiwań, wspomnień i potrzeb.

Natura romansu skupia tę kwestię w soczewce. Miłość między dwojgiem dorosłych ludzi z ich życiowym bagażem, dziećmi i, oczywiście, małżeństwem mężczyzny powoduje chwile szczęścia. Jest ono dyskusyjne, sprzężone z bólem, zawiłe, ale w kapitalnie wartościowych momentach pełne i nieograniczone. W kinie Hansen-Løve nie ma ono wartości moralnej, po prostu istnieje. I trzeba nim się cieszyć, póki trwa.

Jan Bliźniak - Całe życie w kinie

 

 

 „FABELMANOWIE”

2023 ZŁOTE GLOBY

Najlepszy dramat

Najlepszy reżyser Steven Spielberg

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Steven Spielberg

Scenariusz -Tony Kushner,

Steven Spielberg

Zdjęcia - Janusz Kamiński

Muzyka - John Williams

Montaż - Michael Kahn,

Sarah Broshar

Scenografia - Rick Carter

Kostiumy - Mark Bridges

Michelle Williams - Mitzi Fabelman

Paul Dano - Burt Fabelman

Seth Rogen - Bennie Loewy

Gabriel LaBelle - Sammy Fabelman

Mateo Zoryan - Młody Sammy

Keeley Karsten - Natalie Fabelman

Alina Brace - Młoda Natalie

Julia Butters - Reggie Fabelman

 

 

 

O FILMIE

Steven Spielberg wraca do czasów swojego dzieciństwa, by opowiedzieć o dorastaniu Sammy’ego Fabelmana, wrażliwego nastolatka, wielkiego miłośnika kina i poczatkującego filmowca. Sammy przypadkiem poznaje dramatyczną rodzinną tajemnicę i odkrywa przy okazji, że kino w niezwykły sposób pomaga nam odkrywać prawdę o naszych bliskich i o nas samych.

 

Steven Spielberg powraca z nową, bardziej osobistą historią. Czy tym razem dostaniemy produkcję, która dorówna jego wielkim dziełom? A może będzie to film, o którym szybko zapomnimy? Sprawdzamy, co jeszcze mogą zaproponować nam FabelmanowieOstatnio wielu reżyserów – na przykład Sam Mendes czy Kenneth Branagh – postanowiło opowiedzieć nam historie inspirowane swoim życiem. Nie są to jednak tradycyjne biografie. Fikcyjni bohaterowie przedstawiają sytuacje, które w jakimś stopniu natchnęły twórców do zainteresowania się X muzą. Do tego grona dołączył właśnie Steven Spielberg ze swoim najnowszym dziełem zatytułowanym Fabelmanowie. I słowo "dzieło" nie zostało tu użyte na wyrost.

Film opowiada historię rodziny Fabelmanów z perspektywy Sammy’ego (Gabriel LaBelle). Młody bohater na rodzinnym seansie Największego widowiska świata w reżyserii Cecila B. DeMille’a kompletnie zatracił się w tym, co zobaczył na srebrnym ekranie. Produkcja, a dokładniej scena wykolejenia pociągu, zrobiła na nim tak duże wrażenie, że postanowił ją powtórzyć w domu na swojej nowiutkiej kolejce. Wszystko chciał uwiecznić za pomocą amatorskiej kamery. Stało się to jego obsesją, która nie spotkała się z aprobatą ojca. Na szczęście Sammy miał wyrozumiałą matkę. Kobieta pragnęła zrozumieć, co zafascynowało jej syna. I gdy już pojęła, o co chodzi, pozwalała mu w tajemnicy rozwijać hobby. Tym samym wspierała rosnącą w nim miłość do kina i tworzenia własnych produkcji. Ta historia – podobnie jak w Belfaście Branagha czy Imperium światła Mendesa – sięga głębiej. Spielberg pokazuje nam, że życie jest skomplikowane, a kino staje się ucieczką od codziennych problemów. Okazuje się, że sam proces tworzenia może komuś pomóc – zmienić jego postrzeganie świata. Kino to doskonały sposób na wyrażanie emocji, których nie jesteśmy w stanie opisać słowami. Jest w Fabelmanach taka scena, w której syn nie potrafi powiedzieć matce o tym, co go boli. Puszcza jej więc film, który doskonale to tłumaczy. Jest to niezwykle przejmujące. I dobitnie pokazuje, czym jest kino – nie pustą rozrywką, a medium mającym przedstawić nam pewne spektrum emocji twórcy.  

Muszę się przyznać, że jakiś czas temu straciłem wiarę w to, że Steven Spielberg będzie w stanie powtórzyć sukces swoich najlepszych dzieł. Jego ostatnie produkcje (LincolnWest Side Story czy Czwarta władza) może nie były złe, ale też nie zostały w pamięci na dłużej. Nawet zrealizowany z rozmachem Player One nie zapisał się w moim sercu. Żadnego z tych seansów nie mam ochoty powtórzyć. Raz mi w zupełności wystarczy. I gdy tak zwątpiłem w Spielberga, ten dał nam cudowny film! Fabelmanowie to opowieść o zwykłej amerykańskiej rodzinie z trójką dzieci. Matka odłożyła na bok swoje ambicje i postanowiła zająć się domem, a ojciec utrzymuje ich i robi karierę. Z pozoru to kochający się ludzie, którzy lubią spędzać razem czas. Wspólnie biwakują i chodzą do kina. Jednak gdy przyjrzymy się im bliżej, zobaczymy, że to tylko fasada, bo tak naprawdę są nieszczęśliwi. Mają sekrety, które z czasem nawarstwiają się tak, że trudno je ukryć.

Fabelmanowie to nie film biograficzny, a młody Sammy to nie Spielberg. Jednak reżyser w scenariuszu napisanym wraz z Tonym Kushnerem (z którym pracował przy Lincolnie i West Side Story) umieszcza kilka swoich cytatów. Puszcza oko w stronę uważnych widzów, mówiąc: „A teraz to będę ja”. Widać to znakomicie w scenach, w których chłopak objaśnia kolegom, jak będzie kręcił dane ujęcie. Skupia się na twarzy bohatera, przez co widz musi wyobrazić sobie, na co ten patrzy. Jest to zabieg, z którego reżyser bardzo często korzysta w filmach.

Spielberg wplata do tej opowieści inspiracje, które ukształtowały go jako twórcę. Na drodze Sammy’ego stawia różne postacie – to one prowadzą go w odpowiednim kierunku. Nie wszyscy ludzie są mu życzliwi, ale z każdej interakcji wynosi coś istotnego – pewną naukę, która go wzmacnia. I nie ma znaczenia, czy jest to szalony wujek, mocno religijna dziewczyna, w której się zakocha, czy prześladujący go mięśniak ze szkoły. To właśnie oni czynią go w pewien sposób lepszym, bardziej kreatywnym. 

Fabelmanowie nie powstali po to, by reżyser mógł przeżyć katharsis na oczach widzów. Widać, że twórca już dawno przepracował rodzinne traumy (jeśli w ogóle jakieś miał). Może spojrzeć na wszystko trzeźwym okiem i poprowadzić bohaterów bez opowiadania się po którejś ze stron. Ocenę wydarzeń pozostawia odbiorcy.

Oprócz świetnego scenariusza dostajemy także aktorstwo na najwyższym poziomie. Paul Dano i Michelle Williams są genialni w rolach rodziców. Dano idealnie portretuje mężczyznę lat 60., który już dawno pogodził się z losem. Mentalnie przewyższa epokę, w której żyje. Pcha technologicznie świat do przodu, licząc na to, że opór z jego strony nie będzie zbyt duży. Praca staje się dla niego wszystkim. A może po prostu stara się nią zapełnić pustkę w sercu? Williams dotrzymuje mu kroku, udowadniając, że jest świetną aktorką z wielkim wachlarzem emocjonalnych możliwości. Z miejsca zdobywa przychylność widza, który jest w stanie wszystko jej wybaczyć. Spielberg w znakomity sposób pokazuje skomplikowany związek tej dwójki i w żadnym momencie nie popada w kliszę czy groteskę.

Do tego dochodzą piękne zdjęcia Janusza Kamińskiego – idealnie oddają klimat lat 60. i 70. Na pochwałę zasługuje też bardzo nastrojowa muzyka skomponowana przez Johna Williamsa. Mistrz utkał dla nas ścieżkę dźwiękową, która świetnie podbija emocje widoczne na ekranie, ale nigdy nie dominuje scen.

Nie spodziewałem się, że Fabelmanowie będą tak ciepłym, mądrym i przejmującym filmem. Steven Spielberg wrócił z dalekiej podróży i udowodnił, że potrafi stworzyć wielkie kino, które nie jest blockbusterem. Nie przejdziecie obok tej produkcji obojętnie. Będziecie mogli do niej wracać i za każdym razem odnajdywać w tym coś innego.

Dawid Muszyński - naEKRANIE

 

  

    „DUCHY INISHERIN”

2023 ZŁOTE GLOBY

Najlepsza komedia lub musical

Najlepszy aktor w komedii lub musicalu Colin Farrell

Najlepszy scenariusz Martin McDonagh

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Martin McDonagh

Scenariusz - Martin McDonagh

Zdjęcia - Ben Davis

Muzyka - Carter Burwell

Montaż - Mikkel E.G. Nielsen

Scenografia - Mark Tildesley

Colin Farrell - Pádraic Súilleabháin

Brendan Gleeson - Colm Doherty

Kerry Condon - Siobhán Súilleabháin

Barry Keoghan - Dominic Kearney

Gary Lydon - Peadar Kearney

Pat Shortt - Jonjo Devine

Sheila Flitton - Pani McCormi

Bríd Ní Neachtain - Pani O'Riordan

O FILMIE:

"Duchy Inisherin" to opowieść o losach dwójki przyjaciół, którzy znają się od kołyski: Pádraica (Colin Farrell) i Colma (Brendan Gleeson). Akcja filmu rozgrywa się na malowniczej wyspie położonej na zachód od wybrzeży Irlandii. Pewnego dnia przyjaźń mężczyzn staje pod znakiem zapytania, gdy Colm niespodziewanie postanawia ją zakończyć. Zaskoczony Pádraic za wszelką cenę próbuje zrozumieć, co się stało i odzyskać kontakt z dawnym przyjacielem. W jego staraniach wspierają go siostra Siobhán (Kerry Condon) i znajomy młodzieniec o imieniu Dominik (Barry Keoghan). Niestety, wszelkie wysiłki Pádraica spełzają na niczym, a niewzruszony Colm jest coraz bardziej zdeterminowany, by zakończyć niechcianą relację. Po rzuconym w desperacji ultimatum Colma następuje seria szokujących wydarzeń, od których nie będzie już odwrotu…

 

Fani Martina McDonagha przebierali nogami pięć lat, aż twórca niezapomnianych "Trzech billboardów za Ebbing, Missouri" wybudzi się wreszcie z zimowego snu i ponownie stanie za kamerą. Irlandczyk nie lubi się przepracowywać – od początku kariery nakręcił raptem cztery pełnometrażowe filmy. Najnowszy, ubiegające się o Złotego Lwa "Duchy Inisherin", to jeszcze jedna mroczna tragikomedia, po której nigdy do końca nie wiadomo, czego się spodziewać. Jednocześnie w tej jedynej w swoim rodzaju historii o rozpadzie związku więcej jest oddechu oraz momentów, w których kunsztownie napisane, nieprawdopodobnie zabawne dialogi mają równie wielką siłę rażenia co milczenie. Ciszy zabrakło jedynie na uroczystej premierze, która zakończyła się 13-minutową owacją. Lido nie słyszało w tym roku dłuższego aplauzu. 
Na planie "
Duchów InisherinMcDonagh spotkał się ponownie z parą aktorów, którzy zagrali główne role w jego debiutanckim "In Bruges" (konsekwentnie odmawiam używania polskiego tytułu "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj"). Starsi o półtorej dekady Colin Farrell i Brendan Gleeson wcielają się tym razem w parę przyjaciół mieszkających na tytułowej irlandzkiej wyspie. Gdy pewnego dnia Colm (Gleeson) postanawia niespodziewanie zakończyć wieloletnią znajomość, Pádraic (Farrell) czuje się, jakby oberwał w głowę pięciotonowym kowadłem. Co innego jego dawny towarzysz – ten dostaje niespodziewanie przypływu weny, pisze nową piosenkę i zakłada zespół muzyczny. Zdesperowany Pádraic usiłuje dowiedzieć się, z jakiego powodu Colm tak bezpardonowo usunął go ze swojego życia. Odpowiedź na to pytanie uruchomi jednak lawinę zdarzeń, w wyniku których populacja duchów Inisherin może się wkrótce powiększyć.
W filmie 
McDonagha zarówno punkt wyjścia, jak i jego konsekwencje jawią się jako teatr absurdu. Komediowy ton nie odbiera jednak powagi rozterkom, z którymi mierzą się mieszkańcy wyspy. Starzejący się artysta Colm pragnie zostawić po sobie dzieło, które przetrwa próbę czasu. Poczciwiec Pádraic oraz pełniący rolę wioskowego głupka Dominic (Barry Keoghan) najbardziej na świecie łakną bliskości drugiej osoby. Z kolei siostra Pádraica, oczytana singielka Siobhan (Kerry Condon), najchętniej wyjechałaby do wielkiego miasta, zostawiając za sobą prowincjonalne Inisherin i mężczyzn uwikłanych w groteskowy spór. Reżyser nie wartościuje pragnień bohaterów. Pokazuje za to, jak w skrajnych przypadkach mogą one wyzwolić najbardziej zatrważające cechy charakteru. Wówczas wystarczy byle iskierka, by wprawić w ruch karuzelę drastycznych incydentów. Przy całym swoim zacietrzewieniu bohaterowie pozostają jednak zaskakująco… dobrzy. Gniew nie zagłusza w nich wrażliwości na krzywdę drugiego człowieka oraz zwierząt. Paradoksalnie to właśnie z tymi drugimi tworzą na ekranie najtrwalsze, pozbawione wybojów relacje.    

Mimo że akcja filmu osadzona jest w konkretnym miejscu i epoce (lata 20. XX wieku), "Duchy Inisherin" mają w sobie coś z baśni albo folkowej legendy. Podczas gdy na sąsiedniej wyspie trwa wojna niepodległość, społeczność Inisherin żyje własnym życiem, którego niespieszny rytm wyznaczają wizyty w pubie i kościele. Ascetyczna architektura w połączeniu z obezwładniająco piękną irlandzką przyrodą stanowią idealne tło dla uniwersalnej przypowieści o samotności. Reżyser – od początku kariery pozostający pod przemożnym wpływem Samuela Becketta – raz jeszcze miesza ze sobą płacz, śmiech i makabrę, aby opowiedzieć o pułapce ludzkiej egzystencji. I choć stroni przy tym od sentymentalizmu, nie raz i nie dwa udaje się mu uderzyć w czułe struny.     
Nie byłoby "
Duchów Inisherin", gdyby nie wspaniała obsada zdolna wydobyć z tekstu McDonagha całą jego melodyjność oraz humor. Farrell i Keoghan potrafią zamienić swoje twarze w płótna, na których malują się w jednej chwili dziesiątki emocji. Grający na kontrze Gleeson tworzy z kolei postać bezwzględnego stoika, który tylko w nielicznych momentach odsłania przed publicznością delikatniejsze, bardziej liryczne oblicze. Pyszny epizod zalicza także Sheila Flitton jako upiorna pani McCormick – McDonaghowska odpowiedniczka wiedźm z "Makbeta". Z pomocą aktorów reżyserowi udaje się osiągnąć główny cel – "Duchy" będą nawiedzać widzów jeszcze długo po seansie.   

Łukasz Muszyński- Filweb   

 

   

„W TRÓJKĄCIE”

2022 - CANNES

Złota Palma - Najlepszy film Ruben Östlund

Nagroda Francuskiego Kina Artystycznego (AFCAE) 

Najlepszy film Ruben Östlund

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Ruben Östlund

Scenariusz - Ruben Östlund

Zdjęcia - Fredrik Wenzel

Montaż - Ruben Östlund,

Mikel Cee Karlsson

Scenografia - Josefin Åsberg

Dźwięk - Andreas Franck

Harris Dickinson - Carl

Charlbi Dean - Yaya

Woody Harrelson - Kapitan

Dolly De Leon - Abigail

Zlatko Buric - Dimitry

Iris Berben - Therese

Vicki Berlin - Paula

Henrik Dorsin - Jorma Björkman

 

O FILMIE:

Statkiem podróżuje para modeli-celebrytów, Carl (Harris Dickinson) i Yaya (Charlbi Dean), ale ich wycieczka szybko przestaje nadawać się na Instagram. Nagły sztorm – a raczej kałszkwał – sprawia, że owoce morza wracają tam, skąd przyszły, i demoluje jacht, a wraz z nim rozsadza całą społeczną hierarchię.

 

Kiedy widzowie zostają chwilę dłużej po seansie wbici w fotel, z głową pełną przemyśleń, to znaczy, że magia kina działa. Druga w dorobku Złota Palma w Cannes dla Rubena Ostlunda, tylko potwierdza, jak wielkie to kino.

Triangle of sadness (tytuł oryginalny), to określenie miejsca, które znajduje się pomiędzy brwiami, a nasadą nosa. To ten fragment naszej twarzy zmienia się, gdy dziwimy się, złościmy lub rozluźniamy. Polski tytuł „W trójkącie” jest dość niefortunny i zniekształca sens filmu oraz sugeruje, że mamy być może do czynienia z miłosnym trójkątem jako główną osią fabuły. Trójkąt miłosny będzie, ale nie o tym jest ten film.

Powiedzieć, że jest to satyra na bogaczy, którzy utracili chwilami kontakt z rzeczywistością, to o wiele za mało. Reżyser Ruben Ostlund w wywiadach mówił, że chciał stworzyć film, który opowiada o tym jak to uroda stała się walutą. Czy jednak nie jest tak, że zawsze nią była, a dzisiejsze czasy tylko unaoczniły ten fakt i wyzbyliśmy się złudzeń?

Carl (Harris Dickinson) i Yaya (Charlbi Dean) to spełnienie współczesnego mitu o pięknych, młodych i bogatych. Oboje robią kariery w świecie mody, social mediów, ale wiadomo, że to Yaya zarabia prawdziwe pieniądze, bo (parafrazując cytat z filmu) „męscy modele mają trudno w świecie mody. Zarabiając 1/3 stawki, którą dostają modelki, muszą lawirować między wszechobecnymi w branży, napalonymi homoseksualistami”.

Pierwsza część filmu skupia się na relacji Carla i Yayi, zaburzonym porządku patriarchatu, w którym mężczyzna płaci rachunek w restauracji, chociaż zarabia mniej od kobiety. Nie miejmy złudzeń. Modelki raczej nie wychodzą za mąż za biedniejszych modeli. Szansa na przedłużenie krótkiej kariery i pozostanie na szczycie hierarchii to dla nich znalezienie bogatego męża. Relacja pary influenserów szybko okazuje się być daleka od szczenięcego zakochania, ale liczba followersów musi się zgadzać.

Wszystko ma się zmienić, gdy wsiądą na luksusowy statek (na który zostali oczywiście zaproszeni). Tu rozegra się drugi rozdział tej opowieści. Statek, to zamknięty ekosystem, w którym na górze hierarchii znajdują się „grube ryby” z wypchanymi portfelami, a na dole obsługa statku – plankton pod postacią filipińskich sprzątaczek. Pomiędzy nimi uwija się załoga, dowodzona przez Paulę (Vicky Berlin), której zadaniem jest umilanie pobytu obrzydliwe bogatym. Nagroda i motywacja do pracy, to sowity napiwek na koniec rejsu. Kogo tu nie ma? Rosyjski milioner Dimitry (Zlatko Buric), który dorobił się na nawozach („I sell shit”), jego młoda żona Ludmiła (Carolina Gynning), jego starsza żona Vera (Sunnyi Meles), urocza para angielskich staruszków, których rodzinny biznes, to firma produkująca miny przeciwpiechotne i granaty (dla bezpieczeństwa demokracji), samotny, zakompleksiony milioner z branży IT i inni. Statkiem dowodzi kapitan (Woody Harrelson we własnej osobie) – amerykański marksita, który nie stroni od alkoholu. Wszystko idzie w miarę dobrze do momentu „kolacji kapitańskiej”, podczas której maski opadają, a „brudy” wypływają na powierzchnię (dosłownie i w przenośni). Trzecia część to próba odnalezienia się w zaburzonej hierarchii. Pieniądze nic nie znaczą, a prawdziwa wartość to umiejętność zdobycia pożywienia, potrzebna do przetrwania. Następuję odwrócenie ról. Walutą pozostanie jednak uroda. Wartość łatwiejsza do spieniężenia na pustkowiu niż rolex. 

Reżyserowi zarzucano przesadę w ekspresji i nadmiernym eksponowaniu scen choroby morskiej pasażerów, na które widz może nie być przygotowany. Długie ujęcia ich zmagań i wrzucenie eleganckich postaci, które dopiero spożywały kolację w fekalno-wymiotne sytuacje, to dość mocny zabieg. Dzięki temu film jest tak wyrazisty, ale nie przerysowany.

Nie zapominajmy o różnorodnej, bardzo mocnej obsadzie. Ekipa od castingu wykonała świetną pracę. Nie da się przejść obojętnie obok informacji, że główna gwiazda „W trójkącie”, stojąca u progu kariery Charlbi Dean, zmarła tuż po pierwszych pokazach z powodu powikłań po operacji wycięcia śledziony w przeszłości i rozwiniętej w jej wyniku sepsy. Ogromna strata dla kina. Ta drobna dziewczyna, o urodzie Emily Ratajkowski, z uroczym, południowoafrykańskim akcentem, hipnotyzuje widza od pierwszych chwil na ekranie. 

Premiera tego filmu w styczniu, to zwiastun bardzo dobrego, filmowego roku. Będę szukać takich perełek, bo podobnie jak po seansie „Na rauszu”, wyszłam z kina ciałem, ale duchem jeszcze długo byłam w kinowej sali. Poemat filozoficzno-egzystencjonalny, satyra, komediodramat – wszystkie te określenia pasują do „W trójkącie”. Pełen smaczków, szczegółów, które można analizować godzinami. Zakończenie to także majstersztyk. Polecam bardzo, nie zdradzając zbyt wiele. 

Alicja Csafordi

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LUTY 2023

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

SILENT TWINS

06.02.2023

20.00

119 MIN

2

PAMIĘTNIK PRZELOTNEGO ROMANSU

14.02.2023

20.00

100 MIN

3

PARYŻ. 13 DZIELNICA

20.02.2023

19.00

105 MIN

4

NIEWIERNA

27.02.2023

19.00

116 MIN

 

SILENT TWINS

2022 ZŁOTE LWY

Najlepszy film Agnieszka Smoczyńska

Nagroda Sieci Kin Studyjnych Agnieszka Smoczyńska

Najlepsza muzyka Marcin MacukZuzanna Wrońska

Najlepsza scenografia Jagna Dobesz

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Agnieszka Smoczyńska

Scenariusz - Andrea Seigel

Zdjęcia - Jakub Kijowski

Muzyka - Marcin Macuk,

Zuzanna Wrońska

Montaż - Agnieszka Glińska

Scenografia - Jagna Dobesz

Kostiumy - Katarzyna Lewińska

Dźwięk - Marcin Lenarczyk

Letitia Wright - June Gibbons

Tamara Lawrance - Jennifer Gibbons

Leah Mondesir-Simmonds - Młoda June

Eva-Arianna Baxter - Młoda Jennifer

Nadine Marshall - Gloria Gibbons

Treva Etienne - Aubrey Gibbons

Michael Smiley - Tim Thomas

Jodhi May - Marjorie Wallace

 

O FILMIE

Pokazywany premierowo na festiwalu w Cannes "Silent Twins" to najnowszy film Agnieszki Smoczyńskiej, twórczyni "Córek dancingu" i "Fugi". Jedna z najoryginalniejszych polskich reżyserek, która o tym, co w nas dzikie i nieokiełznane opowiada z lekkością tanecznych kroków, także w swoim anglojęzycznym debiucie daje popis nieskrępowanej wyobraźni. Wizjonerski, wypełniony muzyką "Silent Twins", choć zrealizowany w oparciu o reportaż Marjorie Wallace, nosi wyraźne piętno autorskiego stylu. I - podobnie jak poprzednie filmy Smoczyńskiej - pokazuje perspektywę kobiet.

Pierwszy anglojęzyczny film Agnieszki Smoczyńskiej opowiada autentyczną historię June i Jennifer Gibbons - czarnoskórych bliźniaczek, urodzonych w 1963 roku w Walii, w rodzinie karaibskich imigrantów z wyspy Barbados. Uzdolnione literacko i obdarzone artystyczną wyobraźnią siostry, kiedy tylko są same, rozmawiają z sobą bez przeszkód. Przy osobach trzecich, nawet w gronie najbliższych, nie mówią ani słowa. Tajemnicza zmowa milczenia to nie jedyny element osobliwego sprzysiężenia sióstr, które z czasem nabiera toksycznego charakteru i staje się niebezpieczne zarówno dla nich samych, jak i - skądinąd po części ksenofobicznego - otoczenia. Niezwykła wrażliwość bohaterek zderzy się z bezdusznością tych, którzy zadecydują o ich losach. Film łączy w sobie realistyczne sekwencje aktorskie z animacją lalkową, zaś powagę dramatu - z oniryczną baśniowością, a nawet z lekkością musicalu. Stąd duża rola przypada tu oprawie muzycznej.

 

Niektóre historie brzmią zbyt wariacko, by uznać je za prawdziwe. Taki był przypadek sióstr bliźniaczek – June i Jennifer Gibbons, które już w wieku dziecięcym rozmawiały tylko ze sobą. Przestały odpowiadać zewnętrznemu otoczeniu (rodzina, szkoła itp.), nie dopuszczając nikogo do swojego świata. Fanaberia? Kaprys? A może poważniejszy problem psychiczny? O tym opowiada najnowszy film Agnieszki Smoczyńskiej oparty na reportażu Marjorie Walker.

Już sam początek pokazuje ten kontrast. Gdy widzimy dziewczynki (Eva-Arianna Baxter i Leah Mondesir-Simmonds), są same w pokoju, bawiąc się w radio. Kolory są jasne i silnie nasycone, kamera niemal skupiona na detalach oraz twarzach. Pukanie do drzwi, wchodzi matka i… dziewczyny siedzą w bezruchu, kolory wyprane, zimne. Cisza jak na cmentarzu. Nikt nie wie dlaczego, a sama Smoczyńska bardziej interesuje się skutkami i konsekwencjami tej decyzji. Obie próbują swoich sił jako pisarki, obie w końcu poznają chłopaka (przystojniak w dresiku), w końcu obie dopuszczają się kilku podpaleń i kradzieży. Za to obie trafiają do szpitala psychiatrycznego.

„Silent Twins” pokazuje skomplikowaną relację naszych dziewcząt, które wydają się znać lepiej niż ktokolwiek. Więź jest silna i namacalna, ale jednocześnie jest bardzo niebezpieczna i toksyczna. Jest parę razy pokazana walka o dominację, zazdrość, kłótnie. Destrukcyjne zapędy spychające niemal ku utracie życia. Wszystko to mieszając różne style i estetyki: Smoczyńska bawi się formą, od dokumentu przez surrealistyczne sceny z „wyobraźni” zrobione animacją poklatkową, a nawet skręcając w… musical. Bardzo sensualne doświadczenie kreatywność reżyserki, idealnie wpasowując się do tematyki. Niemniej nie mogłem pozbyć się wrażenia, że od pewnego momentu „wyłączyłem się” w trakcie seansu. Chłonąłem wizualia oraz świetny dorosły duet Letitia Wright/Tamara Lawrence, które wszelkie emocje (mimo oszczędnych środków) wylewają wręcz wiadrami. Ale poczucie przesytu i większym skupieniu na formie niż treści zostało do niemal mocnego końca.

„Silent Twins” to na pewno film intrygujący i spośród prób młodych twórców nakręcenia dzieła na Zachodzie, zdecydowanie jest najciekawszy. Miesza pokręconą wyobraźnię ze skupieniem i wrażliwością, chociaż nie zawsze jest to w równowadze. Niemniej wiele kadrów zostanie w głowie na długo po seansie.

Radosław Ostrowski KINOBLOG

 

 

 „PAMIĘTNIK PRZELOTNEGO ROMANSU”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Emmanuel Mouret

Scenariusz - Emmanuel Mouret

Pierre Giraud

Zdjęcia - Laurent Desmet

Montaż - Martial Salomon

Kostiumy - Bénédicte Mouret

Dźwięk - Maxime Gavaudan

Jean-Paul Hurier François Méreu

Sandrine Kiberlain - Charlotte

Vincent Macaigne - Simon

Georgia Scalliet - Louise

Maxence Tual - Manu

Stéphane Mercoyrol - Carlos

Eric Wrembel - Barman

 

 

O FILMIE

Charlotte i Simona z pozoru dzieli wiele. Oboje są tuż przed pięćdziesiątką, ale prowadzą odmienny styl życia i posiadają kompletnie różne temperamenty. Charlotte to pewna siebie kobieta, która mówi wprost o swoich pragnieniach i twardo stąpa po ziemi. Simon zaś zdaje się być jej kompletnym przeciwieństwem. Niezdarny, skomplikowany, nieco neurotyczny mężczyzna, z jednej strony boi się relacji, jaka powstaje między nimi, a z drugiej nie potrafi się jej oprzeć. Ten układ wydaje się być z założenia idealny. Każdy prowadzi swoje własne życie, a kochanków łączą tylko chwile przyjemności, dla których odrywają się od codziennych problemów. Żadnych projekcji na przyszłość, zero komplikacji. Pomimo pierwotnych postanowień bohaterowie z coraz większym trudem ukrywają rosnące między nimi uczucie. Z każdym spotkaniem odkrywają siebie nawzajem, coraz bardziej dziwi ich wzajemne zrozumienie, zainteresowanie sobą

 

„Pamiętnik przelotnego romansu” – zmysłowa, ale niebanalna historia miłosna.Samotna matka i żonaty mężczyzna nawiązują romans, mając świadomość, że ich związek jest czysto seksualny. Chociaż zgadzają się, że ten układ nie ma przyszłości, coraz bardziej angażują się w relację. Najnowszy obraz Emmanuela Moureta zachwyca i zaskakuje niebanalną zmysłowością.

Emmanuel Mouret („Madame J”, „Dyskretny urok niebezpiecznych myśli”) jest jednym z najbardziej cenionych francuskich reżyserów. Jednym z dowodów na to jest prezentowany na ostatnim Festiwalu Filmowym w Cannes „Pamiętnik przelotnego romansu”.

Bohaterami filmu są Charlotte i Simon, którzy właśnie rozpoczęli romans. Ona jest samotną matką, on żonatym mężczyzną. Oboje są tuż przed pięćdziesiątką, ale prowadzą odmienny styl życia i posiadają kompletnie różne temperamenty. Charlotte to pewna siebie kobieta, która mówi wprost o swoich pragnieniach i twardo stąpa po ziemi. Simon zdaje się jej kompletnym przeciwieństwem. Niezdarny, skomplikowany, nieco neurotyczny mężczyzna z jednej strony boi się relacji, jaka między nimi powstaje, a z drugiej – nie potrafi się jej oprzeć. Ten układ wydaje się z założenia idealny. Każdy prowadzi swoje własne życie, a kochanków łączą tylko chwile przyjemności, dla których odrywają się oni od codziennych problemów. Żadnych projekcji na przyszłość, zero komplikacji. Pomimo pierwotnych postanowień bohaterowie z coraz większym trudem ukrywają rosnące między nimi uczucie. Z każdym spotkaniem odkrywają siebie nawzajem i coraz bardziej dziwi ich wzajemne zrozumienie oraz zainteresowanie sobą.

Emmanuel Mouret po raz kolejny pokazał, że jest mistrzem nie tylko przenoszenia na ekran emocji, ale też portretowania czułości. „Pamiętnik przelotnego romansu” zachwyca doskonałą grą aktorską (brawa dla odtwórców głównych ról: Sandrine Kiberlain i Vincenta Macaigne), klimatyczną ścieżką dźwiękową oraz niebanalną zmysłowością bijącą z ekranu już od pierwszej minuty. Reżyser subtelnie bada możliwości idealnego związku pozamałżeńskiego i nie ma sobie równych w pokazywaniu upływającego czasu poprzez fragmenty wspólnego życia bohaterów.

 

 „PARYŻ.13 DZIELNICA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Jacques Audiard

Scenariusz - Jacques Audiard Léa Mysius, Céline Sciamma

Zdjęcia - Paul Guilhaume

Muzyka - Rone

Montaż - Juliette Welfling

Scenografia - Mila Preli

Dźwięk - Hortense Bailly

Lucie Zhang - Émilie

Makita Samba - Camille

Noémie Merlant - Nora

Jehnny Beth - Amber

Camille Léon-Fucien - Eponine

Oceane Cairaty - Stéphanie

Anaïde Rozam - Leïla

Pol White - Ojciec Camille

O FILMIE:

Akcja " Paryża, 13. dzielnicy" rozgrywa się pośród wieżowców i esplanad paryskiego blokowiska, tutejszego Chinatown. Na tle surowej, brutalistycznej architektury uczucia i ciała bohaterów wydają się szczególnie kruche i podatne na zranienie. Emilie zakochuje się w swoim sublokatorze Camille'u. Ten podejmuje erotyczną grę, ale broni się przed uczuciami - do czasu, gdy poznaje Norę, która ma obsesję na punkcie Amber, tajemniczej dziewczyny pracującej na seks-kamerce.

 

Paryż, 13. dzielnica to magnetyczna przeprawa po seksualnych i emocjonalnych wzlotach i upadkach generacji millenialsów. Stary mistrz Jacques Audiard ma nadspodziewanie wiele trafnych spostrzeżeń na temat pokolenia Tindera - i chwała mu za to, że podzielił się nimi akurat w tym momencie. Kiedyś nazywano nas generacją Y czy millenialsami - dziś chyba bliżej nam do łatki pokolenia Tindera. Zdecydowanie później niż rodzice określamy swoje cele zawodowe i emocjonalne, prokrastynacja stała się naszym chlebem powszednim, a trwałość relacji międzyludzkich jest w wykonaniu obecnych 20- i 30-latków zjawiskiem stosunkowo rzadkim. Potencjalnych przyczyn takiego stanu rzeczy podano już mnóstwo, choć żadna z nich nie aspiruje do miana teorii uniwersalnej. Zaskakująco wiele do powiedzenia na nasz temat ma powoli dobijający do 70-tki maestro Jacques Audiard, który w swoim najnowszym filmie, Paryż, 13. dzielnica, bierze na warsztat podlaną seksualno-uczuciowym sosem codzienność posągowo pięknych i zarazem potwornie zagubionych mieszkańców stolicy Francji. Na pierwszy rzut oka możemy przejrzeć się w nich jak w zwierciadle, lecz reżyser nawet na chwilę nie popada w moralizatorską tonację i nie przybiera pozy dydaktyka. Jest raczej wnikliwym obserwatorem, który chce podzielić się z widzami starymi prawdami o dojrzewaniu do bliskości. Robi to w uwodzicielski sposób, doskonale wyczuwając puls wyzutego z barw, czarno-białego Paryża, systematycznie tonącego w poczuciu beznadziei i przepełnionego błądzącymi po omacku ludźmi. Skoro giną emocje, lekcja z pączkującego pod skórą romantyzmu będzie jak znalazł. 

Paryż, 13. dzielnica jest ekranizacją wielokrotnie nagradzanego komiksu Śmiech i śmierć Adriana Tomine'a, z którym mieli okazję zapoznać się również polscy czytelnicy. W stworzeniu na jego bazie scenariusza Audiardowi pomagały dwie mistrzynie francuskiego kina: Céline Sciamma (Portret kobiety w ogniu) i Léa Mysius (Ava). Efektem pracy tego wybornego tria jest historia opowiadająca losy przedziwnego trójkąta miłosnego, choć w miarę upływu seansu równie zasadne będzie posługiwanie się w tym kontekście innymi nazwami wielokątów. Pracująca początkowo w call center Emilie (Lucie Zhang) zupełnie przypadkowo spotyka Camille'a (Makita Samba), nauczyciela wątpiącego w dalszy sens swojej kariery. Nie wiemy nawet kiedy (zwróćcie uwagę na nieoczywiste cięcia montażowe) oboje kończą w łóżku, by zaledwie moment później wspólnie ze sobą zamieszkać. To żadna wariacja na temat miłości od pierwszego wejrzenia; decyzja bohaterów, nie tylko zresztą ta, jest naturalną konsekwencją ich materialno-społecznego położenia. Widmo biedy co prawda jeszcze w oczy protagonistów nie zagląda, jednak zdają się oni balansować na cienkiej granicy oddzielającej utrzymywanie się na ekonomicznej powierzchni od finansowej katastrofy. Nieco inne motywacje ma ta trzecia, Nora (Noémie Merlant), ambitna studentka prawa, której akademicka ścieżka rozpada się po pomyleniu jej z... gwiazdeczką występów na kamerce dla dorosłych. Kolejne zrządzenie losu doprowadzi do poznania przez nią Camille'a; tu też zrodzi się uczucie, które wstrząśnie siecią relacji głównych bohaterów i popchnie ją w nieprzewidywalnym kierunku. 

Audiard, gatunkowy kameleon, który w dotychczasowych filmach uwielbiał przebijać balon oczekiwań odbiorców i łamać konwencyjne schematy, kreśli mikroświat Paryża na poziomie wizualnym paradoksalnie odpychającego swoją brzydotą. Tytułowa 13. dzielnica ma w sobie przeraźliwie mało z magicznej aury nadsekwańskiego miasta. Jeśli jakieś piękno tu istnieje, to jest tylko fasadą odbijającą się w ponętnych ciałach protagonistów. Pod atrakcyjną powłoką skrywa się natomiast skostnienie - przede wszystkim emocjonalne, niepozwalające podjąć odważnego kroku w jakiejkolwiek relacji. Owszem, bohaterowie mówią sporo, lecz ich słowa często okazują się puste. Uniwersalnym językiem audiardowskiej rzeczywistości ma być seks, przy czym w tej historii nawet taniec ciał może stać się zarzewiem konfliktu. Miłość przychodzi albo zbyt wcześnie, albo wciąż za późno; jej zdefiniowanie wymyka się percepcji bohaterów, owładniętych ekonomiczną kalkulacją i odwlekających poznanie prawdy o sobie samym. Reżyser na każdym kroku starannie dba o to, by jego opowieść nie zamieniła się w reportaż o zachłyśniętych życiem w wielkim mieście millenialsach. Poważny wydźwięk przekazu rozładowuje żartobliwą tonacją i domieszkami komedii sytuacyjnej, by w innym miejscu z ironicznym uśmiechem dopisywać komentarz do kwestii seksualnego przebudzenia, tak ważnej dla pokolenia Tindera. W tym (bez)dusznym Paryżu ton nadają półprawdy i oszukiwanie siebie samych. Tak dalece posunięte, że sprzed oczu znika potrzeba bliskości. Nie traćcie jednak nadziei; Audiard w całej swej życiowej mądrości przypomni widzom, że szansa na szczęście istnieje. Brzmi banalnie, ale dziś chyba bardziej niż kiedykolwiek potrzeba nam kojących balsamów na strapioną duszę. 

Pulsujący krajobraz paryskiej 13. dzielnicy nie miałby takiej mocy sprawczej, gdyby nie wyśmienite występy bawiących się swoimi rolami Zhang, Samby i Merlant; chemia pomiędzy ich postaciami pojawia się w okamgnieniu, choć siłą rzeczy relacje protagonistów wybrzmią tak w seksualnych i uczuciowych uniesieniach, jak i we wzajemnym odrzuceniu. Dodajcie do tego ufundowaną m.in. na rytmach electro i dźwiękach syntetyzatorów oprawę muzyczną czy wspomniane wcześniej, magnetyczne i zarazem odpychające wygibasy operatorskie. Wszystko to pozwala Audiardowi spreparować świat paradoksów i nie tak znowu skrzętnie ukrytych znaczeń emocjonalnych, w którym wszelkie kamuflaże i maski - przynajmniej początkowo - dają większe poczucie bezpieczeństwa niż szczerość. Patrząc z tej perspektywy, francuski reżyser ze swoim nowym filmem trafia w swój czas, jakby z jednej strony określał ramy Nowej Fali pokolenia Tindera, a z drugiej niemiłosiernie kpił z tego typu porównań. Paryż, 13. dzielnica to pokrzepiający list wysłany od starego mistrza życia do wszystkich tych, którzy sztuki istnienia dopiero się uczą. Napisany elegancją, zapieczętowany niemożliwym do podrobienia stylem. Otwórz i przekonaj się, że nie na każdego z nas czeka dryfowanie po morzu emocjonalnej nicości. A teraz spójrz na człowieka, który stoi obok. 

Piotr Piskozub – NA EKRANIE

 

„NIEWIERNA”

2022 - BERLINALE

Srebrny Niedźwiedź - Najlepszy reżyser Claire Denis

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Claire Denis

Scenariusz - Christine Angot, Claire Denis

Zdjęcia - Éric Gautier

Muzyka - Stuart Staples,    Tindersticks

Montaż - Emmanuelle Pencalet,        Sandie Bompar

Scenografia - Arnaud de Moleron

Kostiumy - Judy Shrewsbury

Dźwięk - Jean-Paul Mugel

Juliette Binoche - Sara

Vincent Lindon - Jean

Grégoire Colin - François

Bulle Ogier - Nelly

Issa Perica - Marcus

Alice Houri - Pracowniczka sądu

Mati Diop - Gabrielle

O FILMIE:

Sara i Jean od kilku lat są w szczęśliwym związku. Łączy ich silne uczucie i niegasnące pożądanie. Pewnego dnia Sara przypadkowo spotyka na ulicy François, swojego dawnego partnera i przyjaciela Jeana. Wkrótce potem François proponuje Jeanowi wspólną pracę, a sytuacja między nimi zaczyna wymykać się spod kontroli.

 

Podczas wspólnej kąpieli w morzu uśmiechy nie schodzą z twarzy Sary i Jeana. Bohaterowie okazują sobie czułość,  delikatnie obejmując się i całując. Wokół nie ma nikogo, kto mógłby zakłócić ich spokój. Widok zniewalająco pięknej zatoki, zalanej słońcem, dopełnia ten sielski obrazek. Szybko przenosimy się jednak do Paryża - rozświetlone, zmysłowe kadry zastępują ujęcia zachmurzonego nieba zwiastującego deszcz. Zamiast otwartej, ciągnącej się po horyzont przestrzeni zostaje wnętrze kilkupokojowego mieszkania pary, w którym czuć dziwny chłód. Mężczyzna i kobieta nadal wydają się w sobie bezgranicznie zakochani, ale idylliczna aura ich wspólnego pobytu na wybrzeżu bezpowrotnie się rozmyła. Tak gwałtowna zmiana nastroju i klucza wizualnego w pierwszych scenach zapowiada rozwój wydarzeń w "Avec amour et acharnement". Claire Denis, autorka filmu, przygląda się bowiem, jak wieloletni związek bohaterów ze stanu największego szczęścia przechodzi w fazę kryzysu podważającego jego fundamenty.

Przyczyną powoli narastających problemów pary jest zjawienie się w jej życiu starego znajomego, François. Sara, która prowadzi w radiu audycję, przypadkowo natyka się na niego przed budynkiem rozgłośni. Mężczyzna nie zauważa protagonistki, lecz samo ujrzenie byłego kochanka wzbudza w niej silne emocje. Niedługo potem okazuje się, że François skontaktował się telefonicznie z Jeanem i zaproponował mu wspólne zarządzanie agencją dla młodych rugbistów. Obaj kiedyś się przyjaźnili, a Jean zawsze marzył o karierze sportowej, więc postanawia wejść w dobrze rokujący biznes. Sytuacja ogromnie się skomplikuje, gdy François dowie się, iż Sara i jego kolega nadal są razem. Nigdy nie wygasłe uczucia w końcu przypomną o sobie, kwestionując wzajemne zaufanie bohaterów.

 

Denis zaczerpnęła wspomnianą historię z powieści "Un tournant de la vie" Christine Angot i razem z pisarką przerobiła ją na scenariusz. Efektem ich poprzedniej współpracy była bezpretensjonalna i przenikliwa komedia romantyczna "Isabelle i mężczyźni", czyli prawdziwe novum w karierze francuskiej mistrzyni. Niestety, "Avec amour et acharnement"  nie wyróżnia się podobną świeżością, bo w temacie miłosnego trójkąta poprzestaje na dobrze znanych i powtarzanych wielokrotnie prawdach. Wcale nie oznacza to, że artystka poniosła całkowitą porażkę, co najlepiej udowodnia pierwsza część dzieła. Kamera podpatruje w niej Sarę i Jeana podczas codziennych dyskusji, wyłapuje ich namiętne spojrzenia, śmiało zagląda do sypialni. Obserwujemy dojrzałą miłość dwojga ludzi w kilku odsłonach: od radości z budzenia się u boku najdroższej osoby, przez troskę o jej samopoczucie, aż po niesłabnącą, erotyczną fascynację. Punkt zwrotny wyznacza rozmowa pary o rozpoczęciu przez Jeana i François wspólnego biznesu. Atmosfera niespodziewanie zaczyna gęstnieć, a perspektywa powtórnego wejścia mężczyzny w otoczenie bohaterów zaszczepia podskórny niepokój. Autorka stopniowo ujawnia, kim jest zagadkowa postać, co wydarzyło się w przeszłości i dlaczego znajomi przestali się widywać. Nieunikniona konfrontacja Sary z dawnym kochankiem powoli urasta do rangi wydarzenia granicznego: wzbudzającego lęk i wiszącego nad parą jak katowski miecz. Filmowane na dużych zbliżeniach i w ciasnych kadrach twarze Sary i Jeana zdradzają wcześniej nieobecną niepewność i nerwowość. Denis bezbłędnie buduje napięcie zasiewając nam w głowach różne wątpliwości i przypuszczenia, dawkując po trochu informacje oraz tkając narrację z niedopowiedzeń. Dodatkowo reżyserka umiejętnie ogrywa motyw fizycznej nieobecności  François w pierwszej części (poza kilkusekundowym ujęciem), czyniąc zeń niewidzialne, nieuchwytne zagrożenie i potęgując naszą ciekawość.

 

Kiedy wreszcie Sara i jej były partner spotykają się twarzą w twarz aura tajemniczości znika, rozpoczyna się za to ciąg przewidywalnych i mało ekscytujących rozwiązań fabularnych. Kryzys w relacji bohaterki i Jeana, którego przedsmak dało się wyczuć w ich drobnych sprzeczkach i psychicznym rozchwianiu, wzmaga się odtąd błyskawicznie. Nie trudno dociec, że jego konsekwencje będą długofalowe i nader bolesne. Autorka lwią część uwagi poświęca kobiecie, bo właśnie ona stanie przed najpoważniejszym wyborem: czy dać się jeszcze raz porwać płomiennemu uczuciu względem François, a może zachować wierność Jeanowi od lat pewnie stojącemu u jej boku? Trudność z odpowiedzeniem sobie na te pytania i zagubienie pośród sprzecznych emocji doprowadzą Sarę do sprzeniewierzenia się wartościom, na których opierała swoje dotychczasowe relacje. Reżyserce brakuje jednak pomysłu na pogłębienie moralnych dylematów postaci i rozgrywanie piętrzących się wokół niej konfliktów, czego najlepszym dowodem staje się użycie otwartego zakończenia. Finał niby sugeruje kobiecą emancypację, ale w rzeczywistości bliżej mu do banalnego, dramaturgicznego wytrychu, który ma naprędce wprowadzić jakąś niejednoznaczność i przykryć narracyjną płyciznę drugiej części filmu. Kuleją również wątki poboczne, na czele z relacją Jeana i jego syna z pierwszego małżeństwa. Denis mało sugestywnie odmalowuje zagubienie i osamotnienie chłopaka pozbawionego męskiego autorytetu oraz próby rekonstrukcji nadszarpniętej więzi rodzicielskiej przez protagonistę. Poświęca tak niewiele czasu ekranowego tej istotnej dla Jeana kwestii, że traci ona swój odpowiedni ciężar. Im bliżej końca, tym słabiej wypada też strona formalna. Ograniczenie filmowanej przestrzeni do zaledwie kilku lokacji sprawia, że wciąż oglądamy te same, przezroczyste ujęcia apartamentu pary lub pozbawione wyrazu, miejskie pejzaże. Brakuje w "Avec amour et acharnement" oddechu i inscenizacyjnego polotu, choć wnosząc po obecności masek na twarzach aktorów, pandemiczne restrykcje musiały wpłynąć na ostateczny kształt dzieła.

W tym miejscu porzucam narzekanie, by wspomnieć o znakomitych występach aktorskich, które skutecznie odwracają uwagę od niedociągnięć reżyserskich. Denis idealnie dobrała Juliette Binoche i Vincenta Lindona do ról Sary i Jeana. Od pierwszej sceny wyczuwamy między nimi naturalną chemię i nawet na chwilę nie wątpimy w psychologiczną wiarygodność ich postaci. Kamera bacznie obserwuje twarze doświadczonych aktorów, wyłapując pozornie nieznaczące niuanse, które potrafią powiedzieć o  stanach wewnętrznych bohaterów więcej niż jakiekolwiek słowa. Lindon utrzymuje wysoki poziom z ostatnich lat, tworząc wyciszoną, mało efektowną kreację człowieka złamanego przez życie. W jego interpretacji Jean to osoba oddzielająca się grubą kreską od przeszłości, spragniona stabilnej relacji i bezpieczeństwa, których zawsze jej brakowało. Rola Binoche jest bardziej fizyczna, bo całe ciało Sary to żywy przekaźnik skrajnych emocji generowanych na myśl o ponownym zetknięciu z François. Mimo scenariuszowych mielizn i słabości, dwójka wybitnych artystów wywiązuje się wzorcowo ze swoich zadań i to głównie dla niej warto obejrzeć "Avec amour et acharnement". Szkoda, że Denis nie udało się skonstruować historii na miarę potencjału francuskich gwiazd i przekuć schematu miłosnego trójkąta w mniej oczywistą fabułę. Od reżyserek jej formatu po prostu musimy więcej wymagać.

Wojciech Tutaj - FILMWEB

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” STYCZEŃ 2023 R.

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„KLONDIKE”

02.01.2023

19.00

100 MIN

2

„STRACONE ZŁUDZENIA”

09.01.2023

19.00

149 MIN

3

„PROROK”

16.01.2023

19.00

120 MIN

4

„BOHATER”

23.01.2023

19.00

127 MIN

5

„BABY BROKER”

30.01.2023

19.00

129 MIN

 

„KLONDIKE”

2022- BERLINALE

- Nagroda Jury Ekumenicznego 

Najlepszy film sekcji 'Panorama' Maryna Er Gorbach

- Nagroda Publiczności w sekcji 'Panorama' 

Drugie miejsce - film fabularny Maryna Er Gorbach

 

2022 - SUNDANCE

Najlepszy zagraniczny reżyser dramatu Maryna Er Gorbach

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser -Maryna Er Gorbach

Scenariusz - Maryna Er Gorbach

Zdjęcia - Svyatoslav Bulakovskiy

Muzyka - Zviad Mgebry

Montaż - Maryna Er Gorbach

Scenografia - Marketa Korinková)

Dźwięk - Srdjan Kurpjel

Oksana Cherkashyna - Irka

Sergey Shadrin - Tolik

Oleg Shcherbina - Yaryk

Oleg Shevchuk - Sanya

Artur Aramian - Dowódca najemników

Evgeniy Efremov

 

O FILMIE

Donbas, 2014 rok. Początek rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Przerażający, przejmujący portret ludzkiej desperacji, a także wiary w siłę prawa i nadziei na lepsze jutro. Podążamy śladem pary spodziewającej się dziecka, której świat dosłownie zawalił się na głowę. W środku nocy fragment zestrzelonego samolotu zburzył ścianę domu Irki i Tolika. Jednak zamiast uciekać z kraju tak jak najbliżsi sąsiedzi, oni postanawiają zostać i przetrwać w coraz trudniejszych warunkach. Nawet gdy do drzwi pukają żołnierze armii rosyjskiej... Nagrodzony na Sundance i w Berlinie porażający film, który w obecnych czasach oddziałuje na widza jeszcze bardziej, otwierając oczy na to, co dzieje się na arenie międzynarodowej. Znakomicie wyreżyserowany i zainscenizowany, sprawia, że dzielimy wszystkie emocje bohaterów, a finałowe sekwencje robią tak silne wrażenie, że wstrzymujemy oddech.

 

W miejskim krajobrazie, gdzie dostęp do przestrzeni wyznaczają interesy deweloperów, za dobry widok płaci się dobre – czyli grube – pieniądze. Weźmy „Odbicie” Valentyna Vasyanovycha (do obejrzenia w HBO Max): główny bohater – dobrze sytuowany chirurg – mieszka w nowoczesnym bloku, wysoko nad miastem, w otoczeniu czyściutkich mebli niczym z Ikei. Ale choćby owinął się kokonem z pancernego szkła, wojna – gdzieś tam, poza granicą horyzontu – i tak znajdzie do niego dojście, składając na szybach krwawą sygnaturę. Gołąbek pokoju dogasa na chodniku, na froncie stygną mobilne krematoria, które udają nyski z pomocą humanitarną. W nowym ukraińskim kinie każdy kadr waży tonę i być może dlatego, jak ujęła to znajoma krytyczka, powinniśmy dzisiaj mówić – zupełnie bez przekąsu, raczej z uznaniem – o „ukraińskiej szkole kadrowania wojny”. Nic się przed tym surowym spojrzeniem nie ukryje, nic nie zostanie przegapione. Soczewka kamery prędzej wypali wam oczy, niż odwróci się od horroru.

Sam film rozpoczyna się od prenatalnej ciemności i rozmowy zza kadru. Młode małżeństwo planuje remont; ona chciałaby mieć okno od sufitu do podłogi, takie w „europejskim stylu”. Zważywszy na czasy, to pragnienia z rodzaju tych niebezpiecznie dilujących z losem: kilka minut później ostrzał artyleryjski niszczy jedną ze ścian i otwiera wiejski dom – w ramce z pyłu, gruzu i połamanych belek stropowych – na malowniczy krajobraz: łąki, stepy, pola uprawne (i wozy bojowe, i kule z kałasznikowów, i słupy ognia). Jest pięknie, pięknie i brudno, jak na częściowo spalonej fototapecie tuż obok dziury, gdzie palmy kokosowe, plażę i zachód słońca zżerają węgielne czernie. Było tu kiedyś symulakrum dalekiego świata, po który wcale nikt nie chciał sięgać – wystarczył sam widok.

Przez tę „wyrwę” – prostą, czytelną, a jednocześnie wystarczająco mocną metaforę wojny – oglądamy początek agresji na Donbas. Jest rok 2014, wieś Hrabowe, kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Rosją. W ścianę przywalił pocisk wystrzelony przez separatystów – podobno przez pomyłkę, chłopakom się wypiło. Znak dla Tolika (świetny Sergey Shadrin w roli faceta, który ciągle gdzieś ucieka, lawiruje i nie daje się wtłoczyć w heroiczno-bandycki pejzaż), żeby wyciągnąć się za włosy z letargu i ewakuować ciężarną żonę jak najdalej od frontu. Tymczasem Irka (Oksana Cherkashyna) stawia zaciekły opór – czy to z powodu szoku, czy przekonania, że porzucenie własnej ziemi oznacza grzech przeciwko życiu, zaczyna rytualną krzątaninę przy gospodarstwie: doi krowę, karmi kury, szykuje słoje z barszczem, ćwiczy ciało przed nadchodzącym porodem (ciało, pamiętajmy, coraz słabiej poddające się kontroli). Im więcej symulowania normalności, tym pętla wokół domu staje się ciaśniejsza: sąsiad-separatysta „pożycza” samochód Tolika, brat Irki grozi odwetem za „zdradę” (czyli próbę zachowania neutralności), a nieopodal wsi „zbłąkana kula” trafia samolot malezyjskich linii lotniczych z prawie trzystoma pasażerami na pokładzie. Na kartofliska spada deszcz ognia, skręconego żelastwa i ludzkich szczątków: coś, co do tej pory nazywało się domem, w ciągu kilku godzin zamienia się w szczelnie zamkniętą „zonę”, gdzie dniami i nocami trwa identyfikowanie zmarłych. Żałobne pielgrzymki holenderskich rodzin i prawosławne kondukty pogrzebowe odrealniają krajobraz na modłę średniowiecznych fresków: zbolałe twarze, światłocienie od wszechobecnych latarek i reflektorów, czarne worki, urwane skrzydło samolotu i fotel z trupem na środku podwórka niczym sceneria ostatnich kręgów „Piekła” Dantego. Być może pewne symbole są w „Klondike” zbyt nachalne, być może finał epatuje naturalizmem i szokiem wojennym w sposób, który gdzie indziej byłby trudnym do usprawiedliwienia kiczem – z tym że „gdzie indziej” oznaczałoby kino o wojnie robione z dystansu historycznego, a u Gorbach nie ma o tym mowy. To operacja na teraźniejszości, rzecz wysnuta z „tu i teraz”, z rany, która nie tylko wciąż się nie zabliźniła, ale jest także otwarta szerzej niż kiedykolwiek wcześniej.

W tej ambiwalentnej wizji układania sobie życia na cmentarzu odnajduję także jeden ze swoich największych prywatnych koszmarów: głęboki lęk przed uwięzieniem we własnym domu, który nie jest już dłużej domem. Podobnych emocji doświadczyłem kilka lat temu, czytając „Internat” Serhiya Zhadana – najbliższy świat okrojony do piwnic i osłon przed pociskami, otwarta przestrzeń jako śmiertelne niebezpieczeństwo, wyjście na zewnątrz jako zaproszenie do bezterminowej tułaczki. Sposób patrzenia, punkty widokowe, wizualne metafory są w nowym ukraińskim kinie pierwszoplanowe i – zazwyczaj – pierwszorzędne. Dom Irki i Tolika stoi na wzgórzu, prawie zawsze w centrum akcji, a wojna – w różnych postaciach – krąży wokół niego jak masy wzburzonego powietrza wokół oka cyklonu: nigdy nie wiadomo, co pojawi się na horyzoncie, z której strony padnie strzał albo czy nadjeżdżający samochód okaże się starym rzęchem sąsiada, czy bandą szabrowników. Krajobraz otwarty wyrwą w ścianie – ciągnący się w nieskończoność, przytłaczający brakiem punktów orientacyjnych i naturalnych barier – całkowicie wykoślawia dotychczasowy rytm egzystencji: nie istnieje już sfera prywatna, nie ma żadnych „ich” oraz „nas”, nie ma zewnętrza, przestają działać kategorie socjologiczne: nie ma jednostek, społeczności czy środowiska naturalnego. Są tylko – aż po najdalsze krańce widnokręgu – punkty gotowe do „oflagowania” i zasoby otwarte na eksploatację. To w tej perspektywie czytam tytuł „Klondike” – ironiczne nawiązanie do gorączki złota w kanadyjskim Yukon, która zakończyła się szybkim wydrenowaniem całego regionu. U Er Gorbach „drenaż” nie odnosi się jednak do surowców, ale do życia w ogóle: potencjalnie każdy „żywy obiekt” może zostać zjedzony, ograbiony, zaprzęgnięty do pracy, sprzedany, wykorzystany w celach propagandowych albo na tysiąc innych sposobów. W stanie wyjątkowym symulowanie normalności po prostu nikomu się już nie kalkuluje.

Ironiczna jest także opowieść o realizacji tego filmu – jak wiadomo, przed lutym 2022 roku wojna w Ukrainie pozostawała na marginesie zainteresowań zachodniej opinii publicznej. Maryna Er Gorbach, absolwentka między innymi studiów filmowych w Kijowie, ale też polskiej szkoły Andrzeja Wajdy, bezskutecznie „piczowała” projekt na branżowych imprezach i festiwalach. Pieniądze znalazły się dopiero w Turcji: film wyprodukowała razem z mężem Mehmetem Bahadirem Erem i autorem zdjęć Sviatoslavem Bulakovskim, samodzielnie zmontowała, a następnie wprowadziła na kinowe salony, wygrywając nagrodę za reżyserię na Sundance Film Festival dwa tygodnie przed regularną inwazją Rosji na Ukrainę. Ze wschodnioeuropejskiej artystycznej ciekawostki „Klondike” urosło do międzynarodowego fenomenu, podobnie jak wojna w Donbasie – latami lekceważona – w końcu wstrząsnęła globalnym układem sił i „awansowała” na codzienną jedynkę w anglojęzycznych portalach informacyjnych. Pytanie o hollywoodzką koronację skromnego filmu Gorbach – antyheroicznej przypowieści o wojnie jako niemożliwym balansowaniu na krawędzi norm moralnych i bacznej obserwacji kształtów na horyzoncie – jest więc w gruncie rzeczy zupełnie niepotrzebne. „Klondike” już wygrało, bo zaalarmowało branżę, że w Ukrainie robi się filmy na światowym poziomie – dla młodego kina, które zawsze borykało się z niedoborem środków, to kolejna bardzo dobra wiadomość. Teraz pozostaje tylko czekać na naturalną zmianę stawki: możliwość opowiadania o codzienności – choćby i tej kryminalnej, albo fantastycznej, albo zupełnie nudnej i zwyczajnej – w wolnej Ukrainie, gdzie strach o przyszłość istnieje wyłącznie w podręcznikach do historii. Oby już niedługo.

Marcin Stachowicz – CZAS KULTURY

  

„STRACONE ZŁUDZENIA”

2022 - CEZARY

Najlepszy film - Olivier DelboscSidonie DumasXavier Giannoli

Najlepsza scenografia - Riton Dupire-Clément

Najlepsze kostiumy - Pierre-Jean Larroque

Najlepsze zdjęcia - Christophe Beaucarne

Najlepszy scenariusz adaptowany - Jacques FieschiXavier Giannoli

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Xavier Giannoli

Scenariusz - Xavier Giannoli,

Jacques Fieschi

Zdjęcia - Christophe Beaucarne

Montaż - Cyril Nakache

Scenografia - Riton Dupire-Clément

Kostiumy - Pierre-Jean Larroque

Dźwięk - François Musy,

       Didier Lozahic, Renaud Musy

Benjamin Voisin - Lucien de Rubempré

Cécile De France - Louise de Bargeton

Vincent Lacoste - Étienne Lousteau

Xavier Dolan - Nathan d'Anastazio

Salomé Dewaels - Coralie

Jeanne Balibar - Marquise d'Espard

André Marcon - Baron du Châtelet

 

O FILMIE:

Pochodzący ze zdeklasowanej i zubożałej rodziny poeta Lucien (Benjamin Voisin) nawiązuje romantyczną relację z lokalną arystokratką i mecenaską Madame de Bargeton (Cécile de France). Ów mezalians wiedzie chłopca aż na ubłocone paryskie ulice, gdzie roi się od takich jak on: utalentowanych, ambitnych, niemających nic do stracenia idealistów. Czeka ich w stolicy dobrze opłacany cynizm albo poetyczne klepanie biedy. Pióro w służbie sowicie opłacanych kalumnii lub pochlebstw, bądź wierność sprzedającej się kiepsko sztuce. Którą ze ścieżek wybierze bohater, by wedrzeć się na salony?

Ekranizacja prozy Balzaca to przenikliwa diagnoza naszych czasów – zarówno demonicznych ambicji, jak i przemysłu mediów, które nie tyle relacjonują, co tworzą rzeczywistość.

Słowa „arywizm” i „arywista” mają galijską etymologię. Wywodzą się od francuskiego czasownika arriver, który znaczy „przybyć”, „dotrzeć” lub „dojść”. Z takim źródłosłowem dobrze komponuje się fakt, że choć postaci arywistów znaleźć można w literaturach różnych obszarów językowych, do najbardziej znanych – a zapewne też najbardziej malowniczych – należą te, które występują w literaturze francuskiej, jak Julien Sorel czy Georges Duroy. Pomiędzy rokiem 1830, gdy ukazało się „Czerwone i czarne” Stendhala, i 1885 – rokiem wydania „Bel-Ami” Guy de Maupassanta, w czwartej i piątej dekadzie XIX wieku powstały powieści i opowiadania składające się na „Komedię ludzką”. Obliczono, że cykl powieściowy Honoré de Balzaca, jeden z najsłynniejszych w historii literatury, zaludniają blisko trzy tysiące postaci, podlegających skomplikowanym klasyfikacjom. Dla wielu krytyków i czytelników bohaterem par excellence Balzakowskim jest jednak właśnie arywista: młody, piękny, ambitny, niepozbawiony zdolności lub choćby sprytu, za to pozbawiony solidnego zaplecza, karierowicz, żądny wszystkiego, co życie ma do zaoferowania, i gotowy odłożyć na bok skrupuły. Tacy są bohaterowie „Komedii”: Eugène de Rastignac i Lucien de Rubempré. „Stracone złudzenia”, jedna z dwóch – obok „Blasków i nędzy życia kurtyzany” – powieści o losach drugiego z nich, stała się kanwą filmu Xaviera Giannoliego. Mamy w tym przypadku do czynienia z adaptacją udaną i satysfakcjonującą, również z punktu widzenia kogoś, kto – jak niżej podpisana – czyta Balzaca namiętnie i z nieprzemijającym entuzjazmem. 

Poeta z ambicjami

W zrealizowanym z werwą i rozmachem obrazie, opowiadającym o blaskach i nędzach życia arywisty, francuski reżyser ukazuje genezę i mechanizmy awansu społecznego. Lucien, początkujący poeta, dusi się w prowincjonalnym Angoulême, a praca w drukarni szwagra ma się nijak do jego marzeń o lepszym, pełniejszym życiu, wypełnionym sławą i miłością. Romans ze starszą od niego arystokratką i miłośniczką sztuki, rozczarowaną katastrofalnym małżeństwem z filistrem, prowadzi młodego mężczyznę do Paryża, który staje się niemal pełnoprawnym protagonistą całej opowieści. Lucien podejmuje zatem wyzwanie zawarte w słynnych słowach zdecydowanego na podbój stolicy Rastignaca: „À nous deux maintenant!”. Nie jest jednak graczem tak wytrawnym i bezwzględnym jak Eugène, czego konsekwencje zwięźle i trafnie oddaje tytuł powieści i jej ekranizacji.

 

Symbolem intensywnych prób stworzenia siebie na nowo, wyeksponowanym przez Giannoliego i jego współscenarzystę, jest forsowana przez Luciena zamiana ojcowskiego nazwiska Chardon, które jako rzeczownik pospolity znaczy po francusku „oset”, na bardziej eleganckie i poprzedzone arystokratycznie brzmiącą partykułą nazwisko matki, Rubempré. Próby te, same w sobie fascynujące z psychologicznego i artystycznego punktu widzenia, nie są jednak tym aspektem filmu, który wydaje mi się najbardziej uderzający. Mocniej przemawia do mnie powiązany oczywiście z motywem arywizmu i doskonale ukazany obraz środowiska pisarzy, wydawców i dziennikarzy, kluczowy także dla powieściowego pierwowzoru. Życie szybko weryfikuje marzenia Luciena o poetyckiej sławie, a bohater ucisza rozbrzmiewający w nim „zew piękna” na rzecz kariery prasowej, czyli służby temu, co młodszy od Balzaca o pokolenie Matthew Arnold nazwał „literaturą tworzoną w pośpiechu”. Zatrudniając się w gazecie, Rubempré przechodzi z pozycji pisarza na pozycję recenzenta, co staje się przyczynkiem do refleksji na temat roli krytyki i mediów, powiązań tych ostatnich z biznesem i polityką, a w szerszej perspektywie funkcjonowania społeczeństwa i świata, w dużym stopniu przez media kreowanych. 

Kult sloganów

Filmowa transpozycja „Straconych złudzeń”, powieści powstałej na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych XIX wieku, uwypukla pewne cechy prasy i powiązanych z nią domen życia kulturalnego, społecznego i politycznego, które decydują o kształcie otaczającej nas dziś rzeczywistości. W redakcji, do której trafia Lucien, wszystko opiera się na „kulcie sloganów oraz prowokacji”. Żurnaliści to „sprzedawcy frazesów”, za sprawą których pojedyncze bon moty robią zawrotną karierę. Diaboliczne nazwy gazet sugerują ich modus operandi, agresywną i sensacyjną opiniotwórczość opartą na wściekłości i wrzasku, półprawdach i jazgocie, bezpardonowych atakach, również na życie prywatne. Głównym celem nie jest oświecanie czytelników, lecz „nabijanie kabzy akcjonariuszom”. Recenzje, pisane często literalnie na kolanie, nie służą rzetelnej ocenie dzieła, niekoniecznie nawet przez krytyka przeczytanego, ponieważ są pisane na zamówienie i jako takie stanowią przedłużenie reklamy, której rynek rozwija się równolegle i która generuje dochód proporcjonalny do liczby czytelników. Paradoksalnie zresztą „ustawione” recenzje nie muszą być pozytywne: autorom zależy bowiem na rozkręceniu machiny, której funkcjonowanie bazuje na polemice i publicznych awanturach. Sukces nie musi być owocem pracy i talentu, bo jest to nierzadko succès de scandale. Rozgłos jest kluczowy, ponieważ publikuje się głównie znanych autorów. Osoby pozornie do tego predestynowane nie zastanawiają się nad jakością osiągnięć artystycznych czy intelektualnych, bo nie są nią zainteresowane lub zwyczajnie nie mają odpowiednich kompetencji. Znamienna jest w tym względzie grana przez Gérarda Depardieu postać wpływowego, lecz niepiśmiennego wydawcy, który wcześniej handlował owocami i warzywami. Podobnie jest w teatrze: o sukcesie takiego, a nie innego przedstawienia bardziej od poziomu inscenizacji decyduje szef klakierów, organizujący swoiste przetargi. 

Potęga prasy bierze się stąd, że władzę ma ten, kto wzbudza strach i ma pieniądze albo jest w stanie ich komuś przysporzyć. Gazety to w rzeczywistości gazetki z towarem, za prawdę uznające to, co zaledwie prawdopodobne, bo w ostatecznym rozrachunku liczy się „tylko prawda słupków sprzedaży”. O ile „literatura podsyca złudzenia”, o tyle poznanie mediów i ich machinacji od podszewki skutecznie złudzeń pozbawia. Młodzi dziennikarze, którym wcześniej nieobce były wyższe aspiracje, szybko rozgrzeszają się myślą, że gazety i tak skończą jako papier do pakowania. Brak niezależności dziennikarskiej i handel wpływami torują drogę do zwycięstwa nie tylko twórcom, lecz także, a właściwie przede wszystkim, biznesmenom i politykom, przy czym ci pierwsi są na pasku tych drugich. 

Balzac brutalny

Siła filmu Giannoliego tkwi między innymi w tym, że pobudza do przemyśleń – nierzadko doskonale odnoszących się do współczesności – jednocześnie unikając deklaratywizmu. Wprawdzie narracja z offu, wykorzystywana konsekwentnie w całym filmie, na początku nieco razi, ale po głębszym namyśle możemy ją uznać za jak najbardziej właściwą w przypadku adaptacji dzieła prozaika, który słynął z rozbudowanych odautorskich komentarzy. Balzaca również za nie krytykowano, choć jednocześnie widziano w nich immanentną i uzasadnioną cechę jego pisarskiego DNA. Podobnie ma się rzecz z Balzakowskim natłokiem szczegółu i pedanterią opisów: filmowe zbliżenia na elementy wystroju wnętrz czy inne przedmioty wydają się hołdem złożonym stylowi wielkiego realisty. 

Autor „Eugenii Grandet” potrafił też jak mało kto tworzyć wartkie i ekscytujące fabuły. Tempo i energia ekranizacji „Straconych złudzeń” nie rozczaruje widzów wychowanych na lekturze Balzaca i w niej się lubujących. Wysmakowany wizualnie, dopracowany na poziomie kostiumu i scenografii obraz francuskiego reżysera zachwyca dynamiką wielu scen: znajdziemy tu chociażby pędzące powozy, synonim frenetycznego – jak na dziewiętnastowieczne realia – rytmu paryskiego życia, skontrastowanego z czule filmowaną przyrodą rodzinnych stron Luciena. Magia Paryża, w którym popełnia się wszystkie grzechy świata, oddana jest w scenach pokazujących blichtr i brud, pociągających i odpychających jednocześnie. Sceny erotyczne, często „doklejane” do filmów ku uciesze gawiedzi, tu są zasadne, podobnie jak zasadne jest to, że ukazany w nich seks jest bardziej dynamiczny niż subtelny. Moc rażenia Balzaca opiera się przecież między innymi na tym, co budziło zastrzeżenia Marcela Prousta czy André Gide’a: na surowości i nieociosaniu, a może nawet pewnej wulgarności. Balzac to łączący realizm z romantyzmem pisarz energii i namiętności, a energii i namiętnościom trudno iść w parze z subtelnością. Przeestetyzowane sceny seksu czy obrazy życia francuskiej stolicy byłyby tu nie na miejscu. W świecie Balzaca – i świecie Giannoliego – pragnienia erotyczne i pęd do sukcesu, pozycji i pieniędzy współgrają ze sobą, dostarczając czytelnikowi i widzowi dzikiej, czyli niekoniecznie najszlachetniejszej satysfakcji. Dobrze bronią się też sceny ilustrujące problematykę związaną z prasą i sztuką – chociażby ta z małpą, która wyciągnięciem łapy decyduje za recenzentów o tym, czy utwór Stendhala jest lepszy od utworu Chateaubrianda. W pamięci zostają też klakierzy rzucający kwiatami bądź warzywami, ich szef pracujący nad wydającym z siebie oklaskopodobne dźwięki urządzeniem zwanym „maszyną chwały”, pomidory lądujące na popiersiu Racine’a. Pojawiające się w nieoczywistych miejscach zwierzęta podkreślają animalistyczną brutalność świata, w który zanurzamy się wraz z Lucienem. 

Balzac czuły

W interpretacji Giannoliego Balzac żyje, i to w więcej niż jednym znaczeniu tego słowa. Ekranizacja światowej klasyki, dobrze zakorzenionej w powszechnej świadomości czytelniczej, to zawsze grząski grunt, bo twórcy adaptacji muszą nieuchronnie zderzyć się z cudzymi, mocno ukształtowanymi wyobrażeniami i konkretnymi oczekiwaniami. Przytłoczeni ich ciężarem, mogą łatwo ulec pokusie przesadnej oryginalności lub, dla odmiany, pozostać w kręgu grzecznego i niemrawego kina lektur szkolnych. Celuloidowa wersja „Straconych złudzeń” nie ciąży w kierunku jakiekolwiek eksperymentu, ale nie ma też w sobie nic drewnianego. Obraz francuskiego reżysera jest dynamiczny i ekscytujący. Duża w tym zasługa – prócz tego, co zostało wcześniej wymienione – inteligentnych dialogów i wygłaszających je aktorów. Atutem filmu jest gra wcielającego się w postać Luciena de Rubempré Benjamina Voisina, obdarzonego nieprzekupną urodą, zarazem nowoczesnego i sprawiającego wrażenie, że zszedł z dziewiętnastowiecznego obrazu, oraz partnerujących mu Cécile de France, Salomé Dewaels, Vincenta Lacoste’a, a także Xaviera Dolana, skądinąd utalentowanego i uznanego reżysera. Filmowa opowieść o młodym mężczyźnie porwanym przez wir życia, skuszonym obietnicą szybkiego sukcesu i taniego poklasku, pozostaje poruszająca i aktualna w czasach, gdy bardziej może niż kiedykolwiek szuka się dróg na skróty, a celebrytyzm, powierzchowny i wulgarny, ma się świetnie W swej filmowej wersji „Stracone złudzenia” budują pomost pomiędzy postrewolucyjną i postnapoleońską Francją pierwszej połowy XIX stulecia a zmediatyzowaną współczesnością, w której środki masowego przekazu nie tylko relacjonują rzeczywistość, lecz także ją kształtują. Ukazując mechanizmy medialne, społeczne, ekonomiczne i polityczne, Giannoli nie gubi jednak pierwiastka ludzkiego, ponieważ jego film jest także opowieścią o pięknie i miłości. Jego Balzac jest żywy, współczesny i czuły zarazem.

Alicja Piechucka – KULTURA LIBERALNA

 

 

 „PROROK”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Michał Kondrat

Scenariusz - Katarzyna Bogucka, Karolina Słyk, Joanna Dudek-Ławecka

Zdjęcia - Mateusz Pastewka

Muzyka - Bartosz Chajdecki

Montaż - Paweł Witecki

Scenografia - Maria Duffek, Magdalena Michalska, Alicja Rogozińska-Patyniak

Kostiumy - Anna Weber,

                       Stefania Lazar

Dźwięk - Mariusz Bielecki,

                   Bartosz Putkiewicz

Sławomir Grzymkowski - Kardynał Stefan Wyszyński

Adam Ferency - Władysław Gomułka

Marcin Troński - Józef Cyrankiewicz

Tomasz Sapryk - Zenon Kliszko

Katarzyna Zawadzka - Magda

Michał Meyer - Janek

Karolina Bruchnicka - Kazia

Małgorzata Buczkowska -Maria Okońska

 

O FILMIE

"Prorok" to film fabularny o Kardynale Wyszyńskim – prymasie Polski, który po trzech latach internowania przez władze komunistyczne ponownie staje na czele Kościoła w Polsce. Film jest debiutem fabularnym Michała Kondrata, którego dotychczasowe dokumenty fabularyzowane zdobyły uznanie widzów na całym świecie. "Prorok" opowiada historię prymasa, przywódcy duchowego i wizjonera, który pertraktuje z władzami komunistycznymi, by wynegocjować więcej praw dla Kościoła i uciemiężonego narodu. Pozorne porozumienie zmienia się w cichą wojnę, walkę o wolność religijną i godność człowieka. Film ukaże szerszej publiczności ciekawe wątki z życia Kardynała Stefana Wyszyńskiego na tle ważnych dla Polski wydarzeń historycznych. Pokaże nieugiętego przywódcę, który nie boi się rozmawiać z dążącymi do zniszczenia Kościoła komunistami, a jednocześnie człowieka wiary, który widzi dalej niż jego przeciwnicy. To właśnie on dostrzegł Karola Wojtyłę, który na jego wniosek zostanie mianowany biskupem pomocniczym Krakowa. Wszystkie gabinetowe dialogi Prymasa z Gomułką i Cyrankiewiczem oparte są na stenogramach sporządzonych przez SB dzięki zainstalowanym podsłuchom. Rząd wszelkimi metodami próbuje zniszczyć prymasa wraz z jego wiernymi, dążąc do całkowitej ateizacji kraju. W tym celu rozpoczyna akcję o kryptonimie "Prorok", zrzeszającą setki agentów, którzy będą śledzić każdy krok Prymasa. Niezachwiana wiara i konsekwentna postawa duchownego-społecznika-stratega, a także propagowanie przez niego wolności, godności jednostki i miłości stają się prologiem do upadku komunizmu.

 

Wydawałoby się, że idealny moment na premierę filmu, w którym głównym bohaterem jest Prymas Tysiąclecia, to czas jego beatyfikacji. A jednak wejście „Proroka” Michała Kondrata na ekrany właśnie teraz, jesienią 2022 r., okazuje się decyzją sensowną i trafioną.

Są filmy, których odbiór zależy od tego, do którego pokolenia widz należy. Debiut fabularny Michała Kondrata to jeden z takich filmów. Inaczej będą go oglądać ci, którzy jakąś część swego losu przeżyli w czasach PRL-u, a inaczej będą do niego podchodzili ci, którzy o tym, co się w Polsce działo przed rokiem 1989, dowiadują się od dziadków, rodziców, nauczycieli, z książek, muzeów, z kinowego lub telewizyjnego ekranu, z poświęconych historii serwisów internetowych itp. To jeden z tych obrazów, które dla jednych są przypomnieniem, jak było, dla innych są lekcją historii.

Michał Kondrat dotychczas znany był widzom jako scenarzysta i reżyser dokumentów fabularyzowanych. Takie produkcje, jak „Czyściec”, „Miłość i miłosierdzie” czy „Dwie korony”, można było zobaczyć nie tylko w kinach, ale także w telewizji w Canal+, TVP1, Kino Polska. Przed obiektywem jego kamery stawali m. in. Małgorzata Kożuchowska, Adam Woronowicz, Artur Barciś, Cezary Pazura i wielu innych o znanych nazwiskach. Również w jego najnowszym filmie nie zabrakło tak popularnych aktorów jak Adam Ferency, Marcin Troński, Katarzyna Zawadzka, Tomasz Sapryk. Odtwórcą głównej roli – Prymasa Stefana Wyszyńskiego – jest Sławomir Grzymkowski.

Czternaście lat. Od 1956 do 1970 r. Od zwolnienia Prymasa Tysiąclecia kard. Stefana Wyszyńskiego z internowania, (z ostatniego z czterech miejsc odosobnienia – klasztoru sióstr nazaretanek w Komańczy) do grudnia 1970 r. i tragicznych wydarzeń, do jakich doszło wtedy na polskim Wybrzeżu. Dlaczego Michał Kondrat, reżyser wchodzącego na ekrany filmu „Prorok”, wybrał akurat ten okres z życia błogosławionego kard. Wyszyńskiego? Jak przyznał w jednym z wywiadów, zdecydował się właśnie na te konkretne lata, ponieważ stanowią one ważny okres zaangażowania politycznego prymasa. Stał się on wtedy nieformalnym przywódcą narodu polskiego i negocjował dla niego warunki z I sekretarzem PZPR Władysławem Gomułką. „Poza tym akcja filmu dzieje się na tle ważnych dla Polski wydarzeń historycznych” – wyjaśnił twórca.

Istotnie, film Kondrata pokazuje starcie osobowości Wyszyński-Gomułka, ale nie lekceważy panujących wówczas warunków politycznych. Widać dysproporcję sił. Partyjny kacyk ma do dyspozycji nie tylko wszelkie służby, specjalne i niespecjalne, ale również aparat państwa. Wyszyński dysponuje siłą rozumianą w zupełnie innych kategoriach. W filmie „Prorok” nie występuje w roli petenta wobec ówczesnych PRL-owskich władz. To raczej one potrzebują jego. Sceny swoistych negocjacji, handlu, a właściwie targowania pomiędzy Wyszyńskim a reprezentantami ówczesnej władzy dają do myślenia. Zwłaszcza pod kątem rzeczywistych intencji – kto, co i dla kogo stara się „kupić”. Ale nie tylko. Uświadamiają, że Kościół nie jest obojętny politykom oraz że sam – chcąc nie chcąc – jest bytem politycznym, a to pociąga za sobą określone konsekwencje.

Chociaż różne pokolenia będą oglądać nowy film Michała Kondrata w odmienny sposób, jedni wspominając, inni dowiadując się, jak było, to jednak istnieje coś, co może je połączyć. Po pierwsze, to fakt, że film wchodzi na ekrany w konkretnym momencie historycznym, w konkretnej sytuacji politycznej, ale także w konkretnej sytuacji Kościoła katolickiego w Polsce. A to powoduje, że np. rzucone przez komunistycznego partyjnego aparatczyka zdanie „Religia w szkołach to najlepszy sposób ateizacji młodzieży” wybrzmiewa zupełnie inaczej, niż mogło brzmieć wtedy, kilkadziesiąt lat temu.

Po drugie, „Prorok” skłania do pytań o miejsce i rolę Kościoła katolickiego na polskiej ziemi wtedy, ale również dzisiaj, w trzeciej dekadzie XXI wieku, ponad trzydzieści lat po tym, jak w telewizji znana aktorka ogłosiła, że w Polsce skończył się komunizm. Rodzą się pytania o znaczenie Kościoła, jako wspólnoty, żyjącej w konkretnym społeczeństwie, o jego wpływ na kształt tego społeczeństwa i na całą polską rzeczywistość. Trudno też uniknąć pytań o duchowych przywódców i ich gotowość do brania na siebie odpowiedzialności w bardzo różnych sferach życia Kościoła, ale również narodu. To dobrze, że fabularny debiut Kondrata wchodzi na ekrany nie na fali związanego z beatyfikacją kard. Stefana Wyszyńskiego wzmożenia, lecz ponad rok później, gdy nadchodzi czas spokojnej refleksji nad jego miejscem w dziejach Kościoła w naszym kraju, ale także w historii Polski.

ks. Artur Stopka

 

 „BOHATER”

2021 -  Cannes

Grand Prix Festiwalu - Najlepszy film Asghar Farhadi

Nagroda im. Francios Chalais - Najlepszy film dokumentalny lub fabularny przedstawiający życie Asghar Farhadi

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Asghar Farhadi

Scenariusz - Asghar Farhadi

Zdjęcia - Ali Ghazi,

Arash Ramezani

Montaż - Hayedeh Safiyari

Amir Jadidi - Rahim Soltani

Mohsen Tanabandeh - Braham

Sahar Goldust - Farkhondeh

Fereshteh Sadre Orafaiy - Pani Radmehr

Ehsan Goodarzi - NadeAli

 

O FILMIE:

Dwukrotny zdobywca Oscara (za „Rozstanie” i „Klienta”) powraca do rodzinnego Iranu i czerpiąc z lokalnego kontekstu, tka kolejną uniwersalną, przejmującą przypowieść. Tym razem o człowieku, który stał się zakładnikiem sądów, w tym wydającego najostrzejsze wyroki trybunału, jakim są media społecznościowe. Podążając za tytułowym „Bohaterem”, Asghar Farhadi z wyczuciem i wprawą filmowego linoskoczka porusza się po cienkiej granicy, jaka dzieli ofiarę od przestępcy, sukces od porażki, a dobre chęci od nieczystych intencji.

Rahim wychodzi na krótką przepustkę z więzienia, gdzie odsiaduje wyrok za długi. Ma ledwie dwa dni na przekonanie wierzyciela, by ten darował mu część należności. Najwyraźniej los mu sprzyja, bo w ręce mężczyzny nieoczekiwanie trafia torba pełna złotych monet. Kiedy „Bohater” zrozumie, że brzęczący pakunek zawierał także pokusy, niechcianą sławę i wyroki serwowane przez anonimowy tłum, będzie już za późno, by zatrzymać spiralę dramatycznych wydarzeń.

Nagrodzony Grand Prix na festiwalu w Cannes „Bohater” to nie tylko powrót irańskiego reżysera do ojczyzny, ale i do mistrzowskiej formy. Farhadi wyśmienicie dozuje emocje, tworząc film wyczulony na psychologiczne niuanse, a zarazem o rozmachu przypowieści. Jak nikt umie połączyć dylematy charakterystyczne dla kina moralnego niepokoju z sięgającym zenitu napięciem rodem z thrillera czy kryminału. Intymna, jednostkowa historia jest dla niego doskonałą okazją, by na ekranie odmalować całą sieć rozmaitych rodzinnych czy społecznych zależności. Niejednoznaczny, nieoceniający, a przy tym wciągający bez reszty film Farhadiego prowadzi wyrafinowaną grę z widzem, testując naszą skłonność do ferowania przedwczesnych wyroków.

 

Recenzję każdego kolejnego filmu Asghara Farhadiego po „Rozstaniu” można byłoby rozpoczynać zdaniem: „znowu to zrobił!”. W przypadku „Bohatera” należałoby jeszcze dopisać: „i to w równie doskonałym stylu”. Można niekiedy narzekać, że Irańczyk za każdym razem kręci ten sam film, ale czy nie robią tak wszyscy najwięksi autorzy? Nawet jeśli jest w tym ziarno prawdy, to i tak nie wpływa to na ocenę jego dorobku, bo za każdym razem kręci ten sam film równie wybitnie.

Byłem jednym z niewielu, którzy nie kręcili aż tak bardzo na jego „hiszpański” film – „Wszyscy wiedzą”. To, co można było mu faktycznie zarzucić, to brak charakterystycznego dla jego kina wikłania losów bohaterów wraz z problemami społecznymi i kulturowymi kraju. To oczywiste, Farhadi nie zna tak dobrze Hiszpanii, jak zna Iran. I z tej wiedzy uczynił znakomity użytek w „Bohaterze”, który oferuje równie angażującą, rozsadzającą umysł i serca historię jak w arcydzielnym „Rozstaniu”.

Kluczem dla kina Farhadiego jest realizm – przede wszystkim ludzkich zachowań i emocji. Jedno zdarzenie pociąga kolejne, całkowicie komplikując to, co na początku wydawało się oczywiste. Tym razem chodzi o odsiadującego wyrok mężczyzny, który pokutuje w ten sposób za niespłacony dług, uregulowany u lichwiarza przez wierzyciela. Na jednej z przepustek postanawia spieniężyć znalezione przez ukochaną złote monety, by w ten sposób choć trochę zmniejszyć swoje zobowiązanie. Ostatecznie jednak sumienie podpowiada mu, że uczciwiej będzie odnaleźć właścicielkę monet. Nigdy by nie pomyślał, że ten szlachetny gest wpędzi go w wielkie tarapaty.

Farhadi wciąga widzów w pewną grę. Tworzy sytuację, która wydaje się przejrzysta, a następnie zaopatruje ja w kolejne okoliczności, które ją komplikują. Stawia przeciwko sobie kolejne osoby – i każdej z nich jesteśmy w stanie przyznać rację. W ten sposób opowiada o ludzkiej naturze, ale również o sposobie postrzegania świata. Irańczyk uważa, że wszystko jest względne i uzależnione od okoliczności – a także, Za Fryderykiem Nietzsche, że nie ma faktów są tylko interpretacje. Bo i co z tego, że Farhadi pokazuje nam wszystkie wydarzenia bezpośrednio na ekranie, dbając, by niebyło niedomówień co do stanu rzeczy. I tak następnie okazuje się, że istnieją różne sposoby oceny tego samego zdarzenia. I co najciekawsze – wszystkie one są równie uprawnione.

„Bohater” to tragedia racjonalizmu, udowadniająca, że świat wymyka się zdroworozsądkowemu oglądowi. Zbyt wiele jest czynników, które zapośredniczają nasze zachowania i ich oceny: zawiść, uprzedzenia, domysły, plotki, nieufność, ale także media – w tym te najnowsze. W to wszystko uwikłana jest główna postać, która nie była w stanie wydobyć się z sieci indywidualnych punktów widzenia. W konfrontacji z ludzką naturą żadna dobroć nie jest w stanie wygrać.

Ale tu nie chodzi o żadne immanentne wartości jak zło czy dobro. Wszystko jest względne i równie uprawnione. Na dodatek zanurzone po uszy w kulturze i tradycji. Sytuacje bowiem komplikują konwenanse – bohater nie może przyznać się, że pieniądze znalazła ukochana, wierzyciel nie może odpuścić ze względu na posag córki, a do tego dochodzi jeszcze waga honoru i wiarygodności, niezwykle cenione w Iranie. Farhadi doskonale używa tych kulturowych instytucji, by gotować postaciom jeszcze trudniejszy los, z którego zwyczajnie nie ma dobrego wyjścia. Irańczyk jak nikt w dzisiejszym kinie pokazuje, że nasze zachowania i los tylko w pewnym stopniu są zależne od nas. Świat jest zbyt skomplikowany, byśmy mieli realny wpływ na nasze życie. I ma to ciężar najlepszych antycznych tragedii.

Michał Piepiórka, Bliżej Ekranu

  

 

„BABY BROKERS”

2022 -  Cannes

Nagroda Jury Ekumenicznego - Nagroda główna Hirokazu Koreeda

Złota Palma - Najlepszy aktor Kang-ho Song

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Hirokazu Koreeda

Scenariusz - Hirokazu Koreeda

Zdjęcia - Kyung-pyo Hong

Muzyka - Jaeil Jung

Montaż - Hirokazu Koreeda

Scenografia - Mok-won Lee

Kostiumy - Se-yeon Choi

Dźwięk - Hee-soo Eun

Kang-ho Song - Sang-hyeon

Dong-won Gang - Dong-soo

Doona Bae - Soo-jin

Ji-eun Lee - So-young

Joo-young Lee - Detektywka Lee

Seung-soo Im - Hae-jin

 

 

O FILMIE:

Sang-hyun (Song Kang-Ho) i jego przyjaciel Dong-soo (Gang Dong-Won) żyją skromnie, prowadząc małą pralnię i dorabiając na plebanii. Pewnej ulewnej nocy w oknie życia pojawia się niemowlę. Przekonani, że po porzuconego chłopca nikt się nie zgłosi, Sang-hyun i Dong-soo planują sprzedać go parze, która nie może mieć własnych dzieci. Kiedy wszystko wydaje się ustalone, niespodziewanie zjawia się matka dziecka.

Młoda dziewczyna odkrywa ich plan i chce zgłosić sprawę na policję. Porywacze przekonują ją jednak, że ich celem jest znalezienie dobrego domu dla małego Woo-sunga, więc dziewczyna postanawia wyruszyć z nimi na poszukiwania nowych rodziców. Wkrótce okazuje się, że ich śladem podążają dwie funkcjonariuszki policji. Po drodze na jaw wychodzą głęboko skrywane sekrety. Okazuje się, że każdy ma coś na sumieniu…
„Baby Broker” to cudowna w swej wrażliwości opowieść, zadająca pytania o kwestie etyki, wolności wyboru, pieniędzy, rodziny oraz tego, jak znaleźć miłość w tym szalonym bałaganie zwanym życiem.

Hirokazu Kore-eda zdobył w 2018 roku Złotą Palmę na 71. MFF w Cannes, a rok później nominację do Oscara za film „Złodziejaszki”. Znany z rewelacyjnego „Parasite” Song Kang-Ho otrzymał za rolę w „Baby Broker” nagrodę dla Najlepszego Aktora na MFF w Wenecji 2022.

 

Hirokazu Koreeda jako reżyser zasłynął filmami ukazującymi niedoskonałe rodzinne więzi z wielu różnych perspektyw. Ostatnie głośne dzieło Japończyka to oczywiście Złodziejaszki z 2018 roku, które zostały uhonorowane Złotą Palmą w Cannes. Do dziś pamiętam ten obraz przypadkowych ludzi, których połączyła niedola, a mimo to potrafili stworzyć ciepłe, rodzinne relacje. Czy tym razem możemy liczyć na równie poruszający film? Fanów reżysera na pewno Baby Broker nie rozczaruje.

Choć wspomniałem o Złodziejaszkach jako ostatnim sukcesie japońskiego reżysera, tak nie można zapominać, że przed Baby Broker Koreeda spróbował też swoich sił w Hollywood. W Prawdzie wystąpili miedzy innymi Juliette Binoche oraz Ethan Hawke. Ostatecznie film jednak przeszedł bez większego echa. Ja oczywiście nie mogłem nie docenić ręki Koreedy, bo mimo wszystko tytuł potrafił ciekawie ukazać rodzinne problemy i cały proces rozliczania się z nimi. W końcu Japończyk wpadł jednak na pomysł podbicia sąsiedniego rynku i przy okazji skorzystania z wielkiego boomu, jaki zrobił się w ostatnim czasie na koreańskie kino. W końcu Parasite pokazał, że tamtejszy przemysł filmowy nie ma się czego wstydzić, a co roku dostajemy przynajmniej kilka świetnych produkcji od południowokoreańskich twórców.

Jeśli oglądaliście Złodziejaszki, to przy seansie Baby Broker możecie spodziewać się powtórki z rozrywki. Czy to źle? Spotkałem się z takimi głosami, że reżyser idzie na łatwiznę i serwuje nam ten sam pomysł po raz drugi. Ja jednak nie uznałbym tego za wadę, bo to zwyczajnie ulubiona tematyka reżysera, a przedstawianie nietypowych rodzinnych relacji to wręcz jego znak rozpoznawczy. Tak więc w Baby Broker otrzymujemy opowieść obrazującą dość niecodzienny problem Koreańczyków. Główni bohaterowie Sang-hyeon (w tej roli fenomenalnych jak zawsze Song Kang-ho, szerzej znany z Parasite) oraz Dong-soo (Dong-won Gang) zajmują się handlem dziećmi. Brzmi groźnie, ale w filmie bardzo szybko dowiadujemy się, że nie wszystko jest tu takie czarno-białe.

Dwaj mężczyźni bowiem nie mają złych zamiarów – a przynajmniej nie do końca. Tak, robią to dla pieniędzy, bo uprowadzane niemowlaki są sprzedawane bogatym parom, które na to stać. Dzieci te porywane są jednak z okna życia, gdzie matki mogą oddawać niechciane potomstwo. Niestety istnieje pewien przepis, który wręcz zamyka niektórym dzieciom drogę do szczęśliwego życia, drogę do adopcji. Jeśli matka zostawi przy małym liścik, gdzie informuje, że po niego wróci, takie dziecko nie może trafić do nowej rodziny. Trochę niezrozumiałe. Tym bardziej, gdy dowiadujemy się później, że tylko 1 na 40 matek wraca po swoje dziecko. W pozostałych przypadkach dziecko jest skazane na życie w sierocińcu. Taki los spotkał Dong-soo, więc ten chce teraz uchronić innych przed wyrokiem.

Tu właśnie wkracza dwójka głównych bohaterów, którzy parają się niecnym zajęciem, jakim jest uprowadzanie niemowląt z okna życia. W Baby Broker widzimy taki właśnie proceder, gdy So-young (Ji-eun Lee) pozostawia dziecko z tą pokrzepiającą, ale brzemienną w skutkach wiadomością. Mężczyźni dziecko „przygarniają” i zaczynają poszukiwać nowej rodziny – ważne dla nich jest, by była odpowiednia i by dziecko nie trafiło za granicę. Niespodziewanie matka niemowlaka wraca i chce odzyskać chłopca. Tylko że go już nie ma w sierocińcu. Gdy w końcu dociera do Kang-ho i Dong-soo postanawia przyłączyć się do poszukiwań odpowiedniej rodziny. Gdzieś po drodze niecodzienna rodzina rozrasta się do pięciu osób – w sierocińcu spotykają bowiem kilkuletniego Hae-jina, który jest świadomy, że ma już nikłe szanse na adopcję, a bardzo chciałby mieć rodzinę. Cała ekipa ma na ogonie jeszcze ciągle dwie panie detektyw, które obserwują nietypową ekspedycję z boku.

Widzicie pewnie już wiele elementów tożsamych ze Złodziejaszkami Koreedy. Tutaj ponownie podziwiamy rodzinę sklejoną z obcych dla siebie ludzi. Dodatkowo ci moralność mają trochę na bakier. Czy odbiera im to możliwość okazywania uczuć? Oczywiście, że nie. Właśnie to najmocniej uderza w Baby Broker. Nieraz słyszymy, czy nawet sami tego doświadczyliśmy, że więzy krwi niekoniecznie muszą przekładać się na ciepło rodzinnych relacji. Tu zaś widzimy, że nawet osoby, które dopiero co się poznały, mogą być dla siebie bliższe niż te związane więzami krwi. Fantastycznie oglądało się, jak te relacje w filmie się rozwijały. Najpierw było śmiesznie, niezręcznie – pojawiły się pytania, kto będzie robił za ojca, a kto za matkę. Później za to trudne sytuacje pokazywały dobrą stronę nietypowej grupy – Hae-jin martwił się na przykład, że przez niego rozchorował się mały Woo-sung, a wszyscy zaczęli zgrabnie odgrywać rolę rodzinne, gdy trzeba było udać się do szpitala. Niezwykle poruszające.

Czy jest idealnie? Nie, na pewno nie. Pomijając fakt, że pomysł jest bardzo zbliżony do tego z ostatniego japońskiego filmu reżysera, to nie wszystkich może usatysfakcjonować zakończenie. Na pewno nie można nic złego powiedzieć o obsadzie aktorskiej. Po raz kolejny na ekranie błyszczał Song Kang-ho, asystowała mu nie gorzej Ji-eun Lee, znana szerzej jako wokalistka IU, a mnie osobiście urzekł Seung-soo Im w roli rozbrajającego kilkuletniego chłopca Hae-jina. Zwyczajnie trudno było nie polubić ich kreacji.

Baby Broker to koreański debiut japońskiego reżysera Hirokazu Koreedy. Pokazuje tu jednak doskonale znany dla siebie temat. Osobiście mnie nie przeszkadzała powtórka z rozrywki, bo dzięki koreańskim realiom dostaliśmy inny charakter całego filmu. Ponownie jest niezwykle ciepło i poruszająco, ale więcej tu też humoru, a całość może być bardziej przystępna dla widzów. Mimo tego nie można powiedzieć, że Koreeda zatracił swoją wyjątkowość – to nadal wielowymiarowa opowieść zgłębiająca trudne tematy i skutecznie chwytająca za odpowiednie struny emocjonalne. Takie filmy nie nudzą się nigdy.

Mateusz Chrzczonowski - Movies Room

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” GRUDZIEŃ  2022 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„IO”

05.12.2022

18.00

86 MIN

2

„PATRZ JAK KRĘCĄ”

05.12.2022

19.30

99 MIN

3

„A ONI DALEJ GRZESZĄ, DOBRY BOŻE”

12.12.2022

19.00

98 MIN

 

„IO”

2022 - CANNES Nagroda Jury - Najlepszy film Jerzy Skolimowski 

2022 - MFF W VALLADOLID Najlepszy reżyser Jerzy Skolimowski

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Jerzy Skolimowski

Scenariusz - Jerzy Skolimowski,

Ewa Piaskowska

Zdjęcia - Michał Dymek

Muzyka - Paweł Mykietyn

Montaż - Agnieszka Glińska

Scenografia - Mirosław Koncewicz

Kostiumy - Katarzyna Lewińska

Dźwięk - Marcin Matlak,

Azzurra Stirpe

Sandra Drzymalska - Kasandra

Isabelle Huppert - Księżna

Lorenzo Zurzolo - Vito

Mateusz Kościukiewicz - Mateo

Tomasz Organek - Ziom

Lolita Chammah - Dora

Agata Sasinowska - Kaja

 

 

O FILMIE

Oglądany z perspektywy zwierzęcia, świat wydaje się tajemniczą zagadką. IO, szary osiołek o melancholijnych oczach, spotyka na swojej drodze ludzi dobrych i złych, doświadcza radości i bólu. Jego losem rządzi przypadek, który w sekundę zmienia szczęście w rozpacz, a smutek w nieoczekiwaną błogość. Ale IO ani na chwilę nie traci swojej niewinności.

 

A cóż to nasze gremium postanowiło wystawić jako kandydata do nominacji oscarowej za najlepszy film międzynarodowy? Tym razem wybrano nowe dzieło Jerzego Skolimowskiego o bardzo enigmatycznym tytule „IO”. Nie jest to skrót od Igrzysk Olimpijskich, ale imię… osła. I nie, nie chodzi o żadnego polityka.

Trudno tutaj mówić o fabule, bo w zasadzie jest to odyseja osiołka przez różne miejsca. Kiedy poznajemy IO, jest zwierzęciem cyrkowym. Jedyną osobą widzącą w nim coś więcej niż tylko zwierzę jest występująca z nim tancerka Kasandra (Sandra Drzymalska). Kiedy na początku jej oczami patrzymy na osiołka, kamera pokazuje go z bardzo bliska i z taką czułością, że nie byłem w stanie przejść obojętnie. Ale to nie przetrwało, wszystko przez działaczy, co nie chcą zwierząt w cyrku. Io zostaje rozdzielony i trafia najpierw do stajni. To jednak początek wędrówki naszego czworonoga, które zostaje zderzone z najgroźniejszym zwierzęciem na Ziemi – człowiekiem. Jaki będzie finał?

Skolimowski spycha ludzi do roli tła, niemal cały czas pokazując perspektywę naszego zwierzęcego bohatera. I to wiele razy dosłownie widzimy jego oczami, co wygląda wręcz hipnotyzująco. Szczególnie gdy w kadrze pojawia się mocna czerwień, skręcając w mocno surrealistyczną otoczkę (scena z wiatrakami). „IO” to przede wszystkim audio-wizualna uczta, zdominowana przez kapitalne zdjęcia Michała Dymka (wspartego dodatkowymi materiałami od Pawła Edelmana i Michała Englerta), które są nie tylko przemyślane, ale też pełne eksperymentów. Czy to ucieczka osiołka przez las, oglądany „od dołu” mecz piłki nożnej, widok na pędzące konie – to wszystko pulsuje, oddycha, zaciekawia. Im dalej w las, tym trudniej jest przewidzieć co zobaczymy za chwilę. Przenosimy się od Warmii i Mazur przez Pomorze i Śląsk aż do włoskiego pałacu. Od ośrodka dla niewidomych dzieci przez mecz piłkarski oraz imprezę w gospodzie z kibolami czy przez granicę z końmi przeznaczonymi na rzeź.

Z obrazami współgra miejscami klasyczna, miejscami awangardowa muzyka Pawła Mykietyna, tworząc silną mieszankę wybuchową. „IO” jest bardziej doświadczeniem, sensualnym doznaniem niż stricte filmem, co czyni film nieprzystępnym dla każdego. Dialogów jest tu bardzo niewiele, ludzie w zasadzie są epizodami (choć zdarzają się wyraziste kreacje jak w przypadku Sandry Drzymalskiej czy Isabelle Huppert), zaś Skolimowski bardziej wydaje się kontemplować rzeczywistość. Jest parę ujęć, które wydają się nie pasować (robot o kształcie zwierza czy cofająca się woda z wodospadu) albo mają symboliczne znaczenie, którego nie rozgryzłem.

Niemniej ciężko mi z głowy wymazać te kadry, tego osiołka (grane przez szóstkę parzystokopytnych), który zostaje wyrwany ze swojego środowiska. Ale też pokazuje ludzi w nie zawsze najlepszym świetle, piętnując ich głupotę, okrucieństwo i obojętność. Nie wszystkim się spodoba, ale warto dać szansę jemu oraz sobie.

Radosław Ostrowski – KINOBLOG

 

„PATRZ JAK KRĘCĄ”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Tom George

Scenariusz - Mark Chappell

Zdjęcia - Jamie Ramsay

Muzyka - Daniel Pemberton

Montaż - Gary Dollner,

Peter Lambert

Scenografia - Amanda McArthur

Dźwięk - Mark DeSimone,

Chris Navarro

Sam Rockwell - Inspektor Stoppard

Saoirse Ronan - Konstabl Stalker

Adrien Brody - Leo Kopernick

Ruth Wilson - Petula Spencer

Reece Shearsmith - John Woolf

Harris Dickinson - Dickie Attenborough

David Oyelowo - Mervyn Cocker-Norris

Charlie Cooper - Dennis Corrigan

 

 

 

 

O FILMIE

Na West Endzie w latach 50-tych, w trakcie prac nad przygotowaniem filmowej wersji głośnej sztuki, ginie jeden z kluczowych członków ekipy. Sprawą morderstwa zajmują się zmęczony życiem inspektor Stoppard (Sam Rockwell) oraz młoda, entuzjastyczna policjantka Stalker (Saoirse Ronan). Ten pozornie niedopasowany duet zostaje wrzucony w wir wydarzeń kryminalnych, podejmując się ryzykownego śledztwa, by rozwikłać mroczną tajemnicę londyńskiego teatru.

 

Reżyser Tom George postanowił stanąć w szranki z Kennethem Branaghem i Rianem Johnsonem. Zaserwował nam klasyczną opowieść kryminalną w konwencji Agathy Christie. Sprawdzamy, jak prezentuje się debiut reżyserski tego brytyjskiego twórcyJeśli widziałeś jeden taki film, widziałeś wszystkie – tak brzmi powtarzana wielokrotnie maksyma nowej produkcji wytwórni Searchlight Pictures. Leo Kopernick (Adrien Brody) to zadufany w sobie amerykański reżyser z Los Angeles, który przygotowuje adaptację sztuki Agathy Christie Pułapka na myszy. Mamy rok 1953. Podczas uroczystego bankietu z okazji kolejnego teatralnego sukcesu twórca zostaje zamordowany. Okazuje się, że duża część gości miała motyw, by go uśmiercić. Mógł to zrobić gwiazdor spektaklu, aktor Richard Attenborough (Harris Dickinson), któremu reżyser próbował odbić partnerkę Sheilę Sim (Pearl Chanda). Mógł to także zrobić przekonany o swoim talencie pisarskim scenarzysta Mervyn Cocker-Norris (David Oyelowo), którego tekst Leo kilkakrotnie wyrzucił do kosza, mówiąc, że to miernota. Zabójcą może też być producent filmowy John Woolf (Reece Shearsmith), który więcej zyska, jeśli ekranizacja nigdy nie dojdzie do skutku. Potencjalnych podejrzanych przybywa z każdą minutą, co wcale nie ułatwia sprawy inspektorowi Stoppardowi (Sam Rockwell) i towarzyszącej mu Stalker (Saoirse Ronan). Każda z przesłuchiwanych osób miała motyw, by zabić reżysera. Pytanie tylko, kto się na to odważył?

Debiut reżyserski Toma George’a to list miłosny do kryminałów pisanych przez Agathę Christie czy Arthura Conan Doyle’a. Brytyjczyk bawi się formą, obśmiewając powtarzalność pojawiającego się w tych zagadkach schematu, ale trzyma się przy tym ustalonych przez tych wielkich pisarzy zasad. W całą historię wprowadza nas narrator, którym jest nieżyjący Kopernick. Łamiący czwartą ścianę reżyser cały czas sugeruje nam, że nie wszystko jest takie, na jakie wygląda. Dodatkowo inspektor Stoppard jak mantrę powtarza swojej podopiecznej, by nie wyciągała pochopnych wniosków, bo może się na nich sparzyć. Kobieta działa szybko i bez namysłu. Tom George stylistyką swojego filmu nawiązuje bardzo mocno do Wesa Andersona. Mamy tutaj podobną estetykę kolorów i sposób prowadzenia aktorów, który jest trochę groteskowy. Pojawiających się na ekranie bohaterów trudno brać na poważnie. Ten zabieg bardzo dobrze robi tej produkcji i znacznie odróżnia ją od średniej Śmierci na Nilu czy bijącego rekordy popularności Na noże.

Patrz jak kręcą nie wprowadza do tego gatunku nic nowego czy rewolucyjnego. Tekst napisany przez Marka Chappella (twórcę między innymi serialu Zapiski młodego lekarza) to genialnie skonstruowana opowieść kryminalna podana z wielką lekkością i dużą dozą humoru. Scenarzysta w świetny sposób bawi się formą. Daje nam zawiłą zagadkę kryminalną będącą też pewnego rodzaju satyrą na świat show-biznesu, w którym ludzie interesują się wyłącznie sobą. Ten – jak może się wydawać – przepiękny świat sztuki jest po prostu folwarkiem próżności. Każdy jest gotów zabić, by utrzymać się na szczycie. Pytanie skierowane do widza brzmi: Czy potrafisz szybciej od inspektora domyślić się, kto przekroczył tę linię i zabił.]

Film to istny popis kunsztu aktorskiego. Adrien Brody jako egocentryczny reżyser od pierwszych minut wywołuje niechęć widzów. Jego „amerykańskie” podejście do rzeczywistości – objawiające się poczuciem, że jest najlepszy i wszytko mu się należy – czyni go idealną ofiarą. Wcale go nie żałujemy! Mało tego, w pełni rozumiemy, że ktoś chciał go zabić. Największą zaletą tej produkcji jest duet Rockwell–Ronan. On jest zmęczonym życiem inspektorem, któremu nie idzie w życiu prywatnym, przez co coraz chętniej zagląda do kieliszka. Ona za to jest ambitna, ale bardzo często wyciąga błędne wnioski. Nie zraża się jednak swoimi niepowodzeniami i chętnie przyjmuje wskazówki od starszego stopniem. Nie dostrzega tego, że jej nowy mentor najchętniej by się jej pozbył. Rockwell jest spokojny i wyważony. Ronan ma za to nadmiar energii i taką szczenięcą radość z pracy. Świetnie się patrzy na współpracę tej dwójki aktorów, a drugi plan wcale tak mocno od nich nie odstaje. 

Na minus zaliczam momenty, gdy film z komediowych tonów stara się wejść na te poważniejsze. Wtedy dochodzi do pewnego zgrzytu, w którym nie wszystko gra na ekranie. Na szczęście takich scen jest niewiele.Patrz jak kręcą powinno przypaść do gustu wszystkim miłośnikom starych opowieści kryminalnych. Widz ściga się z głównym bohaterem, by szybciej od niego rozwiązać zagadkę. Muszę przyznać, że mi się to nie udało, co tylko pokazuje, jak dobrze Mark Chappell sobie to zaplanował.  

Dawid Muszyński – NA EKRANIE

 

 „A ONI NADAL GRZESZĄ, DOBRY BOŻE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Philippe de Chauveron

Scenariusz - Guy Laurent,

Philippe de Chauveron

Zdjęcia -MChristian Abomnes

Muzyka - Matthieu Gonet

Montaż - Sandro Lavezzi

Dźwięk - Laurent Zeilig

Christian Clavier - Claude Verneuil

Chantal Lauby - Marie Verneuil

Ary Abittan - David Benichou

Medi Sadoun - Rachid Benassem

Frédéric Chau - Chao Ling

Noom Diawara - Charles Koffi

Frédérique Bel - Isabelle Verneuil-Benassem

Émilie Caen - Ségolène Verneuil-Ling

Elodie Fontan - Laure Verneuil-Koffi

Alice David - Odile Verneuil-Benichou

O FILMIE:

40 lat minęło jak jeden… grzech? Państwo Verneuil mają co świętować – taki staż małżeński to nie przelewki i, zdaniem ich córek, świetna okazja, by zorganizować huczną imprezę niespodziankę. Żeby było jeszcze weselej, na przyjęcie z różnych zakątków świata przyjeżdżają rodzice Rachida, Davida, Chao i Charles’a. Jeśli państwo Verneuil myśleli, że czterech nietuzinkowych zięciów to już za dużo, to się dopiero zdziwią... Miej ich wszystkich w opiece, dobry Boże!

 

Po zaskakującej jedynce i nieco wtórnej dwójce wracamy do rodziny Verneuil w trzeciej części, która swoi w bolesnym rozkroku pomiędzy powtarzaniem tego samego, a wprowadzaniem nowych motywów. Koncept jest pewnie większości znany, ale dla pewności przypomnę. Mamy Francuską rodzinę, w której cztery córki poślubiają obcokrajowców z różnych stron świata czemu nieprzychylni są rodzicę chcący Europejskiego, a najlepiej Francuskiego zięcia. Trzecia część zabiera nas do przygotowań do czterdziestej rocznicy małżeństwa, na które to jest zorganizowana wielka impreza. Na niej mają spotkać się rodziny wszystkich bohaterów z nastawieniem na rodziców małżonków wspomnianych sióstr. Co jest pierwszym odświeżeniem w formule, bo wprowadza masę nowych postaci, a także przez ukazanie osób ze starszego pokolenia uwypukla różnice kulturowe między nimi. Co prowadzi do wybuchania konfliktu za konfliktem, a to tylko szczyt góry lodowej.

Jednak jak na półtorej godzinny film mamy tutaj zaskakująco dużo wątków pobocznych, co oczywiście sprawia, że są one mało rozbudowane w większości, jednak w pewien sposób pogłębiają postacie, choć tylko z pozoru. Niestety większość z nich jest do zapomnienia i nie wnoszą nic poza podstawę do komicznych sytuacji tak jak rywalizacja Rachida z Davidem, która logicznie nie ma sensu, a stosowana jest bardziej jako comic relief, a końcowe jej puenta jest maksymalnie naciągana. Tak naprawdę tylko wątek Helmuta ma więcej sensu i popycha bohaterów w jakąś stronę.

Jednak kolejna część Francuskiej komedii to przede wszystkim komedia. I wiadomo kwestia tego, czy film jest zabawny może być kwestią gustu. Same żarty to rozbudowa motywów z poprzednich części. Tutaj naśmiewanie się ze stereotypów o danym kraju lub wyznawcach religii, tutaj ze staroświeckiego podejścia. Żeby przejścia do żartów z weganizmu i nowoczesnego teatru. Można powiedzieć, że mamy więcej tego samego, zdarza się część bardziej trafna i powiedzmy na czasie, mamy też trochę nawiązań do głośnych spraw popkulturowych jak czarnoskóry Jezus. Mamy też dużo komedii bazującej na absurdzie, bo inaczej nie mogę określić czemu matka Chinka ma przerysowany komediowo problem alkoholowy.

Czy mnogość nowych postaci dobrze wpisuje się w ten film? Przyznam, że ten aspekt wypada wyjątkowo dobrze. Tak, bohaterowie to niemal chodzący zbiór stereotypów, ale wpasowuje się to jakoś w charakterystykę tego dzieła. Znani bohaterowie na dobrą sprawę się nie zmieniają co jednocześnie może być zaletą jak i wadą. Choć odbicie ich w nowych bohaterach jest czymś co sprawia ze patrzymy na nich w inny sposób.
Wizualnie film niestety trąci estetyką taniego serialu i trochę to pasuje do ogólnego wrażenia, że film był produkowany na szybko. Szczególnie widać to w montażu, często sceny są pocięte bardzo chaotycznie, jakby w połowie, przez co w ogóle nie wybrzmiewają. Co po części pasuje do opisanych wcześniej wątków pobocznych, możliwe, że w zamyśle były one bardziej rozbudowane, jednak gdzieś w produkcji zdecydowano się je skrócić. Czasem miałem aż wrażenie, że pomiędzy scenami w danym wątku czegoś brakuje bez czego historia jest niekompletna.
Trzeba przyznać ze jest to bardzo bezpieczna kontynuacja, szczególnie pod względem humoru. Nowe postacie dodają trochę kolorytu, jednak wydaje się to trochę za mało, choć myślę, że entuzjaści dwóch pierwszych części i tak będą się dobrze bawić.

FANATYK KINA 22.07.2022

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LISTOPAD  2022 R.

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

SZALONY ŚWIAT LOUISA WAINA

07.11.2022

19.00

111 MIN

2

„ENNIO”

14.11.2022

19.00

150 MIN

3

RODZICE KONTRA INFLUENCERZY

21.11.2022

19.00

94 MIN

4

„PRACOWNIK MIESIĄCA”

28.11.2022

19.00

83 MIN

 

SZALONY ŚWIAT LOUISA WAINA

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Will Sharpe

Scenariusz - Will Sharpe,

                      Simon Stephenson

Zdjęcia - Erik Wilson

Muzyka - Arthur Sharpe

Montaż - Selina Macarthur

Scenografia - Suzie Davies

Kostiumy - Michael O'Connor

Benedict Cumberbatch - Louis Wain

Claire Foy - Emily Richardson-Wain

Andrea Riseborough - Caroline Wain

Toby Jones - Sir William Ingram

Sharon Rooney - Josephine Wain

Aimee Lou Wood - Claire Wain

Hayley Squires - Marie Wain

 

O FILMIE

Ekscentryczny rysownik Louis Wain (Benedict Cumberbatch) z trudem wiąże koniec z końcem, żyjąc pod jednym dachem z matką i pięcioma siostrami. Sytuację rodzinną ratuje dopiero zatrudnienie guwernantki Emily (Claire Foy). Piękna kobieta z miejsca kradnie serce artysty, stając się jego muzą, kochanką i w końcu żoną. Niestety widmo obyczajowego skandalu zmusza świeżo upieczonych małżonków do opuszczenia stolicy. Z dala od wielkiego miasta spada na nich kolejny cios – choroba Emily. Szukając ukojenia, Louis zanurza się w sztuce, tworząc dla ukochanej serię niezwykłych obrazów, których bohaterami są koty. Kiedy część jego prac zostaje opublikowana w prasie, w Anglii wybucha prawdziwe kocie szaleństwo, a Wain – z dnia na dzień – trafia na usta całego kraju. Czy wobec sławy i popularności, na które nie był gotowy, zdoła poradzić sobie z presją, ciemną stroną geniuszu i tym, co przyniesie mu los?

 

Przekrój przez dorosłe życie rysownika, niewydarzonego wynalazcy, niespełnionego boksera oraz autora nieudanej opery, Louisa Waina, słynnego ze swojej miłości do kotów, którym lubił nadawać ludzkie cechy.

Z tytułem takim jak "Szalony świat Louisa Waina", zabawnym plakatem, Benedictem Cumberbatchem w roli głównej i opisem na Filmwebie kategoryzującym go jako film biograficzny, ukośnik, komedię romantyczną, można by się spodziewać, że idzie się zobaczyć lekki i przyjemny film o facecie od kotów. Przez pierwsze pół godziny nawet tak to wygląda - zabawna narracja, żarty sytuacyjne, atmosfera niezręcznego romansu mieszają się ze sobą, dając widzowi obraz tyleż uroczy, co szczerze komiczny. Później natomiast dzieje się tragedia. I kolejna. I następna. I tak do końca filmu. Łzy po prostu same leją się z oczu. Trzeba uważać żeby się nie odwodnić. 

 

Dla niezaznajomionych z tematem (a jeśli tak jest, to polecam nie czytać o przedmiocie filmu zbyt wiele i iść możliwie na ślepo, czekają nas wtedy znacznie mocniejsze doznania), Louis Wain (Cumberbatch) urodził się w połowie dziewiętnastego wieku jako pierwszy z szóstki dzieci angielskiego kupca - jedyny chłopak. Poznajemy go, gdy jest już dorosłym mężczyzną, utrzymującym samodzielnie swoją mamę i młodsze siostry. Ojciec zmarł, mama jest chora, domem zajmuje się najstarsza z sióstr. Louis nie ma jednak głowy do tego typu spraw. Sprzedaje do gazety swoje obrazki, żeby mieć na dom i jedzenie, ale nie sprawia mu to radości. Zamiast tego woli boksować - choć jest w tym beznadziejny. Chciałby pisać teatr - ale nie potrafi, bo wszystko chciałby robić po swojemu. Nie ma też smykałki do interesów. Jego sytuacja życiowa zmienia się diametralnie w momencie, w którym do jego domu zatrudniona zostaje guwernantka, Elizabeth Richardson (Claire Foy). Choć Louis z początku nie chce nawet o niej słyszeć, szybko okazuje się, że w jego klatce piersiowej i lędźwiach zaczynają dziać się rzeczy, które do tej pory były mu całkiem obce. I to mniej więcej w tym momencie zaczyna się droga, która zrobi z niego "Człowieka-kota", osobę która w pojedynkę odmieniła sposób, w jaki ludzie patrzą na koty.

Scenarzyści filmu, Simon Stephenson oraz Will Sharpe, który jest równocześnie reżyserem całego projektu, nie skupiają się jakoś mocno na procesie twórczym Waina. Jest on oczywiście w pobieżny sposób przedstawiony w filmie, lecz nigdy nie staje się głównym jego tematem. Widz sam musi sobie dopowiadać pewne rzeczy, łączyć kropki. "Szalony świat Louisa Waina" jest przede wszystkim filmem o miłości - do drugiej osoby, do rodziny, samego siebie, zwierząt, sztuki. Kiedy go poznajemy, Louis jest jej kompletnie pozbawiony, lecz z biegiem czasu staje się dla niego czymś tak istotnym i niezastąpionym, że dosłownie niszczy go każda kolejna strata bliskiej osoby - a tych w filmie jest sporo. I tak samo straty te dotykają widza. Gdybym oceniał film Sharpe'a wyłącznie pod kątem tego jak rezonował ze mną na gruncie emocjonalnym, to byłaby to zapewne szybka i pełna dycha. Ale film to coś więcej niż tylko uczucia.

Kino to również obrazy, dźwięki, gra aktorska i ta niewidzialna nić, która łączy je w piękną całość - teoretycznie. Co do strony wizualnej, absolutnie nie ma się tu do czego przyczepić. Kamera prowadzona przez Erika Willsona w pierwszym akcie filmu długimi ujęciami łapie zabawne interakcje postaci, ich przywary i z wolna ewoluującą, wzajemną fascynację Louisa i Emily. Później zwalnia, kiedy i ich życie staje się spokojniejsze i pełne koloru. Niektóre ujęcia wyglądają dosłownie jak obrazy, z kolorami mieniącymi się, zmieniającymi na naszych oczach. Później natomiast świat staje się bardziej szary i pozbawiony tej magii. Muzyka na zmianę jest pełna radosnego plumkania, bogata w instrumenty dęte oraz bardziej nostalgicznych, dojmujących melodii smyczkowych. Być może w trochę oczywisty sposób gra na strunach serc widowni, ale trzeba przyznać kompozytorowi, Arthurowi Sharpe'owi, że robi to bardzo skutecznie.

Sercem filmu jest serce głównego bohatera, a to należy do panny Richardson. Tak więc film nie miałby najmniejszych szans na sukces, gdyby gwiazdy w rolach głównych nie wytworzyły między sobą tej tak zwanej chemii, którą sam Louis zapewne określiłby mianem "elektryczności". Na szczęście elektrony między Cumberbatchem, a Foy przeskakują z taką intensywnością, że nie zdziwiłbym się, gdyby przynajmniej na czas kręcenia filmu naprawdę się w sobie zakochali. Reszcie obsady również nie bardzo można cokolwiek zarzucić. Siostry Louisa są odpowiednio urocze i dziwaczne, gdy są młode i irytujące, gdy jako stare panny chcą tylko pieniędzy od swojego brata. Właściciel gazety, do której rysuje główny bohater, sir William Ingram (Toby Jones) balansuje po delikatnej granicy bycia jednocześnie szefem i przyjacielem Louisa, a całą historię spina narracja z offu prowadzona przez Olivię Coleman. Jedynym do czego mogę się przyczepić jest to, że tak mocno dominujący pierwszą część filmu komizm znika w pewnym momencie bezpowrotnie, więc zasadniczo dostajemy całkiem wyraźnie oddzielone od siebie komedię i dramat, co może razić część widowni.

"Szalony świat Louisa Waina" nie jest filmem idealnym, lecz jako biografia nieprzeciętnego umysłu sprawdza się znakomicie. Scenarzyści bardzo mądrze postanowili wpleść w swoją opowieść humor, zamiast ledwie kronikować (choć pod koniec trochę tak to wygląda) kolejne wydarzenia z życia Waina, dzięki czemu całość ogląda się jak zwykły film fabularny, zapewne dlatego, że część wydarzeń najpewniej wymyślili sobie sami. Niektórych scen mogłoby zapewne w filmie w ogóle nie być, bo nie służą niczemu konkretnemu, a jakiś odsetek widzów będzie kręcił nosem na fakt, że film o artyście skupia się bardziej na jego życiu miłosnym, niż sztuce, lecz doskonała gra aktorska, podkreślające charakter scen muzyka i wizualia w bardzo wyraźny sposób komunikują, że taki właśnie ten film miał być. Jeśli dasz się porwać emocjonalnej podróży, w którą zabrać chce cię Sharpe, to możesz dodać do oceny końcowej nawet jeszcze jedno oczko. Jeśli natomiast liczyłeś na film o sztuce, to raczej z jedno zabierz.

Piotrek Kamiński


„ENNIO”

David di Donatello

Najlepszy dźwięk - Fabio Venturi, Francesco Vallocchia, Gianni Pallotto, Gilberto Martinelli

Najlepszy film dokumentalny - Giuseppe Tornatore

Najlepszy montaż - Annalisa Schillaci , Massimo Quaglia

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Giuseppe Tornatore

Scenariusz - Giuseppe Tornatore

Zdjęcia - Fabio Zamarion,

                Giancarlo Leggeri

Montaż - Massimo Quaglia,

                 Annalisa Schillaci

Dźwięk - Gilberto Martinelli,

                  Fabio Venturi,

                 Gianni Pallotto,

                 Francesco Vallocchia

 

Clint Eastwood

Quentin Tarantino

Oliver Stone

Barry Levinson

John Williams

Kar Wai Wong

Hans Zimmer

Dario Argento

Bernardo Bertolucci

Giuseppe Tornatore

Roland Joffé

Ennio Morricone

Terrence Malick

Marco Bellocchio

Enzo G. Castellari

 

O FILMIE:

Ponad 500 filmów wybrzmiałoby inaczej, gdyby nie on. Ennio Morricone to nie tylko jeden z najbardziej płodnych kompozytorów muzyki filmowej w historii, ale również uwielbiana przez międzynarodową publiczność legenda kina, której twórczość została dwukrotnie nagrodzona Oscarem.

 „Ennio” jest żywiołowym portretem geniusza, nakreślonym przez wiernego przyjaciela i znakomitego reżysera. Giuseppe Tornatore zaprasza nas w wyjątkowo osobistą podróż po prywatnym i artystycznym życiu wspaniałego kompozytora. Towarzyszą nam w niej wspominający go artyści i reżyserzy, tacy jak Bernardo Bertolucci, Clint Eastwood, Bruce Springsteen, Quentin Tarantino, John Williams czy Wong Kar Wai, ale przede wszystkim wtóruje nam niezapomniana filmowa muzyka Mistrza. W końcu, historia jego życia to historia kina.

Ta filmowa historia mogłaby trwać i trwać. Opowieść o Ennio i jego muzyce to materiał na 8. odcinkowy serial, ale dostaliśmy tylko 156 minut. Trzeba się cieszyć i z tego. Giuseppe Tornatore reżyser dokumentu dokonał wielu trudnych wyborów do swojego filmu o życiu i twórczości Morricone. Jest dzieciństwo, muzyczne kamienie milowe, ale ze względu na format sporo zabrakło. O kolaboracji z twórcami giallo można dowiedzieć się, że był to etap eksperymentowania, a Ennio tak się zapętlił w bliźniaczych dźwiękach, że trzeba było mu zwrócić na to uwagę. Nie ma też kilku znamiennych ścieżek dźwiękowych, które stworzył do produkcji telewizyjnych w tym do serialu La Piovra (Ośmiornica). Nie ma też Carpentera, poruszającej melodii od Orki i wielu, wielu innych. A tak, to jest już czyste złoto. Ba! Platyna nawet!

Ennio opowiada pięknie. Przedstawia się jako niezwykle wrażliwy człowiek, często ulega emocjom, opowiada o współpracy z niektórymi twórcami nierzadko się przy tym wzruszając. Dokument w reżyserii Tornatore to rzeczywiście wiele wspaniałych i podniosłych chwil w temacie muzyki filmowej, ale mnie najbardziej intryguje tu Ennio, który bardzo długo identyfikował swoje muzyczne przeznaczenie. Jakoś tak żal bierze jednocześnie, że jako artysta, wciąż chciał coś udowodnić swoim mistrzom z konserwatorium muzycznego. Niepotrzebnie, chociaż potrafię to zrozumieć. Niektórzy z otoczenia Morricone nazywali to chałturzeniem, a przecież dawał radość milionom ludzi na świecie, przyprawiał o dreszcze, uwznioślił niejedną filmową scenę. Przecież niekiedy wspominając sekwencje „widzimy ją” i jednocześnie „słyszymy” ten konkretny motyw. Ennio to jest skarbnica wiedzy, wgląd do procesu twórczego, poruszające wypowiedzi innych artystów. Podążamy więc za maestro od jego młodości i lat dziecięcych, kiedy wpatrzony w ojca poszedł za jego twardą namową do muzycznego konserwatorium. Grał na trąbce, łączył szkołę z pracą, zastępował ojca przy muzycznych fuchach. Ciężka była droga Ennia do sławy, a nawet wtedy wciąż próbował coś sobie udowodnić.

Ennio w reżyserii Tornatore prezentuje muzyka wszechstronnego, któremu w tworzeniu ścieżek dźwiękowych do filmów z różnych gatunków pomagało wykształcenie z wielu zakresów. Morricone, człowiek oczytany, nie był tylko artystą muzykiem, ale posiadał też wiedzę z zakresu sztuki i historii. Wiedział jakich instrumentów użyć w danym filmie, gdzie szukać inspiracji, czym się posiłkować przy wyborze dźwięku, był kreatywny. To poniekąd może być trudne do zaakceptowania, ale Morricone trzeba zdefiniować jako muzycznego gwiazdora. Na jego koncerty z filmowymi muzycznymi szlagierami przychodziły tłumy, byłby w stanie zapełnić stadion, a grupy muzyczne pokroju Metalliki mają Morricone na swojej koncertowej playliście. Maestro to fenomen, ale w końcu musiało go zabraknąć. Nikt jako istota ludzka nie zyje wiecznie, ale jego dorobek owszem. A dorobek Morricone ma na tyle kolosalny, że wciąż warto go odkrywać! Setki ścieżek dźwiękowych, eksperymentalne aranżacje, współpraca z innymi muzykami. Morricone rzadko odmawiał współpracy, brał wszystko, dogadzał reżyserom, a ci chcieli mieć maestro tylko dla siebie. Stwarzało to szereg zabawnych sytuacji, bo kompozytor był niemalże zawłaszczony przez chociażby Sergio Leone, który nie chciał się nim „dzielić”. Ale to już historia, Morricone odszedł, pozostała jego wspaniała muzyka. Rozpoznaje się ją po kilku pierwszych taktach, dźwięki przenoszą nas do innego stanu, innego czasu, kolejnej wspaniałej filmowej historii.

Patryk Karwowski- PO SEANSIE

 

 RODZICE KONTRA INFLUENCERZY

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Michela Andreozzi

Scenariusz - Michela Andreozzi

                           Fabio Bonifacci

Zdjęcia - Fabio Zamarion

Montaż - Luciana Pandolfelli

 

Fabio Volo - Paolo

Ginevra Francesconi - Simone

Giulia De Lellis - Ele-O-Nora

Paola Tiziana Cruciani - Ciocia Agnes

Paola Minaccioni - Ciocia Malena

Massimiliano Vado - Wujek Pietro

Marco Zingaro - Renato

O FILMIE

Jakim wyzwaniem jest dziś bycie samotnym ojcem nastolatki? Paolo (Fabio Volo), nauczyciel filozofii, wdowiec, samotnie wychowuje córkę o francuskim imieniu Simone (Ginevra Francesconi) i ma z nią bardzo dobrą relację. Jednak wraz z wejściem dziewczynki w wiek nastoletni idylla dobiega końca. Jak każdy nastolatek, Simone wpada w sidła smartfona. Dość szybko dojrzewa w niej pragnienie zostania influencerką, jak jej idolka Ele-O-Nora (Giulia De Lellis) - a to kategoria ludzi, których jej ojciec nie znosi. By naprawić swoje relacje z córką, Paolo rozpoczyna kampanię przeciwko mediom społecznościowym. Pomaga mu sama Simone, która staje się jego internetową menadżerką‪. Niespodziewana sława zrobi z niego, wbrew jego woli, influencera, dzięki czemu odkryje, że media społecznościowe, nawet jeśli należy się z nimi obchodzić ostrożnie, mogą otworzyć nowe możliwości‪.

 

 „PRACOWNIK MIESIĄCA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Jérôme Commandeur

Scenariusz - Jérôme Commandeur

                       Xavier Maingon

Zdjęcia - Nicolas Massart

Muzyka - Maxime Desprez,

                  Michaël Tordjman

Montaż - Jean-François Elie

Scenografia - Noémie Juillet

Dźwięk - Johann Nallet,

                 Serge Rouquairol

Jérôme Commandeur - Vincent Peltier

Lætitia Dosch - Eva Brébant

Pascale Arbillot - Isabelle Bailliencourt

Christian Clavier - Michel Gougnat

Gérard Darmon - Roselyn Bacheron

Valérie Lemercier - Dyrektorka placówki  

                                    naukowej

 

O FILMIE

Spokojny urzędnik Vincent jest naciskany, by zrezygnować z pracy ze względu na redukcję etatów. Nadgorliwy inspektor postanawia przenieść go w najgorsze miejsca na ziemi, tylko po to, aby zmusić go do rezygnacji. Wysyła go na Grenlandię, gdzie ma chronić naukowców przed atakami niedźwiedzi polarnych. A to dopiero początek…

Francuski urzędnik państwowy musi opowiedzieć historię swojego życia ekwadorskim Indianom, jeśli chce opuścić ich teren w jednym kawałku. Jego tłumaczem jest taksówkarz. Serio.

Kiedy aktor bierze się nagle za reżyserię i pisanie scenariusza, w dodatku obsadzając samego siebie w głównej roli, do końcowego produktu należy podchodzić z ostrożnością. Jasne, raz na jakiś czas dostaniemy kogoś pokroju Clinta Eastwooda, Bena Afflecka, cxy Matta Damona i nic tylko cieszyć zmysły ich talentami rozlewającymi się na kolejne stanowiska, ale częściej jednak okazuje się że lepiej by było, gdyby osoba od udawania przed kamerą kogoś kim nie jest, po prostu dalej robiła swoje i nie twierdziła, że o reżyserii wie wszystko, bo przecież pracuje z reżyserem. Talentu nie nabiera się przez osmozę. Reżyser, scenarzysta i gwiazda dzisiejszego widowiska, Jerome Commandeur sprawia wrażenie całkiem sympatycznego faceta, ale czy to samo można powiedzieć o jego filmie?

Vincent Peltier (Commandeur) od zawsze wiedział kim chce być w życiu – pracownikiem budżetówki. Praca lekka, pełna bonusów, dodatków, trzynastek, okazji do przyjmowania dobrowolnie rozdawanych prezentów od obywateli (nie łapówek!), do kompletu ciesząca się szacunkiem wszystkich dookoła. W swoim otoczeniu Vicnent jest niemal bogiem. Ma zapatrzoną w niego dziewczynę, równie zakochanych w nim jej rodziców, ale i tak miłością jego życia pozostaje jego własna mamusia. Przyniesie śniadanko do łóżka, wyprasuje koszulę, zabierze swojego na oko czterdziestoletniego synka na lody. Tak, życie jest dobre dla Vincenta. Przynajmniej do momentu, w którym pewien polityk zapowiada cięcia etatów w urzędach, bo połowa pracowników i tak nic tam przecież nie robi. Nasz bohater dostaje propozycję – czternaście tysięcy odprawy, albo przeniesienie na stanowisko, którego nikt inny nie chciał – a ponieważ budżetówka to całe jego życie, postanawia się nie poddawać. Od tego momentu jego życie z miesiąca na miesiąc będzie stawać się coraz bardziej zwariowane.

Cały film opatrzony jest narracją Vincenta opowiadającego Indianom swoje życie, a ponieważ po prostu musi zaprezentować się w jak najlepszym świetle, czasami zdarza mu się mówić rzeczy... niepasujące do wydarzeń na ekranie. Prosta zagrywka, ale wciąż bardzo skuteczna. Film ochoczo korzysta z niej w pierwszych minutach, kiedy widzimy jak Vincent dojeżdża do pracy, jak ciężko pracują wszyscy jego koledzy i koleżanki.

 „Pracownik miesiąca” to drugi film w reżyserii pana Commandeura i pierwszy przez niego napisany. Biorąc to pod uwagę wypada przyznać, że mogło być znacznie gorzej, co nie znaczy, że dostaliśmy świetny film. Widać, że zamysł był ciekawy – z jednej stronie pokazanie absurdów budżetówki, z drugiej zbudowanie historii transformacji głównego bohatera ze skupionego wyłącznie na czubku własnego nosa bufona, w osobę empatyczną, pragnącą rzeczywiście pomagać innym.

Natomiast obsadzenie w tym samym filmie oryginalnych Asterixa i Obelixa, ale nie napisanie im choćby jednej wspólnej sceny, powinno być karane grzywną... albo przeniesieniem chociaż. Na Grenlandię.

 

Piotrek Kamiński

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” PAŹDZIERNIK  2022 R.

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

W PĘTLI RYZYKA I FANTAZJI

03.10.2022

19.00

121 MIN

2

„LINGUI”

17.10.2022

19.00

119 MIN

3

DRIVE MY CAR

24.10.2022

19.00

179 MIN

4

„BOSCY”

31.10.2022

18.30

114 MIN

  

W PĘTLI RYZYKA I FANTAZJI

2021 BERLINALE

Nagroda Grand Prix Jury - Srebrny Niedźwiedź 

Najlepszy film Ryûsuke Hamaguchi

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Ryûsuke Hamaguchi

Scenariusz - Ryûsuke Hamaguchi

Zdjęcia - Yukiko Iioka

Scenografia - Masato Nunobe

Dźwięk - Akihiko Suzuki

 

Kotone Furukawa - Meiko

Ayumu Nakajima - Kazuaki

Hyunri - Tsugumi

Kiyohiko Shibukawa - Segawa

Katsuki Mori - Nao

Shouma Kai - Sasaki

Fusako Urabe - Moka

Aoba Kawai - Nana

O FILMIE

Rohmerowski z ducha, ale noszący wyraziste piętno stylu film Ryûsuke Hamaguchiego składa się z trzech nowel, z których każda krąży wokół kwestii przypadku. Fortuna – jak wiadomo – kołem się toczy i nie inaczej dzieje się w filmie Japończyka. Bohaterki "W pętli ryzyka i fantazji" wciąż powracają: do zakończonego romansu, błędu z przeszłości, miasteczka, w którym przeżyły pierwszą miłość. Ale to także podróż ku narastającemu poczuciu niesamowitości, bo film, który zaczyna się jak klasyczna obyczajowa historia, niespiesznie przesuwa się w stronę science fiction.

 

Trwa dobra passa szeroko rozumianego kina azjatyckiego. Rok 2020 należał do Bonga Joon-ho, którego "Parasite" otworzyło nowy rozdział w historii - po raz pierwszy podczas oscarowej gali za najlepszy film roku uznano film nieanglojęzyczny. Dziś prym wiedzie Ryûsuke Hamaguchi, reżyser z Japonii, którego dwa ostatnie tytuły w krótkim odstępie czasu trafiają do polskich kin. "Drive My Car", inspirowane opowiadaniem Harukiego Murakamiego, powalczy o cztery Oscary. Nagrodzone rok temu na Berlinale "W pętli ryzyka i fantazji" stało się dla jego twórcy przepustką do międzynarodowej sławy.

"W pętli ryzyka i fantazji" składa się z trzech odrębnych historii, które można w zasadzie sprowadzić do jednej kwestii, jednego motywu: opowieści o przypadkowości ludzkiego losu; o jednostce, której trajektorię życia wyznaczają cudowne i niefortunne zarazem zbiegi okoliczności. Wszystko to wygląda dosyć prosto: każda z nowel jest rozpisana na dwa lub trzy głosy, ciężar każdej opiera się na dialogach. To tekst, słowa, napędzają kino Hamaguchiego. Z długich, intymnych rozmów bohaterów, z wypowiedzianych mimochodem zdań, potrafi Japończyk zrobić będący wartością samą w sobie spektakl. To scenariopisarska liga mistrzów, przywodząca na myśl filmy Erica Rohmera

Ryûsuke Hamaguchi nie ukrywa, że stylistyka jednego z czołowych francuskich nowofalowców jest mu bliska - bez wątpienia bezpośrednim źródłem inspiracji był dla niego film "Paryskie rendez-vous" Rohmera z 1995 r., na który składały się trzy historie miłosne rozgrywające się we współczesnym Paryżu. Jedyne, co się zmieniło, to miejsce akcji, reszta pozostaje bez zmian. Są tu próby przepracowania pewnych emocji i stanów, rozliczenia z przeszłością, bohaterowie co chwila starają się weryfikować własne sądy i cele, odkrywają coś nowego o samych sobie. Intryga rozwija się niepozornie, a jednak osiąga misterność najlepszego tekstu scenicznego.

W pierwszej noweli chodzi o historię miłosną między mężczyzną a dwiema przyjaciółkami, otwiera ją rozmowa Meiko z Tsugumi. Ta druga właśnie kogoś poznała, twierdzi, że zakochała się od pierwszego wejrzenia. Meiko orientuje się, że przyjaciółka spotyka się z jej dawnym ukochanym. Postanawia odwiedzić go w biurze. Dochodzi do spotkania po latach, wzajemne pretensje i oskarżenia - dotąd skrzętnie skrywane - wychodzą na jaw. Hamaguchi jednak jak mało kto umie poruszać się między sferami różnych emocji. Złość ustępuje w pewnym momencie gestom czułym, pełnym współczucia i przebaczenia.

Kolejne historie kondensują równie skrajne uczucia i stany emocjonalne, zmierzają tym samym w rejony zupełnie nieoczywiste. Najciekawiej wypada druga nowela - o spotkaniu w gabinecie profesora literaturoznawstwa, który oblał jednego ze swoich studentów. Zamiast ucznia, pojawia się tam jego kochanka, która ma uwieść wykładowcę i skompromitować go w środowisku naukowym. Hamaguchi bez przerwy buduje i podtrzymuje seksualne napięcie między bohaterami, aż nagle układ wywraca się na nice, w finale ma on kierunek odwrotny do tego, w którym zmierzał - profesor nie daje się podejść, a erotyczne gierki zamieniają się w opowieść o potrzebie bliskości i wyrażenia tłumionych emocji.Małe wielkie kino

Na koniec Hamaguchi snuje lekką i finezyjną, a przy tym chyba najbardziej subtelną i ambiwalentną z dotychczasowych opowieści. Bohaterką jest Moka, która przyjeżdża na spotkanie klasowe po latach i próbuje odszukać szkolną miłość. Szkopuł jednak w tym, że omyłkowo bierze nieznajomą kobietę za dawną ukochaną i trafia do jej domu. Budzi to oczywiście zdziwienie, lekkie rozczarowanie, ale konkluzja nie jest bynajmniej deprymująca. Z nutką optymizmu Hamaguchi ukazuje moment zakłopotania, niezręczność sytuacji, która pozwoli bohaterce doświadczyć możliwości zmiany - odnieść się do swoich doświadczeń i właściwie je przepracować.

Hamaguchi uwielbia zaskakujące zbiegi okoliczności, niespodziewane przecięcia losów i przypadkowe spotkania przydarzające się ludziom. To właśnie one urastają do rangi wydarzeń ważniejszych i ciekawszych niż dramatyczne zwroty akcji i sztucznie pompowane tragedie. Naturalną przestrzenią są dla niego kameralne i rohmerowskie z ducha opowieści o tym, jakie ludzie wybierają sposoby, by ze swoim życiem się oswoić i odnaleźć w nim sens. "W pętli ryzyka i fantazji" to małe wielkie kino, które porusza do głębi.

 

Mateusz Demski – Interia Film



„LINGUI”

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Mahamat-Saleh Haroun

Scenariusz -Mahamat-Saleh Haroun

Zdjęcia - Mathieu Giombini

Muzyka - Wasis Diop

Montaż - Marie-Hélène Dozo

Dźwięk - Corinna Fleig

 

Achouackh A. Souleymane - Amina

Rihane Khalil Alio - Maria

Youssouf Djaoro - Brahim

Briya Gomdigue - Fanta

Saleh Sambo - Imam

Hadje Fatime N'Goua - Położna

Hamid Khayar - Dr Adoum

O FILMIE:

Amina mieszka na rozpalonych słońcem przedmieściach stolicy Czadu, Ndżameny, gdzie samotnie wychowuje piętnastoletnią Marię. Każdy dzień jest walką o to, by los córki był lepszy od tego, który stał się udziałem jej matki, ciężko pracującej na kruchą stabilizację. Ale jeden dzień i jedna wiadomość wystarczą, by świat bohaterek Lingui runął jak domek z kart. Maria jest w ciąży i chce ją usunąć. W kraju, w którym aborcja jest zarówno grzechem, jak i przestępstwem, pomoc zrozpaczonej nastolatce niesie ze sobą ogromne ryzyko. Czy Amina zdecyduje się na walkę, która z góry wydaje się przegrana?

 

Istnieje wiele sposobów na jakie filmowcy podchodzą do tematu aborcji, można tworzyć propagandę anty-choice (Nieplanowane, October Baby), stawiać pokazanie ambiwalencji i różnych stanowisk (Where Are My Children?) lub kliniczne przedstawienie okoliczności zabiegu (Nigdy, rzadko, czasem, zawsze; 24 tygodnie). Prawdopodobnie jednak najbardziej poruszającą i przekładającą się na artystyczną jakość, drogą jest skupienie na siostrzeństwie. Kobiecej wspólnocie wzajemnego zrozumienia i wsparcia wbrew światu, prawu i przeciwnościom. To właśnie taka myśl przewodnia przyświecała formacyjnym dla rumuńskiej Nowej Fali 4 miesiącom, 3 tygodniom i 2 dniom Cristiana Mungiu i to ona jest także spiritus movement w Lingui.

Mahamat-Saleh Haroun to twórca niezwykle doświadczony, który nikomu nie musi już nic udowadniać. Jeszcze w latach 90. po ukończeniu studiów reżyserskich w Paryżu zrozumiał, że może być jednym z wielu francuskich filmowców, albo ikoną i największym promotorem swojej ojczyzny. Jego kino ma kilka cech charakterystycznych, z czego prawdopodobnie najważniejszą jest odejście od jakiejkolwiek egzotyzacji Czadu, odrzucenie pokusy podkreślania społecznych i ekonomicznych problemów trapiących ten ubogi kraj. Zamiast pornografizowania Trzeciego Świata, tak powszechnego w finansowanych francuskie fundusze festiwalowych filmach środka, tu w centrum są ludzie, ich problemy, ale i przyziemne przyjemności. Wszak jeśli jesteś ubogą czadyjską nastolatką w ciąży jeszcze nie znaczy, że nie możesz się pogibać do rapsów na Spotify, czy pójść na imprezę nad basenem organizowaną przez bogatszą koleżankę ze szkoły.

 

Problematyka poruszana w Lingui jest ze wszech miar uniwersalna, a przy tym wpisana w społeczno-kulturowy kontekst Czadu. Niespodziewana ciąża nieletniej córki spada na samotną matkę (napiętnowaną przez rodzinę i społeczeństwo za brak męża) jak grom z jasnego nieba. Amina (wspaniała kreacja Achouackh Abakar), która do tej pory szukała pocieszenia w islamie nagle znów zdana jest na siebie, niezwykle nachalny imam niezależnie od obietnic wsparcia w tej konkretnej sprawie może wszak tylko zaszkodzić. Zabieg w nielegalnej klinice jest bardzo drogi, co innego chałupnicze metody miejscowej akuszerki, ale nie ma zapewne nic straszniejszego od domowej aborcji, dodatkowo prawny zakaz zabiegu, nieżyczliwe języki religijnych (gdy im wygodnie) i mizoginistycznych mężczyzn. Jak głosi tagline Czarnej Wdowy: „Takie czasy, nie ma lekko”.

Ale tu na pomoc widzowi, który mógłby nie przetrwać skumulowanej dawki ludzkiego cierpienia przychodzi wspomniane już wcześniej siostrzeństwo. Bo ponad wszystko Lingui nie jest filmem o tym, że kobietom w Czadzie jest ciężko, to wiedzą wszyscy i bez oglądania. To niezwykle budujący obraz kobiecej solidarności, wzajemnego wsparcia, nadziei na lepszy świat i porozumienie, które zawsze może nadejść. Chociaż podobnie jak chociażby w Nigdy, rzadko, czasem, zawsze Elizy Hittman tu też mamy dość sztywny podział na dobre i sympatyczne kobiety, którym kibicujemy i mężczyzn dzielących się na gwałcicieli, przemocowców i zwyczajnych szaleńców, tu zdaje się to być nieporównywalnie bardziej organiczne i scenariuszowo bardziej wiarygodnie zniuansowane niż u Amerykanki.

Na wyższy poziom artystycznego sukcesu Lingui wniesione zostaje za sprawą wspaniałej oprawy wizualnej. Młody francuski operator Mathieu Giombini, który zaczynał na planach filmów Ozona (Ricky i Czas, który pozostał) a z Harounem współpracuje od 2016 roku (kręcił dokument Hissein Habré, a Chadian Tragedy oraz Jesień we Francji) pokazuje tu wybitny talent do tworzenia malarskich kadrów – Lingui to idealny przykład zdania „every frame is a picture”. Nie jest to jednak tania pocztówkowość i kręcenie plenerów w złotej godzinie, niczym w Nomadland, a prawdziwy koncert kooperacji kadrowania, zmieniania obiektywów, gry światłem i kolorami. Te drugie są uzupełniane przez wspaniałe i często zmieniające się zależnie od sytuacji kostiumy, których dobór przez bohaterki staje się dodatkowym środkiem wyrazu ich aktualnego stanu psychicznego, emocji i planów. W tej wizualnej uczcie można wybaczyć nawet pewne nieco już zgrane zabiegi, takie jak cytowanie wizualne Ofelii Johna Everetta Millaisa.

W Lingui Haroun po raz kolejny pokazuje, że swoiste kinowe fusion europejskich rozwiązań kina gatunkowego i społecznego z afrykańską kulturą daje wspaniałe efekty. To film oparty o uniwersalne emocje i przeżycia dotykające kobiety pod każdą szerokością geograficzną, a przy tym spełniony artystycznie i konceptualnie. Widz ani przez chwilę nie jest tu szantażowany, wręcz przeciwnie – nawet w dramatycznych momentach reżyser stara się zmniejszać napięcie. Czy to najlepsza produkcja poruszająca temat aborcji, od 4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni? Nie wykluczam

Marcin Prymas – Pełna Sala 

 

 DRIVE MY CAR

2022 OSCARY

Oscar - Najlepszy pełnometrażowy film międzynarodowy

2021 CANNES

Złota Palma - Najlepszy scenariusz Ryûsuke HamaguchiTakamasa Oe

Nagroda Francuskiego Kina Artystycznego (AFCAE) - Najlepszy film Ryûsuke Hamaguchi

Nagroda Jury Ekumenicznego - Nagroda główna Ryûsuke Hamaguchi

Nagroda Międzynarodowej Federacji Krytyki Filmowej (FIPRESCI) - Nagroda konkursowa Ryûsuke Hamaguchi

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Ryûsuke Hamaguchi

Scenariusz - Ryûsuke Hamaguchi

Takamasa Oe

Zdjęcia - Hidetoshi Shinomiya

Muzyka - Eiko Ishibashi

Materiały do scenariusza

Haruki Murakami" Drive My Car"

Montaż - Azusa Yamazaki

Scenografia - Mami Kagamoto

Kostiumy - Haruki Koketsu

Dźwięk - Miki Nomura Kadoaki Izuta Jun-Yeong Go Renmei Izuta

Hidetoshi Nishijima - Yûsuke Kafuku

Tôko Miura - Misaki Watari

Reika Kirishima - Oto Kafuku, żona Yûsuke

Masaki Okada - Kôshi Takatsuki

Yoo-rim Park - Lee Yoon-a

Dae-Young Jin - Kon Yoon-su

Sonia Yuan - Janice Chang

 

O FILMIE

Yūsuke (Hidetoshi Nishijima) jest aktorem i reżyserem teatralnym, a jego żona, Oto (Reika Kirishima), telewizyjną scenarzystką, która lubi opowiadać historie także w łóżku – choć te scenariusze ocenzurowałaby każda stacja. Łącząca ich więź wydaje się głęboka – do momentu gdy Oto niespodziewanie umiera, pozostawiając po sobie wiele tajemnic. Pogrążony w smutku Yūsuke wyjeżdża do Hiroszimy, by tam reżyserować w teatrze „Wujaszka Wanię”, w którym główną rolę dostaje młody aktor, Kōji (Masaki Okada). Kōji znał Oto i zna odpowiedzi na dręczące męża pytania. Czy jednak Yūsuke zdobędzie się na konfrontację z mężczyzną, z którym być może zdradzała go żona? Jej obecność jest w pięknym, łagodnym, melancholijnym filmie stale wyczuwalna: Yūsuke puszcza bowiem w aucie kasety z czytanymi przez nią fragmentami „Wujaszka Wani”. Za kierownicą jego dopieszczonego Saaba siada wynajęta przez teatr szoferka, Misaki (Tōko Miura), której milczenie skrywa wspomnienie dawnej tragedii. Prowadzone przez nią auto staje się konfesjonałem dla wszystkich bohaterów, a poczynione w nim wyznania przyniosą nie tylko ulgę i spokój, ale także pozwolą stworzyć samotnikom nowe więzi.

 

Rok 2021 należał do Ryûsuke Hamaguchiego. Jego dwa najnowsze filmy „W pętli ryzyka i fantazji” i „Drive My Car” po nagrodach na Berlinale i w Cannes sąsiadują teraz w zestawieniach najlepszych filmów roku. Jakby tego było mało, autor zgarnął Złoty Glob za „Drive My Car” i prawdopodobnie sięgnie po Oskara. Dla znawców japońskiego kina i bywalców festiwali rozbłysk talentu Hamaguchiego nie był zaskoczeniem, ale wielu widzów dopiero teraz zapozna się z jego twórczością. Artysta ma już pokaźny dorobek, a „Drive My Car”, obok monumentalnego „Happy Hour” (2015), zalicza się do jego największych osiągnięć. Dzięki narracyjnej maestrii i głębi psychologicznej, prawie trzygodzinny seans filmu mija w mgnieniu oka.

Hamaguchi bierze na warsztat opowiadanie Harukiego Murakamiego ze zbioru „Mężczyźni bez kobiet”. Punktem wyjścia stają się losy małżeństwa Kafuku: Yûsuke, ceniony aktor i reżyser, żyje w pozornie idealnym związku z Oto, scenarzystką telewizyjną. Dwa lata po nagłej śmierci kobiety na zaproszenie jednego z teatrów bohater wyrusza do Hiroszimy, by wystawić tam „Wujaszka Wanię”. Na przesłuchaniach zjawia się młody aktor Kôji, który zdaniem Yûsuke miał romans z Oto. Próby zmierzenia się protagonisty z bolesną przeszłością i wątpliwościami co do miłości żony przeplatają się z wymagającymi przygotowaniami do spektaklu. Równolegle twórca rozwija wątek przyjaźni rodzącej się między głównym bohaterem i szoferką Misaki. Mimo początkowej niechęci, Yûsuke zgadza się, by wynajęta przez teatr dziewczyna codziennie podwoziła go z hotelu do miasta i kierowała jego czerwonym saabem.

„Drive My Car” szybko wysuwa na pierwszy plan motyw odgrywania ról. W sensie dosłownym pojawia się on w rozbudowanych sekwencjach, które obrazują kolejne etapy prac nad sceniczną adaptacją dramatu Czechowa. Hamaguchi najpierw śledzi głównego bohatera przesłuchującego aktorów z różnych krajów, następnie przygląda się próbom czytanym, a dopiero pod koniec przenosi nas na deski teatru. Intryguje go sam proces zgrywania się zespołu, którego członków dzieli nie tylko wiek i staż, ale i pochodzenie. Yûsuke zajmuje się bowiem teatrem wielojęzycznym: każdy aktor posługuje się w nim swoją rodzimą mową, co utrudnia mu porozumiewanie się z partnerami, a jednocześnie umożliwia skupienie na czysto emocjonalnych interakcjach. Myślenie o aktorskim fachu jako sztuce podporządkowanej słowu ustępuje tu miejsca idei wiarygodnego oddawania wewnętrznych stanów postaci, niezależnych od używanego języka. Wszyscy zdołają nauczyć się tekstu „Wujaszka Wani” na pamięć, lecz ożywienie go wymaga sugestywnej ekspresji uczuć, nie zaś myśli ubranych w zdania – przekonuje reżyser.

Na poziomie metaforycznym odgrywanie ról wiąże się z zachowaniem bohaterów i ich pogmatwanymi relacjami, które naznaczają tajemnice i niedopowiedzenia. Najlepiej ilustruje to małżeńska maskarada z pierwszej części „Drive My Car”. Autor krok po kroku odsłania drobne pęknięcia w długoletnim związku Yûsuke i Oto. Akty namiętności i czułości między kochankami tuszują prawdę o dzielącym ich dystansie, którego najdrastyczniejszym przejawem staje się zdrada. Jednak nawet gdy bohater nakrywa żonę w objęciach innego, nie reaguje gwałtownie, tylko po cichu wychodzi z mieszkania. Czeka na jej ruch, ale Oto dalej podtrzymuje iluzję normalności – może nie zamierza wcale ujawnić romansu? Szansę na otwartą rozmowę o problemach odbierze parze niespodziewana śmierć kobiety, na zawsze zatrzaskując ich związek w ramach gry pozorów.

 

Role podrażnionych i rywalizujących samców przypadają z kolei Yûsuke i Kôjiemu. Protagonista pragnie odkryć, jaki rodzaj więzi połączył młodego aktora z Oto, a ten – udowodnić bardziej doświadczonemu koledze swą artystyczną wartość. Kumulujące się w ich spotkaniach napięcie nigdy nie eksploduje, bo żaden nie chce odsłonić słabych punktów. Podszyte konfliktem dyskusje bohaterów wyraźnie eksponują kryzys współczesnej męskości, która nie znosi upokorzenia, odrzucenia i obnażania własnych emocji. Wnioski Hamaguchiego na temat psychicznej kondycji człowieka wydają się gorzkie: celowo unika on szczerości i stawania w prawdzie wobec siebie i innych. Woli udawać, mylić tropy i dusić się w kolejnych, niedopasowanych kreacjach.

Pesymistyczne spostrzeżenia przełamuje wątek kiełkującej powoli przyjaźni Yûsuke i Misaki. Bohaterów zbliża doświadczenie nieprzepracowanej traumy, która ma podłoże w śmierci najbliższych osób. Wspólna jazda samochodem, wyznaczająca harmonijny rytm filmu, daje im czas na skonfrontowanie się z demonami przeszłości i przebicie się przez grubą skorupę, którą odgrodzili się od świata. Szacunek, jaki dziewczyna zyskuje w oczach protagonisty, nienagannie obchodząc się z jego autem, pozwala na płynne przejście od zdawkowych do intymnych rozmów. Finalnie Yûsuke i Misaki zbudują na tyle silne zaufanie, by uwolnić przed sobą całą lawinę tłumionych emocji, zrzucić ciążący im bagaż egzystencjalny i przezwyciężyć poczucie winy, którym niesłusznie się obarczają. Hamaguchi koncentruje się na pokonywaniu traum indywidualnych, lecz w szerszym kontekście opowiada o traumie historycznej jako doświadczeniu formującym japońskie społeczeństwo. Symbolizuje ją Hiroszima, pamiętająca tragiczny okres wojny. Zagojenie ran przekazywanych z pokolenia na pokolenie jawi się więc jako jedyny sposób na zjednoczenie rozrywanej cierpieniem, zatomizowanej wspólnoty.

Reżyser podejmuje zagadnienia wagi ciężkiej, co czasem przekłada się na zbytnią deklaratywność i wzniosłość dialogów. Być może pokutuje tu materiał źródłowy, proza Murakamiego lubi bowiem podsuwać trącące banałem, pretensjonalne sentencje lub ocierać się o niepotrzebny patos, wywołujący zmieszanie. Małe niedociągnięcia szczęśliwie nie przesądzają o artystycznej świeżości i wielowymiarowości „Drive My Car”. Autor jak zwykle kreśli zamaszyste portrety bohaterów i broni się precyzyjnym rozkładaniem emocjonalnych akcentów. Jeśli dodamy do tego mistrzowskie panowanie nad tempem narracji, a także wyrafinowaną konstrukcję fabularną, otrzymamy dzieło całkowicie spełnione. Hamaguchi nie mógł sobie wystawić lepszego świadectwa twórczej dojrzałości.

WOJCIECH TUTAJ - Kino nr 3/2022

 

 „BOSCY”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Mariano Cohn

Gastón Duprat

Scenariusz - Mariano Cohn,

Gastón Duprat,

Andrés Duprat

Zdjęcia - Arnau Valls Colomer

Montaż - Alberto del Campo

Scenografia - Alain Bainée

Kostiumy - Wanda Morales

Dźwięk - Aitor Berenguer, Alberto Ovejero, Eduardo Castro

Penélope Cruz - Lola Cuevas

Antonio Banderas - Félix Rivero

Oscar Martínez - Iván Torres

José Luis Gómez - Humberto Suárez

Manolo Solo - Matías

Nagore Aranburu - Julia

Irene Escolar - Diana Suárez

Pilar Castro - Violeta

 

O FILMIE

Ekscentryczny milioner postanawia stworzyć film, dzięki któremu zapisze się w historii. Aby tego dokonać, sięga po najlepszych z najlepszych. Na fotelu reżysera zasiada więc równie słynna co kontrowersyjna Lola Cuevas (Penélope Cruz), która do głównych ról w filmie angażuje prawdziwe legendy w swoim fachu. Jej wybór pada na hollywoodzkiego amanta Félixa Rivero (Antonio Banderas) oraz ikonę teatru Ivána Torresa (Oscar Martínez). Problem w tym, że obaj panowie, choć w swoich kategoriach osiągnęli i zdobyli już wszystko, cierpią na przerost ego i delikatnie mówiąc, nieszczególnie za sobą przepadają. Żeby sprostać zaskakującym pomysłom Loli, aktorzy z najwyższej półki będą musieli znaleźć jednak wspólny język i zmierzyć się z dziedzictwem własnych karier. Pytanie tylko, kto z nich pozostanie na placu boju, kiedy po raz pierwszy wybrzmi słynne: „Kamera i… akcja!”?

Bogaty biznesmen w dniu swoich okrągłych urodzin zdaje sobie sprawę, że gdy zejdzie z tego świata, nic tak naprawdę po nim nie zostanie. Ludzie szybko o nim zapomną, a ci co jakimś cudem go zapamiętają, nie będą o nim raczej dobrze mówić. Postanawia to zmienić. Początkowo wpada na pomysł, że ufunduje most swojego imienia. Czyli budowlę, która przetrwa lata, a może nawet wieki. Jednak po chwili jego ego bierze górę nad rozumem i wpada na inny pomysł. Wyprodukuje jeden z najwspanialszych filmów, który zgarnie największe światowe nagrody i tym sposobem stanie się nieśmiertelny. Jego pojmowanie biznesu filmowego jest proste i jak widać bardzo podobne do tego, jakie mają nasi rodzimi politycy. Wystarczy kupić prawa do jakiejś głośnej książki, najlepiej jakby zdobyła jakaś ważną literacką nagrodę, do tego zatrudnić jednego z najlepszych reżyserów i rozpoznawalnych, utalentowanych aktorów. Gdy taka drużyna zostanie skompletowana, film po prostu musi okazać się sukcesem. Według niego nie ma innej możliwości. A, że jest producentem tego wiekopomnego dzieła, to najlepiej jakby jedną z ważnych ról zagrała także jego córka. No bo dlaczego nie. Pan płaci, pan wymaga.

Boscy to świetnie napisana satyra na współczesne środowisko filmowe. Reżyserka Lola (Penélope Cruz) jest w pełni skupiona na swojej wizji artystycznej filmu. Nic jej nie powstrzyma, by dopiąć swego. Aktorzy są dla niej nie partnerami w realizacji produkcji, ale narzędziami. Mają robić to, co ona im każe i tak jak im każe. Nie ma tu miejsca na dyskusje, improwizację czy wprowadzanie własnych pomysłów. Każdy, kto zgadza się na prace z nią, musi schować swoje ego do kieszeni i pokornie wykonywać wszystkie powierzone zadania. A dla Felixa (Antonio Banderas) rozchwytywanej gwiazdy światowego kina komercyjnego i Ivana (Oscar Martinez) uznanego aktora kina artystycznego będzie to nie lada wyzwanie. Panowie od pierwszych minut zaczynają ze sobą konkurować o to, kto jest lepszym aktorem i ma doskonalszy warsztat. Obaj uważają się za gwiazdy tej produkcji i starają się umniejszyć zasługi partnera. I nie jest to problem, któremu ktokolwiek może zaradzić. Banderas twierdzi, że duża część zachowań, które widzimy na ekranie została zaczerpnięta z życia i nie są wymysłem ani scenarzystów, ani aktorów, którzy podobno też mieli duży wkład w zachowania bohaterów. Może dlatego Competencia oficial tak dobrze się ogląda, ponieważ od pierwszych minut czujemy pewną niewymuszoną szczerość tego filmu. On nie stara się ośmieszyć przemysłu filmowego, a jedynie stawia przed nim lustro, mówiąc „tacy czasami jesteście”. Obrywa się tu bowiem wszystkim: producentom, aktorom, reżyserom, ludziom chcącym się ogrzać w blasku aktorów podczas bankietów czy nawet dziennikarzom podczas festiwalu. Każda grupa dostaje po równo.

Film powstawał w pandemii, co widać można zaliczyć na plus, ponieważ produkcja musiała szukać pewnych rozwiązań, które bronią się pod względem fabuły. Praktycznie cała akcja dzieje się w ogromnej nowoczesnej willi wynajętej przez producenta, w której nasza obsada odcięta od całego świata przygotowuje się do filmu. W dość specyficzny i dziwaczny sposób ćwiczy kwestie. Wielkie puste pomieszczenia dodają pewnego charakteru, podbijając atmosferę ciężkich przygotowań. Nie ma tutaj niczego, co mogłoby naszych bohaterów rozpraszać, wiec są oni skupieni na sobie w 100%. Choć trzeba przyznać, że te próby bardzo często przypominają wymyślne tortury.

Cały ciężar filmu spoczywa tu na barkach Antonio Banderasa i Oscara Martineza, których konflikt niesie fabułę i cały czas dostarcza nam powodów do śmiechu. Wydaje mi się, że dzieje się tak dlatego, że obaj panowie zgodzili się również na pewną satyrę samych siebie. I tak postać grana przez Banderasa musi przyjąć na klatę stwierdzenie, że jest „hiszpańskojęzycznym aktorem grającym w amerykańskich produkcjach tylko po to, by dodać im pewnego europejskiego kolorytu”. Jak nietrudno się domyślić, jest to przytyk do kariery Antonio, jaką robił swojego czasu za oceanem. I takich autoironii w wykonaniu aktorów jest w tej produkcji więcej. Autorzy scenariusza pokazują, że dla naszych bohaterów, a co za tym idzie dla całego środowiska, nie liczą się już filmy, jakie tworzą, tylko nagrody, jakie za nie dostają i poklask społeczeństwa. Chcą być przez wszystkich uwielbiani. Pod tym względem nie różnią się w niczym od producenta, od którego cała ta historia się zaczęło

Również Penelope Cruz dostarcza nam świetną kreację jako reżyserka Lola. Jej oryginalny sposób pracy bywa komiczny, ale często pokazuje, że dzięki niemu można osiągnąć zamierzony cel. Choć te metody są często bardzo drastyczne.

Competencia oficial prowokuje do myślenia i bawi zarazem. Kiedyś podobnego zabiegu z satyrą na środowisko filmowe próbował w Polsce Juliusz Machulski, kręcąc Superprodukcję. Jednak jego produkcja była zbytnio hermetyczna i trafiała jedynie do przedstawicieli branży filmowej. Historia napisana i wyreżyserowana przez Mariano Cohna i Gastona Duprata jest bardziej uniwersalna, a przez to w mojej ocenie lepsza.

Dawid Muszyński – NA Ekranie

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” WRZESIEŃ  2022 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„NA CHWILĘ, NA ZAWSZE”

05.09.2022

19.00

105 MIN

2

„SONATA”

12.09.2022

19.00

118 MIN

3

„INNI  LUDZIE”

19.09.2022

19.00

106 MIN

4

„CICHA  ZIEMIA”

26.09.2022

19.00

113 MIN

 

„NA CHWILĘ, NA ZAWSZE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Piotr Trzaskalski

Scenariusz - Paweł Domagała,

Mirella Zaradkiewicz,

Magdalena Wiśniewolska

Zdjęcia - Witold Płóciennik

Muzyka - Łukasz Borowiecki

Montaż - Adam Kwiatek

Scenografia - Radosław Zielonka

Kostiumy - Zofia Komasa

Dźwięk - Jarosław Bajdowski,

                Grzegorz Kucharski

 

Martyna Byczkowska - Pola

Paweł Domagała - Borys

Ireneusz Czop - Ojciec Poli

Olaf Lubaszenko - Dyrektor ośrodka

Kinga Preis - Matka Candy

Tomasz Włosok - Eryk

 

 

O FILMIE:

Pola (Martyna Byczkowska) jest u szczytu popularności – w wieku zaledwie 22 lat wypełnia sale na swoich koncertach i odnosi ogromne sukcesy w branży muzycznej. Pewnego dnia, po jednym ze swoich występów, dziewczyna pod wpływem alkoholu doprowadza do wypadku samochodowego. Aby wyciszyć sprawę, ojciec (Ireneusz Czop), a zarazem menadżer gwiazdy umieszcza ją w ośrodku terapii i leczenia uzależnień, gdzie piosenkarka zostaje zmuszona do pracy społecznej. Wkrótce poznaje tam Borysa (Paweł Domagała) – charyzmatycznego instruktora, słynącego z niekonwencjonalnych metod pracy. On również był kiedyś popularnym muzykiem, ale wpadł w pułapki wczesnej sławy. Mimo początkowej nieufności, para zbliża się do siebie dzięki wspólnej muzycznej pasji. Niestety na drodze rodzącego się uczucia stają skrywane tajemnice z przeszłości Borysa i wisząca na włosku kariera Poli. Czy dla dwójki osób, które tak wiele dzieli, jest szansa na szczęście i prawdziwą miłość?

 

Najpierw jest banał o rysie na szkle. Łzy w bladym świetle jarzeniówki, potem makijaż, barwy ochronne, no i koncert, w trakcie którego supergwiazda Pola (Martyna Byczkowska) niby spala się na scenie, ale tak naprawdę jest gdzie indziej, poza swoim ciałem, w jakiejś otchłani. Dalej już z górki: imprezka, alkohol, narkotyki, przejażdżka samochodem i brzemienny w skutkach wypadek. Ojciec i zarazem menadżer dziewczyny umieszcza ją w ośrodku leczenia uzależnień, z pomocą rusza terapeuta o pokomplikowanym życiorysie (Paweł Domagała), a my możemy odetchnąć z ulgą – opowieść o dziewczynie, która musi sobie wybaczyć, to znacznie ciekawsze kino niż sugerowałaby początkowa relacja z Babilonu. 

Dziewczyna z mikrofonem, facet z gitarą, destrukcyjne nałogi, sztuka jako azyl i odpowiedź… Najłatwiej byłoby ometkować nowy film Piotra Trzaskalskiego czymś w rodzaju polskiego "Sound of Metal" skrzyżowanego z polskim "Once", co, umówmy się, brzmi jak obietnica łamania kołem. Na szczęście reżyser "Mojego roweru" i "Ediego" wciąż mówi własnym głosem, a przewrotny scenariusz pióra Domagały, Mirelli Zaradkiewicz i Magdaleny Wiśniewolskiej wydaje się dla niego stworzony: wszelkie proste opozycje (miasto – prowincja, symularkum show-biznesu – "prawdziwy świat", gitara akustyczna – autotune) oraz wątpliwa dbałość o środowiskowy detal działają w służbie uniwersalnej historii. Lubię ten rodzaj kina, jest odzwierciedleniem najciekawszej międzyludzkiej dynamiki – wzajemnego zdzierania z siebie kolejnych pancerzy, odkrywania, że czyjeś emocje, motywacje, obsesje i lęki są w gruncie rzeczy skomplikowane. 

Scenariopisarski tercet też zaczyna od radzieckiego typażu, podrzuca nam cynicznego menago, surowego, acz sprawiedliwego dyrektora, skrywającą wrażliwe wnętrze twardzielkę i milczącego mędrca. Z czasem jednak okazuje się, że ogry mają warstwy, a emocjonalny pejzaż filmu staje się coraz barwniejszy. Trzaskalski potrafi znaleźć poezję w misce z krupnikiem, umie zamienić kulminację alkoholowej eskapady w oniryczną miniaturę o samotności (w czym zresztą pomaga mu kapitalne wyczucie przestrzeni oraz piękne zdjęcia surowej przyrody autorstwa Witolda Płociennika), wie też, że pewne rzeczy trzeba zostawić między słowami. Nie ma jednak w jego strategii jakiejś artystowskiej pozy, moralistycznego zacięcia, reżyser nie próbuje ustrzelić rykoszetem mediów społecznościowych i "tych dzisiejszych czasów". Gatunek lajtowego dramatu o drugiej szansie i emocjonalnej reedukacji traktuje z szacunkiem, nie uszlachetnia go na siłę. 

Mając to wszystko na względzie, jestem natomiast nieco skonfundowany językiem jego kina. Jeśli chodzi o ton, konwencję i nastrój, "Na chwilę, na zawsze" fruwa po całej skali. Sekwencja fotogenicznego upadku Poli to jakiś vegański Gaspar Noe, jej pierwsze dni w ośrodku przypominają horror o nawiedzonym domu, potem mamy sceny egzystencjalnej gehenny a'la południowoamerykański minimalizm. Wizualnym leitmotivem są zaś ujęcia z tzw. snorricamu, czyli kamery przytroczonej na stelażu do klatki piersiowej bohaterki, która "unieruchamia" ją w centrum kadru i w trakcie nienaturalnego ruchu zniekształca kontury pędzącego wokół niej świata. To ciekawy zabieg i zazwyczaj ilustruje wszelkie stany "klaustrofobii ducha", uwięzienia we własnym ciele albo życia spętanego jakimś społecznym gorsetem. Tutaj jednak ilustruje zbyt dużo, i zbyt często, od niespodziewanej pobudki w środku nocy po kaca stulecia.  

Jako wielki fan opowieści, w których sytuacja A prowadzi do sytuacji B, ich konsekwencje dają sytuację C, tkwię w masochistycznej relacji z polskim kinem. I po prostu lubię, gdy wszystko ma swój fabularny, intelektualny i emocjonalny sens – nawet jeśli nikt nie sprzedaje mi tego w oscarowym stylu. Film Trzaskalskiego nie zostanie z Wami na zawsze, ale też nie wyparuje z głowy na chwilę po seansie. Jest dość rzadkim dowodem na to, że potrzeby opowiedzenia jakiejś historii – podobnie zresztą jak pasji do opowiadania – nie da się zamarkować. W tych dzisiejszych czasach to chyba coś bezcennego.

Michał Walkiewicz - FILMWEB

 

SONATA

2021-  Złote Lwy  Nagroda Publiczności - Zdobywca Bartosz Blaschke

2021-  Złote Lwy  Nagrody Indywidualne - Najlepszy debiut aktorski Michał Sikorski

2022- Orzeł - Najlepszy dźwięk Artur Kuczkowski, Tomasz Sikora

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Bartosz Blaschke Scenariusz - Bartosz Blaschke

Zdjęcia - Tomasz Augustynek

Muzyka - Krzysztof A. Janczak

Montaż- Robert Piechnik

Scenografia - Alicja Kazimierczak

Kostiumy - Emilia Czartoryska

Dźwięk - Tomasz Sikora

                        Artur Kuczkowski

Michał Sikorski - Grzegorz Płonka

Małgorzata Foremniak - Małgorzata Płonka

Łukasz Simlat - Łukasz Płonka

Konrad Kąkol - Michał Płonka

Jerzy Stuhr - Henryk Skarżyński

Irena Melcer - Justyna

Lech Dyblik - Juras

 

O FILMIE

Film opowiada prawdziwą historię Grzegorza Płonki, wybitnie utalentowanego, niepełnosprawnego pianisty, zwanego "Beethovenem z Murzasichla" (niewielkiej wsi na południu Polski, gdzie ponad trzydzieści lat temu artysta przyszedł na świat). Grzegorz od dzieciństwa ma problemy w komunikowaniu się z otoczeniem. Diagnoza lekarska wskazuje na autyzm, ale okazuje się błędna. Kiedy chłopiec ma kilkanaście lat, wychodzi na jaw, że faktyczną przyczyną jego trudności w nawiązywaniu kontaktów z innymi ludźmi jest niedosłuch. Dzięki aparatowi słuchowemu Grzegorz zyskuje wreszcie dostęp do świata dźwięków. Zakochuje się w muzyce, zwłaszcza w twórczości głuchego geniusza – Ludwiga van Beethovena, a szczególnym upodobaniem obdarza "Sonatę Księżycową". Marzy o tym, by zostać pianistą i wystąpić na koncercie w filharmonii. Nikt jednak nie wierzy, że marzenie niedosłyszącego chłopaka, nawet przy zastosowaniu aparatury wspomagającej narząd słuchu, może się spełnić. Nikt… poza samym Grzegorzem Płonką i jego najbliższymi.

Sonata w reżyserii debiutującego Bartosza Blaschke to film dostarczający ogromną ilość emocji i filmowych wrażeń. Trudno o lepsze przywitanie się reżysera z widownią w pełnym metrażu

Sonata księżycowa stworzona przez Ludwiga van Beethovena to oczywiście utwór wybitny, który wybrzmiewając ze słuchawek, głośników komputera czy z dużego ekranu robi zawsze niesamowite wrażenie. Inaczej jednak dzieło Beethovena odbierane jest przez Grzegorza Płonkę, niesamowitego człowieka, u którego przez wiele lat lekarze diagnozowali autyzm. Leczony w nieodpowiedni sposób miał problemy z nawiązywaniem kontaktu z innymi, wyrażaniem swoich emocji i wypowiadaniem słów. Po latach okazało się, że Grzegorz tak naprawdę cierpi na niedosłuch, a dzięki aparatowi słuchowemu wreszcie mógł usłyszeć głos swój, swoich rodziców i dźwięki wydawane przez fortepian. 

Grzesiek (Michal Sikorski) zakochał się w muzyce i jego wielkim marzeniem było zostać pianistą i wystąpić w filharmonii. Jego droga do realizacji tego celu okupiona jest jednak wysiłkiem, ciągłą walką o zdobywanie nieosiągalnego. W pewnym momencie bohater decyduje się na ryzykowny zabieg wszczepienia implantu, który umożliwi mu lepsze funkcjonowanie i naukę w szkole muzycznej. Istnieje jednak ryzyko, że straci słuch całkowicie. Jego odwaga i determinacja są bardzo atrakcyjnymi aspektami filmowego rzemiosła, można stworzyć w oparciu o taką postać obraz poruszający, będący emocjonalną bombą, która zaangażuje widza od początku do końca. Reżyser Bartosz Blaschke unika jednak klisz, tanich emocji i ani na moment nie uderza w fałszywe nuty. W Sonacie nie oglądamy litowania się nad głównym bohaterem; mimo że jest osobą z niepełnosprawnością, traktowany jest na równych zasadach zarówno jako człowiek, jak i bohater filmu skierowanego do szerszej publiki. Nawet jego rodzice – Łukasz (Łukasz Simlat) i Małgosia (Malgorzata Foremniak) pokazują swoje specyficzne podejście do życia, co poniekąd wynika z ich traumatycznego doświadczenia z przeszłości.

Wybór Foremniak i Simlata do ról rodziców to strzał w dziesiątkę nie tylko przez podobieństwa wizualne i zbieżność imion, ale zwyczajnie scenariusz pozwala im na odgrywanie zróżnicowanych emocji. Szczególnie imponuje gra Małgorzaty Foremniak, która przypominała mi trochę kreację nagrodzonej Oscarem Allison Janney z filmu Jestem najlepsza. Ja, Tonya i wcale nie przez pryzmat wielkich okularów. Może zabrzmi to górnolotnie, ale to kolejny dowód na to, że w Polsce bardzo często szufladkujemy aktorów i nie zawsze producenci i reżyserzy mają odwagę do wychodzenia naprzeciw oczekiwaniom. Podobnie jest w przypadku Simlata, choć akurat ten aktor nie narzeka na brak ról innych niż komediowe, ale tworzą wspólnie rodziców będących jednocześnie na granicy wytrzymałości, świetnie czujących się w momentach dramatycznych, jak i właśnie humorystycznych. Głośny i szczery śmiech wydobywa się z wielu scen, jak wtedy gdy Małgosia pokazuje Grześkowi, o co chodzi z ludzkimi genitaliami, lub gdy Łukasz wykrzykuje w górach popularne w Polsce słowo na „k”, aby niosło się echem. Tego jest znacznie więcej, dzięki kapitalnym dialogom i umiejętnemu lawirowaniu między dramatem i komedią. To buduje seans i zbliża nas do bohaterów. Nie jest przecież w życiu tak, że jesteśmy zawsze smutni albo zawsze weseli. Sonata Blaschka świetnie się w to wpisuje. 

Jednak cały film mógłby wylądować w koszu, gdyby nie główna rola. Wcielenie się w rolę osoby z niepełnosprawnością zawsze obarczone jest ryzykiem, a mówimy tu dodatkowo o dość młodym chłopaku, co wymaga równie młodego aktora. Gdyby nie była to rola wiarygodna, gdyby dawało się odczuć sztuczność, widzowie odbiliby się od filmu. Jednak twórcom udało się znaleźć Michała Sikorskiego. Jest niebywały i trudno opisać jego performance słowami, to trzeba zobaczyć w kinie, bo zasługuje na wszystkie możliwe nagrody. Kapitalnie wypada też drugi plan z Jerzym Stuhrem jako lekarzem operującym Grzegorza, a także Lechem Dyblikiem. Zwłaszcza ten drugi wypada fenomenalnie jako pierwszy nauczyciel muzyki Grzegorza. Jego drobne poświęcenia, operowanie prostym językiem w nauce chłopca dodaje autentyczności, emocjonuje i bawi. 

Miałem przyjemność oglądać Sonatę niedaleko bohatera filmu, prawdziwego Grzegorza Płonki. Obserwowanie dodatkowo jego reakcji, uśmiechu i emocji wypisanych na twarzy, było nieprawdopodobnym dla mnie doświadczeniem. Przełożyło się to na sam film, ale to przede wszystkim zasługa aktorów i reżysera. Jest to produkcja świetna nawet w oderwaniu od przenoszenia na ekran historii prawdziwej rodziny. Blaschke zadbał o przyjemny feeling, radość przemieszaną ze smutkiem, co przykleja nasze oczy do ekranu od pierwszej do ostatniej minuty. Sonata jest przy tym autentyczna, nie ma tutaj tanich chwytów, wyciskania łez i pokazuje życie bardzo przy ziemi, co daje nam szansę wejścia do domu Płonków i pobycia z nimi. Może niektóre wątki z życia Grzegorza lub sytuacje są potraktowane skrótowo, odhaczane lub odbębniane, co szczególnie widać w drugim akcie, ale to nic. To przykład ogromnej jakości polskiego kina, także pod względem technicznym. Jeśli chodzi o udźwiękowienie, nie wypada wcale gorzej od Sound of Metal, a to naprawdę duża rekomendacja.

Michał Kujawiński – Na Ekranie

 

 „INNI LUDZIE

2021Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni

Nagroda Specjalna - Nagroda Onetu: Odkrycie Festiwalu Aleksandra Terpińska

Nagrody Indywidualne - Najlepszy debiut reżyserski lub drugi film Aleksandra Terpińska Nagrody Indywidualne - Najlepsza pierwszoplanowa rola męska Jacek Beler

Nagrody Indywidualne - Najlepszy montaż Magdalena Chowańska

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser- Aleksandra Terpińska

Scenariusz - Aleksandra Terpińska

Zdjęcia - Bartosz Bieniek

Muzyka - Auer

Montaż - Magdalena Chowańska

Scenografia - Anna Marzęda

Kostiumy - Weronika Orlińska

Jacek Beler - Kamil

Sonia Bohosiewicz - Iwona

Magdalena Koleśnik - Aneta

Marek Kalita - Maciej

Sebastian Fabijański - Jezus

Beata Kawka - Matka Kamila

Zuzanna Bernat - Sandra

O FILMIE:

"Inni ludzie" to hipnotyzująca opowieść o desperackim poszukiwaniu miłości. Historia ludzi uwikłanych w miłosny trójkąt w czasach rozpadu więzi, dożywotnich kredytów, diet pudełkowych, taniego wina i nieustającego szumu mediów społecznościowych. Ludzi miotających się w labiryncie bulwarów i zaułków pulsującego w rytmie rapu miasta Warszawy. Bohaterom w codzienności towarzyszy uważnie ich obserwujący narrator. Na pierwszy rzut oka Kamil i Iwona nie mają ze sobą nic wspólnego. Iwona jest znudzoną i nieszczęśliwą żoną Maćka, żyjącą w luksusie na kredyt. Kamil ma 32 lata, seksowną dziewczynę Anecię, ale wciąż mieszka z matką na blokowisku, snując wizje kariery rapera i łapiąc przypadkowe fuchy. Relacja z Iwoną pozornie jest bez znaczenia, ale dzięki niej oboje zobaczą w innym świetle swoje życiowe wybory i ludzi.

Szare twarze, szare twarze
Święta, święta i po świętach wyprzedaże

To są pierwsze słowa, które padają z ekranu i jest to zapowiedź seansu niezwykłego. Zwłaszcza, jeśli mamy do czynienia z przeniesieniem na ekran „poematu hip-hopowego” autorstwa Doroty Masłowskiej. Trzeba być bardzo uzdolnionym oraz odrobinę bezczelnym, by zmierzyć się z taką autorką, która językiem miesza, prowokuje oraz bawi się. A jak wiadomo nikt nie jest bardziej bezczelny niż debiutant. Właśnie taki jest przypadek Aleksandry Terpińskiej oraz „Innych ludzi”.

Akcja jest osadzona na jednym z osiedli w mieście leżącym między Pruszkowem a Wołominem, gdzie mieszkają te szare twarze. Mija się ich na co dzień, gonią za swoimi marzeniami, lecz te ciągle znajdują sposób na wymknięcie się. Rozczarowanie, smutek, znieczulenie, przejebany dzień. Jeden, drugi, trzeci, po kilkudziesięciu już przestaje się liczyć, a pozostaje tylko znieczulić się. Sposobów jest wiele: zakupy, przypadkowy seks, alkohol, narkotyki, leki. Jedną z takich szarych twarzy jest Kamil (Jacek Beler) – taki chłopaczek, co marzy o wydaniu super płyty, nie ma pracy, mieszka z matką i siostrą. Jeszcze poznał śliczną dziewuchę o pięknym imieniu Aneta (Magdalena Koleśnik) – pracownicę Rossmana, co pochodzi z małego Kraśnika. Poza tą parką jest jeszcze starsza (po 40.) kobieta Iwona (Sonia Bohosiewicz) razem z mężem (Marek Kalita), który woli spędzać więcej czasu poza domem niż ze swoją żoną.

A żeby jeszcze bardziej namieszać, wszystko to obserwuje dziwaczny koleś o twarzy niedoszłego rapera, Sebastiana Fabijańskiego. Długie włosy, bluza z kapturem, czapka z daszkiem, a na czapce… połowa cierniowej korony. On jest narratorem i przewodnikiem po tym smutnym jak pizda mieście, gdzie każdy ma o każdym złe zdanie (choć nie mówi tego na głos), każdy kombinuje jak przeżyć następny dzień oraz rzuca wszystko na social media. Napędzani nienawiścią, poczuciem wyższości i karmieni złudzeniami, szukają tego, co jest nieosiągalne i nazywane potocznie szczęściem. Już zaczniecie mówić, że już taki film widzieliście choćby u Koterskiego. Terpińska (wsparta przez Masłowską) ubiera wszystko w rapową formę. Każdy dialog jest tu nawijany, rymowany oraz pełen ironicznych punchline’ów, zawsze trafiając w punkt. Montażowo szaleństwo jeszcze podkręca miejscami groteskową atmosferę w scenach, które dzieją się w głowie każdego bohatera (Iwona krojąca swoje wyrwane serce czy surrealistyczny taniec z ludźmi pierwotnymi). A w tle niemal non stop lecą bity Auera, pulsujące niczym szybko płynąca krew.

Jedyne, co mnie zdziwiło to fakt, że „Inni ludzie” nagle się kończą. Historia urywa się w najważniejszym miejscu, zostawiając pewien niedosyt. I to wszystko w momentach, gdzie może dojść do przełomowego momentu (niczym w „Ataku paniki”).  Każdy z tych bohaterów jest wyrazisty oraz kapitalnie zagrany: od dawno nie widzianej Bohosiewicz przez niesamowitego Belera aż po zaskakującego Kalitę i fenomenalnego Fabijańskiego. „Inni ludzie” są jakby z innego świata, a jakby bardzo znajomego. Szalone, dziwaczne, pokręcone niczym „Mowa ptaków” zmieszana z goryczą „Dnia świra”.

Radosław Ostrowski – Kinoblog

 „CICHA ZIEMIA

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Agnieszka Woszczyńska

Scenariusz - Agnieszka Woszczyńska

Piotr Litwin

Zdjęcia - Bartosz Świniarski

Montaż - Jarosław Kamiński

Scenografia - Ilaria Sadun

Kostiumy - Anna Sikorska

Dźwięk - Zofia Moruś

 

Dobromir Dymecki - Adam

Agnieszka Żulewska - Anna

Jean-Marc Barr - Arnaud

Alma Jodorowsky - Claire

Marcello Romolo - Fabio

Claudio Bigagli - Giuseppe

Elvis Esposito - Riccardo

Gennaro Iaccarino - Marco

 

 

O FILMIE:

Tytułowa cisza nie ma w sobie nic sielskiego, choć akcja filmu rozgrywa się w wakacje, na włoskiej wyspie, gdzie wynajmują dom z widokiem Anna (Agnieszka Żulewska) i Adam (Dobromir Dymecki). Z daleka, jak wiadomo, widok jest piękny, dlatego małżeństwo woli zachować dystans (fantastycznie uchwycony w zdjęciach Bartosza Świniarskiego, operatora „Niepamięci” Christosa Nikou). Pełna lodówka, pełne portfele, zabezpieczone alarmem drzwi i równie szczelnie zamknięte oczy gwarantują im ochronę przed kontaktem z rzeczywistością – do czasu, gdy odkryją, że w posiadłości nie działa basen. Usterka, której natychmiastowej naprawy żądają, niebezpiecznie rozszczelni jednak ich strefę komfortu, powodując przeciek, którym do wygodnego, zautomatyzowanego życia pary wedrą się chaos, strach i śmierć. A błoga cisza okaże się zwykłą zmową milczenia.

Trzymający w napięciu film Agi Woszczyńskiej pozwala, by pod gładką powierzchnię powolutku podchodziły wrzące emocje. Ale zagrożony małżeński status quo to tylko metafora szerszej, politycznej alienacji i obojętności, z jaką od lat obserwujemy unoszące się na wodzie trupy. Do motywu utraconej niewinności odsyła zresztą obsada: w roli nurka wystąpił tu sam Jean Marc-Barr, bohater kultowego „Wielkiego błękitu”.

Od czasu premiery „Cichej ziemi” na festiwalu w Toronto granice rzeczywistości gwałtownie się przesunęły – znajdują się teraz tuż pod naszymi oknami. I choć to gorzka konstatacja, brawurowy debiut polskiej reżyserki doskonale trafia w swój czas.

 

Debiut Agi Woszczyńskiej "Cicha ziemia" to pełne symbolik, gniewne kino wymierzone w "milczącą Europę". Ma ten film swoje irytujące kiksy, ale ostatecznie wgryza się w głowę i pokazuje niewątpliwy talent młodej reżyserki.

Włoskie wakacje kojarzą się z jednym wyrażeniem - dolce vita. Gdy dodamy do tego miejsce, jakim jest Sardynia słodycz nabierze jeszcze intensywniejszego smaku (mam nadzieję, że już bez posmaku "bunga bunga" z willi Berlusconiego), uwiecznionego na pocztówkowych widokach. Ten film jest jednak o innej Sardynii. "Cicha ziemia" pokazuje wyspę zawieszoną między słonecznym ideałem a posępnym mrokiem. Między słodkim życiem a goryczą występku.

Anna (Agnieszka Żulewska) i Adam (Dobromir Dymecki) są przedstawicielami typowej wyższej polskiej klasy średniej. Ba, są wręcz wyjęci z internetowej lewicowej szydery z "libków". Wystudiowana pewność siebie, kosmopolityzm, celebrowany poranny jogging i wynajęta willa z basenem na wyspie w basenie Morza Śródziemnego - oto powłoka życiowa dwójki młodych, pięknych, wykształconych Polaków z "wielkich ośrodków". Anna i Adam mają z pozoru wszystko, co potrzebne jest do szczęścia. Pełna lodówka, pełne konto bankowe, z pietyzmem pielęgnowany wygląd i udany seks. To wszystko zaczyna pękać w szwach przez z pozoru niewielki problem.

W wynajmowanym domu nie działa basen. Naprawić go przychodzi Rahim (Ibrahim Keshk), który ulega nieszczęśliwemu wypadkowi (?). Zamiast lazurowego sardyńskiego morza para widzi więc komisariat i południowowłoskie podejście do problemów. Do szczelnie zabezpieczonego życia Adama i Anny wlewa się wyjątkowo zabrudzona woda, która zaczyna podmywać ich relacje. A może tylko zmywa z nich lichą powłokę?

Kosmopolici okazują się mieć w sobie sporo uprzedzeń rasowych, kulturowej ignorancji i nieznośnej arogancji. Nie wiem, czy celem Agi Woszczyńskiej było zlustrowanie życia dwójki ludzi zupełnie okropnych. Ich napuszone poczucie wyższości, buta i wschodnioeuropejskie sztywniactwo niemal przyprawiało mnie podczas seansu o mdłości. Nie dlatego, że jestem od lat zakochany w południu Włoch (szczególnie Sycylii), mam wielu przyjaciół z tego regionu "buta" i, siłą rzeczy, nie mogę przejść obojętnie obok widoku gardzących "burdelem południowym" dwójki bielszych niż włosy Warhola arogantów. Ta para jest po prostu zbyt antypatyczna. Woszczyńska nie daje mi szansy na cień sympatii do nich. Oni zresztą na siebie też nie patrzą z sympatią. Nawet podczas mechanicznego seksu ich spojrzenia się nie spotykają.

Rozumiem, że Woszczyńska chciała symbolicznie pokazać etyczną i moralną alienację w szerszym, politycznym wymiarze. Dramat imigranta, którego los nie może zakłócać wakacji i dobrego samopoczucia bogatych Europejczyków jest motywem przewodnim "Cichej ziemi". Ziemi otoczonej przez wodę, która pochłania kolejne ciała przybyszów na łodziach z Afryki. Problem w tym, że ja cały czas czułem alienacje od losu dwójki Polaków. Nawet w wątku z francuskim małżeństwem Claire (Anna Jodorowsky) i Arnaundem (Jean-Marc Barr"Wielkiego błękitu" Bessona znów w roli nurka!) nic nie rzuciło na nich cieplejszego promienia, co zbyt mocno odrealniło te postacie. Adam i Anna są zbyt antypatyczni i irytujący nawet jako symbole skostniałej etycznie Europy, którą Woszczyńska biczuje za nastawienie do imigrantów. 

Jest natomiast w "Cichej ziemi" sporo trafnych obserwacji Woszczyńskiej. Razem z operatorem Bartoszem Świniarskim kapitalnie podkreślają specyfikę Sardynii. Byłem na wyspie raz i czułem ten sam dziwny stan zawieszenia między pełnią życia rodem z Sycylii a dystansem z północy Italii. Sardyńczycy są w specyficzny sposób odrębni. Znakomita jest scena tańca Anny w zatopionym w półmroku, półżywym miasteczku, w której próbuje być częścią lokalnej wspólnoty. Ciągły wiatr, chmury przykrywające co chwile słońce i opustoszałe uliczki - to również symbolizuje nie tylko stan ducha dwójki Polaków, ale też wpisuje się w specyfikę wyspy.  

Brakuje mi jednak w tym filmie mocniejszej penetracji psychologicznej głównej pary, która przecież tak dobrze grała w równie posępnym i diagnozującym śmierć Europy "Happy End" Michele Hanekego.  Brakuje mi choćby odrobiny humoru i dystansu. Kilka szeleszczących papierem dialogów wymaga przepisania. Dobrze jednak, że finałowe ujęcie działa. Jest przeszywająco genialne w swojej prostocie. Cicha ziemia, czyli obojętność zostaje na zawsze zakłócona przez rosnący wyrzut sumienia, który ostatecznie będzie musiał rozsadzić wnętrza nikczemników.


 

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” CZERWIEC  2022 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„PIOSENKI O MIŁOŚCI”

06.06.2022

19.00

90 MIN

2

„KING RICHARD: ZWYCIĘSKA RODZINA”

13.06.2022

19.00

144 MIN

3

„NIEZNOŚNY CIĘŻAR WIELKIEGO TALENTU”

20.06.2022

19.00

105 MIN

4

„NAJGORSZY CZŁOWIEK NA ŚWIECIE”

27.06.2022

19.00

128 MIN

 

„PIOSENKI O MIŁOŚCI

 

2021FPFF ZŁOTE LWY Konkurs Filmów Mikrobudżetowych 

Najlepszy film Tomasz Habowski

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Tomasz Habowski

Scenariusz - Tomasz Habowski

Zdjęcia - Weronika Bilska

Muzyka - Kamil Kryszak

Montaż - Patrycja Piróg

Scenografia - Alicja Zachodny

Kostiumy - Anna Gorońska

Dźwięk - Bartosz Putkiewicz

Tomasz Włosok - Robert Jaroszyński

Justyna Święs - Alicja

Andrzej Grabowski - Andrzej Jaroszyński

Patrycja Volny - Kamila

Małgorzata Bogdańska - Barbara

Paulina Dębkowska - Lilka

Natalia Kalita - Monika

Iga Krefft - Antonina

 

O FILMIE:

Ona jest dziewczyną z bloku w małym mieście, on pochodzi z zamożnej, znanej warszawskiej rodziny. Ona kelneruje i śpiewa o tym, co jej w duszy gra, on marzy o wydaniu płyty, którą utarłby nosa sławnemu ojcu-aktorowi. Poznają się, gdy ona obsługuje przyjęcie, na którym on się bawi. Połączy ich miłość do muzyki, rozdzielą ambicje i marzenia. Kruche uczucie, które rodzi się między nimi, cały czas wystawiane jest na próbę: ona wciąż przed nim ucieka, on potrafi łgać jak z nut. Czy dwa tak różne brzmienia mogą się zestroić? Ile razy w życiu możliwy jest bis?

 

Powiadają, że najtrudniej jest zacząć, wyjść ze strefy komfortu, zrobić pierwszy krok. Mówią też by nie stać w miejscu, a rozwijać się, nieustannie poszukiwać. I choć te motywacyjne hasła nazbyt często rozbijają się o ścianę rzeczywistości, to nie inaczej słyszą zewsząd bohaterowie "Piosenek o miłości". Robert – syn znanego aktora marzy o karierze muzycznej. Pragnie odnieść sukces. Uniezależnić się od ojca i wreszcie pokazać wszystkim swoją wartość. Alicja – kelnerka o anielskim głosie. Skryta i skromna, nieprzesiąknięta jeszcze wielkomiejską społecznością, chce śpiewać, oderwać się od nużącej pracy, zasmakować namiastki przygody. Wprawdzie fabularny debiut Tomasza Habowskiego na pierwszy rzut ucha brzmi jak generyczna komedia romantyczna sprzedawana widzom na pęczki, to ma z nią jednak niewiele wspólnego.


Największa moc filmu tkwi w dwójce głównych bohaterów. Kameralna opowieść 
Habowskiego oparta na romansie Roberta i Alicji wręcz zachwyca prostotą konstrukcji. Bardzo sprawnie przechodzi przez klasyczne ważne dla dramaturgii punkty. Na skutek tego być może nie jest gatunkowo odkrywcza, aczkolwiek rysuje się jako całkowicie niewymuszona. Scenarzysta opowiada bardzo ciepło. W taki sposób, by widz jak najszybciej kibicował Robertowi i Alicji. Jemu za sprawą czarującego uroku – występujący w tej roli Tomasz Włosok hipnotyzuje jako pełen wdzięku amant. Jej natomiast za rozbrajającą wiarygodność. Cudownie szczera i nieśmiało powabna Justyna Święs – po raz pierwszy zresztą w tak dużej roli – znakomicie współgra z pozostałą częścią obsady. Obserwujemy, jak w nim rodzi się sens. Jest zafascynowany Alicją, jej głosem, sposobem bycia. Przytłaczające Roberta poczucie życiowej stagnacji powoli ustępuje. W niej zaś kiełkuje chęć zaistnienia, dzielenia się swoją pasją. Uczucie, że być może po raz pierwszy w życiu ktoś się nią zachwycił. Ktoś, szczerze, chce po prostu jej słuchać.

 

Romantyczna relacja prowadzona jest przez reżysera lekką ręką. Zacieśniające się więzy głównych bohaterów ani przez moment nie wydają się sztuczne. Kontemplacyjna atmosfera w połączeniu z refleksyjnymi piosenkami uwydatnia za to nastrojowość i sentymentalizm. Dzięki temu ta współczesna i przyziemna historia przeobraża się w niemal baśniowy romans. Nawet jeśli miejscami całość pobrzmiewa jak tania tkliwość, to Habowski cały czas ma ze sobą kotwicę w postaci realnych problemów, z jakimi konfrontuje bohaterów. Reżyser także doskonale wie, jak wykorzystać drugi plan do podbudowania konfliktów i rozterek uwydatniających cechy postaci. Wspaniale napisana jest tu relacja Roberta z ojcem. Iskry nieporozumień widać w każdym spojrzeniu, a słowne potyczki świetnie uwydatniają różnice, jakie ich dzielą. Ekranowa charyzma Tomasza Włosoka idealnie przeplata się w tych scenach ze smutkiem jego postaci. Wtórujący mu Andrzej Grabowski, w roli ojca, wypada znakomicie i niebywale przekonująco. Wiecznie skupiony na sobie, wręcz despotyczny jest jednocześnie głosem rozsądku w krainie marzycieli, ale i ma w sobie coś z antagonisty, który nieustannie strofuje Roberta.


Zwycięzca Konkursu Filmów Mikrobudżetowych na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni to produkcja do cna skromna. Mimo iż fabularnie rymująca się z "
Narodzinami gwiazdy", to stylistycznie bardziej zbliżona do "Blue Jay". "Piosenki o miłości" to kino pozbawione rozbuchanej hollywoodzkiej skali. Przyjemnie balansujące między uwzniośloną opowieścią a realistycznym teatrem dwóch aktorów. Na wskroś uniwersalne, opierające się nawet charakterystycznym polskim realiom. Rozgrywające się w Warszawie, chociaż przeniesione do klasycznego "gdziekolwiek". Bazujące na postaciach, ich relacjach i konfliktach. Traktujące o późnym dojrzewaniu, potrzebie zaistnienia, radzeniu sobie z oczekiwaniami. Fabularnie nad wyraz autentyczne, uciekające w minimalizm i problematykę, w której jak w lustrze przejrzeć się może każdy niespełniony dotąd artysta.

 

Tomasz Habowski wydaje się twórcą, który doskonale panuje nad swym dziełem. Wyzbywa się zbędnych scen dzięki montażowym elipsom. Fabułę nieustannie popycha do przodu, utrzymując tym samym ciągłą uwagę widza i odpowiednie tempo całości. Opiera swój film na licznych konfliktach, podbijając tym samym emocjonalną stawkę. W dialogach brzmi realistycznie, a w postaciach zaszczepia osobowość, która nie zmienia się pod wpływem ołówka scenarzysty, tylko reaguje na bieżące wydarzenia. Reżyser dopełnia swój obraz fantastycznymi, ciepłymi – mimo monochromatyczności – zdjęciami, gdzie bliskość bohaterów jest namacalna, a gesty i grymasy nie umykają żadnemu spojrzeniu.


Habowski w swojej eksplikacji reżyserskiej napisał: "Chciałem, aby "Piosenki o miłości" były jak wiersze Tuwima – czułe, proste, traktujące o konkretnej i zrozumiałej sytuacji. Jednocześnie starałem się by, podobnie jak u Tuwima, zawierało się w nich też coś większego – jakaś obserwacja, skryta za tą pozornie banalną klarownością". "Piosenki o miłości" są więc w rezultacie filmem właściwie zbilansowanym. Utrzymanym w odpowiednim tonie. Nie chylącym się ku skrajnościom. Smutnym, lecz nie posępnym. To dzieło żywe, przepełnione dobrym humorem. Niepopadające w banał i umowność. Rozbudowane i jednocześnie zwarte. Będące blisko bohaterów. Niezwykle subtelne, utrzymane w duchu nostalgicznej ballady. Emocjonalne i liryczne. Wpadające w ucho za sprawą porywających utworów w wykonaniu Alicji (Justyna Święs), skomponowanych przez Kamila Kryszaka. Chwyta więc ostatecznie za serce fakt, że Tomaszowi Habowskiemu już w debiucie udało się stworzyć małym filmem wielkie kino. Takie spod znaku sundance'owej selekcji czy produkcji studia A24. Ściskające za gardło i robiące wrażenie każdą ekranową minutą.

Michał Kaszubowski - FILMWEB

 

KING RICHARD: ZWYCIĘSKA RODZINA

 

2022 - Oscar - Najlepszy aktor pierwszoplanowy Will Smith

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Reinaldo Marcus Green

Scenariusz - Zach Baylin

Zdjęcia - Robert Elswit

Muzyka - Kris Bowers

Montaż - Pamela Martin

Scenografia - Wynn Thomas

Dźwięk - Richard King, Mark DeSimone, Jon Vogl, Eric Gotthelf

Will Smith - Richard Williams

Aunjanue Ellis - Oracene "Brandy" Williams

Saniyya Sidney - Venus Williams

Demi Singleton - Serena Williams

Jon Bernthal - Rick Macci

Tony Goldwyn - Paul Cohen

Mikayla Lashae Bartholomew - Tunde Price

 

O FILMIE

Film oparty na prawdziwej historii, która zainspiruje ludzi na całym świecie. King Richard opowiada o życiu Richarda Williamsa, niezważającego na żadne przeszkody człowieka, który odegrał kluczową rolę w wychowaniu dwóch najbardziej utalentowanych sportsmenek wszech czasów, które z kolei na zawsze zmieniły oblicze tenisa. W rolę Richarda wciela się dwukrotnie nominowany do Oscara Will Smith (Ali, W pogoni za szczęściem, Bad Boys for Life). Reżyserem filmu jest Reinaldo Marcus Green (Monsters and Men). Richard, dopingowany jasną wizją przyszłości córek i stosujący niekonwencjonalne metody, ma plan, który przeniesie Venus i Serenę Williams z ulic Compton w Kalifornii na najważniejsze korty świata i uczyni je legendami oraz ikonami sportu. Ten niezwykle wzruszający film pokazuje, jaką siłę ma rodzina, niezłomność i niezachwiane przekonanie, będące narzędziami do osiągnięcia niemożliwego i zmienienia świata.

Historia Richarda Williamsa, ojca Venus i Sereny – jednych z najwybitniejszych tenisistek wszech czasów, już od dłuższego czasu czekała na ekranizację. Znajdziemy tu walkę z przeciwnościami losu, pokoleniową traumę, niezwykłą zawziętość, ponadprzeciętny talent i nutę szaleństwa – słowem, wszystko, czego potrzebuje scenariusz dobrego filmu sportowego.

Williams urodził się w 1942 roku w Luizjanie, kiedy na amerykańskim Południu wciąż świetnie miał się system segregacji rasowej. W młodości sam doświadczył dotkliwego pobicia przez członków Ku Klux Klanu, widział ogromne nierówności społeczne i znaki "Whites Only" na każdym kroku. Po tym, gdy opuścił rodzinny stan, szukał szczęścia w Michigan i Kalifornii. Próbował założyć rodzinę, ale ostatecznie porzucił swoją pierwszą żoną i ich wspólne dzieci. Dopiero po zawarciu drugiego małżeństwa Williams wpadł na genialny pomysł. Oglądając w telewizji turniej tenisa, zwrócił uwagę na wysokość głównej nagrody. Kwota dorównywała jego rocznym zarobkom. Ponieważ dla niego samego było już jednak znaczenie za późno na przebranżowienie, Richard ułożył skrupulatny plan dla dwóch swoich najmłodszych córek. Dziewczynki miały dzięki ciężkiej pracy zdominować kobiecy tenis. Williams nie miał ani koniecznej wiedzy, ani doświadczenia, nie miał też pieniędzy na sprzęt czy trenerów. Ale miał plan – dziewczynki staną się topowymi tenisistkami świata. 

 

"King Richard" opowiada o drodze sióstr Williams do wrót sportowego panteonu. Twórcy filmu chętnie korzystają z całej masy anegdot, które przez lata przywarły do ekscentrycznego ojca tenisistek. Grany przez Willa Smitha Richard nie zna słowa "nie". Gdy brakuje mu piłek do treningu, chodzi po lokalnych klubach i zbiera zużyty sprzęt. Gdy kolejni trenerzy nie wierzą w telefoniczne zapewnienia o genialnych córkach, nachodzi ich w pracy. Gdy potencjalni sponsorzy odmawiają współpracy, z przekonaniem stwierdza, że to ich strata. Smith tworzy portret człowieka bezrefleksyjnie wierzącego w amerykański sen i w niemal maniakalny sposób przekonującego innych do swoich wizji. Richard widzi bowiem w konsekwentnej pracy najskuteczniejsze narzędzie emancypacji. Jego nie szanował nikt. Jego córki zdobędą wykształcenie, osiągną sportowy sukces i będzie szanować je cały świat. 

Choć mocna charakteryzacja nie służy 
Smithowi, który momentami ociera się o granice karykatury, to jednak jest to zdecydowanie jedna z najciekawszych kreacji w jego karierze. Richard nie jest postacią jednowymiarową i tak też przedstawia go Reinaldo Marcus Green w swoim filmie. Ukształtowany przez traumatyczne wspomnienia z czasów dzieciństwa Williams chce lepszej przyszłości dla swoich córek. Poświęca im czas, nieustannie motywuje i buduje w nich nieprawdopodobną wręcz pewność siebie. W telewizyjnych archiwach zachowało się nagranie, podczas którego Richard w agresywny sposób przerywa rozmowę dziennikarza z nastoletnią Venus, gdy ten podważa jej wiarę we własne możliwości. Autorzy filmu skrzętnie wykorzystują wszystkie zapisane na taśmach VHS świadectwa zaangażowania Richarda w życie córek, podkreślając tym samym wagę aktywnego ojcostwa. Smith, którego kojarzymy głównie z ról sympatycznych kolesi (wesołego nastolatka z serialu "The Fresh Prince of Bel-Air", agenta o dobrym sercu z "Facetów w czerni" czy kochającego ojca z "W pogoni za szczęściem"), jest w swoim żywiole, gdy dochodzi do wzruszających scen rozmów między ojcem a córką.

 

Richard zmaga się jednak ze swoimi demonami i nie jest jedynie posągową figurą "świętego z przedmieść". Smith balansuje między dowcipnymi scenami rodzinnych wygłupów a momentami, gdy musi pokazać, jak apodyktyczna, chorobliwie uparta i zamknięta na krytykę jest jego postać. Tutaj pomaga mu obecność Aunjanue Ellis wcielającej się w rolę Oracene – drugiej żony Williamsa i matki dziewczynek. Ellis już samym spojrzeniem oddaje zmęczenie kobiety, która dla pomimo tego, że poświęca swoim dzieciom nie mniej uwagi niż Richard, pozostaje wciąż w cieniu zadufanego męża. Kiedy on jeździ do najlepszych trenerów z Venus, to ona poprawia serwis Sereny na zniszczonych boiskach Compton. Wykreowana przez Ellis postać wybucha rzadko, ale to sceny z jej udziałem dźwigają największy ciężar dramatyczny filmu. Tak jak Richard nie zrealizowałby swojego planu bez determinacji Oracene, tak Smith rośnie na ekranie przy Ellis.

Aktorstwo stanowi największą siłę filmu 
Greena. Nastoletnie odtwórczynie córek Williamsów udanie oddają dynamikę siostrzanych relacji. Wobec obrazów ich wzajemnej czułości i oddania trudno zachować obojętność – jedni na pewno się uśmiechną, bardziej wrażliwi może nawet uronią łzę. Filmowe wydarzenia obejmują okres, kiedy Venus wybijała się na światową gwiazdę tenisa, podczas gdy Serena wciąż musiała czekać na swoją kolej. Obydwie mierzyły się jednak z ogromną presją, systematycznie realizując kolejne punkty z ambitnego planu ojca. Saniyya Sidney wcielająca się w rolę starszej z sióstr tworzy bohaterkę, która z bezwzględnie posłusznej ojcu dziewczynki zmienia się w mającą własne zdanie i potrzeby nastolatkę. Pozostaje przy tym jednak dzieckiem, które wciąż nie wie, jak radzić sobie z trudnymi emocjami. Tymczasem w cieniu wielkiego talentu Venus kiełkuje dopiero potencjał Sereny. Demi Singleton w roli młodszej z sióstr dobrze rozumie to napięcie i dyskretnie miesza uczucie podziwu dla Venus z niecierpliwością młodego sportowca, który chciałby wreszcie pokazać światu, na co go stać.

"
King Richard" jest przede wszystkim biograficznym obrazem z życia rodziny Williamsów, jednak Green nie odrywa filmu od kontekstu społecznego. Tło dla rodzinnych radości i smutków stanowią problemy czarnych przedmieść i brutalne pobicie Rodneya Kinga przez kalifornijską policję. Na przełomie lat 80. i 90. Compton, gdzie rozpoczyna się akcja filmu, uchodziło za jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc w kraju. Uliczna przestępczość, działalność gangów, rekordowe wskaźniki morderstw – z tym ówczesna Ameryka kojarzyła biedne przedmieścia Los Angeles. Problemy Compton trafiły do mainstreamu za sprawą debiutanckiego albumu grupy N.W.A. Płyta "Straight Outta Compton" stała się zapisem trudnego życia w biednych dzielnicach, brutalności policji i wszechobecnej przemocy "Rollin' through the hood, to find the boys. To kick dust and cuss, crank up some noise" – tak Eazy-E opowiada w piosence "8 Ball" o przeciętnym dniu w dzielnicy. Powłóczyć się bez celu z kolegami, by w końcu znaleźć kłopoty – scenariusz, który stanowił codzienność wielu czarnych nastolatków, był tym, przed czym Richard chciał za wszelką cenę ochronić swoje córki. 

 

Gdy Venus wygrała w 2000 roku Wimbledon, Richard z dumą krzyczał "Straight Outta Compton". Jakkolwiek banalnie to brzmi, "King Richard" jest filmem o tym, że wszystkie przeciwności losu są do przezwyciężenia. O tym, jak ważna jest wspierająca rodzina, wiara we własne możliwości i wytrwałość. W dobie skomercjalizowanego sportu cieszy film, który przypomina o jego etycznej wartości – tego jak potrafi uczyć cierpliwości, systematyczności i pokory. Życie Richarda Williamsa było pełne wzlotów i upadków, nie zawsze postępował on właściwie, ale tego, co osiągnął z dwiema swoimi córkami nie odbierze mu nikt. "King Richard" także nie jest idealny – momentami przydługi, niebezpiecznie skręcający w stronę łzawej przypowieści, pozostaje jednak całkiem udanym obrazem o genezie genialnych sióstr Williams.

Aleksandra Krajewska - Filmweb 

 

 „NIEZNOŚNY CIĘŻAR WIELKIEGO TALENTU

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Tom Gormican

Scenariusz - Tom Gormican,

Kevin Etten

Zdjęcia - Nigel Bluck

Muzyka - Mark Isham

Montaż - Melissa Bretherton

Scenografia - Kevin Kavanaugh

Dźwięk - Michael Miller, Mathew Waters, Andrew DeCristofaro, Tamás Csaba, Nick Offord, Darren 'Sunny' Warkentin

Nicolas Cage - Nick Cage / Nicky

Pedro Pascal - Javi Gutierrez

Tiffany Haddish - Vivan

Sharon Horgan - Olivia

Paco León - Lucas Gutierrez

Neil Patrick Harris - Richard Fink

Lily Mo Sheen - Addy Cage

 

 

O FILMIE:

Legenda kina Nicolas Cage tonie w długach. Aby się z nich wykaraskać przyjmuje nietypową, ale intratną propozycję od swojego bogatego wielbiciela – Javiego Gutierreza. Ma być honorowym gościem na jego przyjęciu urodzinowym w luksusowej rezydencji. Szybko okazuje się, że panowie nadają na tych samych falach. Zapowiada się więc szampańska zabawa i nic nie zwiastuje kłopotów. Nawet to, że Javi ma szalenie wybuchowy temperament i niezdrową skłonność do przemocy i nielegalnych rozrywek. Przecież wszystko jest dla ludzi! Innego zdania są jednak tajni agenci amerykańskich służb, którzy składają Cage’owi propozycję nie do odrzucenia: ponieważ lekkomyślnie nawiązał właśnie przyjaźń z jednym z najniebezpieczniejszych ludzi na Ziemi, będzie musiał pomóc w ujawnieniu jego przestępczej działalności. Tymczasem Javi namawia Cage’a, by ten odgrywał najsłynniejsze sceny ze swoich filmów. Nicolas w filmach to istny pan życia i śmierci, który, gdy trzeba zostawia Las Vegas, by nawet bez twarzy dać się poznać po dzikości serca. Ale w prawdziwym życiu nawet dwa miliony dolarów napiwku to za mało, by zgodzić się na pocałunek śmierci.

 

Są aktorzy i jest Nic Cage. Żywa legenda kina. Człowiek dysponujący monumentalnym talentem. Ekscentryk, który dzięki odważnym szarżom i nieposkromionej charyzmie zasłużył nie tylko na miejsce w filmoznawczych annałach, lecz przede wszystkim – w sercach kinomanów. Film Toma Gormicana to list miłosny do gwiazdora odbijającego się od dna po latach występów w B-klasowych produkcjach, a zarazem prezent od fana dla fanów.

Jak powszechnie wiadomo, nie ma czegoś takiego jak "za dużo Nicolasa Cage'a". Mając tę świadomość, reżyser inkrustuje swoją opowieść odniesieniami do kariery bohatera – czy to w dialogach, czy to przytaczając finałową scenę z "Con Air – lotu skazańców". Podobną strategię przyjął, pisząc scenariusz wraz z Kevinem Ettenem. Na poziomie fabularnym "Nieznośny ciężar wielkiego talentu" to historia złożona z klisz znanych z akcyjniaków, w których Cage okopał się po artystycznych sukcesach takich produkcji jak "Dzikość serca" czy "Zostawić Las Vegas". 

Za punkt wyjścia twórcy obierają jednak całkiem przyziemne problemy będące chlebem powszednim niejednego artysty. Wyrazy sympatii ze strony znanego reżysera (David Gordon Green) nie przekładają się na nową rolę, nastoletnia córka (Lily Mo Sheen) domaga się atencji w innej formie niż wspólny seans klasyki niemieckiego ekspresjonizmu, a najlepszą oferta, jaką udaje się załatwić agentowi (Neil Patrick Harris), to chałtura na urodzinach fana – milionera z Ameryki Południowej. Tkwiąca z tyłu głowy myśl o długach pomaga aktorowi przełknąć dumę i przyjąć zaproszenie. 

Misja nieoczekiwanie narzucona protagoniście przez spotkaną na lotnisku agentkę CIA (Tiffany Haddish) jest dość podobna do tej z "Więźniów Ghostland" Siona Sono. Gwiazdor goszczący w posiadłości Javiego (Pedro Pascal), milionera o niejasnych powiązaniach z kartelem narkotykowym, ma odnaleźć uprowadzoną dziewczynę. Co może pójść nie tak, jeśli zamiast zaprogramowanego na samounicestwienie skafandra ma się doświadczenie zdobywane przez lata na planach "Twierdzy", "Bez twarzy" czy "60 sekund"? 

Choć film stoi kinofilską nostalgią, Gormicanowi udaje się zachować dystans wobec swojego bohatera. Reżyser umożliwia Nicolasowi Cage’owi konfrontację ze swoją ekranową personą, której najgłośniejszą manifestacją jest Nicky – przekonany o swoim geniuszu i upierdliwy jak wyrzut sumienia. To właśnie tu, na styku młodzieńczych ideałów i zniechęcenia odmowami ze strony kolejnych reżyserów, ujawnia się komediowy potencjał historii. Metatekstualna gra pozwala aktorowi wziąć oczekiwania publiczności w ironiczny nawias, a przy okazji pokazać, że jest w wyśmienitej formie. 

Obsadzony w roli Javiego Pedro Pascal to dla Cage’a wspaniały kompan. Jako piszący do szuflady scenarzysta, który marzy, by przedstawić swe dzieło podziwianemu aktorowi, potrafi zarazem wzruszać i bawić. Jest także katalizatorem zmian, jakie zachodzą w protagoniście. To właśnie on skłania swego idola do porzucenia hamujących go przekonań i przewartościowania priorytetów. Wątek rodzącej się między bohaterami przyjaźni to z pewnością jeden z najlepiej poprowadzonych bromance’ów ostatnich lat. 

Rozpinając kinofilskie zainteresowania bohatera między "Gabinetem doktora Caligari" a nieoczekiwanie odkrytym geniuszem "Paddingtona 2" Tom Gormican w symboliczny sposób pokazuje skalę jego aktorskich możliwości: od szalonych, ekspresyjnych szarż po te bardziej stonowane występy, w których trzyma swe skłonności do przesady w ryzach. W "Nieznośnym ciężarze wielkiego talentu" Nicolas Cage pokazuje, że ten barokowy tytuł nie jest dziełem przypadku. Film mógłby być wspaniałym ukoronowaniem jego kariery. Wolę jednak wierzyć, że mamy do czynienia z symbolicznym nowym początkiem, a w najbliższych latach Nic Cage jeszcze nas zaskoczy.

Ewelina Leszczyńska – FILMWEB

 

 

NAJGORSZY CZŁOWIEK NA ŚWIECIE

 

2021  Cannes  Złota Palma - Najlepsza aktorka Renate Reinsve

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Joachim Trier

Scenariusz - Joachim Trier, Eskil Vogt

Zdjęcia - Kasper Tuxen

Muzyka - Ola Fløttum

Montaż - Olivier Bugge Coutté

Scenografia - Roger Rosenberg

Kostiumy - Ellen Dæhli Ystehede

Dźwięk - Gisle Tveito,

Kasper Janus Rasmussen

Renate Reinsve - Julie

Anders Danielsen Lie - Aksel

Herbert Nordrum - Eivind

Hans Olav Brenner - Ole Magnus

Helene Bjørneby - Karianne

Vidar Sandem - Per Harald

Maria Grazia Di Meo - Sunniva

 

O FILMIE:

Julie wkrótce kończy trzydzieści lat i jest pełna życiowej energii, ale ma też pełno życiowych rozterek. Jest szczęśliwa z Akselem, utalentowanym i odnoszącym sukcesy zawodowe rysownikiem, ale ich spojrzenie na wspólną przyszłość nieco się różni. Kiedy na przypadkowej imprezie Julie poznaje Eivinda i spędza z nim całą noc, zaczyna zastanawiać się, czy ten młodszy od niej, pewny siebie i odrobinę szalony chłopak nie jest właśnie tym, czego potrzebuje w życiu.

W „Najgorszym człowieku na świecie” młoda Julie bierze sprawy w swoje ręce i zaczyna wybierać, co w życiu chce robić i z kim się związać. A że Oslo oferuje jej bardzo wiele możliwości i sporą liczbę scenerii – czyż mogłaby nie skorzystać z tylu szans na próby i testy? Początkowo można odnieść wrażenie, że twórcy filmu ironicznie traktują główną bohaterkę, pokpiwając sobie z zielonej młodości i charakterystycznego dla jej wieku braku zdecydowania. Bo poszukiwania przez Julie miejsca w świecie zdążają w bardzo różnych kierunkach. Kim tu być – chirurżką, psycholożką, a może fotografką? Czasem gubimy się w tych wyborach jeszcze bardziej niż bohaterka i jej zdezorientowana matka.

Może to także wzbudzać podejrzenia, że scenarzyści Joachim Trier i Eskil Vogt stali się boomerami, którzy zazdroszczą młodości, a swą zapiekłą zawiść muszą pokryć sporą dawką szyderstwa i małostkowych wypominek, spuentowanych nutką wyższości. Na szczęście się okazuje, że wcale tak jednak nie jest. Wręcz przeciwnie – w pewnym momencie odkrywamy, jak z cierpkim półuśmiechem odsłaniają przed nami mielizny pouczającego tonu dziadersów, a z upływem seansu słodko-gorzka atmosfera zaczyna udzielać się również i nam, przypominając o wszystkich nieoczekiwanych spotkaniach i nagłych miłostkach.

Urodzona w 1987 roku Renate Reinsve przekonująco odgrywa rozterki osoby „prawie trzydziestoletniej” i niejeden widz czy widzka, co długo szukali właściwej drogi życiowej, z łatwością zidentyfikuje się z bohaterką próbującą nowych rzeczy. Gdy Julie żegna się z dotychczasowych chłopakiem i wiąże ze starszym od siebie o kilkanaście lat rysownikiem, staje się to punktem wyjścia do wielu intrygujących konfrontacji między tymi, co już pozakładali rodziny, stali się szacowni i oceniający, a „młodą i nieopierzoną”.

W „Najgorszym człowieku na świecie” obie strony zostają potraktowane sprawiedliwe i dostają to, co sobie wymarzyły. A że Trier i Vogt wspaniale wyszydzają mansplaining, demaskując nie tylko seksistowskie teksty, ale i mizoginistyczne schematy doskonale znane nam z kultury, niekoniecznie audiowizualnej – to trudno o bardziej świeże kino obyczajowe, które wciąż przy tym chce nas uwodzić romantyczną (acz pozbawioną infantylności) aurą.

Krytycy zachwycają się tym filmem najprawdopodobniej z powodu nieprzewidywalności, bezpretensjonalności i jakże przyjemnych, relaksujących w tym przypadku dłużyzn scenariusza. W tych pauzach, doskonale umiejscowionych w narracji, kontemplujemy wraz z Julie miejskie krajobrazy, odpoczywając przez chwilę, nim znów wciągnie nas wir jej życia. Oglądanie zbyt wielu produkcji sklejonych z tych samych prefabrykatów sprawia, że zblazowany i zmęczony widz wita nowe dzieło Triera z wielką radością. Z poczuciem ulgi staje się wiernym towarzyszem podróży bohaterki w poszukiwaniu radości, spełnienia i dorosłości.

„Najgorszy człowiek na świecie” jest najlepszym a zarazem najbardziej feministycznym filmem Joachima Triera. Ta dwugodzinna opowieść w dwunastu częściach z prologiem i epilogiem – precyzyjnie napisana, wspaniale zagrana i zmysłowo sfilmowana przez Kaspera Tuxena – daje sporo satysfakcji i aż się dziwię, że polska premiera nie została zaplanowana na walentynki. Piszę to zupełnie serio, bo kinofilskie pary lubujące się w europejskim filmie artystycznym i ceniące obyczajowe kino nordyckie będą zachwycone.

MAREK S. BOCHNIARZ - Kino nr 3/2022

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” MAJ 2022 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„MATKI RÓWNOLEGŁE”

09.05.2022

19.00

123 MIN

2

„MÓJ SYN”

16.05.2022

19.00

95 MIN

3

„BALLADA O BIAŁEJ KROWIE”

23.05.2022

19.00

88 MIN

4

„WSZYSTKO POSZŁO DOBRZE”

30.05.2022

19.00

113 MIN

 

„MATKI RÓWNOLEGŁE”

 

2021 MFF w Wenecji Puchar Volpi - Najlepsza aktorka Penélope Cruz

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Pedro Almodóvar

Scenariusz - Pedro Almodóvar

Zdjęcia - José Luis Alcaine

Muzyka - Alberto Iglesias

Montaż - Teresa Font

Scenografia - Antxón Gómez

Dźwięk - Marc Orts

Penélope Cruz - Janis

Milena Smit - Ana

Israel Elejalde - Arturo

Aitana Sánchez-Gijón - Teresa

Rossy de Palma - Elena

Julieta Serrano - Brígida

 

 

O FILMIE

Janis jest doświadczoną fotografką, która poświęca się w pełni pracy zawodowej. Pewnego dnia zachodzi przypadkiem w ciążę z żonatym mężczyzną, co wywraca jej życie do góry nogami. Ana to z kolei pochodząca z rozbitej rodziny młoda dziewczyna, która chciałaby zapomnieć jak najszybciej o chłopaku, który ją zapłodnił. Spotykają się na oddziale porodowym i z miejsca nawiązują silną więź, wzmocnioną faktem, że obie rodzą niemal w tym samym czasie. Matki równoległe to historia dwóch samotnych kobiet, które nie podejrzewają, że losy ich i ich dzieci będą splatały się w zupełnie niespodziewanych momentach ich życia.

 

Grono filmowych matek Almodóvara nieustannie się powiększa. Czasem rodzicielka stanowi centrum dzieła jak Raimunda w Volver czy Gloria w Czym sobie na to zasłużyłam?, innym razem jest główną bohaterką reminiscencji swojego dziecka jak Jacinta w Bólu i blasku lub Isabel w Drżącym ciele. Pozostaje jednak niezmiennie obecna, czuwająca nad życiem potomstwa niczym tajemniczy demiurg. Nie powinno to dziwić — reżyser w końcu od lat powtarza, jak wielki wpływ miały na niego historie i doświadczenia kobiet z jego rodzinnej miejscowości. Choć wątki biograficzne (np. pisanie listów niepiśmiennym mieszkańcom) pojawiały się już w twórczości Almodóvara, to dopiero teraz przyszedł czas na zawarcie ich w macierzyńskiej opowieści o przemilczanej traumie narodowej.

Penélope Cruz (nagrodzona w Wenecji za ten występ Pucharem Volpiego) wydaje się mieć zapewniony matczyny etat u reżysera, na co dowodem może być fakt, że to właśnie ona wcieliła się w role Raimundy, Jacinty i Isabel. W Przelotnych kochankach pojawia się nawet w zaledwie jednej scenie tylko po to, aby ogłosić partnerowi swoją ciążę. Podczas dwudziestu czterech lat współpracy zdążyła zaprezentować szeroki wachlarz rodzicielskich modeli: od pracownicy seksualnej, na którą macierzyństwo spada jak grom z jasnego nieba po kobietę noszącą na swoich barkach krzyż rodzinnych problemów. Jej postać z Matek równoległych zdaje się spajać charakterystyczne cechy dotychczasowych ról aktorki. Fotografka o osobliwym imieniu Janis nie planuje ciąży; jest ona wynikiem krótkiego romansu z żonatym antropologiem sądowym Arturo (Israel Elejalde). Zbliżają się oni do siebie, kiedy kobieta prosi go o pomoc w sprawie ekshumacji zwłok mężczyzn (w tym jej pradziadka) ze swojej rodzinnej miejscowości zamordowanych w czasie wojny domowej przez frankistowską Falangę. Proces ten obiecała starszym, również spokrewnionym z nią kobietom.

Życiorys Janis permanentnie związany jest z innymi matczynymi biografiami. Z jednej strony wciąż ciągnie się za nią deklaracja zakończenia międzygeneracyjnego poczucia zawieszenia na granicy życia i śmierci spowodowanego brakiem możliwości pochowania wielu zmarłych bliskich. Z drugiej ojciec jej dziecka pozostaje w związku małżeńskim z inną kobietą, umierającą na raka. Najważniejszy wątek pojawia się wraz z porodem, kiedy Janis poznaje Anę (znakomita Milena Smit), nastoletnią dziewczynę, która tak jak ona jest samotną matką. Oczekują one na przyjście swoich córek na świat w tej samej szpitalnej sali (wręcz surrealistycznie kolorowej, przypominającej raczej domowe zacisza Almodóvara, a nie medyczne pomieszczenia), rodzą również w jednym czasie. Obie dziewczynki zostają potem skierowane na obserwację w inkubatorze. W jednej ze scen Janis obserwuje pełną napięcia konwersację Any z matką. Kobieta wydaje się zimna, podchodząca do rodzicielskich obowiązków zadaniowo i korzystająca przy tym bardziej ze swoich pieniędzy, niż uczuć. Dość szybko okazuje się, że powodem tego stanu rzeczy jest poczucie krzywdy, ponieważ przez macierzyństwo nie mogła spełnić marzenia o karierze aktorskiej.

Wszystkie bohaterki mają ponadprzeciętnie komfortową sytuację materialną; są w stanie zapewnić swoim dzieciom wychowanie w środowisku pełnym przedmiotów najlepszej jakości czy zatrudnić pomoc domową. Problem leży gdzie indziej. Gdy Arturo po zobaczeniu zdjęcia córeczki wyraża zwątpienie co do swojego ojcostwa, Janis również zaczyna mieć wątpliwości, czy Cecilia, którą zajmuje się przez ostatnie miesiące, to na pewno jej biologiczna córka. Sceptycyzm bohaterki jest właściwie kontynuacją myśli obecnej wśród przodkiń postaci Cruz. Wątek zwątpienia w ojcostwo to w końcu nic zaskakującego. Aktorka nie raz wcielała się już zresztą u Almodóvara w rolę matki, która pozostała sama z dzieckiem z powodu nieobecności lub niewydolności ojca. Tym razem życiowe okoliczności popychają ją jednak i do obiekcji wobec swojego rodzicielstwa.

Inspiracje hollywoodzką klasyką są niemal tak nieodłącznym elementem twórczości Almodóvara jak wątki matczyne. Atmosferę panującą wokół Janis i niejednoznaczne odczucia, jakie bohaterka żywi w stosunku małej Cecilii, Arturo czy Any można porównać do życiowych zawirowań Fergusona w Zawrocie głowy Hitchcocka. Reżyser używa w Matkach równoległych podobnych strategii narracyjnych, decydując się na wielokrotne przeskoki czasowe czy sugestywną ścieżkę dźwiękową autorstwa Alberto Iglesiasa (pierwszy raz nominowanego do Oscara za pracę przy filmie swojego stałego hiszpańskiego współpracownika). W aspekcie fabularnym najciekawsze wydają się właśnie te wydarzenia, które Almodóvar pozostawia domysłom widzów. Udaje się dzięki temu zbudować koronkową warstwę dramaturgiczną, opartą na relacjach pełnych niedopowiedzeń i skrywanych wzajemnych pretensjach. W pełnym czerwieni mieszkaniu Janis kumulują się napięcia i lęki wszystkich bohaterek. Raz przygrywa im smyczkowo-elektroniczny soundtrack Iglesiasa, raz jazzowy standard „Autumn Leaves” w wykonaniu Milesa Daviesa, a w kluczowym momencie, kiedy więzi między bohaterkami zacieśniają się — „Summertime” śpiewane przez Janis Joplin, po której nadano imię postaci Cruz.

Matki równoległe stanowią istny przegląd najważniejszych motywów twórczości reżysera. Znajdziemy tu matczyne bolączki, zwroty akcji przywodzące na myśl te znane z telenoweli czy odwołanie do kolektywnych doświadczeń hiszpańskiej społeczności — tym razem dosłowne jak nigdy wcześniej. Spojrzenia bohaterek zdają się zadawać pytanie: czym sobie na to zasłużyłyśmy?, które odnieść można zarówno do wątku macierzyńskiego, jak i ekshumacyjnego. Jego najnowszy film to trzymająca w napięciu opowieść o indywidualnym dramacie niepewności i rodzicielskiego kryzysu, ale i projekt o skali makro podejmujący skomplikowaną kwestię relacji z historią, kluczową dla narodowej tożsamości.

 

Julia Palmowska-PEŁNA SALA

 

MÓJ SYN

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Christian Carion

Scenariusz - Christian Carion

Laure Irrmann

Zdjęcia - Eric Dumont

Muzyka - Laurent Perez Del Mar

Montaż - Loïc Lallemand

Kostiumy - Carole Fraser

James McAvoy - Edmond Murray

Claire Foy - Joan Richmond

Tom Cullen - Frank

Gary Lewis - Inspektor Roy

Michael Moreland - William O'Connor

Robert Jack - Alan

Owen Whitelaw - Fergus

 

O FILMIE

James McAvoy, grający ojca chłopca poszukującego swojego syna, nie otrzymał scenariusza ani nie został poinformowany, jak zakończy się cała historia. To, co widzowie zobaczą na ekranie, to w całości improwizacja aktora, który gra i reaguje na to, co przedstawiają jego ekranowi partnerzy, m.in. Claire Foy w roli matki chłopca, znający fabułę filmu. Dzięki temu zabiegowi McAvoy rewelacyjnie wczuł się w rolę człowieka, którego życie owiane jest tajemnicą i razem z widzami odkrywa, co stoi za zaginięciem filmowego syna.

 

Parafrazując Witolda Gombrowicza, James McAvoy dobrym aktorem jest. Mógł się zatem podobać widowni zarówno w wojennym melodramacie "Pokuta" (reż. Joe Wright, 2007), jak i komiksowym widowisku "X-Men: Pierwsza klasa" (reż. Matthew Vaughn, 2011). Wysoko poprzeczkę postawił sobie, występując w thrillerze "Split" (reż. M. Night Shyamalan, 2016), w którym wcielił się w - uwaga! - człowieka o dwudziestu czterech uaktywniających się naprzemiennie osobowościach (nawet jeśli tylko dziewięć z nich ostatecznie pojawia się na ekranie, to i tak jest to całkiem imponujący wyczyn). Nic zatem dziwnego, że to właśnie McAvoya zaangażowano do udziału w filmie "Mój syn" (2021) Christiana Cariona, będącym brytyjskim remakiem francuskiego "Mojego synka" (2017) autorstwa tegoż samego reżysera.

Tak się bowiem składa, że obraz ten to eksperyment. Była nim również wersja z 2017 roku. Otóż James McAvoy - podobnie jak grający wcześniej główną rolę Guillaume Canet - nie otrzymał scenariusza, a jedynie spisany na kilku stronach ogólny zarys postaci. Resztę musiał stworzyć sam na planie zdjęciowym. Trzeba przyznać, że to dość karkołomne zadanie, także z biznesowego punktu widzenia. Sztuka improwizacji towarzyszy oczywiście kinu od jego zarania - wystarczy spojrzeć na niektóre gagi z kilkusekundowych niemych komedii, by się przekonać - ale rzadko kiedy, o ile w ogóle, filmy są tworzone w ten sposób, że któraś z gwiazd nie wie, co wydarzy się za chwilę, nie mówiąc już o tym, że nie ma bladego pojęcia, jak całość się skończy.

Edmond Murray (McAvoy) dostaje telefon od byłej żony imieniem Joan (Claire Foy): ich siedmioletnie dziecko zaginęło. Ethan (Max Wilson) był na obozie z dala od miasta. Policja dowodzona przez inspektora Roya (Gary Lewis) podejrzewa, że być może za wszystkim stoją porywacze, a sprawa ma w istocie wymiar globalny i dotyczy zagranicznych kontraktów, na które Edmond wyjeżdża do Libii, Iraku i Arabii Saudyjskiej (chodzi o biznes naftowy, jak łatwo wywnioskować). Mężczyzna jednak twierdzi, że w zniknięcie chłopca zamieszany jest Frank (Tom Cullen), nowy partner Joan, w obliczu zaistniałej tragedii dość swobodnie i entuzjastycznie rozprawiający o planach budowy domu. Podejmuje więc śledztwo na własną rękę.

Widz, obejrzawszy "Mojego syna", nie jest świadom faktu, że McAvoy zaimprowizował swój występ w oparciu o zachowania innych bohaterów spektaklu. Jego interpretację ojca, zmagającego się z konsekwencjami bycia nieobecnym w życiu Ethana, należy poczytywać za jako taki sukces. Aż dziw bierze, że aktor nie został wymieniony w napisach końcowych wśród współscenarzystów, przynajmniej z charakterystycznym dla kina klasycznego dopiskiem "dodatkowe dialogi". Wszak, gdyby nie on, film mógłby wyglądać zgoła inaczej.

O ile partie dramatyczne wypadają nawet udanie, o tyle gorzej - wręcz przeciętnie - jest w tych sekwencjach, które wprost nawiązują do konwencji kolejnego utworu o ratowaniu dziecka przed złymi facetami, w stylu choćby "Uprowadzonej" (reż. Pierre Morel, 2008). Dobry thriller wymaga precyzji - wszystko musi w nim chodzić jak w szwajcarskim zegarku. Czy to faktycznie gatunek, który pozwala na tak swobodne eksperymentowanie? Broni się to, że Edmond rozwiązuję zagadkę wraz z widzem, w czasie rzeczywistym, krok po kroku. Przypomina to trochę grę wideo, w której awatar, otoczony przez NPCe, czyli bohaterów niezależnych, działa, pokonuje przeszkody, wskakuje na wyższe poziomy, robi, co w jego mocy, by - jako domorosły detektyw mimo woli - odzyskać syna.

Problem w tym, że te momenty utworu Cariona należą do najnudniejszych, przeciągniętych i powolnych. Tam, gdzie oczekiwać można by faktycznego napięcia, pojawia się raczej rozdrażnienie. Dobrym przykładem jest akcja tocząca się w domu na odludziu. Najlepiej byłoby, gdyby odbiorca nie odrywał wtedy wzroku od ekranu, a tymczasem rodzi się zniecierpliwienie. Owszem, dałoby się je zminimalizować, ale twórcy musieliby przyznać - albo w czołówce, albo w tyłówce - co podyktowało tak banalnie poprowadzoną intrygę. Wydaje się to dość logiczne: by McAvoy jako aktor i jako postać mógł rozwikłać tajemnicę, musi być ona stosunkowo prosta. Planszy z taką informacją nie ma.

Czy zatem "Mój syn" jest ćwiczeniem improwizatorskim, czy po prostu scenariuszowym lenistwem? Zamieszanie i panika głównego bohatera są jak najbardziej realne. Nic dziwnego, to prawie jak pokaz na żywo. Może wystarczyło po prostu odwrócić proporcje w stosunku do francuskiego oryginału, czyli aktywizować kobietę, matkę chłopca, która przez większość projekcji pozostaje bierna, podczas gdy mężczyzna gania po spowitych jesiennym chłodem szkockich krajobrazach. Claire Foy to przecież także bardzo dobra aktorka, a tu jej potencjał zostaje zmarnowany. Wielka szkoda.

 

 „BALLADA O BIAŁEJ KROWIE”

2021 Berlinale Nagroda Publiczności

III miejsce Behtash Sanaeeha, Maryam Moghadam

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Maryam Moghadam

Behtash Sanaeeha

Scenariusz - Mehrdad Kouroshniya,

Maryam Moghadam,

Behtash Sanaeeha

Zdjęcia - Amin Jafari

Montaż- Behtash Sanaeeha,

Ata Mehrad

Scenografia - Atoosa Ghalamfarsayi

Dźwięk - Hosseyn Ghourchian,

Abdolreza Heydari

Maryam Moghadam - Mina

Alireza Sani Far - Reza

Pouria Rahimi Sam - Brat Babaka

Avin Poor Raoufi - Bita

Farid Ghobadi - Kolega Reza

Lili Farhadpour - Sąsiadka Miny

Mohammad Heidari –Agent nieruchomości

 

 

O FILMIE:

Życie Miny naznaczyła wielka tragedia, jaką była śmierć jej męża. Codzienność kobiety staje na głowie, gdy się dowiaduje, że Babak został uwięziony, a w konsekwencji stracony za zbrodnię, której nie popełnił. Odpowiedzialne za tę feralną pomyłkę władze chcą zamieść sprawę pod dywan i obok przeprosin oferują bohaterce finansową rekompensatę. Zrozpaczona kobieta rozpoczyna walkę z cynicznym systemem, dążąc do tego, by sprawiedliwość wyszła na jaw. Takie działania wymagają nie tylko siły i determinacji, ale także nakładów finansowych. Gdy sytuacja kobiety oraz jej córki ulega pogorszeniu, do drzwi Miny puka nieznajomy, który przekonuje, że chce spłacić zaciągnięty u jej męża dług.

Problematyka poświęcona karze śmierci wydaje się szczególnie istotna, jeśli chodzi o irańską kinematografię, albowiem nie tak dawno na ekranach polskich kin można było obejrzeć nagrodzony Złotym Niedźwiedziem w Berlinie nowelowy dramat pod tytułem Zło nie istnieje  Nie powinno to dziwić, gdyż kraj ten wiedzie niechlubny prym w zakresie liczby wykonywanych kar śmierci na świecie. O ile Mohammad Rasoulof problem ten ukazuje nie z perspektywy skazańca lub jego obrońcy, bo ci są tu właściwie niewidoczni, albo mając na uwadze optykę tych, którzy wprzęgnięci w nieludzki system stają się trybikiem w sekwencji niehumanitarnego technologicznego ciągu zabijania, to twórcy Ballady… przyjmują optykę tych, którzy pozostali i mając na uwadze ich diametralnie inną pozycję, muszą zmagać się nawet nie tyle z konsekwencjami egzekucji jako takiej, ile ze skutkami pomyłki sądowej, a zatem w tym kontekście z jej nieodwracalnością. Filmy, które podejmują tę problematykę, w odniesieniu do polskiego kina zawsze siłą rzeczy będą porównywane do kanonicznego Krótkiego filmu o zabijaniu Krzysztofa Kieślowskiego. Ballada o białej krowie, niezależnie od różnic stylistycznych i formalnych, także w jakiejś mierze podejmuję kwestię kary śmierci z filozoficzno prawnego punktu widzenia. W tym przypadku dramat obserwujemy, mając na względzie to, jak z egzekucją bliskiej osoby zmaga się żona skazanego, ale dla prawnika ważniejsza jest kondycja psychiczna i moralna sędziego, który wydał ów feralny wyrok (nawet jeśli był on tylko jednym z członków składu orzekającego, a i to najmniej istotnym). Fabuła pod tym kątem poprowadzona jest bardzo sprawnie i w sposób nieoczywisty, albowiem figura sędziego, a właściwie jego tożsamość (tajemniczy mężczyzna, który zaczyna odwiedzać główną bohaterkę pod pretekstem zwrotu pożyczki, a następnie finansowo jej pomaga poprzez choćby udostępnienie mieszkania, zaznacza swoją obecność właściwie na samym początku filmu) ujawnia się sukcesywnie w miarę konsekwentnego, pozbawionego narracyjnych luk rozwoju akcji. Całość silnie wpisana jest w religijny kontekst, przy czym nie chodzi tutaj wyłącznie w sposób oczywisty o islam, ale w ogóle w tradycję judeochrześcijańską, z której przecież historiozoficznie islam się wywodzi. Przy tym wszystkim mniej jest na tym tle obserwacji natury obyczajowej, mimo że obecność obcego mężczyzny w domu protagonistki nie uchodzi uwadze nawet wielkomiejskiego, niemniej jednak wciąż konserwatywnego pod tym względem otoczenia. Sam tytuł zresztą, jak i powracający sen, który miewa bohaterka, ma swoje uzasadnienie w cytowanej na wstępie surze Koranu.

Jeśli porównywać Balladę… ze wspomnianym obrazem Zło nie istnieje, to w przypadku tego pierwszego tytułu para reżyserów postanowiła odejść od reportażowego stylu, jaki można było zaobserwować u Mohammada Rasoulofa. Ballada o białej krowie, obraz opowiedziany w konwencji slow cinema, cyzeluje każde ujęcie, wysmakowana wizualna forma zaś, faktycznie – co znajduje uzasadnienie w tytule – nie jest jakąś rozprawką na bieżące publicystyczne tematy, ale dziełem, które ściśle wynika z kontekstu miejsca. Jeśli wziąć też pod uwagę znakomite, aczkolwiek powściągliwe, minimalistyczne aktorstwo oraz tyleż zaskakujący, co niejednoznaczny tytuł, mamy do czynienia być może z jednym z najlepszych filmów tego roku w kinach, nadto poruszającym zagadnienie, które z oczywistych powodów nie jest podnoszone w kinie europejskim. Karę śmierci bowiem należy odczytywać nie tylko w ujęciu stricte karnistycznym, ale jako odbicie kondycji moralnej całego społeczeństwa.

Michał Mielnik- GŁOS KULTURY

 

WSZYSTKO POSZŁO DOBRZE

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - François Ozon

Scenariusz - François Ozon

Zdjęcia - Hichame Alaouie

Montaż - Laure Gardette

Scenografia - Philippe Cord'Homme

Kostiumy - Ursula Paredes Choto

Dźwięk - Johann Nallet

Sophie Marceau - Emmanuèle

André Dussollier - André

Géraldine Pailhas - Pascale

Charlotte Rampling - Claude

Éric Caravaca - Serge

Hanna Schygulla - Kobieta ze Szwajcarii

Grégory Gadebois - Gérard

 

O FILMIE:

Kiedy Emmanuèle przerywa pracę i podnosi słuchawkę telefonu, jeszcze nie wie, jak wiele zmieni on w jej życiu. Okazuje się, że 85-letni ojciec kobiety na skutek udaru w ciężkim stanie trafia do szpitala. Zaniepokojona bohaterka ma jednak nadzieję, że i tym razem mężczyzna wyjdzie z tego bez szwanku.

Wraz z siostrą wpadają w spiralę szpitalnego życia, większość czasu spędzając przy łóżku osłabionego André. To dla Emmanuèle chwila na spojrzenie w przeszłość i przeanalizowanie skomplikowanych relacji z ojcem. Sytuacja w jednej chwili się odwróciła, bo nagle on stał się całkowicie zależny od córki. Zwłaszcza że udar spowodował nieodwracalne zmiany w organizmie mężczyzny. Kiedy André przekonuje się, że czeka go jedynie powolna wegetacja, prosi córkę, by pomogła mu umrzeć. Tyle że we Francji równoznaczne jest to ze złamaniem prawa. Sytuację komplikuje obecność niejakiego Gerarda, co jakiś czas pojawiającego się w szpitalu.

Mało jest we współczesnym kinie tak bardzo poszukujących twórców jak François Ozon. Chociaż od samego początku wierny jest podobnym tematom, to formalnie i gatunkowo kolejne jego dzieła są zróżnicowane do tego stopnia, że niektórzy nawet żartują, że niczym Lem – Ozon to tak naprawdę kilku różnych twórców pod jednym pseudonimem. Pokazywane w konkursie głównym festiwalu w Cannes Wszystko poszło dobrze stanowi jednak opus magnum Francuza i perfekcyjnie zwieńczenie ostatniego etapu jego kariery.

Można powiedzieć, że śmierć, pozbawianie życia i akceptacja odejścia towarzyszyły kinematografii Ozona od początku jego drogi. Jego debiutanccy Zbrodniczy kochankowie (1998) jak sama nazwa wskazuje – mordowali, a w Pod piaskiem (2000) Charlotte Rampling walczyła z żałobą po nagłej stracie męża. W ostatnich latach – mniej więcej od Frantza (2016) – motywem przewodnim czyni Ozon relację między śmiercią i miłością. W nagrodzonym w Wenecji filmie żałoba staje się fundamentem rodzącej się miłości. W Dzięki Bogu (NASZA RECENZJA) głęboko wierzący Alexandre musi dokonać swoistego medialnego zamachu na Kościół, który kocha, by móc go oczyścić z pedofilskiej rzeczywistości, a w Lecie ’85 (NASZA RECENZJA) zza warstwy nostalgii za młodością wciąż wyziera piętno i groźba śmierci i utraty – syna, przyjaciela czy kochanka. Wszystkie te wielkie uczucia i dylematy znajdują swoje ujście w paradoksalnie najskromniejszym i najbardziej przyziemnym z ostatnich obrazów Ozona.

Wszystko poszło dobrze, adaptacja autobiograficznej książki autorstwa zmarłej przed czterema laty przyjaciółki Ozona, pisarki i scenarzystki Emmanuèle Bernheim (współtworzyła m.in. Basen i 5×2) jest paradoksalnie najskromniejszym i najbardziej zwyczajnym z ostatnich obrazów reżysera.

Pierwsze trzydzieści minut Wszystko poszło dobrze zwiastuje raczej prosty komediodramat o sile rodziny w starciu z chorobą seniora, rozliczaniu się z nieprzepracowanymi traumami i szukaniu na łożu śmierci porozumienia – ot, francuska wersja Moich córek krów Dębskiej czy 33 scen z życia Szumowskiej. Emmanuèle (najlepsza od lat rola Sophie Marceau) dowiaduje się od siostry (Géraldine Pailhas znana z Młodej i pięknej Ozona), że ich ojciec André miał udar i jest w ciężkim stanie w szpitalu. Momentalnie przybywa do niego, by zaopiekować się osiemdziesięciopięciolatkiem. Karmi go, zabawia rozmową, gdy wychodzi z sali, to wszystko jej go przypomina, a stan mężczyzny coraz bardziej się poprawia, zaczyna być świadomy, mówić, wraca mu uszczypliwość i sarkastyczne poczucie humoru, chwilami obraża córki lub swojego towarzysza z sali. Swoista sielanka zostaje jednak przerwana prostą prośbą wypowiedzianą jednego z wieczorów – „pomóż mi to skończyć, Emmanuèle”.

Ozon niezwykle skromnie karmi nas informacjami, nigdy nie poznajemy szczegółów z młodości bohaterki, poza kilkoma scenami, które równie dobrze mogą być wytworem fantazji zestresowanej kobiety. Kolejne ważne informacje są nam po kolei odkrywane: czemu żona chorego – rzeźbiarka Claude (mała, ale bardzo zapadająca w pamięć rola Charlotte Rampling) się tak dziwnie do niego zwraca, kim jest mężczyzna, którego nie chce widzieć André? Powoduje to, że mimo bardzo prostego punktu wyjścia, całość nieustannie osnuta jest atmosferą pewnej tajemnicy i niepewności. Chociaż to obyczajowy komediodramat, to suspensu znajdziemy tu więcej niż w niejednym kryminale, a całość, zwłaszcza w bardziej absurdalnych scenach drugiej połowy, przywodzi na myśl niektóre filmy Hitchcocka. Z drugiej strony pozostaje w omawianym filmie pierwiastek „zimnej urzędniczości”, który tak dobrze został zrealizowany w Dzięki Bogu, wiele scen to po prostu wypełnianie jakichś formalności, czy wizyty u najnudniejszego człowieka na świecie – notariusza. Świetnie napisany scenariusz objawia się także tym, że po wielu nieudanych próbach, Ozon w końcu osiągnął to, co kluczowe w kinie obyczajowym – umiejętnie zbalansował dramat z komedią, dzięki czemu, chociaż przez większość seansu wypełniona prasą z całego świata sala raz na jakiś czas wybuchała śmiechem, to niejednemu widzowi przy wyjściu towarzyszyły łzy lub poważne i bardzo osobiste przemyślenia i szeroko pojęta melancholia. Brak tu przesady chociażby Frantza, który chwilami stawał się karykaturalnie smutny, ale także kiczu Lata ’85.

Drugą wielką siłą Wszystko poszło dobrze jest wspaniałe aktorstwo. Błyszczą tu zwłaszcza André Dussollier w roli chcącego umrzeć starca, który chociaż nie jest już w stanie pisać, wciąż jednak ma umysł ostry jak brzytwa. Trzykrotnemu laureatowi Cezara (m.in. za Serce jak lód Claude’a Sauteta) udaje się zbudować zniuansowaną i fascynującą postać, która widza bawi, przeraża czy irytuje, ale także wzbudza współczucie, bo co jeśli chwilami podłe zachowania są jedynie efektem wieloletniej, nieleczonej depresji i społecznych uprzedzeń? Show i pamięć widzów kradnie mu jednak Hanna Schygulla. Chociaż urodzona w Chorzowie legendarna aktorka nowego kina niemieckiego (m.in. nagroda w Cannes za Historię Pietry i w Berlinie za Małżeństwo Marii Braun) pojawia się tu tylko w kilku scenach, to drobniutki i korpulentny anioł śmierci – przesympatyczna i miła, acz przerażająca szefowa fundacji zajmującej się asystą przy eutanazji w Szwajcarii,  wbija się w umysły widzów niczym orbitoklast w mózgi ofiar lobotomii i nie pozwala o sobie zapomnieć.

Niezależnie czy po drodze wam z ostatnimi produkcjami, a może nawet całą twórczością François Ozona. Niezależnie od tego, co sądzicie o filmach mających w swoim centrum relacje rodzinne wobec choroby nestora (np. tak jak ja nic dobrego). Niezależnie od tego, jak bardzo będziecie cierpieć na straszliwie schematycznym pierwszym akcie, Wszystko poszło dobrze po prostu warto dać szansę, bo to perfekcyjnie napisane i świetnie zagrane kino, które nie boi się przełamywania własnych konwencji i nie pozostawia widza obojętnym.Wszystko poszło dobrze

Marcin Prymas PEŁNA SALA

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” KWIECIEŃ  2022 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„OSKARŻONY”

04.04.2022

19.00

138 MIN

2

„ODKUPIENIE”

11.04.2022

20.00

110 MIN

3

„CÓRKA”

25.04.2022

19.00

121 MIN

 

„OSKARŻONY”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Yvan Attal

Scenariusz - Yvan Attal,

Yaël Langmann

Zdjęcia - Rémy Chevrin

Muzyka - Mathieu Lamboley

Montaż - Albertine Lastera

Ben Attal  - Alexandre Farel

Suzanne Jouannet - Mila

Charlotte Gainsbourg - Claire Farel

Mathieu Kassovitz - Adam

Pierre Arditi - Jean Farel

Audrey Dana - Valérie

Benjamin Lavernhe - Mistrz Célerier

O FILMIE

Młody mężczyzna zostaje oskarżony o gwałt. Wkrótce pojawiają się liczne wątpliwości i pytania z tym związane. Czy rzeczywiście jest winny, a może sam jest ofiarą? Dwoje młodych bohaterów i ich bliscy zobaczą, jak ich życie i przekonania mogą zostać zniszczone, ale... czy prawda jest tylko jedna?

Ruch #metoo był jednym z ważniejszych wydarzeń społecznym ostatniej dekady. Przerwał złotą erę milczenia ofiar molestowania seksualnego, zaczął kruszyć mur przywileju, naruszył nietykalność najgrubszych ryb. Jego sceptycy i przeciwnicy dostrzegli w nim przede wszystkim ogromne pole do nadużyć w ferowaniu wyroków, a opinii publicznej zarzucali niepoprzedzone procesami sądowymi, pochopne lincze. Oczywiście temat ten stał się również polem eksploatacji – mniej, lub bardziej dosłownej, wśród twórców kina. I to właśnie jemu przygląda się w swoim najnowszym filmie francuski reżyser, Yvan Attal.

Oskarżony wydaje się być brakującym elementem układanki nowej rzeczywistości. Daleko mu do brawurowej i zero-jedynkowej stylistyki Obiecującej. Młodej. Kobiety. Emerald Fennell. Nie przygląda się wersjom wydarzeń, żeby niczym Ridley Scott w Ostatnim pojedynku nakreślić portret toksycznej męskości, dla której gwałt jest jedynie kolejną formą stosunku seksualnego. Nie diagnozuje przestrzeni przemocy seksualnej jak powściągliwa i oszczędna Asystentka Kitty Green. Niejednoznacznością i trzymaniem w napięciu najbliżej mu do serialu The Morning Show, ale w warstwie fabularnej kładzie nacisk na coś innego. Głównym celem francuskiego reżysera jest bowiem pokazanie wszystkich odcieni szarości sytuacji, w której znaleźli się jego bohaterowie oraz dekonstrukcja naszych, czyli publiczności, sądów.

Oto Alexandre Farel (Ben Attal, syn reżysera i Charlotte Gainsbourg), na co dzień studiujący na jednej z najbardziej prestiżowych uczelni na świecie, czyli amerykańskim Stanfordzie, odwiedza mieszkających w Paryżu rodziców. Obydwoje są ludźmi sukcesu – ojciec (Pierre Arditi) ma swój program w telewizji, matka (Charlotte Gainsbourg) jest nie mniej znaną publicystką o radykalnych, feministycznych poglądach. Ona życie dzieli z nowym partnerem (Mathieu Kassovitz), on ociera łzy po byłej żonie w hotelowych pokojach w towarzystwie dużo młodszych od siebie kobiet. W dniu przylotu do Francji Alexandre poznaje córkę nowego partnera swojej matki, Milę (Suzanne Jouannet), którą za namową rodziny zabiera na imprezę. Następnego dnia do jego drzwi puka policja, twierdząc, że Mila złożyła zawiadomienie o gwałcie.

Attalowi nie można zarzucić braku umiejętności portretowania ducha czasu. Wszystko, co dzieje się w tle tej historii stanowi kalkę naszej rzeczywistości. Powtarzane przez bohaterów frazesy, brzmią niemal jakbyśmy je usłyszeli „na ulicy”, przez co całość nie jest jedynie odklejoną od rzeczywistości twórczą fanaberią, a przystającą do ciała koszulą codzienności. Francuz równie sprawnie dokonuje wiwisekcji relacji rodzinnych. Przygląda się pozornej trosce, która zatrzymuje się na poziomie szumnych deklaracji, nie mając swojego odzwierciedlenia w realnych działaniach. Za przykład podaje tu ojca Alexandre’a, który z jednej strony zajadle broni syna podczas mowy sądowej, z drugiej przez cały film nie zamienia z nim ani jednego słowa. Portret matki jest mozaiką rodzicielskiej miłości, ale też bolesnej konfrontacji z hodowanymi i pielęgnowanymi przez lata przekonaniami. „Odkryłam sprzeczność między zaangażowanym, humanistycznym dyskursem a rzeczywistością, w której żyjemy. Nie da się wdrażać szlachetnych idei tam, gdzie osobisty interes przesłania jasność widzenia.” – przyznaje w sądzie przed przysięgłymi, ale przecież i przed samą sobą. W końcu kiedy zostaje postawiona pod ścianą czynu swojego syna, wszystko co widzi, to jego pozycję – i potencjalnie zmarnowane życie i karierę. Z drugiej strony mamy rodziców Mili. Ciepłego, wspierającego ojca i matkę (Audrey Dana), choć również dbającą, to szukającą zawsze, nawet w tak trudnym czasie, okazji do przypomnienia byłemu mężowi, ile krzywdy wyrządził, porzucając rodzinę.

Nie ma tutaj postaci kryształowych czy powierzchownie skonstruowanych, ale nie ma też przerysowania, które mogłoby sprowadzić obraz na tory taniego efekciarstwa. Reżyser daje bohaterom drugoplanowym odpowiednio dużo przestrzeni, pamiętając, że to nie oni są tu najważniejsi, a jednocześnie zastanawiając się nad siłą ich roli w kształtowaniu pewnych wzorców. Na ile luźny stosunek do relacji seksualnych, nienadawanie im nadmiernego znaczenia, wynikającego z kulturalnych norm, który praktykuje ojciec Alexandre’a, wpłynął na egocentryczne spojrzenie jego syna? Ile w zachowaniu Mili znajdziemy echa religijnej ortodoksji jej matki, wpędzającej córkę w poczucie winy z byle powodu, o sferze seksualnej nie wspominając? Te wszystkie niuanse nakładają się cienkimi warstwami na głównych bohaterów, nie próbując jednak ich usprawiedliwić, a jedynie pokazując olbrzymią siłę kontekstu.

Warstwą fabularną wartą wspomnienia jest część procesowa, która spełni oczekiwania nawet najbardziej wybrednych fanów filmów sądowych. Działa ona przede wszystkim dzięki realistycznym scenom, pozbawionych przerysowanych elementów, do których przyzwyczaiło nas amerykańskie kino. Jest niczym „zwierciadło przechadzające się po gościńcu”, pokazujące, że publiczne procesy to niszczenie nie tylko życia ofiary i oskarżonego, ale także ich rodzin i przyjaciół. Wszystko, co robimy, może kiedyś obrócić się przeciwko nam, nawet (a może przede wszystkim?) napisane przed laty posty w social mediach.

Attal, będący obok Yaël Langmann współautorem scenariusza, jest mistrzem prowokacji, ale nie taniej, naskórkowej, a tej z najwyższej półki. Nie wodzi widza za nos dla samego wodzenia, ale dla przedstawienia rzeczywistości taką, jaką ona jest, czyli wielowymiarową, zależną od kontekstów. Nie wciela się w postać sędziego, oddzielającego dobro od zła – wręcz przeciwnie, pokazuje swoją, ale także naszą, bezbronność w tym zakresie. Rozbiera na czynniki pierwsze naturę sytuacji, w której jedyną rzeczą, jaką dysponujemy w trakcie wydawania osądu, są sprzeczne zeznania. Snuje niemal filozoficzne rozważania nad wymiarem i zasadnością cancel culture, w jej czystej postaci, nie opowiadając się za żadną ze stron, a cierpliwie zbierając wszystkie sygnały z otoczenia i przekazując je widzowi. Daje nam wszystkim, jako globalnej społeczności, pokoleniom wychowanym w erze internetowej anonimowości i bezkarności, pstryczka w nos, pokazując, że zbyt chętne i szybkie wypowiadanie swoich racji, zanim poznane zostaną dowody, a wina udowodniona, jest ślepą uliczką, ale przecież też częścią stadnej warstwy ludzkiej natury. Koniec końców Oskarżonego porównać można do uniwersalnej, indyjskiej opowieści o sześciu niewidomych mężczyznach dotykających danej części słonia i na jej podstawie tworzących swoją definicję tego zwierzęcia. Zarówno bohaterowie filmu, jak i my, w codziennym życiu, nierzadko dotykamy tylko fragmentu prawdy, który często i tak ulega relatywizacji w zestawieniu z perspektywą innych uczestników zdarzenia.

PEŁNA SALA -  Agnieszka Pilacińska  27.01.2022

 

 

ODKUPIENIE

 

2021 MFF w San Sebastián

Nagroda Specjalna - Nagroda młodych Fran Kranz

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Fran Kranz

Scenariusz - Fran Kranz

Zdjęcia - Ryan Jackson-Healy

Muzyka - Darren Morze

Montaż - Yang Hua Hu

Scenografia - Lindsey Moran

Jason Isaacs - Jay

Martha Plimpton - Gail

Ann Dowd - Linda

Reed Birney - Richard

Breeda Wool - Judy

Kagen Albright - Anthony

Michelle N. Carter - Kendra

O FILMIE

Wiele lat po niewyobrażalnej tragedii, która połączyła ich losy, dwie pary rodziców siadają naprzeciwko siebie w przykościelnej salce, aby odbyć najtrudniejszą rozmowę swojego życia. Początkowo onieśmieleni, z czasem odsłaniają się coraz bardziej, pozwalając, aby emocje wzięły górę i doprowadziły do dramatycznego, chwytającego za serce finału.

Odkupienie to prosta historia o wybaczaniu, która ma jednocześnie moc rażenia emocjonalnej bomby nuklearnej. Takich filmów X Muza potrzebuje jak kania dżdżu.

Jednym z najczęściej przewijających się w produkcjach pokazywanych na tegorocznym American Film Festival motywów jest sztuka rozmowy, prowadzonej w dodatku na przekór przeciwnościom losu i własnym ograniczeniom. Era pandemii z całą pewnością w wielu z nas wzbudziła tęsknotę za dialogiem z drugim człowiekiem, jednak dysputy mają to do siebie, że czasem - zamiast dawać radość - ranią, jakbyśmy przed nadejściem katharsis musieli w nich obnażyć swoją duszę. To właśnie o takim pojedynku na słowa opowiada film Odkupienie, którym aktor Fran Kranz stawia pierwsze kroki w roli reżysera. Jego fabularny debiut na płaszczyźnie scenariuszowej można ustawić w jednym szeregu z sztukami teatralnymi najwybitniejszych amerykańskich dramaturgów, z kolei w aspekcie ekranowej realizacji najbliżej mu chyba będzie do Rzezi autorstwa Romana Polańskiego. Odkupienie to na pierwszy rzut oka prosta historia o niemożliwym pojednaniu, wybaczeniu i oczyszczeniu, lecz podjęta tematyka, wybitne aktorstwo i dopracowany w najdrobniejszych detalach scenariusz sprawiają, że opowieść Kranza zaczyna rozdzierać nasze umysły przeszywającym krzykiem rozpaczy wydanym przez czworo głównych bohaterów. Co paradoksalne, najmocniejszy jest on wówczas, gdy protagoniści muszą nie mówić, a słuchać. Jakże to przewrotne: międzyludzka konwersacja najdobitniej działa poza wszelkim słowem - język nie zawsze jest przecież w stanie oddać emocje, które targają naszym wnętrzem. 

Akcja produkcji rozgrywa się właściwie w jednym pomieszczeniu. Do sali położonej na zapleczu kościoła episkopalnego przybywają dwa małżeństwa: Jay (Jason Isaacs) i Gail (Martha Plimpton) oraz Richard (Reed Birney) i Linda (Ann Dowd). Realizacyjna wirtuozeria Kranza uwidacznia się w tym, że przez blisko 30 minut odbiorcy nie dowiadują się w pełni, co jest prawdziwym powodem spotkania bohaterów. Protagoniści zajmują miejsca po przeciwległych stronach stołu, wymieniają się uprzejmościami, dopytują o swoje dzieci, dziękują za możliwość rozmowy, Linda wręcza nawet Gail przyszykowane własnoręcznie kwiaty. Otwierające sekwencje wyglądają tak, jakby wyjęto je żywcem z protokołu dyplomatycznego opracowanego na wypadek podjęcia dialogu przez dwie zwaśnione strony geopolitycznego sporu. Widzowie nieustannie więc czują, że za wymianą grzeczności skrywa się wielka tajemnica współdzielona przez zebranych w kościele. Jej ślady wydają się wszechobecne: niewyobrażalny ból malujący się na twarzach bohaterów, ostrożny dobór słów, stopniowe przechodzenie w konwersacji od obrony do ataku, coraz częstsze skupianie rozmowy na dzieciach obu małżeństw. Atmosfera gęstnieje do granic, a cały dialog może w gruncie rzeczy albo zakończyć się w mgnieniu oka, albo trwać w nieskończoność. Kranz ostatecznie wyprowadza nokautujący w materii fabularnej cios: syn Richarda i Lindy 6 lat temu w trakcie szkolnej strzelaniny zabił 10 osób, po czym popełnił samobójstwo. Rzecz w tym, że jedną z ofiar masakry był syn Jaya i Gail. Nie traktujcie tej informacji jako próby odbierania Wam przyjemności z seansu - na dobrą sprawę droga do tytułowego odkupienia w tym momencie dopiero się zaczyna. 

Od rozmowy obu małżeństw nie sposób oderwać się choćby na chwilę. To uczucie potęguje nie tylko pieczołowicie i naturalnie budowana atmosfera duszności, ale i fakt, że wraz z rozwojem akcji widz kompletnie przesiąka niezwykle skomplikowaną perspektywą życiową wszystkich bohaterów. Obserwując, jak ci walczą o swoje oczyszczenie i pogodzenie z losem, własnego katharsis zaczynają poszukiwać także odbiorcy. Osiągnięcie tego celu przynajmniej początkowo wydaje się niemożliwe. Jak pojednać ludzi, którzy do końca życia będą musieli zmagać się z piętnem rodziców oprawcy bądź ofiary? Czy tłumionemu przez lata bólowi łatwiej dać upust przy pomocy empatii, czy jednak systematycznie konserwowanym gniewem? Kranz nie chce udzielać prostych odpowiedzi; jeśliby to zrobił, Odkupienie straciłoby wiele ze swojej olbrzymiej siły rażenia. Reżyser i zarazem scenarzysta do rozpalającego amerykańską opinię publiczną tematu szkolnych masakr podchodzi z pełną pokorą, pragnąc przyjrzeć się zagadnieniu z wielu perspektyw jednocześnie. Jego film jest więc tak zanurzonym w konwencji teatralnej dramatem psychologicznym, jak i medytacją nad szeroko pojętą tragedią. Twórca nie zamierza wchodzić w szaty oskarżyciela, adwokata czy nawet sędziego; krok po kroku z procesu prowadzącego do dehumanizacji wydobywa on pierwiastek ludzki. Kim był oprawca? Czy przejawiał fascynację zabijaniem? Co lubił robić? Czy najbliżsi zauważyli niepokojące zmiany jego charakteru? Echo tragedii po latach wciąż wybrzmiewa z taką samą mocą. Ciężar zdarzeń sprzed lat noszą przecież na swoich barkach rodzice - jedni i drudzy próbują zrozumieć, co doprowadziło do masakry. Są w tych poszukiwaniach tak naturalni, że ich umęczonych dusz możemy niemalże dotknąć. 

Ogromna w tym zasługa kwartetu portretującego głównych bohaterów. Aktorzy i aktorki dają na ekranie prawdziwy popis swoich umiejętności, a ich przebogaty warsztat widać prawdopodobnie najpełniej wtedy, gdy muszą wyrazić konkretne emocje mimiką twarzy czy gestem. Trudno o specjalne wyróżnienie któregokolwiek z członków obsady, choć w mojej ocenie najciekawsza rola do zagrania przypadła w udziale Plimpton. Trzeba pochwalić również operatora Ryana Jacksona-Healy'ego, który zadbał o fenomenalną pracę kamery: ta zdaje się tańczyć w ciasnym pomieszczeniu, czy to skupiając się na wszystkich protagonistach, czy utrwalając w naszych oczach minimalne grymasy na twarzach poszczególnych postaci. Dzięki powyższym aspektom Odkupienie, przynajmniej na gruncie podejmowanego zagadnienia, jawi się jako dzieło kompletne i wyczerpujące temat. To tylko i aż kinowa terapia poprzez rozmowę, na pozór banalna, a jednak ważąca więcej niż całe ludzkie życie. Choć w tym przypadku poszukiwanie wybaczenia odbywa się w ściśle określonym miejscu, film Frana Kranza na najgłębszym poziomie oferuje nam długą wędrówkę w kierunku dusz protagonistów i do wnętrz nas samych. To podróż rozpisana pod dyktando skrzętnie kamuflowanych emocji, które w końcu muszą ujrzeć światło dzienne na pograniczu uniwersalności przekazu i intymności. Odkupienie przychodzi, nawet jeśli - jak stwierdza ekranowa Linda - "są pytania, na które nikt nie będzie w stanie odpowiedzieć". 

 

Piotr Piskozub 12 listopada 2021

 

 „CÓRKA”

 

2021 - MFF w Wenecji

Nagroda Festiwalowa - Najlepszy scenariusz Maggie Gyllenhaal

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Maggie Gyllenhaal

Scenariusz - Maggie Gyllenhaal

Zdjęcia - Hélène Louvart

Muzyka - Dickon Hinchliffe

Montaż - Affonso Gonçalves

Scenografia - Inbal Weinberg

Kostiumy - Edward K. Gibbon

Olivia Colman - Leda

Jessie Buckley - Młoda Leda

Dakota Johnson - Nina

Ed Harris - Lyle

Peter Sarsgaard - Profesor Hardy

Paul Mescal - Will

Dagmara Dominczyk - Callie

O FILMIE

Leda (laureatka Oscara Olivia Colman) udaje się na wakacje do Grecji. Planuje czytać, wypoczywać na prywatnej plaży i korzystać z urlopu. Spokój intymnego kurortu zaburza jednak przybycie ekscentrycznej rodziny zamieszkującej największą z willi na wyspie. Uwagę Ledy przykuwa przede wszystkim Nina (Dakota Johnson), która mierzy się z trudami bycia młodą mamą, mając pod opieką kilkuletnią córkę. Obserwowanie tajemniczej nieznajomej wywołuje wspomnienia z okresu macierzyństwa, z którymi Leda od wielu lat nie miała odwagi się skonfrontować. Wracają wspomnienia i widma decyzji z przeszłości, których nie można cofnąć.

Wszystko zaczyna się dość zagadkowo – widzimy kobietę gdzieś krążącą na plaży nocą. Dopiero potem widać, że w okolicy żołądka jest plama krwi, co doprowadza do przewrócenia się oraz utraty przytomności. Kto, co, jak, dlaczego? Brzmi jak zapowiedź dreszczowca, choć – jak się później okaże – ten trop jest dość zwodniczy. Ale nie uprzedzajmy wydarzeń, bo te mogą zaskoczyć.

Bohaterką „Córki” jest Leda (znakomita Olivia Colman) – kobieta zbliżająca się do 50-tki, profesor uniwersytecka, specjalizująca się w literaturze. Przyjechała do Grecji na wakacje, by doładować baterie przed pracą. Wszystko wydaje się zmierzać ku jej myśli, gdy nie pojawia się spora grupa turystów z USA. Właściwie można powiedzieć, że jest to jedna, wielka rodzina pod wodzą Callie. I jak to Amerykanie, przynoszą chaos, hałas, zakłócając spokój Ledy. Ale jedno wydarzenie (zaginięcie córki jednej z turystek, Niny) stanie się zapalnikiem, gdzie bohaterka skonfrontuje się ze swoją przeszłością.

Sam film to psychologiczny dramat, w którym cały czas coś wisi w powietrzu, jakieś podskórne napięcie oraz pewien dyskomfort. Fakt, że kamera bardzo blisko trzyma się twarzy głównej bohaterki, nie pomaga. A sama narracja toczy się dwutorowo: współcześnie oraz w retrospekcjach, kiedy poznajemy Ledę jako młodą kobietę i matkę dzieci w wieku kilku lat. Powoli zaczniemy odkrywać kolejne wydarzenia, a wszystko to stawia bardzo ważkie pytania na temat macierzyństwa. Czy każda kobieta ma w sobie instynkt macierzyński? Czy chęć pozostawienia dziecka powinna zasługiwać na potępienie? Czy da się pogodzić pracę zawodową z wychowywaniem dzieci? Czy dzieci przynoszą tylko radość oraz szczęście? Czy matką jest się 24 godziny na dobę? Samo zadawanie takich pytań sugeruje, że odpowiedź nie będzie taka łatwa.

Reżyserka – debiutująca Maggie Gyllenhaal – dotyka tego tematu tabu, ale nie bawi się w publicystykę i nie opowiada się po żadnej stronie. Ale daje bardzo wyraźnie do zrozumienia, że narodziny dziecka to czerwona linia – punkt, od którego nic już nigdy nie będzie takie jak dawniej. Nawet jeśli decyzją będzie pójście własną drogą, konsekwencje tego będą odczuwalne do końca życia. Pojawiające się tutaj symbole (zgniłe owoce, martwa cykada, zabrana lalka, z której ust wychodzi jakaś maź, rzucane szyszki) nie wywołują zgrzytu, tylko zapowiadają wiszącą w powietrzu tragedię. Ale obecność reszty wielkiej rodziny zza Wielkiej Wody (Nina, Callie) pozwala pokazać różne odcienie macierzyństwa.

Wszystko to by nie zadziałało, gdyby nie fantastyczne aktorstwo. W roli Ledy mamy dwie aktorki: Olivię Colman oraz Jessie Buckley, które cudownie się uzupełniają, tworząc bardzo spójny portret. Oglądając obie panie czułem, że to jest ta sama postać, co pokazuje mowa ciała oraz sposób mówienia. Niby twarda, niezależna, będąca ponad innymi, ale pod tym wszystkim skrywa się zmęczona, styrana, niepogodzona z pewnymi decyzjami z przeszłości. Bardzo skomplikowany oraz przekonujący portret kobiecy, jakiego dawno nie widziałem. Równie świetna jest Dakota Johnson jako Nina, będąca troszkę lustrzanym odbiciem młodszej inkarnacji Ledy. I dynamika między nimi to jedna z drobnych rzeczy, dodających odrobinę światła. Tak samo wiele pokazują drobne role Eda Harrisa (Lyle, dbający o domy), Petera Saarsgaarda (profesor Hardy) oraz Dagmary Domińczyk (Callie), dodając swoją cegiełkę.

„Córka” to kolejny przykład świetnego debiutu reżyserskiego, o którym będzie się mówić długie lata. Czy będzie to też nowy początek kariery Maggie Gyllenhaal jako reżyserki? Tego nie wie nikt, ale tutaj widać bardzo pewną, choć bardzo delikatną, rękę w prowadzeniu aktorów oraz opowieści. Na pewno nie jest to film przyjemny w odbiorze, ale prowokujący i stawiający trudne pytania dotyczące macierzyństwa.

Radosław Ostrowski – KINOBLOG 14.03.2022

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” MARZEC  2022 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„(NIE)DŁUGO I SZCZĘŚLIWIE”

08.03.2022

20.00

98 MIN

2

„C’OMON C’OMON”

14.03.2022

19.00

108 MIN

3

„LICORICE PIZZA”

21.03.2022

19.00

133 MIN

4

"KURIER FRANCUSKI Z LIBERTY, KANSAS EVENING SUN"

28.03.2022

19.00

108 MIN

 

„(NIE)DŁUGO I SZCZĘŚLIWIE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Paolo Costella

Scenariusz - Paolo Costella

Paolo Genovese, Antonella Lattanzi

Zdjęcia - Fabrizio Lucci

Muzyka - Lele Marchitelli

Montaż - Patrizio Marone

 

Ambra Angiolini - Sara

Luca Bizzarri - Edo

Carolina Crescentini - Giada

Claudia Gerini - Viola

Paolo Kessisoglu - Mark

Filippo Nigro - Andrea

Claudia Pandolfi - Paola

Fabio Volo - Vito

O FILMIE

Cztery małżeństwa dowiadują się, że ich śluby były nieważne, bo zostały udzielone przez osobę podszywającą się pod księdza. Czy zgodzą się po raz kolejny powiedzieć sobie "tak", a może wykorzystają tę nadarzającą się okazję do rozstania?

 

Nowa produkcja Paolo Costelli, twórcy filmów Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie oraz W domu wszystko ok., już 14 stycznia br. trafi na ekrany kin. Tym razem włoski scenarzysta i reżyser proponuje widzom podróż do malowniczego Rzymu, gdzie cztery pary stają przed wielkim dylematem – muszą zdecydować, czy ponownie chcą powiedzieć sobie sakramentalne „tak”.

Gdy okazuje się, że ksiądz, który udzielił ślubu kilkudziesięciu małżeństwom, to oszust, żaden z partnerów nie zdaje sobie sprawy z problemów, jakie mogą się z tym wiązać. Początkowo decyzja wydaje się banalna – wszystkie z czterech związków, obserwowanych przez widza, chcą pozostawić sytuację taką, jaka była dotąd. Dla trzech z nich ponowna przysięga jest jedynie formalnością, czwarte zaś rozwiodło się na długo przed unieważnieniem ślubu. Szybko jednak sprawy się komplikują. Na jaw wychodzą sekrety skrywane od lat. Pojawia się coraz więcej wątpliwości, mogących znacząco wpłynąć na rozwój losów małżeństw. Jaką decyzję podejmą finalnie pary?

Na (Nie)długo i szczęśliwie składają się trzy historie, opowiadające losy czterech różnych par. Odbiorca przygląda się radiowcu i bizneswoman, którzy kochają się ponad wszystko. Wydarzenia związane z ich życiem przeplecione są z  losami dwóch zaprzyjaźnionych małżeństw, od lat praktycznie nierozłącznych i zachowujących się jak rodzina, oraz opowieść kobiety walczącej z mężem o alimenty i samotnie wychowującej syna. Osoby te łączy jedno – wszyscy zostali oszukani przez księdza. 

Decydując się na seans tego filmu, spodziewałam się lekkiej komedii z nutą dramatu, okazało się jednak, że twórcy zaserwowali widzom coś zgoła innego. (Nie)długo i szczęśliwie to opowieść o tym, jak sekrety i decyzje podjęte pod wpływem impulsu potrafią zaważyć na życiu i przyszłości danej osoby. Choć na pierwszy rzut oka film kojarzyć się może z typową telenowelą, widz szybko stwierdzi, że jest to coś więcej. W życiu każdej z par zobaczy swój związek; problemy, z którymi musi się wlaczyć na co dzień. 

(Nie)długo i szczęśliwie pokazuje, że relacja damsko-męska nie zawsze jest cukierkowa; że bardzo często partnerzy muszą zmierzyć się z różnymi przeciwnościami losu, mogącymi diametralnie wpłynąć na ich związek. Anulowanie małżeństwa to tylko wstęp do tego, co ma mieć miejsce się w przyszłości. Wydarzenie to było niespodziewanym początkiem ciągu zdarzeń. To bohaterowie jednak decydują, jak skończy się ten nietypowy epizod. 

Nie można napisać, że to produkcja o oryginalnej fabule. Film jest słodko-gorzką opowieścią o tym, iż jeśli pomiędzy mężczyzną i kobietą istnieje prawdziwa miłość, zawsze wygra ona z przeciwnościami losu. Widz otrzymuje dość schematyczną historię ludzi niespodziewanie postawionych przed prawdopodobnie najważniejszymi decyzjami w ich życiu. Już na samym początku odbiorca domyśla się, w jakim kierunku rozwiną się konkretne wątki, samo zakończenie zaś nie zaskakuje. Jednakże elementem, który zachwyca, jest poruszana problematyka. Twórcy nie bali się dotknąć tematów trudnych, takich jak zdrada, antykoncepcja, rozwód czy wysokie ambicje jednego z partnerów. W filmie pokazane zostały skutki konkretnych, nie zawsze moralnych, postępowań danych osób. Można napisać, że to produkcja o walce z samym sobą – ze swoimi uzależnieniami, przyzwyczajeniami i przekonaniami, a także o tym, jak ważna w związku jest komunikacja.

Ciekawie nakreślone zostały również postaci. Pomimo małej ilości czasu, twórcom i aktorom udało się przedstawić intrygujących i różnorodnych bohaterów. Jest to zdecydowanie jedna z mocniejszych stron filmu. Widz z zainteresowaniem przygląda się losom oryginalnych i nie do końca oczywistych postaci, z których każda pojedyncza różni się od pozostałych siedmiu. 

(Nie)długo i szczęśliwie można nazwać nieoczywistą komedią, pokazującą, jak na przestrzeni lat zmienia się relacja damsko-męska. Choć fabuła jest dość przewidywalna, nadrabiają genialnie skonstruowane postacu, o ciekawych rysach psychologicznych. Należy pamiętać również o Rzymie, który, jak trzecioplanowy bohater, wciąż pojawia się w tle wydarzeń i zachwyca malowniczymi widokami. Nie jest to produkcja dla wszystkich, jeśli jednak lubicie opowieści o relacjach międzyludzkich, nie zawsze kończące się happy endem, (Nie)długo i szczęśliwie może okazać się strzałem w dziesiątkę,

Patrycja Nadziak

 

„C’OMON C’OMON”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Mike Mills

Scenariusz - Mike Mills

Zdjęcia - Robbie Ryan

Muzyka - Aaron Dessner

Bryce Dessner

Montaż - Jennifer Vecchiarello

Scenografia - Katie Byron

Joaquin Phoenix - Johnny

Gaby Hoffmann - Viv

Woody Norman - Jesse

Scoot McNairy - Paul

Molly Webster - Roxanne

Jaboukie Young-White - Fern

Deborah Strang - Carol

 

O FILMIE

Wielki powrót Mike’a Millsa, twórcy niezapomnianych "Debiutantów", a także Joaquina Phoenixa, który w "C’mon C’mon" zagrał swoją pierwszą od czasów "Jokera" rolę – zaskakując i całkowicie redefiniując swój wizerunek. Jego bohater Johnny, dziennikarz radiowy, uczy się uważnie słuchać, tworzyć trwałe więzi, naprawiać błędy przeszłości i… przytulać. Kameralny czarno-biały film Millsa buduje mosty między pokoleniami, dodaje otuchy i przykleja plastry na nasze najdotkliwsze rany. Phoenix wciela się w "C’mon C’mon" w nowojorskiego singla, który przemierza Amerykę z mikrofonem, pytając dzieciaki i młodzież o ich życie, marzenia, supermoce i plany na przyszłość. Po drodze reporter odwiedza mieszkającą w Los Angeles siostrę (Gaby Hoffmann), z którą nie rozmawiał od lat, a która teraz potrzebuje jego pomocy. Żeby wesprzeć ją w opiece nad dziewięcioletnim synkiem (Woody Norman), Johnny zabiera go ze sobą do Nowego Jorku. Wspólna podróż okaże się lekcją cierpliwości, odpowiedzialności i zwyczajnie: dorosłości, której dziennikarz dotąd unikał. C'mon C'mon to film zawieszony pomiędzy łzą a uśmiechem. Jedyny w swoim rodzaju, kinowy balsam na strapioną duszę z wybitną rolą Joaquina Phoenixa.

Jest w C'mon C'mon scena, w której Johnny (wybitny i po raz kolejny zmieniający zawodowe emploi Joaquin Phoenix) tłumaczy swojemu bratankowi, Jesse'emu (Woody Norman), sposób działania mikrofonu do nagrywania - w ocenie mężczyzny urządzenie pozwala uczynić dany dźwięk nieśmiertelnym. Wydaje się, że reżyser filmu, Mike Mills, autor rewelacyjnych Debiutantów, również chce własną ekranową historią zatrzymać czas, choć patrząc z tej perspektywy, najbliżej będzie tu chyba do zastygnięcia w konkretnej chwili czy momencie dziejów. Ta kameralna, słodko-gorzka w wydźwięku opowieść zupełnie niepostrzeżenie ewoluuje przed naszymi oczami w jedyną w swoim rodzaju konfrontację dwóch pokoleń. Pola komunikacji są przedziwne: wszystkie sensy istnienia, strach, śmierć, trwałość pamięci, ale i sztuka słuchania się nawzajem czy wyrażania uczuć poprzez krzyk lub czuły dotyk. W świecie Millsa nad wędrówką protagonistów po Stanach Zjednoczonych nieustannie unosi się co prawda dojmująca aura melancholii, lecz katharsis przychodzi - i to w niespodziewanej, pokrzepiającej formie lekcji z międzyludzkich relacji i odpowiedzialności. Nie mam żadnych wątpliwości, że C'mon C'mon może śmiało pretendować do miana najlepszej kinowej terapii tego roku. To przecież doskonały dowód na to, że artystyczna wrażliwość jest nam dziś potrzebna jak nigdy wcześniej, a rady ze strony niewinnych dzieci mają olbrzymią siłę rażenia. Mały wielki film, w którym można zatracić się bez reszty. 

Główny bohater, Johnny, mógłby uchodzić za chodzącą definicję everymana. Dziennikarz radiowy po przejściach, który stracił miłość życia i pogrzebał relację z siostrą, Viv (Gaby Hoffmann). W ramach swojej pracy wędruje od jednego do drugiego miasta USA, by z mikrofonem w dłoni nagrywać wypowiedzi dzieci i młodzieży na temat ich życia, wyobrażeń o przyszłości, stosunków z rodzicami, najskrytszych marzeń, supermocy i dalekosiężnych planów. Sytuacja zmieni się, gdy Viv będzie musiała zająć się zmagającym się z chorobą psychiczną mężem - Johnny weźmie pod opiekę ich syna, Jesse'ego, dziecko sprawiające problemy wychowawcze, choć z drugiej strony piekielnie inteligentne. Początkowo wszystko wskazuje na to, że stosunki mężczyzny z 9-letnim bratankiem nieuchronnie prowadzą do katastrofy. Protagonista ma bowiem olbrzymi problem ze zrozumieniem psychiki i potrzeb chłopca, w czym przeszkadza mu głównie strach przed podejmowaniem dojrzałych decyzji, jakby w jego życiu ostateczne wejście w dorosłość nigdy nie nastąpiło. Z biegiem czasu to Jesse coraz częściej uczy wuja, jak odnajdywać się w świecie pełnym niebezpieczeństw i emocjonalnych ran. Bohaterowie wyruszą we wspólną podróż do Nowego Jorku i dalej, w stronę Nowego Orleanu, odkrywając odpowiedź na z pozoru trywialne pytanie o to, co właściwie znaczy być człowiekiem? Na drugim planie ich eskapady wyłania się społeczny pejzaż USA, uchwycony nie tylko przy pomocy fenomenalnych zdjęć, ale i słów najmłodszych nagrywanych przez Johnny'ego. 

Jestem absolutnie oczarowany sposobem, w jaki Mills uwypuklił i zespolił ze sobą kilka różnorodnych płaszczyzn tej historii. Międzypokoleniowy dialog to zaledwie platforma do poszukiwania kolejnych sensów w C'mon C'mon: odbudowywania zachwianych relacji z rodziną, uczenia się opieki nad drugim człowiekiem, rozliczania z trudną przeszłością, walki z nawiedzającymi nas nieustannie demonami, tworzenia trwałych więzi, wskazywania własnego miejsca w polaryzującym się społeczeństwie. Na tym jednak nie koniec - reżyser zupełnie nienachalnie wplata w swoją opowieść przemyślenia na temat aborcji, sytuacji imigrantów, zagrożeń klimatycznych czy przyszłości Ziemi, przy czym w tych kwestiach oddaje głos najmłodszym, zostawiając go bez pedagogicznego komentarza. Widz siłą rzeczy wpada w systematycznie zastawiane przez twórcę pułapki: słowa dzieci i młodzieży w pierwszym odczuciu będą budzić nasz uśmiech, jednak po chwili zmuszą do refleksji. Przychodzące po nas pokolenie ma zaskakująco wiele trafnych diagnoz rzeczywistości, w której żyjemy. Mills w tym intymnym świecie niewidocznych ran i kruchych relacji chce zmienić nasze horyzonty myślenia, poszerzyć perspektywę spojrzenia na to, co dla istnienia fundamentalne. To właśnie z tego powodu autor tak skrupulatnie próbuje uzmysłowić odbiorcom, że pomimo niezliczonych różnic każde starsze i młodsze pokolenie od zarania dziejów dzieli wciąż te same lęki: strach przed śmiercią, nieuchronność przemijania i odchodzącą pamięć. Ten ostatni aspekt jest zresztą kapitalnie wyłożony w relacji Johnny'ego i Jesse'ego; czy chłopiec zachowa w umyśle wspólną podróż z wujem, czy jednak w miarę upływu lat wspomnienia zaczną się zacierać? Ucieczka od niepamięci to nie tylko nagrany na taśmie dźwięk. To również drugi człowiek, z którym dzielimy własną historię. Ten, którego krzywdzimy, odrzucamy, ale i ten, od którego uczymy się sztuki życia i bliskości. 

O tym, że Joaquin Phoenix jest ekranową enigmą, chyba nikogo nie trzeba specjalnie przekonywać. Po seansie C'mon C'mon nie mam już żadnych złudzeń co do tego, że jest on także jednym z najwybitniejszych żyjących aktorów. Zdobywca Oscara wraca do świata kina w swojej pierwszej roli od czasu Jokera, drwiąc ze wszystkich tych, którzy chcieli go zaszufladkować w postaci Księcia Zbrodni. Phoenix redefiniuje filmowe emploi w sposób najlepszy z możliwych, dzieląc się z widzami kreacją, której emocjonalna głębia przywodzi na myśl otchłań. W postaci Johnny'ego zagubienie i ból przeplatają się z wyrażonym przez Jesse'ego i zaklętym również w tytule produkcji życiowym drogowskazem: "Musisz dać radę i dajesz, dajesz, dajesz...". Fenomenalnemu Phoenixowi nie ustępuje młodziutki Norman, który powinien zgarnąć wszystkie nagrody w kategorii odkrycia roku; choć na ekranie widywaliśmy go już wcześniej, w filmie Millsa jego naturalny występ zachwyca. Na drugim planie kapitalnie poczyna sobie z kolei Hoffmann. Jej Viv to kobieta zmagająca się z niewyobrażalnymi przeciwnościami losu, a jednak potrafiąca w życie najbliższych wnieść subtelne nuty serdeczności - bez niej relacja Johnny'ego z bratankiem byłaby o niebo uboższa. Poza występami aktorskimi hipnotyzują w dodatku czarno-białe zdjęcia, znakomicie podkreślające tak kameralny wymiar całej historii, jak i jej melancholijną aurę; niektóre kadry urzekają same w sobie, jakby pełniły rolę swoistych pocztówek ze świata Millsa. Na wyróżnienie zasługuje również ścieżka dźwiękowa produkcji, wzmacniająca ekranowy przekaz, zwłaszcza w sekwencjach, w których możemy usłyszeć "Clair de Lune" Debussy'ego. 

C'mon C'mon to oczyszczająca podróż od smutku do radości, od zagubienia do bliskości, od bolącej przeszłości do nowego życia. Ten film da widzom łzy i zrodzi uśmiech, stając się najwyższej jakości balsamem dla każdej strapionej duszy. Mnóstwo tu niewidocznych na pierwszy rzut oka ran, jeszcze więcej samotności. Choć Mike Mills, wyśmienity obserwator wszystkich niuansów międzyludzkich relacji, stawia na ich ekspozycję w mikroskali, niektóre gesty i słowa głównych bohaterów ważą więcej niż całe nasze życie - pamiętajmy o tym, obserwując scenę, w której Johnny i Jesse próbują wykrzyczeć obecny w nich gniew i inne negatywne emocje, robiąc to w taki sposób, jakby dźwigali na swoich barkach ciężar złości wszystkich ludzi. Jakimś błogosławionym zrządzeniem losu zdołali go unieść, jednak czy mogło być inaczej, skoro obaj zanurzyli się w "nieustannej symfonii kolorów, wrażeń i dźwięków"? Możemy ją zobaczyć, poczuć i usłyszeć. Wtedy będzie nam zdecydowanie łatwiej odpowiedzieć na pytanie o to, jak wyobrażamy sobie naszą wspólną przyszłość. 

Piotr Piskozub

 

LICORICE PIZZA

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Paul Thomas Anderson

Scenariusz - Paul Thomas Anderson

Zdjęcia - Paul Thomas Anderson,

            Michael Bauman

Muzyka - Jonny Greenwood

Montaż - Andy Jurgensen

Scenografia - Florencia Martin

Alana Haim - Alana Kane

Cooper Hoffman - Gary Valentine

Sean Penn - Jack Holden

Tom Waits - Rex Blau

Bradley Cooper - Jon Peters

Benny Safdie - Joel Wachs

Skyler Gisondo - Lance Brannigan

O FILMIE

Historia toczy się na początku lat siedemdziesiątych w dobie wolności, eklektycznej mody i rewolucyjnej muzyki. Ukazane z ogromną czułością i sentymentem do epoki, szczenięce zauroczenie dorastających w Los Angeles Alany i Gary’ego rozwija się na tle powstawania pierwszych filmowych mega produkcji w Fabryce Snów i wielkich przemian kulturowych czasu wolnej miłości.

 

 

Już blisko cztery dekady temu Fredric Jameson mówił o „filmie nostalgicznym” jako sztandarowej kategorii kultury postmodernizmu, w której apoteoza estetyk przeszłości przyćmiewała jakąkolwiek szansę na trzeźwą refleksję nad prawdą epoki. Do dziś w kinie głównego nurtu króluje moda na powrót do szeroko i wybiórczo pojmowanego retro (nierzadko przefiltrowanego przez pamięć o innych filmach) — od La La Land Damiena Chazelle’a po ostatni film Quentina Tarantino, gdzie biali mężczyźni Hollywood dosłownie odczyniali historyczną traumę i wymierzali dziejową sprawiedliwość kontrkulturze, która na chwilę zakłóciła ich raj. Paul Thomas Anderson w swoim najnowszym dziele nie popełnił jednak filmu nostalgicznego, mimo że ochrzcił go na cześć jednego z najbardziej fetyszyzowanych w naszej retromańskiej kulturze artefaktów przeszłości — płyty winylowej. Tytułowa „pizza z lukrecją” to w rzeczywistości sugestywna nazwa kultowego sklepu z płytami, który za młodu odwiedzał amerykański reżyser. Jego powiastka o dorastaniu i szczenięcej miłości w San Fernando Valley nie jest bynajmniej niewinna ani bezkrytyczna.

Licorice Pizza to z jednej strony opowieść zupełnie fikcyjna, z drugiej głęboko historyczna, niespotykanie zakotwiczona w bardzo konkretnym czasie i miejscu. W końcu nigdzie indziej, jak w obszarze metropolitalnym L.A., jednym z pierwszych ośrodków miejskich na świecie budowanych pierwszorzędnie z myślą o transporcie samochodowym, nie otrzymalibyśmy tak dosadnego obrazu kryzysu paliwowego z 1973 roku, spuentowanego niebywale złożonym gagiem ze zjazdem ciężarówką na wstecznym po rozlicznych wzgórzach. Podobnie tylko ktoś, kto żył w tych czasach, mógłby pamiętać o tak trywialnych wydarzeniach jak walka o legalizację flipperów, legislacyjnie potępianych przez największe miasta USA od czasu II wojny. Ale Anderson, choć uwzględnia te wszystkie precyzyjnie dobrane detale, nie zanudza nas faktografią. Nie interesuje go też ani wybielanie historii, ani rewizjonizm, powierzchowna i lekkostrawna krytyka niepoprawności politycznej owych czasów, którą zaskarbiłby sobie sympatię liberalnej publiczności. Jest zainteresowany przede wszystkim stworzeniem obrazu niezaprzeczalnie swojego.

Jest to słodko-gorzkie love story, ale opowiedziane inaczej niż zwykle i dokładnie tak idiosynkratycznie, jak moglibyśmy się spodziewiać po romansie w wydaniu tego reżysera. Po rozchwianym i nieneurotypowym Lewym sercowym oraz wyrafinowanie toksycznej grze psychologicznej z Nici widmo, tym razem otrzymujemy nie dość, że uderzającą różnicę wieku — bohaterami filmu są 15-letni Gary (Cooper Hoffman) i dwudziestoparoletnia Alana (Alana Haim) — to jeszcze niecodzienne różnice w układzie sił (kasiasty eks-dziecięcy aktor zostaje menedżerem biznesowej kariery czy wręcz swoistym sugar daddy dla starszej dziewczyny upupianej przez konserwatywne wychowanie w wielodzietnej, religijnej rodzinie) oraz już nie tak zauważalne różnice w etapach psychospołecznego rozwoju (zarówno Gary, jak i Alana zdają się tkwić w mentalnym liceum, ciągle prześcigając się w byciu cool i bezczelnymi, pozbawieni wzorców na bycie dorosłą, zdrowo funkcjonującą osobą). „Czerwone flagi” i dysfunkcje zdają się tu wyłaniać na każdym kroku, część informacji o bohaterach reżyser ukrywa przed nami najdłużej, jak może, często wyciągając z rękawa zupełnie nowe fakty i przewrotne zdarzenia. A co widz z nimi zrobi, to już jego sprawa. 

Niemal każda scena w Licorice Pizza jest budowana na logice suspensu, nieustannego napięcia między stanem wiedzy bohaterów i oglądającego, często dla efektu komicznego lub po prostu wzbudzenia ciekawości. Wystarczy wspomnieć pierwsze spotkanie Gary’ego z meblem, który będzie podstawą jego kolejnego biznesu — filmowanie najpierw z wnętrza niszowego sklepu z perukami, skupiając się na reakcji bohatera, któremu wpadło w oko coś za witryną, przez długie sekundy odmawiając nam zaspokojenia ciekawości tym, co czai się w przestrzeni pozakadrowej. Narracja filmu wodzi za nos kolejnymi ekscentrycznymi i jakby przypadkowymi epizodami, pozornie idąc na przekór tradycyjnym prawidłom storytellingu, podobnie jak dysonansowe kompozycje Jonny’ego Greenwooda wytrącające nas ze strefy komfortu po teledyskowych montażach okraszonych popowymi szlagierami Bowiego, McCartney’a czy Sonny’ego & Cher. Nie jest to dla Andersona tak radykalne posunięcie jak w przypadku kompletnie opartej na psychodelicznej logice Wadzie ukrytej, ale nadal jest to niekonwencjonalna forma opowiadania, której rozwoju nie sposób przewidzieć.

 

Co istotne, snuje tę romantyczno-inicjacyjno-biznesową historię z pełnym przekonaniem i szczerością, niczym w odcinku starego, cukierkowego sitcomu czy przywołując inne wywołujące podobny dyskomfort (narracyjny i moralny) scenariusze z lat 70., choćby Harold i Maude Hala Ashby’ego. Dwoje wciąż zbyt młodych ludzi z ogromnymi problemami ze sobą, niemający narzędzi do zbudowania stabilnego związku, wciąż do siebie biegną przyciągani jak magnesy, kochając się i odnajdując wspólne szczęście na swój popaprany sposób. Wszystko w koktajlu skomodyfikowanej post-hippisowskiej estetyki, glamu, kolorowej telewizji, pocztówek z Kalifornii oraz retro feelu 35-milimetrowej taśmy i archaicznych obiektywów. 

Nie jest to jednak, jak podkreślono na początku, beztroskie pławienie się w nostalgii. Anderson pokazuje praktycznie wszystkie przywary epoki i przemysłu filmowego. Bohaterowie doświadczają i są świadkami hipermaskulinizmu, różnorakich form molestowania, rutynowego rasizmu, antysemityzmu i niszczącej życia homofobii. Potencjalnie traumatyczne zdarzenia, szczególnie dla bohaterki granej przez Alanę Haim, sąsiadują tu z niewybrednymi gagami, często obnażając śmieszność męskich bohaterów i ich emocjonalną niedojrzałość w postrzeganiu świata innymi oczami niż swoje własne. Jakkolwiek to zabrzmi, dla młodych ludzi w Licorice Pizza doświadczenie niechcianego dotyku ze strony starszych oblechów czy przypadkowe aresztowanie z podejrzeniem morderstwa są tak samo częścią życia i dorastania w latach 70., jak łóżka wodne i palenie jointów. 

Andersona nie interesuje moralizowanie i potępianie przedstawianych zachowań (choć trzeba podkreślić, że niezwykle często pozostaje z kamerą przy Alanie, zachęcając do empatyzowania z jej perspektywą w najbardziej odstręczających dla wyemancypowanej seksualnie młodej kobiety chwilach), a do patologii światka Hollywood podchodzi z grubą warstwą ironii — Seana Penna obsadza w roli przeżytego, zapijaczonego narcyza, który żyje już tylko odcinaniem kuponów z dawnej aktorskiej reputacji, a Bradley Cooper gra postać wzorowaną na Jonie Petersie: fryzjerze, który został aktorem i producentem (m.in. dwóch najnowszych wersji Narodzin gwiazdy — za współpracę z Petersem zresztą sam Cooper otrzymał połajankę od opinii publicznej), partnerem m.in. Barbry Streisand i Pameli Anderson, a także znanym agresywnym alkoholikiem, hedonistą i mobberem. Bliskie spotkania z tą rozchwianą personą są tu zresztą podstawą najefektowniejszych pod względem równowagi komizmu i dyskomfortu scen w filmie, które mogłyby rywalizować z pamiętną imprezą z Alfredem Moliną w Boogie Nights — Cooper doskonale sprawdza się w tej totalnie przerysowanej i zbzikowanej kreacji.

Film Licorice Pizza można porównać do łóżka wodnego czy tytułowej pizzy z lukrecją, gdyby była autentycznym daniem — dziwaczny, pogmatwany, prawdopodobnie nikomu niepotrzebny pomysł, ale jaki fajny! Do tego wybitnie wyreżyserowany i co rusz pozostawiający widza w kropce, jak przystało na twórcę znanego z filmów, w których często przez grubo ponad dwie i pół godziny nie mamy nigdy pewności, co właściwie oglądamy i do czego to zmierza. Choć to być może najbardziej przystępne dzieło Paula Thomasa Andersona do tej pory, z prostym, emocjonalnie wręcz banalnym wątkiem miłosnym, przyjemnie kołyszącymi montażami muzycznymi, ładnymi kolorkami, bezbłędną scenografią i mistrzowską grą światłem, doskonale dobraną obsadą utalentowanych aktorskich debiutantów i starych wyjadaczy, to jednak nadal obraz reżysera Mistrza. Dygresyjny i pełen sprzeczności filmowy freestyle, będący jednocześnie zadziwiająco szczegółową rekonstrukcją epoki, nie zadowoli ortodoksów ściśle tradycyjnych narracji ani tych oczekujących bezrefleksyjnego i pocieszającego festiwalu nostalgii. Licorice Pizza to osobliwy kalejdoskop retro obrazów, marginalnych historiograficznych faktów i nieracjonalnych emocji, który zupełnie nie czuje potrzeby, żeby tłumaczyć się z tego czym jest.

 

Dawid Smyk

KURIER FRANCUSKI Z LIBERTY, KANSAS EVENING SUN

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Wes Anderson

Scenariusz - Wes Anderson

Zdjęcia - Robert D. Yeoman

Muzyka - Alexandre Desplat

Montaż - Andrew Weisblum

Scenografia - Adam Stockhausen

Kostiumy - Milena Canonero

 

Benicio del Toro - Moses Rosenthaler

Adrien Brody - Julian Cadazio

Tilda Swinton - J. K. L. Berensen

Léa Seydoux - Simone

Frances McDormand - Lucinda Krementz

Timothée Chalamet - Zeffirelli

Lyna Khoudri - Juliette

Jeffrey Wright - Roebuck Wright

Mathieu Amalric - Komisarz

Steve Park - Nescaffie

Bill Murray - Arthur Howitzer, Jr.

Owen Wilson - Herbsaint Sazerac

Bob Balaban - Wujek Nick

Henry Winkler - Wujek Joe

Lois Smith - Upshur "Maw" Clampette

Tony Revolori - Młody Rosenthaler

Denis Ménochet - Strażnik więzienny

Larry Pine - Naczelny sędzia

Liev Schreiber - Gospodarz talk-show

Elisabeth Moss - Alumna

Edward Norton - Szofer

Willem Dafoe - Albert "Liczydło"

 

O FILMIE:

Wizjonerski umysł nominowanego do Oscara Wesa Andersona w filmie "Kurier francuski z Liberty, Kansas Evening Sun" wyczarowuje kilka historii z ostatniego numeru amerykańskiego magazynu wydawanego w fikcyjnym dwudziestowiecznym francuskim mieście. Po śmierci uwielbianego, urodzonego w Kansas redaktora Arthura Howitzera juniora pracownicy "The French Dispatch", popularnego amerykańskiego magazynu z siedzibą we francuskim mieście Ennui-sur-Blasé, spotykają się, aby napisać jego nekrolog. Wspomnienia o Howitzerze stają się kanwą dla czterech historii: relacji ze zwiedzania najbardziej obskurnych dzielnic miasta autorstwa Reportera na Rowerze; "Betonowego Dzieła Sztuki" - opowieści o niepoczytalnym malarzu, jego strażniku i muzie, a także o drapieżnych handlarzach dziełami sztuki; "Poprawek do Manifestu" - kroniki miłości i śmierci na barykadach w czasie studenckiej rewolty, a także "Prywatnej Jadalni Komisarza Policji" - trzymającej w napięciu opowieści o narkotykach, porwaniach i wykwintnych posiłkach.

Wes Anderson składa hołd drukowanym mediom, zwłaszcza czasopismu "The New Yorker" z jego legendarną listą autorów, wielkomiejską finezją i spektakularnym typograficznym layoutem. Tytułowy "Kurier Francuski" to fikcyjny magazynowy dodatek poświęcony życiu intelektualnemu i kulturalnemu Francji, wydawany u schyłku lat 60. przez galerię genialnych amerykańskich emigrantów w miasteczku Ennui-Sur-Blasé na południu Francji. Tilda Swinton gra tu krytyczkę sztuki JKL Berensen. Natomiast Frances McDormand to Lucinda Krementz, pisarka relacjonująca burzliwą rewolucję studencką, która wdaje się w romans z jej młodym przywódcą Zeffirellim (Timothée Chalamet). Z kolei Jeffrey Wright występuje jako krytyk sztuki, a Bill Murray to redaktor naczelny.

 

 

Nie mam pojęcia z jakiej planety pochodzi Wes Anderson, ale to musi być planeta niezwykła. Nasz uzdolniony stylista kina powraca z kolejną opowieścią, która tym razem dzieje się we francuskim miasteczku lat 70. Tutaj znajduje się redakcja amerykańskiego „Kuriera Francuskiego” – dodatku do wydaia Liberty, Kansas Evening Sun. A sam film jest nietypowy, bo to nowelowa historia wokół ostatniego wydania tej gazety. Dlaczego ostatniego numeru? Bo zmarł redaktor naczelny Arthur Howitzer Jr. (Bill Murray kolejny raz będący Billem Murrayem), a ten w swoim testamencie zapisał, że wraz z jego ostatnim tchnieniem „Kurier” ma zniknąć z powierzchni ziemi.

Na początek mamy relację z dnia codziennego, gdzie poznajemy miasteczko Ennui-sur-Blaze. Przez te kilka minut poprowadzi nas Herbaint Sazerac (Owen Wilson) na swoim rowerze, łamiąc czwartą ścianę. To jednak początek, bo potem dostajemy trzy, większe historie. I jakież to są opowieści. W pierwszej poznajemy Mosesa Rosenthala (cudowny Benicio Del Toro) – skazanego za podwójne morderstwo więźnia, co przebywa w szpitalu psychiatrycznym. Tam odkrywa w sobie talent artystyczny (dokładnie malarski), zaś jego muzą staje się… strażniczka Simone (eteryczna Lea Seydoux). Druga historia dotyczy rewolucji studentów kierowanej przez niejakiego Zeffirelliego (Timothee Chalamet) przeciwko rodzicom. Z kolei trzecia miała być relacją Rosebuck Wrighta (fantastyczny Jeffrey Wright) z kolacji u komisarza policji (Mathieu Amalric), gdzie na posterunku pracował mistrz kuchni, porucznik Nescaffier. Jednak wieczór kończy się porwaniem syna policjanta oraz pościgiem za bandziorami.

Czyli mamy tu swoistą mieszankę gatunkową, gdzie wszelkie emocje zmieniają się jak w kalejdoskopie: od śmiechu po łzy, gdzie radość i tragedia przeplatają się ze sobą niczym w niezapomnianym tańcu. I już od pierwszej sceny widać, że to jest film Wesa Andersona z niepodrabialnym stylem, choć jest jedna istotna różnica. Film przez większość czasu jest… czarno-biały, a kolor pojawia się nagle i niespodziewanie. Głównie w scenach, kiedy naczelny czyta tekst artykułu przy jego autorze (to się pojawia niczym refren), ale nie tylko. Reżyser ciągle bawi się formą (jedna scena jest opowiedziana w formie… spektaklu teatralnego, zaś pościg policyjny zmienia się w… komiksową animację), a akcja miejscami tak pędzi na złamanie karku, iż nie ma czasu na rozsmakowanie się detalami. Każda z relacji jest opowiadana z offu przez każdego autora (kolejno: Tilda Swinton, Frances McDormand i Jeffrey Wright), choć w przypadku pierwszej i ostatniej mają one swoją klamrę – pierwsza jest odczytem, a ostatnia wywiadem w telewizyjnym talk-show. W zasadzie styl Andersona wydaje się doprowadzony do ekstremum i wątpię, żeby dało się w nim jeszcze coś upchnąć. Ale pewnie na to stwierdzenie reżyser powie: potrzymaj mi piwo! i znowu nas zaskoczy.

Ale jednocześnie „Kurier Francuski” poza zabawą formą oraz kreowaniem kolejnego świata Andersona z ekscentrycznymi postaciami i absurdalnym humorem jest czymś jeszcze. To hołd złożony wobec zawodu dziennikarza. Osoby, która nie ogranicza się tylko do siedzenia za biurkiem oraz stukania tekstu na maszynie do pisania. Jest ona także uczestnikiem wydarzeń, czasem nawet próbując ingerować (rewolucja szachowa), co może wywołać pewien konflikt.

A wszystko opowiada w bardzo kwiecistym stylu, godnym najlepszych gawędziarzy. I się tego słucha oraz ogląda z niekłamaną przyjemnością. Aż chciałoby się tam pracować.  Szkoda, że takich miejsc już nie ma.

 Radosław Ostrowski

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LUTY  2022 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„HISZPAŃSKI ROMANS”

14.02.2022

20.30

94 MIN

2

„TRUFLARZE”

21.02.2022

18.00

111 MIN

3

„NĘDZARZ I MADAME”

21.02.2022

20.00

98 MIN

4

„SZEF ROKU”

28.02.2022

19.00

112 MIN

 

„HISZPAŃSKI ROMANS”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Woody Allen

Scenariusz - Woody Allen

Zdjęcia - Vittorio Storaro

Muzyka - Stephane Wrembel

Montaż - Alisa Lepselter

Scenografia - Alain Bainée

Wallace Shawn - Mort Rifkin

Gina Gershon - Sue

Louis Garrel - Philippe

Elena Anaya - Dr Jo Rojas

Sergi López - Paco

Christoph Waltz - Śmierć

Richard Kind - Ojciec Morta

O FILMIE

Mort Rifkin jest emerytowanym profesorem filmoznawstwa, który nie przepada za amerykańską klasyką, preferując spotkania z prawdziwymi autorami typu Ingmar Bergman, Luis Buñuel czy Jean-Luc Godard. Jest z nimi zżyty do tego stopnia, że gdy przyjeżdża wraz z pracującą w Public Relations żoną na festiwal filmowy w San Sebastián, woli przerabiać w głowie ich dzieła, niż uczestniczyć w imprezie świętującej piękno X Muzy. Być może dlatego, że mimo wielu lat prób Mort nie napisał wciąż genialnej książki, którą powinien był do tej pory napisać, a każda porażka w spotkaniu wyobraźni z niezapisaną stroną tworzyła w jego umyśle nowe neurozy. Gdy nasz przyszły literat i znawca kina odkrywa, że jego żona woli młodszych i "z dokonaniami", serce krwawi mu z żalu. Na szczęście spotyka uroczą hiszpańską kardiolożkę, która, jak się okazuje, także żyje w nieudanym małżeństwie. Czy ta dwójka będzie w stanie sobie wzajemnie pomóc? I co ważniejsze, czy Mort przekona się do współczesnego kina?

 

Żaden ze mnie psycholog, ale akurat Woody Allen pakował się na stojącą na środku sceny kozetkę już tyle razy, że pokuszenie się o postawienie diagnozy wydaje się konieczne. Ba, sam zainteresowany zachęca do podobnego wysiłku bodaj każdego, kto chodzi do kina na jego filmy.

Tyle że ten ograny repertuar miejskich neuroz pozostaje z grubsza niezmieniony, sam zdziecinniały egotyzm Allena stał się nużący i ponury, a kolejne migawki z jego tournee po świecie przypominają albo facebookowe posty (gdy akurat mu wyjdzie), albo częściej instagramowe fotki bez choćby jednego hasztaga.

 

Nie wydaje mi się jednak, aby bohater Mort Rifkin, akademik od historii filmu i niespełniony prozaik, który uważa, że jeśli już pisać, to co najmniej Dostojewskiego, był wiernym alter ego Allena. Sam reżyser nie jest tak wybredny, a na jego wypuszczane rokrocznie filmy winniśmy już chyba móc nabyć stosowny abonament.

 

Szczęśliwie "Hiszpański romans" wydaje się deczko bardziej odświeżający niż poprzednie odcinki przygód ludzi szczęśliwych inaczej. Wynika to jednak raczej z wakacyjnej atmosfery, a nie rewelacyjnego scenariusza czy rewolucyjnej formy. Innymi słowy, to jedno z tych dziełek, których ekipa jak nic bawiła się na planie przednio, znacznie lepiej od oglądających.

Rzecz osadzono na festiwalu filmowym w San Sebastian, co jest przyczynkiem nie tylko do paru mniej lub bardziej udanych branżowych żarcików ("Byłabyś świetna w roli Hanny Arendt", mówi do złotowłosej piękności reżyser realizujący film o Eichmannie) i zjadliwej, acz mało wybrednej krytyki tego, co dzisiaj się na takich spędach ogląda i ceni. Oczywiście niepozbawionej umyślnej i cokolwiek serdecznej ironii, bo przecież to "
Hiszpański romans" otwierał tegoroczną edycję rzeczonej imprezy. Krytyka wychodzi bowiem od samego Rifkina, zgorzkniałego snoba, który potrafi gadać jedynie o europejskich klasykach i rugać to, co nowe.

 

Uwielbienie dla takiego Godarda (wyparowujące z miejsca, gdy pojawia się perspektywa rychłej randki) czy Bergmana wyraża się u Morta niemalże namacalnymi czarno-białymi snami (czasem na jawie), będącymi trawestacjami scen z arcydzieł kina. Ale to jedynie formalne triki, które, tak jak i dowcipne bon moty, nie niosą zbytniej refleksji na temat sztuki, tudzież jej osobistego obioru.

Choć niezaprzeczalnie obecna jest tutaj zaduma nad mitotwórczym potencjałem kina i domknięciem pewnej jego epoki, to bardziej 
Allena interesuje samo snucie się Rifkina po San Sebastian – mieście żyjącym filmem i przynależącym do minionej krainy szczęśliwości. Bo tego przygarbionego jak sęp, gburowatego faceta nie cieszy już ani jasna łuna bijąca od ogromnego ekranu, ani swoje własne towarzystwo, którym, jak można domniemywać, niegdyś się upajał. Interesują go jedynie reminiscencje. Mort do Hiszpanii przyjechał z żoną, rzutką i odnoszącą sukcesy specjalistką od PR, opiekunką młodego, obiecującego reżysera, istotnie pretensjonalnego, ale oklaskiwanego. Rifkin nie bez niejakiej słuszności podejrzewa, że tych dwoje przeżywa płomienny romans, stąd sam nieporadnie usiłuje przeżyć chociażby letnią przygodę.

Zupełnym przypadkiem poznaje lekarkę Jo, do której niebawem biega pod byle pretekstem, ale kobieta, mająca swoje problemy z niewiernym mężem, ani myśli uciekać do Nowego Jorku za przygodą. Ich spotkanie jest pretekstem do nakreślenia historii o dwojgu ludziach uwikłanych w niesatysfakcjonujące związki, służących sobie za terapeutów. Mort i Jo są jednak naszkicowani zbyt cienkim ołówkiem, żeby móc myśleć o nich jak o pełnokrwistych postaciach, a nie zaledwie typach spreparowanych na potrzeby fabuły.

 

Choć potrafię sobie wyobrazić, że w San Sebastian na ekranie panuje gorąc, co podkreślają bogato nasycone kolory pocztówkowo przedstawionego miasta, fotografowanego przez nadwornego operatora Allena Vittoria Storaro, to film wyszedł letni. A jest on 49. (50. doczekamy się zapewne prędzej niż później) w karierze powoli dobiegającego dziewięćdziesiątki reżysera, dla którego kino stało się już chyba swojego rodzaju obrzędem i skrojoną pod festiwale celebrą. Może to poszukiwanie pretekstu, aby móc nadal na nie jeździć?

Bartosz Czartoryski- FILMWEB

 

„TRUFLARZE”

2021 - AMERYKAŃSKA GILDIA REŻYSERÓW FILMOWYCH

DGA - Najlepsze osiągnięcie reżyserskie w filmie dokumentalnym -

Gregory Kershaw Michael Dweck

 

2021 - AMERYKAŃSKIE STOWARZYSZENIE OPERATORÓW FILMOWYCH

ASC - Najlepsze zdjęcia do filmu dokumentalnego –

Gregory Kershaw Michael Dweck

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Michael Dweck, Gregory Kershaw

Scenariusz - Michael Dweck, Gregory Kershaw

Zdjęcia - Gregory Kershaw, Michael Dweck

Muzyka - Ed Côrtes

Montaż - Charlotte Munch Bengtsen

Enrico Crippa - on sam

 Carlo Gondola - on sam

 

O FILMIE

Największą siłą dokumentu Dwecka Kershawa są bohaterowie – starsi panowie, którzy latami zbierali najcenniejszą, białą odmianę trufli i u schyłku życia nie wyobrażają sobie, że mogą robić coś innego. "Truflarze" zostają w pamięci także ze względu na psy, które pomagają w szukaniu rosnących głęboko w ziemi niezwykle cennych grzybów. Sfilmowane sceny ludzko-psiej zażyłości są zestawione z epizodami przedstawiającymi napastliwych sprzedawców, którzy wyrafinowaną sztukę zbierania trufli chcą sprowadzić do samego zysku, bez poszanowania wiekowej tradycji.

Po obejrzeniu tego filmu będziecie chcieli rzucić wszystko i wyjechać do Włoch, aby w piemonckich górach zbierać trufle! Carlo, Enrico, Piero i Sergio mieszkają nieopodal Mediolanu, gdzie od lat razem ze swoimi ukochanymi psami szukają rzadkich i drogich trufli Alba. Ten niezwykły rarytas jest przedmiotem pożądania ludzi na całym świecie, którzy gotowi są zapłacić za niego niemal każdą cenę. Okazuje się jednak, że w niektórych miejscach nie wszystko jest na sprzedaż. Dla grupy uroczych włoskich staruszków trufle to nie żyła złota, a przepis na szczęście, które każdego dnia odnajdują na nowo na szlakach piemonckich lasów.

 

Nigdy nie jadłem trufli. Nigdy nie poczułem obezwładniającego zapachu tych słynnych rarytasów, których cena za kilogram niekiedy równa się cenie za metr kwadratowy mieszkania w centrum dużego miasta. Zatem choć w dokumencie Michaela Dwecka i Gregory'ego Kershawa widzimy drogę, jaką pokonują wydobyte z ziemi grzyby, nim trafią na talerze dostojnych smakoszy, wcale nie czekałem na finałowe delektowanie się elitarnym przysmakiem. Zresztą zainteresowanie twórców filmu również leży gdzie indziej, chociaż rymuje się z kwintesencją truflowego upojenia. Najważniejsze jest bowiem tropienie drogocennych grzybów przez przyuczone do tego psy. Doskonały psi węch inicjuje sekwencję zdarzeń prowadzących do tego, że niedoskonałe ludzkie powonienie raczone będzie finezyjnym bukietem. Tytuł filmu odnosić się może w równym stopniu do zwierząt, jak i towarzyszących im starszych panów. Jednym z najmocniejszych punktów "Truflarzy" jest bowiem zobrazowanie relacji między leciwymi Piemontczykami a ich psami – na poziomie "zawodowym" i w życiu domowym.

 

 


Pojawia się więc Aurelio i jego kudłata suczka Birba, której staruszek zwierza się czy zapala świeczki na urodzinowym "torcie". Poznajemy też Carla, wymykającego się w tajemnicy przed żoną na nocne grzybobranie ze swoją kompanką Tintiną –  dziękczynienie nad owym tandemem poczynił nawet miejscowy ksiądz podczas mszy. Stawką w tym dającym radość i seniorom, i czworonogom polowaniu jest trufla biała, skarb, który po wykopaniu z późnojesiennej gleby przypomina brudny korzeń imbiru albo ziemniaka o nieforemnym kształcie. Lichy wygląd jednak nie ma znaczenia – liczy się tylko zapach. To właśnie za nim podążają bystre psie noski niewidzialną dla ludzkiego oka ścieżką. Są jak różdżki pozwalające następnie psim pazurom delikatnie odsłonić podziemne złoto przed swoimi opiekunami.

 

Kamera Dwecka i Kershawa poświęca sporo uwagi prawdziwym tropicielom trufli, dwukrotnie nawet przyjmując psią perspektywę. Podczas realizacji zwierzęta wyposażono w miniaturowe kamery umieszczone na wysokości ich oczu, a następnie pozwolono im na zwyczajowe "polowanie". Otrzymujemy zatem dwa bajecznie osobliwe, dynamiczne ujęcia w formie point of wiew (w dolnej części kadru co jakiś czas widać kraniec pyszczka). Zapożyczywszy psią percepcję, niuch za niuchem przemierzamy las. Owo wcielenie, kakofonia ruchu, jest jednak ledwie namiastką czworonożnego punktu widzenia – jego fundament, czyli węch pozostaje wszak niedostępny, a dla nas to raczej przejażdżka rollercoasterem niż wytyczenie drogi nosem. Dostrzegalność "niewidzialnego" traktu jest tu psią prerogatywą, która dla człowieka zawsze pozostanie abstrakcyjna – zresztą kinu jako medium wizualno-dźwiękowemu trudno odzwierciedlić ten zmysł. W zeszłym roku podobne tropicielskie doświadczenie interesująco przekuto w formę wizualną w animowanym "Sekrecie wilczej gromady", starając się ukazać prym węchu nad wzrokiem. Z kolei w tegorocznym dokumentalnym "Stambule bez smyczy" kamera podążała za portretowanymi psami na ich wysokości – ten prosty zabieg pozwalał nieco inaczej spojrzeć na tytułowe miasto. W "Truflarzach" możemy jedynie patrzeć i dumać nad doskonałością psich nosków, których empirii nigdy nie pojmiemy w pełni. Możemy się też zastanawiać, jak mogłaby wyglądać perspektywa grzybów – tam jednak nasze zmysły kapitulują. Grzyby najpewniej, i słusznie, pozostaną tajemnicą.

 

Twórcy dokumentu zadbali też o ciekawy ludzki punkt widzenia. Większość zobrazowanego świata poznajmy, towarzysząc kilku staruszkom. Jest to ujęcie tyleż humorystyczne i czułe, co melancholijne. W pięknych, zainscenizowanych po Vermeerowsku kompozycjach (ich wystudiowanie nie podkopuje autentyzmu), obserwujemy sędziwych Włochów, którzy okazują życzliwość swoim psom, traktują ich po partnersku i zawzięcie bronią sekretów swojej ezoterycznej truflowej pasji-profesji. Jednocześnie czuć, że jest to świat odchodzący w przeszłość, a tytułowi grzybiarze są gatunkiem na wyginięciu. Młodsi, nastawieni kapitalistycznie przedsiębiorcy starają się wydobyć informacje o lokalizacji truflowych złóż i najchętniej oczekiwaliby regularnych, obfitych dostaw, postrzegając czasem seniorów i ich psy jako maszynki do zarabiania pieniędzy. Tymczasem dla Aurelia największym zmartwieniem nie jest to, że kiedy umrze, jego truflowy rewir być może pozostanie niezagospodarowany, lecz to, kto potem zajmie się jego ukochaną Birbą. Postawa leciwych bohaterów filmu niesie przesłanie  podobne do konkluzji niedawnego macedońskiego dokumentu, "Krainy miodu" – korzystajmy z darów natury, ale rozsądnie i niezachłannie. Pocahontas zgodziłaby się, dodając: "Jesteśmy połączonym z sobą światem, a natura ten krąg życia wprawia w ruch".

 

Film Dwecka i Kershawa to w istocie znakomita opowieść o relacjach. Z jednej strony obserwujemy kolejne etapy truflowej drogi z ziemi na restauracyjny talerz, od niemalże czarodziejskiej sztuki grzybobrania, przez pośrednictwo handlowe i ocenę okazów, aż do wykwintnego posiłku. Z drugiej strony to film o więzi człowieka z naturą – tą oswojoną reprezentowaną przez Birbę, Tintinę, Fionę czy Ettore, czyli najlepszych kompanów swoich opiekunów, jak i tą owianą tajemnicą, wszechogarniającą, która pozwala na wydobycie paru należących do niej aromatycznych diamentów wyłącznie za pośrednictwem swoich czworonożnych wysłanników. Psie noski pilnowane przez rozsądnych i pokornych Piemontczyków są tu gwarantem równowagi. 

Kamil Kalbarczyk - FILMWEB

 

„NĘDZARZ I MADAME”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Witold Ludwig

Scenariusz - Witold Ludwig

Zdjęcia - Julian Kucaj

Muzyka - Krzysztof A. Janczak

Montaż - Julian Kucaj

Scenografia - Marek Chowaniec

Kostiumy - Joanna Walisiak-Jankowska

 

Piotr Zajączkowski - Adam Chmielowski

Magdalena Michalik - Helena Modrzejewska

Krzysztof Wakuliński - Brat Albert

Lech Dyblik - Grabarz Stepan

Radosław Pazura - Doktor Władysław Florkiewicz

Marcin Kwaśny - Wincenty Rapacki

Mariusz Saniternik - Książę Władysław Czartoryski

Tomasz Błasiak - Józef Chełmoński

 

O FILMIE

Nędzarz i madame” ukazuje artystyczną i duchową drogę polskiego powstańca styczniowego, artysty-malarza oraz dobroczyńcy ubogich – Adama Chmielowskiego, który po latach burzliwej młodości postanawia porzucić swoje dotychczasowe życie, a świat poznaje go, jako Brata Alberta.

Buntownicza natura oraz niezgoda na zło i cierpienie sprawiają, że ucieka fortelem z carskiej niewoli ukryty w trumnie. Po osiągnięciu sławy porzuca sztukę, aby służyć ludziom. Jego tragiczny los wieńczy załamanie, wydalenie z zakonu jezuitów oraz zamknięcie w zakładzie dla umysłowo chorych. Wkrótce jednak odrodził się i powrócił, jako Brat Albert – przyszły święty. Filmową historię jego życia dopełniają losy sławnych przyjaciół i artystów – Heleny Modrzejewskiej i Józefa Chełmońskiego.

To film pełen niełatwych symboli, trudnych pytań i jeszcze trudniejszych odpowiedzi. „Nędzarz i Madame” to nie cukierkowa laurka dla świętego. Reżyser i scenarzysta powiedział, że głównym przesłaniem jego dzieła jest pragnienie wolności, które motywuje działania bohatera i prowadzi do moralnego zwycięstwa.

Można być grabarzem i stracić życie, ratując życie innych. Ten paradoks przynosi jedna z początkowych scen wchodzącego właśnie na ekrany filmu „Nędzarz i Madame” w reżyserii Witolda Ludwiga. Grabarz Stepan w swoich trumnach przewoził nie tylko zmarłych do grobów, ale także uratowanych uczestników powstania styczniowego 1863 r., ku życiu. Zginął, bo ocalił życie Adama Chmielowskiego, młodego utalentowanego człowieka. Podarował mu nie tylko papierośnicę ze świętym Jerzym, patronem Rosji. Dał mu nowe życie. I wskazówkę, żeby po prostu żył.

Wydawałoby się, że to proste i oczywiste, po prostu żyć, stanąwszy już raz na progu śmierci. Jak jednak to dane po raz drugi życie zagospodarować? Co z nim zrobić, aby miało sens i nie było tylko egzystencją dla samej egzystencji? To pytanie, wokół którego toczą się wydarzenia w filmie Ludwiga. Filmie pełnym symboli. Na przykład takich, jak ostatni nabój wystrzelony w niebo, zamiast w stronę wroga. Symboliczne jest przede wszystkim spotkanie, a właściwie zderzenie dwojga tytułowych bohaterów – nadzwyczaj uzdolnionego malarza Adama Chmielowskiego i Heleny Modrzejewskiej, najwybitniejszej polskiej aktorki, specjalizującej się w rolach szekspirowskich.

Ich relacja nie została wymyślona na potrzeby filmu. W opracowaniach historycznych można przeczytać, że Chmielowski był ozdobą wtorkowych spotkań literackich u Heleny Modrzejewskiej. Często u niej bywał. Uznawano go za nadwrażliwca, który wiele wycierpiał. Sama aktorka uważała go za „prawie bezcielesnego, oddychającego poezją, sztuką i miłością bliźniego, wzorem wszystkich chrześcijańskich cnót”. Utrzymywali kontakt także po jej wyjeździe za ocean.

Reżyser i scenarzysta „Nędzarza i Madame” w jednym z wywiadów powiedział, że głównym przesłaniem jego dzieła jest pragnienie wolności, które motywuje działania bohatera i prowadzi do moralnego zwycięstwa. Istotnie, jest to film o wyborze „większej wolności” i skutkach podjętej decyzji. Jednak nie tylko. Głównymi bohaterami są przecież artyści, ludzie obdarzeni przez Boga wyjątkowymi talentami. Mogą dzięki nim wiele dokonać w sferze sztuki. Mogą na tym polu służyć ludziom, wpływać na nich, czynić wiele dobra. Czy nie na tym polega ich powołanie? Czy nie po to otrzymali nieprzeciętne dary?

Film Witolda Ludwiga wnosi niepokój w nasz świat, podbudowany potoczną interpretacją przypowieści o talentach. Interpretacją skupiającą się na tym, by ich nie zakopywać, nie marnować, lecz pomnażać. Modrzejewska i inni artyści sportretowani na ekranie właśnie tak postępują. Starają się nie marnować swych zdolności. Ona genialnie przedstawia postacie z szekspirowskich dramatów, Józef Chełmoński przejmująco maluje bociany i żurawie...

Wiadomo, że Chmielowski również potrafił swoimi dziełami wstrząsnąć człowiekiem. Jego „Pogrzeb samobójcy” (zachowała się tylko czarno biała fotografia) robił ogromne wrażenie na widzach. „Nędzarz i Madame” pokazuje jednak człowieka nie tylko niespełnionego, ale kogoś, kto odrzuca wyjątkowe uzdolnienia i szuka innego celu oraz sensu swego życia. Nie chce malować bocianów ani nawet portretów takich kobiet jak Helena Modrzejewska. Trudno w tej sytuacji nie zadać sobie pytania, czy wolno zrezygnować z pomnażania otrzymanego od Boga talentu w imię wyboru „większej wolności”? Wolności, której nie jest w stanie dać świat urządzony według ludzkiego zamysłu.

Jest w filmie „Nędzarz i Madame” pewien znaczący zabieg. Adama Chmielowskiego i Brata Alberta gra dwóch różnych aktorów. Różnią się wyglądem, postawą, głosem. A jednak ludzie w Bracie Albercie rozpoznają Chmielowskiego. Zmiana aktora to czytelny sygnał, że jest to film o przemianie, jaka może się dokonać w człowieku, jeśli zdecyduje się szukać swego rzeczywistego powołania. Tego, które najprawdopodobniej nie jest widoczne ani na pierwszy, ani na drugi, ani nawet na trzeci rzut oka. Tego, którego nie dostrzegają inni ludzie. Tego, które zna tylko Bóg.

ks. Artur Stopka

 

 „SZEF ROKU”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Fernando León de Aranoa

Scenariusz - Fernando León de Aranoa

Zdjęcia - Pau Esteve Birba

Muzyka - Zeltia Montes

Montaż - Vanessa Marimbert

Scenografia - César Macarrón

Kostiumy - Fernando García

Javier Bardem - Blanco

Manolo Solo - Miralles

Almudena Amor - Liliana

Óscar de la Fuente - Jose

Sonia Almarcha - Adela

Fernando Albizu - Román

Tarik Rmili - Khaled

 

O FILMIE:

Jak daleko posunie się Blanco (Javier Bardem), charyzmatyczny właściciel rodzinnej fabryki, aby otrzymać lokalną nagrodę dla najlepszego biznesu? Presja, by wszystko było idealnie, zderza się z nieprzewidzianymi wybrykami ze strony szukającego zemsty zwolnionego pracownika, cierpiącego na depresję kierownika czy zakochanej stażystki. A to dopiero początek kłopotów! Aby dopiąć swego, wyrachowany „dobry szef” bez skrupułów wtrąca się w życie prywatne swoich pracowników i przekracza wszelkie dopuszczalne granice, nieświadomie uruchamiając wybuchową reakcję łańcuchową prowadzącą do niewyobrażalnych konsekwencji. „Szef Roku” to przenikliwe studium charakterów, a równocześnie przesiąknięta kąśliwym humorem satyra społeczna na środowisko pracy.

 

Żyjemy w smutnych czasach. Abstrahując od oczywistej pandemii, od lat 90. nierówności społeczne na całym świecie osiągają niebotyczne poziomy i ma to swoje odzwierciedlenie nawet w sporcie. Wielu analityków właśnie w finansowym szklanym suficie upatruje przyczyn fenomenu absolutnej dominacji zawodników urodzonych w latach 80. nad swoimi młodszymi kolegami. Nic dziwnego, że również w kinie gorzkie obserwacje na temat kapitalizmu przeżywają swoje złote czasy. Niestety, tego typu produkcje zazwyczaj opierają się na prostych metaforach i symbolach (jak chociażby hiszpańska Platforma, czy koreański serial Squid Games), co każe nam tylko bardziej doceniać ambitniejsze i przewrotne podejścia do tematu. Takie niewątpliwie prezentuje hiszpański kandydat do Oscara – Szef roku.

Tradycja opowiadania w lekki i przewrotny sposób o traumatycznych tematach nie jest w krajach latynoskich nowa. To właśnie w komedię uciekano w czasach frankistowskich (by wspomnieć chociażby dzieła wybitnego Luisa Garcii Berlangi), a potem walkę przeciw maczyzmowi za pomocą żartów podejmował chociażby Pedro Almodóvar. Fernando León de Aranoa w swojej twórczości długo trzymał się społecznej tematyki. W Dzielnicy  (1998, nagroda Goya za najlepszą reżyserię i scenariusz) portretował społeczne wykluczenie i brak perspektyw nastolatków z ubogich peryferii Madrytu, w Księżniczkach (2005) wstawiał się za pracownicami seksualnymi, a dokumentalne Caminantes portretowało marsz Zapatystów w imię obrony rdzennej ludności Meksyku. Najważniejszy z kolei obraz w dotychczasowej karierze Aranoy – Poniedziałki na słońcu (2002), nagrodzone 5 Goyami, w tym dla filmu roku, pokazywał bezsens egzystencji dawnych stoczniowców, którzy w wyniku pogoni za tańszą siłą roboczą w krajach trzeciego świata z dnia na dzień stali się niepotrzebni.

W ostatnich latach twórca ten odszedł jednak od przyziemnych spraw, czemu towarzyszył spadek artystycznego poziomu. Melodramat Amador (2010), komedia wojenna Cudowny dzień  (2015), a zwłaszcza kuriozalne Kochając Pabla, nienawidząc Escobara (2017) spotkały się z bardzo chłodnym odbiorem zarówno krytyki, jak i publiki. I chociaż wielu mogło na tym etapie zwątpić w madrytczyka, to po zdobyciu doświadczenia na międzynarodowych planach ten powraca w formie, jakiej dotąd nie prezentował.

Skrajnie prawicowy publicysta Karol Wilkosz w rozmowie z Dominiką Korwin-Mikke wygłosił niedawno frazę pod którą podpisze się zapewne wielu liberałów – „kapitalizm działa na tyle dobrze, na ile społeczeństwo wyznaje właściwe wartości”, innymi słowy patologie systemu biorą się z egoizmu i działań nakierowywanych na swój zysk kosztem wykorzystania tych, którzy są od nas słabsi. Z drugiej strony większość modeli makroekonomicznych lobbowanych przez neoliberalnych ekonomistów korzysta z założenia odwrotnego – racjonalności wyboru jednostek – tj. ich matematycznego niemal, logicznego i wyzbytego z emocji podejścia do ekonomicznych dylematów. Paradoksalnie te kontradyktoryjne postawy świetnie się uzupełniają – dupek, którego nie obchodzą inni ludzie i ich dobro, najzwyczajniej w świecie sprawniej wspina się na społeczną i ekonomiczną drabinę, niż ten, który ma serce. I to właśnie o takich ludziach postanowił opowiedzieć tym razem Fernando León de Aranoa. W komediowy i lekki sposób ogrywając często naprawdę okropne rzeczy, takie jak zastraszanie, molestowanie, szantażowanie, a nawet morderstwo.

Tytułowy Dobry szef (tytul oryg. El buen patrón oznacza właśnie to w dosłownym tłumaczeniu), wyśmienicie sportretowany przez Javiera Bardema, tym razem w wersji siwej, jest kameleonem, wężem o dwóch głowach i mistrzem PR-u. Z sukcesami prowadzi intratną firmę produkującą wagi, którą przed laty założył jego ojciec. Z dumą i szczerym uśmiechem podkreśla to, że każdy pracownik jest dla niego jak rodzina….by jeszcze w tym samym zdaniu dokonać kadrowych czystek. Jak prawdziwy kapitalista, nigdy nie działa emocjonalnie, zawsze podejmując najbardziej efektywne decyzje. Na krótko przed przyjazdem komisji, która ma zadecydować o wynikach konkursu na przedsiębiorcę roku, na głowie ciąży mu kilka zmartwień. Jego zastępca (Manolo Solo) przez problemy rodzinne coraz częściej popełnia błędy i zaniedbania, a zwolniony pracownik (Oscar de la Fuente) organizuje miasteczko namiotowe przed bramą firmy. Dobrym miejscem by trochę umysłowo odsapnąć może być sypialnia pięknej nowej praktykantki Liliany (Almudena Amor) – przecież młoda studentka nie może stanowić żadnego zagrożenia, a jej widok trudno przegonić sprzed oczu.

Chociaż Aranoa usilnie broni się w wywiadach przed nazywaniem swojego najnowszego filmu politycznym, szybko dodaje, że przecież wszystko jest polityką. Bo granica między zaangażowaną społecznie czarną komedią, a manifestem jest niezwykle cienka. Zarówno dzięki napisanemu z pietyzmem scenariuszowi, jak i będącemu w najwyższej formie Bardemowi obślizgły Blanco ani na chwilę nie staje się karykaturalny. To nie jest parodystyczny villain, tylko człowiek z krwi i kości, któremu życie rozdało dobre karty, a ten potrafi je wykorzystać. Zabieg osadzania w centralnych rolach filmu bohaterów skrajnie egocentrycznych, ale zarazem inteligentnych i zaradnych nie jest oczywiście nowy, stało się to w przeszłości udziałem chociażby Przeminęło z wiatrem, czy La La Landu, lecz umiejętne wykorzystanie go dodaje Dobremu szefowi kolejną warstwę i właśnie zgodnie z intencją twórcy wyciąga go z szufladki polityczności.

To nie jest film dający łatwe rozwiązania czy straszący rzeczywistością. To produkcja narodzona z pełnej świadomości tego co nas otacza i stworzona z założenia, że jeśli nie możemy zmienić nic w tym momencie, to krokiem w dobrą stronę jest patologię przynajmniej obśmiać i zironizować. A to wszystko z pewną sympatią. W końcu szef może i tobą gardzi, wykorzystuje i nie zawaha się wyrzucić jak mu podpadniesz, ale przynajmniej jest miły, “dzień dobry” powie, dzieci pozdrowi, pracę załatwi rodzinie. Taki nasz dobry pan, ludzki pan

Marcin Prymas – PEŁNA SALA

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” STYCZEŃ  2022 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„ZUPA NIC”

03.01.2022

19.00

94 MIN

2

„SPENCER”

10.01.2022

19.00

111 MIN

3

„ZŁE BAŚNIE”

17.01.2022

19.00

98 MIN

4

„WYSPA BERGMANA”

24.01.2022

19.00

112 MIN

5

„WSZYSTKO ZOSTAJE W RODZINIE”

31.01.2022

19.00

100 MIN

 

„ZUPA NIC”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Kinga Dębska

Scenariusz - Kinga Dębska

Zdjęcia - Andrzej Wojciechowski

Muzyka - Michal Novinski

Montaż - Bartosz Karczyński

Scenografia - Wojciech Żogała

Kostiumy - Emilia Czartoryska

Kinga Preis - Elżbieta Makowsk

Adam Woronowicz - Tadeusz Makowski

Ewa Wiśniewska - Babcia Marty i Kasi

Barbara Papis - Marta Makowska

Alicja Warchocka - Kasia Makowska

Milena Lisiecka - Grażyna

Przemysław Bluszcz - Sąsiad Mietek

 

O FILMIE

Marta jest romantyczką i szkolną ofiarą losu. Dzieli pokój z siostrą Kasią i babcią (Ewa Wiśniewska), która zamiast bajek opowiada wnuczkom powstańcze historie. W pokoju za ścianą swe małżeńskie życie toczą rodzice, Tadek (Adam Woronowicz) i Elżbieta (Kinga Preis). On jest stale upokarzanym przez system inteligentem, który po pracy pędzi bimber i po cichu zazdrości opływającemu w dobrobyt szwagrowi (Rafał Rutkowski). Ona jest przewodniczącą zakładowej Solidarności z potrzebą wolności i marzeniem, żeby w końcu wyrwać się z Polski. Prawdziwe emocje dla całej rodziny zaczną się jednak wtedy, gdy pod blokiem stanie wymarzony pomarańczowy maluch. Ela i Tadek odkryją powołanie do handlu oraz zagranicznych wojaży, a dorastająca Marta po raz pierwszy w życiu naprawdę się zakocha.

 

Tuż po seansie Zupy nic miałem pewien problem z przyporządkowaniem jej do konkretnego gatunku filmowego. Czy to komedia familijna czy raczej film obyczajowy? A może nawet fabularyzowany dokument o życiu w poprzedniej epoce? Do teraz tego nie wiem, ale wiem już to, że to nie jest ważne! Co jest ważne – Zupa nic to film o życiu i rodzinie. I ja jakoś tej odmianie słowa rodzina przez filmowe przypadki ufam o niebo bardziej, niż Dominicowi Toretto wypowiadającego głodne kawałki o ważności rodziny chociażby i tysiąc razy. …i o kim opowiada Zupa nic Kingi Dębskiej? Nie skłamałbym twierdząc, że na równi przedstawia historię z poziomu trzech postaci – mamy – Elżbiety, taty – Tadka oraz starszej córki – Marty, przy czym chyba największy nacisk kładzie się na ukazywanie historii oczami tej ostatniej. To co jednak jest pięknego w narracji filmu to to, że daje ona wspaniale zbalansowaną perspektywę – problemy Marty w szkole są równie poważne co Elżbiety w pracy – mowa tu o ujęciu, które pokazuje, że życie dorosłe też bywa miejscami błahe, a życie dzieci również miewa swe troski i problemy.

Marta jest trochę szkolnym przegrywem, który odnajduje niespodziewanie swą pierwszą miłość. W tej świetnie zagranej postaci czuć pewien sznyt znany z książek Małgorzaty Musierowicz, ale. oczywiście. także autorską kreację Kingi Dębskiej. Mama Elżbieta z kolei to niespokojny duch, z sercem walecznym na miarę Joanny d’Arc, co jednak nie jest zbyt korzystną konfiguracją w okresie PRLu… Jej mąż, Tadek, to przedstawiciel klasy średnich intelektualistów. Spokojny, wrażliwy, łysawy facet z kompleksami jak każdy w tym wieku. Nie jest ideałem, ale kocha swoją żonę i córki na zabój. Podejrzewam, że kocha nawet teściową (w tej roli fenomenalna Ewa Wiśniewska!).

Chociaż film żongluje trochę stereotypami to – w co aż sam nie potrafię uwierzyć! – robi to w taki sposób, że nie są one oklepane, odpychające jak to na powycierane stereotypy przystało. Użyto ich, aby lepiej zaprojektować historię naszych bohaterów. Upraszczają, ale nie do stopnia, który ujmowałby czegoś bohaterom. A ci są naprawdę zjawiskowi – każda rola ma barwę, charakter. Role dziecięce zasługują tu na wyróżnienie – nie są przeaktorzone (co młodym aktorom może się zdarzać), a jednocześnie mają ogromne pokłady wiarygodności.

Film Kingi Dębskiej to jest, w ogóle, magia. Zrobiła film o rodzinie w PRLu, który jest ciekawy. Jest trochę niepokorny, ale bezpretensjonalny. Ma peerelowską szarość, ale zarazem rodzinną, intrygującą głębię barw. Dębska jak dotąd nikt inny zdaje się być mistrzynią w sprawianiu, że oksymoron nie jest oksymoronem – zachowuje świetny balans w komponowaniu na ekranie żywiołów, które na co dzień się wykluczają.

Jednak nie samą świetną grą film ten stoi. Kompozycja muzyczna to także mocny element filmu – mamy tu hymn na początku, później natomiast Lady Pank, a po nim italo disco (oj tak, poproszę…). Dzieło Dębskiej to produkcja równie serdeczna, co miejscami zuchwale puszczająca oczko i mająca swój własny pazur. Mamy tu także do czynienia ze stylizowaniem kilku scen na te charakterystyczne, archiwalne klipy w monochromie, a w innym miejscu film bawi się ustawianiem kadru i ujęciem kamery. Nie można tu zarzucić dogmatyzmu i oklepania w kompozycji – Kinga Dębska mogłaby osiąść na laurach, robić film na jedno kopyto jak to się w Polsce robi. Ale – niech jej za to będą dzięki – tak nie robi. Dzięki temu ten film to prawdziwie apetyczny, kinowy kąsek w sosie słodko-pikantnym.

Film Dębskiej to bezbłędny przykład kina na skraju całkowitej prawdy i krzywego zwierciadła – granica między tymi dwoma tak naprawdę się tu zaciera! Pani reżyser stworzyła rodzinę, która jest podobna do każdej – po to były te lekkie stereotypy. No… może jedynie postać babci jest trochę przerysowana, ale i tak ma swój urok. Różnorodność sposobów przedstawienia historii i jej spójność to kolejne harmoniczne połączenie przeciwnych aspektów – jest oryginalnie, ale i bardzo gładko, spójnie. Zupa nic to film o rodzinie, o umiłowaniu życia, o tym że zwykłość to piękno i że każdy ma swoje troski. Emanuje on pokładami ciepła większymi niż nieosłoniony reaktor termojądrowy i intryguje świeżą prezencją. To film o urywaniu z życia trochę szczęścia w szarej, nie zawsze przychylnej rzeczywistości.

Maciej Reguła – Popkulturowcy

 

„SPENCER”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Pablo Larraín

Scenariusz - Steven Knight

Zdjęcia - Claire Mathon

Muzyka - Jonny Greenwood

Montaż - Sebastián Sepúlveda

Scenografia - Guy Hendrix Dyas

Kostiumy - Jacqueline Durran

Kristen Stewart - Księżna Diana

Jack Farthing - Książe Charles

Sally Hawkins - Maggie

Timothy Spall - Major Alistar Gregory

Sean Harris - Darren

Richard Sammel - Książę Philip

Amy Manson - Anna Boleyn

O FILMIE

W małżeństwo księżnej Diany i księcia Karola już dawno wkradł się chłód. Krążą pogłoski o ich romansach i możliwym rozwodzie. Jednak święta Bożego Narodzenia w królewskiej posiadłości Sandringham mają przynieść spokój i rozładowanie napięć. Obfitość jedzenia i picia, strzelanie i polowania – oto wypróbowane sposoby wyciszania sporów. Diana dobrze zna tę grę. W tym roku sprawy przybiorą jednak inny obrót…

Nie będę ukrywał mojej niechęci do twórczości scenarzysty Stevena Knighta. Uważam, że tworzy on historie przeciętne, by nie powiedzieć słabe. Wystarczy tylko wspomnieć kilka jego ostatnich projektów jak PrzynętaUgotowany czy stworzony dla HBO Max Skazani na siebie. Są to przeważne nudne opowieści, z których nic odkrywczego nie wynika. I gdy już myślałem, że ten pisarz nie jest w stanie mnie już niczym pozytywnie zaskoczyć przynosi chilijskiemu reżyserowi Pablo Larraín taką perełkę jak Spencer. Opowieść o bożonarodzeniowym weekendzie księżnej Diany (Kristen Stewart), który na zawsze zmienił jej życie i w pewnym sensie dał upragnioną wolność.

Do dworku, niedaleko rodzinnej posiadłości księżnej Diany, zjeżdża się cała rodzina królewska. Wszystko musi być przeprowadzone zgodnie z etykietą i długowiecznymi tradycjami. Wszyscy goście muszą przyjechać przed królowa i poddać się ważeniu, by można było odnotować, ile przytyli, zjadając świąteczne potrawy, co ma automatycznie oznaczać, że dobrze spędzili czas. I praktycznie każdy z zaproszonych gości postanowił się do tych z góry ustalonych zasad dostosować. Oprócz Diany, która z niezrozumiałych dla wszystkich powodów postanowiła przyjechać sama swoim prywatnym porsche. Bez obstawy czy służby. A że nie są to czasy, w których w każdym aucie jest wbudowany GPS, to księżniczka się gubi, w wyniku czego przybywa do posiadłości ostatnia. Przy ogromnej dezaprobacie nie tylko królowej, ale także swojego męża księcia Karola (Jack Farthing) oraz nowego majordomusa (Timothy Spall) odpowiedzialnego, by cała impreza udała się bez większych uchybień. Zwłaszcza ze strony mediów, które zapłacą każde pieniądze za kolejne upokarzające zdjęcie księżnej.

Pablo Larrain stał się specjalistą od ciekawych kobiecych biografii. Zachwycił już widzów opowieścią o Jackie Kennedy, za którą dostał 3 nominacje do Oscara. Teraz podchodzi do kolejnej „świętej” osobowości, do której kino nie ma większego szczęścia. Za każdym razem, gdy jakiś twórca próbuje widzom przybliżyć życie księżnej Diany, wpada w pewną pułapkę biograficzną i stara się nie interpretować po swojemu pewnych faktów, tylko je wygładzać. Tak było w okropnie nudnej Dianie Olivera Hirschbiegela z Naomi Watts w roli głównej czy równie nieudanej Zakochanej księżniczce Davida Greene’a. Na szczęście zarówno Larrain, jak i Knight nie robią biografii, a jedynie film w jakimś tam niewielkim stopniu zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami. Pozwala to im na swoją interpretację zdarzeń i zachowań bohaterów, bo otwiera przed nimi bardzo szerokie pole do manewrowania ich emocjami. W Spencer Diana jest już wrakiem człowieka. Zdaje sobie sprawę, że mąż nigdy jej nie kochał i został do małżeństwa zmuszony. Jego serce zawsze należało do Camilli i przestał to już nawet ukrywać. Czego dobitnym dowodem mają być perły, jakie księżna dostała od niego w prezencie, będące tymi samymi, jakimi książę obdarował swoją drugą miłość. Ta sytuacja Dianę wyniszcza psychicznie. Czuje, że nikt w rodzinie królewskiej jej nie chce. Królowa nią gardzi. I to na oczach całej rodzinny i poddanych. Nie pozwala jej na jakąkolwiek samodzielność, co tylko w niej wznieca coraz większy bunt. Z roku na rok czuje się coraz bardziej usztywniona przez wszystkie etykiety i procedury, jakim cała rodzina musi się bez dyskusji poddawać. Widzą to wszyscy dookoła: prasa, opinia publiczna, służba… O dziwo coraz więcej osób bierze stronę Diany. Niestety, to w niczym nie pomaga. Jej depresyjny stan się pogarsza. Jest on na tyle skołowana, że porównuje się do Anna Boleyn, żony Henryka VIII Tudora, której ścięto głowę, by władca mógł ożenić się ponownie. I księżna właśnie tak się czuje, jakby Karol najchętniej ją ściął, by móc wreszcie poślubić swoją ukochaną. Czasy się jednak zmieniły, więc musi tkwić w tym zaaranżowanym małżeństwie, w którym oboje są nieszczęśliw

Nigdy wcześniej nie widzieliśmy tak szczerego podejścia do sytuacji, jaka panowała w rodzinie królewskiej w tamtym czasie. Na przestrzeni zaledwie trzech dni Knight pokazuje nam, jak bardzo Diana była wyobcowana. Samotność ją przytłaczała i sobie z nią psychicznie nie radziła. Jej niemy krzyk widzieli wszyscy, ale nikt nie śmiał jej pomóc, bojąc się królowej, choć wiele osób by chciało i drobne przejawy dobroci w jej stronę da się w Spencer dostrzec. Oglądając jej dramat, naprawdę jej współczujemy. Kristen Stewart wzbija się na wyżyny aktorstwa, skutecznie zrywając jakiekolwiek etykietki przyczepione przez poprzednie produkcje. Jest to jej – moim zdaniem – najlepsza rola, która jest mocnym kandydatem do przyszłorocznego Oscara. Rola można by rzec wybitna. Czapką nakrywająca wszystkie inne w tej produkcji.

To też kolejna tegoroczna produkcja, do której genialną muzykę skomponował Jonny Greenwood, gitarzysta zespołu Radiohead, który obecnie na swoim koncie ma takie świetne soundtracki jak Nić widmoWada ukryta czy niedawno recenzowane przeze mnie Psie Pazury. Do tego dochodzą jeszcze piękne zdjęcia Claire Mathon (Portret kobiety w ogniu), która potrafi wyciągnąć mrok z pięknych starych wnętrz królewskiego dworku. Czujemy wręcz chłód, jaki bije z tych przystrojonych i zdominowanych przez drewno wnętrz.

Spencer to świetna opowieść o walce z depresją i chęcią bycia sobą, gdy świat nam na to nie pozwala. O tym, jak bardzo ważne dla naszej własnej psychiki jest to, byśmy zawsze postępowali zgodnie z własnymi przekonaniami. Na taki film Diana zasługiwała i pewnie byłaby z niego zadowolona, w przeciwieństwie do rodziny królewskiej. Mamy tu kilka przekombinowanych scen, jak choćby ta, w której główna bohaterka zjada razem z zupą zerwane z szyi perły. Ale na szczęście jest ich tak mało, że nie psują odbioru całości. 

DAWID MUSZYŃSKI- naEKRANIE

 

„ZŁE BAŚNIE”

2020 BERLINALE Srebrny Niedźwiedź 

Najlepszy scenariusz Damiano D'InnocenzoFabio D'Innocenzo

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Damiano D'Innocenzo

                Fabio D'Innocenzo

Scenariusz - Damiano D'Innocenzo

                     Fabio D'Innocenzo

Zdjęcia - Paolo Carnera

Montaż - Esmeralda Calabria

Scenografia - Emita Frigato

                      Paolo Bonfini

Elio Germano - Bruno Placido

Barbara Chichiarelli - Dalila Placido

Gabriel Montesi - Amelio Guerrini

Max Malatesta - Pietro Rosa

Ileana D'Ambra - Vilma Tommasi

Lino Musella - Profesor Bernardini

Massimiliano Tortora - narrator

 

 

O FILMIE

Upalne lato, rzymskie przedmieścia. Lejący się z nieba żar sprawia, że czas stoi tu niemalże w miejscu. Do włoskiej sielanki jednak daleko, zwłaszcza, gdy przekroczy się próg świata wykreowanego przez braci D’Innocenzo. Rzeczywistości, w której każda chwila jest jak zgrzyt noża po szkle. Zamieszkujące to miejsce rodziny na pierwszy rzut oka niczym specjalnym się nie wyróżniają. Podobnie jak wiele innych, dzielą swoje radości i smutki, a lepsze momenty przeplatają gorszymi. Tyle, że tych drugich, połączonych z narastającą frustracją oraz agresją powodowaną sytuacją osobistą, materialną czy klasową, jest tu zdecydowanie więcej. Domy nie są już schronieniami, stając się niemymi świadkami sadystycznych zachowań ojców oraz bierności matek. Obojętność dorosłych najmocniej uderza w najmłodszych, którzy mogą się okazać prawdziwą siłą wywrotową tej historii. Ta ujęta w formułę mrocznej współczesnej baśni opowieść to kino ekstremalnych emocji, angażujące widza do ostatniego nerwu.

 

Niewiele jest dziś we włoskim kinie równie gorących nazwisk jak bracia D’Innocenzo. Padają nawet porównania do amerykańskich braci Safdi – z podobną intensywnością potrafią przenieść na widzów niepokój swoich mocno pogubionych bohaterów. Zrobiło się o nich głośno trzy lata temu, kiedy nieznani nikomu trzydziestoletni bliźniacy Fabio i Damiano – synowie rybaka, którzy nie ukończyli żadnej szkoły filmowej – dostali się na festiwal w Berlinie z filmem „La terra dell’abbastanza”. Po międzynarodowym sukcesie gangsterskiej opowieści z przedmieść Rzymu pomogli Matteo Garrone pisać scenariusz „Dogmana”, wydali tomik poezji i album fotograficzny. Zaraz potem nakręcili „Złe baśnie”, które z Berlinale wyjechały już ze Srebrnym Niedźwiedziem. Zamknięcie kin uniemożliwiło wprawdzie test we włoskich kinach, ale na VOD poradziły sobie nieźle, by następnie zdobyć pięć prestiżowych nagród Błękitnej Wstęgi – w tym dla najlepszego włoskiego filmu zeszłego roku.

Idą za ciosem – już za chwilę ich trzeci pełny metraż zatytułowany „America Latina” powalczy w Wenecji o Złotego Lwa. Tymczasem na polskie ekrany trafiają „Złe baśnie”. Koniec lata wydaje się na to idealną porą, bo film jest aż lepki od parnej atmosfery włoskiej kanikuły. Nie jednak tej wymarzonej na plaży w Sorrento czy w Portofino, lecz skwaru doskwierającego gdzieś na podmiejskim osiedlu, skąd nie sposób wyjechać, bo albo trzeba pracować, albo nie ma za co. Jesteśmy w Spinaceto, miasteczku bez właściwości położonym tuż za GRA – autostradową obwodnicą Rzymu, pamiętną bohaterką „Rzymskiej aureoli” Gianfranco Rosiego. Jeśli jednak czułe spojrzenie włoskiego dokumentalisty kazało w brzydocie i pospolitości jej okolic szukać piękna i oryginalności, to optyka braci D’Innocenzo jest bezlitosna: w złym mieście w złe lato opowiadają złe historie.

Zaczyna się jeszcze dość spokojnie. Sąsiadujące ze sobą dom w dom rodziny zasiadają wspólnie do kolacji w ogrodzie: świerszcze zawodzą monotonnie, plastikowa zastawa wala się po stole, z ust dorosłych wypływa dym elektronicznych papierosów. Ojcowie z fryzurami na detektywa Rutkowskiego kozaczą (jednego z nich gra Elio Germano – najbardziej utytułowany włoski aktor swego pokolenia, reszta obsady jest odkryciem), dzieci chwalą się świadectwami, matki utyskują na nauczycieli. Każdy musi być od kogoś lepszy, a raczej znaleźć kogoś gorszego od siebie. Męczący posiłek zapowiada coroczny koszmar wakacji: dla dzieci z rodzicami, dla rodziców z dziećmi. Tym razem jednak może być jeszcze gorzej, co zwiastują krwawe doniesienia z telewizji. Coś ciężkiego unosi się w powietrzu i objawia w nastoletnich ciążach, zalęgnięciu się wśród dzieci wszy i zarazków odry, czy w podziurawionym basenie ogrodowym. „To pewnie Cyganie”…

 

Bohaterów podzielić można na trzy grupy: prócz uczniów zwolnionych tymczasowo z obowiązku szkolnego są ich sfrustrowani rodzice oraz równie niesympatyczni belfrzy – ważną rolę w filmie odegra nauczyciel chemii (konstrukcja „Złych baśni” jest doprawdy bezbłędna – Srebrny Niedźwiedź za scenariusz w pełni zasłużony). Jest też narrator, który głosem mężczyzny w średnim wieku czyta zapisany zielonym długopisem pamiętnik nastolatki. Już to budzi pewien dyskomfort, wprowadza „creepolski” nastrój. Ale przecież niepokojąca jest sama poetyka baśni, pełna krzywdy (także dziecięcej) i okrucieństwa, mająca w założeniu raczej oswajać z okropieństwami życia niż je lukrować.

Podobnie działają bracia D’Innocenzo – używają cukierkowej muzyczki i aż nazbyt pięknych zdjęć Paolo Carnery, by podkręcić nieco baśniowy klimat, ale nigdy nie odchodzą zbyt daleko od realizmu, lekko tylko słodyczą rodem z dobranocek maskują swą żarłoczną ironię. Jeśli dodać, że lekturą zadaną tu dzieciom na lato jest „Duch z Canterville” Oscara Wilde’a, właściwe irlandzkiemu szydercy mieszanie grozy z humorem wyda się tym bardziej czytelne. Dlatego, gdy narrator zwierza się ze swych wyrzutów sumienia, że opowiada tak błahą, smutną i pesymistyczną historię, czujemy, że reżyserzy wcale ich nie podzielają. Mają wyraźną satysfakcję z wysadzania w powietrze kolejnych elementów tego świata, przez co nietrudno byłoby oskarżyć ich o mizantropię i ojkofobię – na podobnej zasadzie, jak zarzuca się ją w Polsce Szumowskiej.

Owszem, „Złe baśnie” są satyrą na włoskie przedmieścia, na niższą klasę średnią i jej aspiracje, nakręcane przez telewizję Berlusconiego. I są krytyką ostrą, wyrastającą jeszcze z ducha Pasoliniego, uznającego konsumpcjonizm za zagrożenie większe od faszyzmu, i Sergio Cittiego, kontynuującego tę tradycję w wersji buffo. Nie trzeba zresztą sięgać zbyt daleko, bo niektóre obrazki z filmu braci D’Innocenzo znamy dobrze i z naszego podwórka, mogłyby złożyć się na współczesne baśnie polskie: porno oglądane na komórkach przez rodziców i naśladowane przez dzieci, wylewająca się spod kurtuazji zawiść, toksyczna męskość szukająca upustu w fantazjach o gwałcie na sąsiadce. Albo w zawziętym grillowaniu.

 

ADAM KRUK - Kino nr 9/2021

 

 

 

 „WYSPA BERGMANA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyse - Mia Hansen-Løve

Scenariusz - Mia Hansen-Løve

Zdjęcia - Denis Lenoir

Montaż - Marion Monnier

Scenografia - Mikael Varhelyi

Kostiumy - Judith de Luze

Vicky Krieps - Chris

Tim Roth - Tony

Mia Wasikowska - Amy

Anders Danielsen Lie - Joseph

Hampus Nordenson - Hampus

Kerstin Brunnberg - Birgit

 

O FILMIE

Dyskretna rywalizacja, łóżkowa nuda, uprzejmość pokrywająca chłód i czasem tylko odrobinę podniesiony głos – sceny z życia małżeńskiego, które portretuje Mia Hansen-Løve mają zupełnie inną temperaturę niż te z pamiętnego dzieła Ingmara Bergmana. Tam związek rozpadał się z hukiem, tu zaś powolutku gnije od środka, zachowując na zewnątrz pozory świeżości. Ale jest coś, co łączy obie historie: Fårö, tytułowa "wyspa Bergmana", na której mieszkał i pracował (kręcił tu m.in. wspomniane Sceny…) szwedzki reżyser i na którą przybywają bohaterowie dramatu Francuzki. Para filmowców (Vicky Krieps i Tim Roth) zjawia się w posiadłości mistrza, by pracować – każde nad swoim scenariuszem. Tyle że on zajmuje lepsze biurko, jest bardziej znany i ceniony. Jej z dużo większym trudem przychodzi odnalezienie się na wyspie zdominowanej przez duchy wielkich mężczyzn. Subtelnie rozrysowująca mapę konfliktów i trudnych emocji "Wyspa Bergmana" zaciera granicę pomiędzy rzeczywistością a fikcją. W pewnym momencie ekran zostaje przejęty we władanie przez scenariusz bohaterki, też rozgrywający się na Fårö, i też będący historią pewnej znajomości. Znów więc pojawia się para (Mia Wasikowska i Anders Danielsen Lie), a z nią pytania o możliwość miłosnego spełnienia.

Dawno nie oglądałam filmu, który zachwyciłby mnie samym tylko, niezwykłym klimatem. W obrazie stworzonym przez Mię Hansen-Løve nie chodzi wcale o fabułę i dramat głównych bohaterów. To właśnie tytułowa wyspa Bergmana jest tu numerem jeden, a jej senna atmosfera hipnotyzuje widza od pierwszej do ostatniej minuty. Piękne krajobrazy słynnej wyspy Fårö, wnętrza, w których tworzył szwedzki mistrz kina, aura nieustających wakacji w istnym raju – to miejsce nadaje się co najwyżej do celebrowania życia w stylu włoskiego "dolce far niente", ale na pewno nie do pracy twórczej. A przynajmniej ja nie wyobrażam sobie, że mając za oknami widoki zapierające dech w piersiach, mogłabym usiedzieć przez kilka godzin przy biurku i pisać. Para amerykańskich scenarzystów, o których opowiada film Hansen-Løve, jest jednak zgoła innego zdania. Chris (Vicky Krieps) i Tony (Tim Roth) odwiedzają twórczą krainę Bergmana, w której reżyser stworzył zdecydowaną większość swoich dzieł. Bohaterowie chcą poczuć choć cień natchnienia, jakie wówczas spływało tu na wielkiego mistrza. Wakacyjne warsztaty kreatywnego pisania umilają sobie wycieczkami krajoznawczymi i wieczornymi seansami bergmanowskich perełek. Pobyt na Fårö niespodziewanie okazuje się jednak poważnym testem ich związku, w którym zawodowe ambicje zaczynają coraz mocniej rywalizować z uczuciami.

Ten film jest jak niezwykła podróż, w którą aż chce się wyruszyć, bez względu na konsekwencje. Od pierwszej chwili ochoczo podążałam za bohaterami, którzy stopniowo odkrywali blaski i cenie życia Ingmara Bergmana. Ileż tam ciekawostek i cennych informacji, o których przeciętny widz nie ma pojęcia! Wejść do sanktuarium słynnego reżysera, przyjrzeć się z bliska jego gabinetowi, książkom i meblom, podziwiać widok z okien, który miał przed sobą pisząc zarys "Persony", "Sonaty jesiennej", czy też "Scen z życia małżeńskiego" – bezcenne doświadczenie. W tym ostatnim obrazie mistrza zagrała jedna sypialni w jego rezydencji, a sam film doprowadził do milionów rozwodów – stwierdziła z uśmiechem gosposia, która oprowadzała Amerykanów po wnętrzach domu. Niezbyt optymistyczna wróżba dla nowych lokatorów bergmanowskich włości…

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że jeżeli coś się na tej wyspie zepsuło w relacji Tony’ego i Chris, to na pewno nie była to wina Bergmana. W związku bohaterów od początku czuć zgrzyty i tarcia. On ma w sobie dużo weny twórczej i zapału do pracy, ona przeżywa artystyczny kryzys, który często jest powodem wzajemnych sprzeczek i nieporozumień. Tony z zapałem chłonie wiedzę na temat wyspy i samego Bergmana, uczestnicząc w wycieczkach i w spotkaniach z mieszkańcami, natomiast Chris zdaje się być przytłoczona ciężarem legendy, która nie tylko blokuje ją twórczo, ale także oddziela od ukochanego. Kobieta coraz częściej chadza własnymi ścieżkami i zwiedza świat Bergmana na własną rękę – z dala od zgiełku turystów oraz miejsc, które figurują w przewodnikach jako absolutne "must see". Punktem przełomowym w związku tej dwójki okazuje się Bergman Safari – wielka atrakcja, na którą Chris nie dociera, bo nieoczekiwanie znajduje własnego przewodnika po rajskiej wyspie.

Z dala od domu i od partnera Chris zaczyna snuć w głowie scenariusz filmowy, który w dużej mierze oparty jest na jej własnych doświadczeniach z przeszłości. Historia dwójki ludzi, których drogi wielokrotnie krzyżują się ze sobą, ale los nie pozwala im być razem, to pełen tęsknoty powrót do dawnej, niespełnionej miłości. Duch Bergmana daje o sobie znać w typowy dla niego, dość okrutny sposób, pokazując bohaterom, że kariera nie może iść w parze z miłością i rodziną. Cóż, on – sześciokrotnie żonaty, ojciec dziewiątki dzieci – z pewnością wiedział o tym najlepiej. "Wyspa Bergmana" jest w pewnym stopniu analogią do "Scen z życia małżeńskiego", z tą różnicą, że u Bergmana koniec miłości spada na bohaterów nagle, jak brom z jasnego nieba, a w przypadku postaci stworzonych przez Mię Hansen-Løve rozpad związku postępuje powoli, nie od razu dając symptomy, że coś się psuje. Na pierwszy rzut oka Chris i Tony stanowią zgraną, wspierającą się parę – problem w tym, że ich relacja stała się zadaniowa i  koleżeńska, zatracając po drodze zmysłowość, czułość i romantyzm. Trudno nie zauważyć, że podczas pobytu na Fårö partnerzy toczą ze sobą wojnę podjazdową. On jako spełniony, natchniony filmowiec ciągle podkreśla swą wyższość, ona czuje frustrację na myśl o jego sukcesach i łatwości pisania. Oliwy do ognia dodają postacie występujące w scenariuszach obu twórców. U Tony’ego są to kobiety, wokół których zawsze buduje fabułę, u Chris –kochanek sprzed lat. Pogrążając się w wykreowanych przez siebie światach, sprawiają, ze dystans emocjonalny w ich związku nieuchronnie się powiększa. Czy tej miłości można jeszcze pomóc? Czy jej kres przypieczętowała przeklęta wyspa Fårö?

Gdyby filmy można było klasyfikować w kategorii emocji, jakie wyzwalają, obraz Mii Hansen-Løve odczytałabym jako ukojenie i ulgę. Zostawmy na boku dramaty głównych bohaterów, bo tak naprawdę wcale nie o nich tu chodzi. Kwintesencją "Wyspy Bergmana" jest właśnie tytułowa wyspa oraz jej niezwykła, nostalgiczna i nieco niepokojąca atmosfera, która wyzwala w widzu pragnienie, żeby ten film trwał jak najdłużej. Paradoksalnie, duża w tym zasługa odtwórców głównych ról, którzy sprawnie prowadzą nas ścieżkami legendarnego mistrza. Vicky Krieps, Tim Roth, Mia Wasikowska, Anders Danielsen Lie i Hampus Nordenson doskonale wczuli się w powolny, nieco odrealniony klimat mitycznej krainy Bergmana. Ten klimat udziela się także osobom po drugiej stronie ekranu. I choć treść zdarzeń bywa gorzka, to trudno oprzeć się wrażeniu, że nawet zawiedzione nadzieje i niespełnione uczucia na wyspie Bergmana smakują nieco inaczej, mniej boleśnie. Podsumowując, Mia Hansen-Løve stworzyła dzieło, które jest źródłem estetycznych doznań i balsamem dla duszy zapędzonych mieszkańców wielkomiejskich aglomeracji. Ten film niesie za sobą nie tylko ciekawą historię, ale także obietnicę odpoczynku w otoczeniu wspaniałych widoków. To jeden z tych tytułów, do których będę wracać z dużą przyjemnością.

Agnieszka Małgorzata Adamska - WP

 

 „WSZYSTKO ZOSTAJE W RODZINIE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Daniele Luchetti

Scenariusz - Daniele Luchetti

Domenico Starnone

Francesco Piccolo

Zdjęcia - Ivan Casalgrandi

Montaż - Daniele Luchetti

Aël Dallier Vega

Scenografia - Andrea Castorina

Kostiumy – Massimo Cantini Parrini

Dźwięk - Carlo Missidenti

Alba Rohrwacher - Młoda Vanda

Luigi Lo Cascio - Młody Aldo

Laura Morante - Vanda

Silvio Orlando - Aldo

Giovanna Mezzogiorno - Anna

Adriano Giannini - Sandro

Linda Caridi - Lidia

 

O FILMIE:

Neapol, początek lat osiemdziesiątych. Aldo i Vanda są małżeństwem z
dwunastoletnim stażem. Rodzinną sielankę pary bohaterów i dwójki ich małych dzieci gwałtownie przerywa niespodziewane wyznanie mężczyzny. Prowadzący na co dzień popularną audycję radiową Aldo przyznaje się pewnego wieczoru do pozamałżeńskiego romansu. Gdy namiętna relacja z młodszą koleżanką z pracy zaczyna nabierać tempa, zszokowana Vanda na dobre traci grunt pod nogami. Kobieta nie tylko musi uporać się z własną traumą, ale też wytłumaczyć całą sytuację zdezorientowanym dzieciom. Nie widząc jakiejkolwiek inicjatywy ani żalu ze strony męża, decyduje się podjąć zdecydowane kroki. Trzydzieści lat później Aldo i Vanda wciąż jednak są razem. Zgorzkniali, nieszczęśliwi, próbują odpowiedzieć sobie na pytanie, co trzyma ludzi przy sobie, kiedy miłość już dawno się skończyła. "Wszystko zostaje w rodzinie" to ekranizacja powieści Domenico Starnone.

 

Wśród głośnych premier, które właśnie zalewają kina, łatwo przeoczyć kameralny dramat Daniela Luchettiego. „Wszystko zostaje w rodzinie” to włoska odpowiedź na „Historię małżeńską” Noaha Baumbacha. Warto się nią zainteresować.

Vanda i Aldo to małżeństwo z długoletnim stażem, które wspólnie wychowuje dwójkę dzieci. Sielanka kończy się, gdy mężczyzna nagle przyznaje się do zdrady. Ustatkowane życie zamienia się w chaos, dwójka dorosłych miota się między wzajemnymi wyrzutami, sprzecznymi uczuciami i próbą zapewnienia potomkom w miarę normalnego dzieciństwa. W pewnym momencie akcja przeskakuje o 30 lat do przodu. Jak się okazuje, Vanda i Aldo są razem, ale dawne rany wciąż pozostają niezagojone.

„Wszystko zostaje w rodzinie” to adaptacja powieści “Sznurówki” Domenica Starnonego. Od początku filmu widz śledzi rozpad rodziny, a w to, że była ona kiedyś szczęśliwa, musi uwierzyć na słowo. Na ekranie oglądamy ludzi miotanych sprzecznymi emocjami, rozdartych między miłością i nienawiścią, tkwiących w impasie, z którego nie potrafią znaleźć wyjścia. Vandzie i Aldo trudno jest zapomnieć o wspólnie spędzonych dobrych chwilach, ale w obecnej sytuacji wręcz nie mogą na siebie patrzeć. Prowadzi to do licznych spięć, nagłych wybuchów złości i zachowań, które trudno racjonalnie wytłumaczyć, bo emocje biorą górę nad rozsądkiem.

Historię poznajemy z kilku perspektyw. Pierwsza część filmu rozgrywa się na początku lat 80. w Neapolu i fabułę śledzimy z punktu widzenia zdradzonej kobiety (w tej roli Alba Rohrwacher). To ona cierpi najbardziej – zostawiona przez męża, zajmująca się porzuconymi dziećmi, jest zagubiona w całej sytuacji, nie widzi wyjścia, prze do przodu bardziej z przyzwyczajenia niż rzeczywistej potrzeby. Z kolei on (Luigi Lo Cascio) jest tak zafascynowany młodą kochanką, że zapomina o całej reszcie, włącznie z dziećmi. To w oczywisty sposób czyni z niego postać negatywną, samolubnego człowieka, który poświęca szczęście rodziny na ołtarzu własnych zachcianek. Dopiero po czasie, gdy pierwsze zauroczenie mija, mężczyzna próbuje poznać dzieci na nowo i odbudować relacje sprzed zdrady. Wtedy jest już jednak za późno.

Film nabiera głębszego wymiaru po przeskoku czasowym o 30 lat do przodu. Z tej części historii dowiadujemy się, że Vanda (w dojrzalszej wersji grana przez Laurę Morante) i Aldo (Silvio Orlando) postanowili do siebie wrócić. Nie ma tu jednak happy endu, relacja w związku jest napięta, dawne krzywdy są wciąż pamiętane, a rany pozostają otwarte. W tym wszystkim najciekawsza jest być może perspektywa dorosłych dzieci, które ponoszą konsekwencje błędów popełnianych w przeszłości przez rodziców. Życie w rozbitej rodzinie na obojgu odcisnęło piętno – każde z nich inaczej podchodzi do związków, a problemy, z którymi sami się borykają, są następstwem wspomnień wyniesionych z rodzinnego domu.

„Wszystko zostaje w rodzinie” to dość klasycznie poprowadzony dramat o rozpadzie rodziny, przywiązaniu silniejszym niż nienawiść, a także dalekosiężnych konsekwencjach pewnych wyborów. Dzięki wiarygodnym kreacjom aktorskim (zwłaszcza Laura Morante i Silvio Orlando wcielający się w starszych bohaterów wypadają przejmująco) oraz zróżnicowaniu perspektywy film Daniela Luchettiego ogląda się z pełnym zainteresowaniem. Choć nie udało się uniknąć pewnych potknięć (przeszarżowane melodramatyczne sceny z udziałem Alby Rohrwacher, niekiedy zbyt deklaratywne monologi bohaterów), to finalnie „Wszystko zostaje w rodzinie” okazuje się inteligentnym kinem, głęboko wchodzącym w poruszany temat, które potrafi prawdziwe poruszyć podczas seansu.

Jan Sławiński - BOOKLIPS

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” GRUDZIEŃ  2021 R.

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„TEŚCIOWIE”

06.12.2021

20.30

81 MIN

2

„ŻEBY NIE BYŁO ŚLADÓW”

13.12.2021

19.00

160 MIN

3

„FATIMA”

20.12.2021

20.00

113 MIN

4

„KOMEDIANCI DEBIUTANCI”

27.12.2021

19.00

105 MIN

 

„TEŚCIOWIE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Jakub Michalczuk

Scenariusz - Marek Modzelewski

Zdjęcia - Michał Englert

Muzyka - Jerzy Rogiewicz

Montaż - Wojciech Włodarski

Scenografia - Jakub Zwolak

Kostiumy - Katarzyna Lewińska

Dźwięk - Błażej Kafarski

Maja Ostaszewska – Małgorzata

Marcin Dorociński - Andrzej

Izabela Kuna - Wanda

Adam Woronowicz - Tadeusz

Ewa Dałkowska - Matka Małgorzaty

Piotr Kaźmierczak - Menadżer

Monika Pikuła - Alusia Wilk

 

O FILMIE

Czy wesele po odwołanym ślubie to przepis na katastrofę? Owszem. I to jaką! Dwie rodziny różni wszystko – pochodzenie, status, zawartość portfela, gust. Rodzice pana młodego (Maja Ostaszewska i Marcin Dorociński) i panny młodej (Izabela Kuna i Adam Woronowicz) początkowo są w szoku. Co takiego się stało? Kto zawinił? Co z weselem? Czy witać gości? Grać muzykę? Polewać wódkę? Kto pokroi tort? Od słowa do słowa uprzejme uśmiechy zamieniają się w publiczne pranie brudów. Aż wreszcie wybucha prawdziwa bomba… A tymczasem, wesele rozkręca się w szaloną imprezę. I nikomu nie przeszkadza brak młodej pary.

To miało być wspaniałe wesele. Duża sala, pyszne jedzenie, kapela grająca same hity i tyle wódki, ile goście będą w stanie wypić. Wszystko dopięte na ostatni guzik i gotowe na przyjęcie pary młodych. Problem tylko w tym, że pan młody w ostatniej chwili postanowił się rozmyślić i uciec sprzed ołtarza. Zostawiając bez słowa wyjaśnienia rodziców, teściów i wszystkich gości. Jego ojciec Andrzej (Marcin Dorociński) wychodzi z założenia, że jak wszystko jest już opłacone, goście przyjechali, to nie będzie odwoływać wesela i je przeprowadzi bez głównych gości. Wódka wszak się chłodzi, jedzenie czeka na wydanie, a kapela już stroi instrumenty. Małgorzata (Maja Ostaszewska) jest sceptycznie nastawiona do pomysłu męża. Bardziej od gości interesuje ją stan psychiczny syna, który nie odbiera od niej telefonu. Oboje jednak jakoś godzą się z faktem, że ślub się nie odbył. Nawet trochę im ulżyło, że nie będą musieli już się spotykać z przyszłymi teściami Wandą (Izabela Kuna) i Tadeuszem (Adam Woronowicz), z którymi dzieli ich praktycznie wszystko. Jednak podczas tej ostatniej wspólnej imprezy trzeba sobie kilka rzeczy wyjaśnić.

Inspiracją dla powstania scenariusza Teściów była sztuka Wstyd wystawiana w Teatrze Współczesnym. Za oba teksty odpowiada Marek Modzelewski. Jednak sama historia musiała ulec pewnej modyfikacji, by dało się ją opowiedzieć w filmowym stylu. Tak więc główni bohaterowie nie siedzą już tylko w kuchni, ale przemieszczają się po całym budynku, w którym odbywa impreza. Dodano także kilka postaci drugo- i trzecioplanowych, by urozmaicić trochę akcję. I muszę przyznać, że wszystkie te modyfikacje wpłynęły bardzo pozytywnie na opowiadaną historię. Stała się ona bardziej dynamiczna, a przez to ciekawsza. Dodatkowo udało się utrzymać humor pierwowzoru, a nawet go w kilku momentach podkręcić.

Kuba Michalczuk w swoim debiucie pokazuje, że ma bardzo świeże i niestandardowe podejście do kina. Sposób, w jaki prowadzi swoich bohaterów, oraz dynamika, jaką wprowadza w pozornie spokojną historię, jest fenomenalna. Zwłaszcza momenty, w których reżyser pokazuje przejścia postaci z jednego pomieszczenia do drugiego. Do tego ścieżka dźwiękowa, jaką dobrał do filmu, dodaje produkcji jeszcze bardziej drapieżnego charakteru, budując na nowo pewne sceny. Miejscami Teściowie przypominają kino amerykańskie i to też zaliczam na plus. Muzyka stała się piątym bohaterem tego filmu i bardzo często wyznacza tempo poszczególnych scen lub idealnie swoimi słowami nawiązuje do tego, co się dzieje na ekranie.

Idealnie dobrano także obsadę. Pary Ostaszewska–Dorociński i Kuna–Woronowicz świetnie się dopełniają, pokazując różnicę klas obu rodzin. Pierwsi bogaci i przedsiębiorczy, drudzy znacznie uboższy z niespełnionymi ambicjami i pewnymi kompleksami z tego wynikającymi. Zderzenie się tych dwóch światów nigdy nie jest dobre. Widać, że przez lata musieli udawać, że za sobą przepadają, że mogą być rodziną, ale przy pierwszej lepszej okazji pokazują, co tak naprawdę o sobie myślą. Przy okazji wychodzą na jaw ich własne problemy. Teściowie to piękne stadium polskiej rodziny, która pokazuje swoje prawdziwe oblicze podczas imprezy, która powinna być jedną z najradośniejszych dla obu stron. Ale jak widać tylko pozornie. Dla rodziców pary młodej jest to tak naprawdę wyścig o to, kto zapłacił więcej i dzięki temu jest lepszy. Małgorzata, która liczy, ile pieniędzy na to wszystko wydał jej mąż. Tadeusz, który chce jak najszybciej rozliczyć się z Andrzejem, by nie czuć się jego dłużnikiem. I Wanda, która gardzi wszystkimi, którzy mają więcej niż ona, bo pewnie nakradli. Polska w pigułce. Tu nie ma jednoznacznie dobrych i złych bohaterów. Każda z osób dramatu ma coś za uszami i dlatego są takie interesujące. Co i rusz odkrywamy jakieś sekrety rodzinne zrywające te sztuczne uśmiechy z ich buzi.

Wśród obsady nie ma nikogo, kto by obniżał poziom. Cała czwórka gra świetnie i nie ma się do czego przyczepić. Moim zdaniem jest to jak na razie najlepsza komedia tego roku wprowadzająca na nasz rynek trochę świeżości.

Czasami miałem jedynie odczucie, że wstawki z kucharzem i kierownikiem sali, które miały być takim lekkim przerywnikiem w głównym wątku, były zbędne. Odbiegały powiem poziomem humoru od całości filmu. Ale oprócz tych krótkich wstawek wszystko inne zostało dopracowane przez Michalczuka w najdrobniejszym szczególe. Jestem bardzo ciekaw, co ten młody reżyser jest nam w stanie jeszcze zaproponować.

Dawid Muszyński - NA EKRANIE

 

 „ŻEBY NIE BYŁO ŚLADÓW”

2021 FESTIWAL POLSKICH FILMÓW FABULARNYCH W GDYNI

Srebne Lwy - Zdobywca Aneta Hickinbotham, Jan P. Matuszyński, Leszek Bodzak

Nagrody Indywidualne - Najlepsza scenografia Paweł Jarzębski

Nagroda Specjalna - Nagroda festiwali i przeglądów filmu polskiego za granicą Jan P. Matuszyński

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Jan P. Matuszyński

Scenariusz - Kaja Krawczyk-Wnuk

Zdjęcia - Kacper Fertacz

Muzyka - Ibrahim Maalouf

Montaż - Przemysław Chruścielewski

Scenografia - Paweł Jarzębski

Kostiumy - Małgorzata Zacharska

Dźwięk - Jarosław Bajdowski

Tomasz Ziętek - Jurek Popiel

Sandra Korzeniak - Barbara Sadowska

Jacek Braciak - Tadeusz Popiel

Agnieszka Grochowska - Grażyna Popiel

Robert Więckiewicz - Generał Kiszczak

Tomasz Kot - Kowalczyk

 

 

O FILMIE

Polska, 1983 roku. W kraju wciąż obowiązuje, mimo zawieszenia, wprowadzony przez komunistyczne władze stan wojenny, mający na celu zduszenie solidarnościowej opozycji. 12 maja Grzegorz Przemyk, syn opozycyjnej poetki Barbary Sadowskiej, zostaje zatrzymany i ciężko pobity przez patrol milicyjny. Przemyk umiera po dwóch dniach agonii. Jedynym świadkiem śmiertelnego pobicia jest jeden z kolegów Grzegorza, Jurek Popiel, który decyduje się walczyć o sprawiedliwość i złożyć obciążające milicjantów zeznania. Początkowo aparat państwowy, w tym Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, bagatelizuje sprawę. Jednak gdy ponad 20 tysięcy ludzi przemaszeruje przez ulice Warszawy za trumną Przemyka, władza decyduje się użyć wszelkich narzędzi przeciwko świadkowi i matce zmarłego, aby ich skompromitować i zapobiec złożeniu przez Jurka zeznań w sądzie. Rozpoczyna się, nadzorowana osobiście przez Ministra Spraw Wewnętrznych, generała Czesława Kiszczaka, operacja „Junior”, której głównym celem jest powstrzymanie Jurka przed ujawnieniem prawdy oraz zrzucenie winy na sanitariuszy, którzy wieźli Przemyka po pobiciu na pogotowie. Armia esbeków zaczyna śledzić Jurka i jego rodziców, inwigilując ich życie prywatne 24 godziny na dobę, zaś media i prokuratura są kierowane i naciskane przez władzę, aby do opinii publicznej trafiały tylko „właściwe” komunikaty. Z kolei Barbara Sadowska nie traci nadziei na sprawiedliwość, a przedstawiciele władzy państwowej i specjalna grupa śledczych prowadzą kolejne narady, jak ukręcić łeb sprawie Przemyka…      

Na każdym kroku widać jak wielki jest sentyment i nostalgia, z jaką Polacy spoglądają w lata 80. Były one trudne i nie wszystko w nich zasługuje na tak nostalgiczne wspominanie, jednak momenty najważniejsze w wychowaniu naszych rodziców sprawiają, że wiemy o nich wiele, a będziemy wiedzieć coraz więcej. Cały czas bowiem chętnie będą nas oni cofać do tej epoki. Dopiero co Mateusz Rakowicz w brawurowym Najmro starał się przekonać, że w sumie jak przyszła ta cała wolność znana z lat 90. to przestawienie się na nią nie należało do łatwych. Niby bowiem komuny już nie ma, ale dalej dobrze zarobi tylko w niemieckich markach, a jak mawiał klasyk, wolność bez pieniędzy, to niewola w nędzy. Jak ciepło by jednak o minionej ponad 30 lat temu dekadzie nie myśleć, ma ona swoje, czarne jak smoła, plamy. A sprawa Grzegorza Przemyka jest jedną z większych.

To historia, która niewiarygodnie brzmi na tylu płaszczyznach, że naprawdę nie wiadomo, od czego zacząć. Tak wtajemniczanie się, jak i film, który o niej opowiada. Jan P. Matuszyński miał tu znakomity materiał, który mógł ugryźć z wielu stron. Dlatego też film wyszedł naprawdę potężny, trwa 160 minut. Choć reżyser stara się nie pominąć żadnego ważnego dla sprawy wątku, najważniejszy jest ten związany z Jurkiem Popielem, kolegą Grzegorza, który wraz z ofiarą był tego feralnego dnia przy Jezuickiej. A potem musiał przez długi czas być wszędzie tam, gdzie nie było Milicji Obywatelskiej.

Kontekst sprawy budowany jest tu powoli, przez co mamy okazję na zobaczenie jej z różnych perspektyw. Słyszałem głosy, że Tomasz Ziętek w roli Jurka ciągnie ten film na swoich barkach, nie jestem się jednak w stanie z nimi zgodzić. Wcale go nie ciągnie, bo i nie ma takiej potrzeby, reszta postaci jest tu bowiem równie ważna i potrzebna. W długim metrażu produkcji nie spieszymy się, a reżyser rozwija wątki z odpowiednią pieczołowitością. Co prawda kilka scen rzeczywiście można byłoby wyciąć, ale wszystko, co potrzebne do szerokiego spojrzenia na tę historię tutaj zobaczymy. I nie będziemy zawiedzeni.

Głównie dzięki temu, jak dobrze została tu dobrana i jak fantastyczną robotę robi obsada. Kto oglądał Ostatnią rodzinę zapewne pamięta, co w tamtym filmie odwalali na ekranie Aleksandra Konieczna czy Andrzej Seweryn. Żeby nie było śladów to aktorsko podobny koncert, grany jednak na dużo więcej głosów, bo skupiony na większej liczbie ludzi. Fantastyczny jest Jacek Braciak jako ojciec Jurka, równie dobra Agnieszka Grochowska, jako wiecznie pozująca z papierosem jego żona, świetni są policjanci, bogu ducha winni sanitariusze, którzy wyjechali do trefnego zgłoszenia, generałowie i wysokie władze PRL. To naprawdę uczta, jakiej prędko ponownie nie zobaczymy. Najpewniej do kolejnego filmu Matuszyńskiego.

Co najważniejsze jednak, film działa na poziomie emocjonalnym. W tym temacie można go zestawić z ubiegłorocznym 25 lat niewinności. Sprawą Tomka Komendy, która właśnie w tej materii problemy według mnie miała ogromne. Ważną, bulwersującą sprawę Holoubek zamienił w nieco tabloidową historię, gubiąc przy tym zarówno emocje, jak i głębszy rys psychologiczny swoich postaci. Żeby nie było śladów jest pod tym względem filmem o klasę lepszym. Od samego początku, od wstrząsającego prologu pokazuje, jak ważnym jest dla niego, aby widz w pełni odczuł wszystko to, co historia ma mu do zaoferowania. A tym czymś jest nie tylko tragedia, nie tylko złożoność, nie tylko pasmo zbiegów okoliczności, które doprowadziło do tego, w jakich gabinetach i na jakich szczeblach o sprawie Przemyka rozmawiano. Tym czymś jest przede wszystkim doprowadzający do szału bezsens całej tej sytuacji. Bo ta historia w cywilizowanym kraju nie tylko wydarzyć się nie mogła. Ona również z czysto logicznego i odrzucającego wszelkie emocje punktu widzenia nie powinna. I to, w swoim stylu, bez uciekania w tabloidyzacje, Matuszyński oddał najlepiej. Scena w której w akcie desperacji w sądzie Jurek wygłasza kilkukrotnie to samo zdanie, najdobitniej to pokazuje.

Ważny jest również fakt, jak łatwo przychodzi przeniesienie filmu i podejmowanych przez niego problemów na współczesny grunt. Choć kraj już zupełnie inny, milicji nie ma a transformacja przeszła pomyślnie, problemy pozostały. Nie dostajemy ich na pierwszym planie, jednak samodzielne szukanie wspólnych mianowników wśród napięć społecznych prowadzi widza do interesujących wniosków. Kraj przecież wraz z transformacją powinien być dużo bardziej cywilizowany. Pytanie, czy w kwestiach rozwiązywania napięć społecznych i rodzinnych dobiega do rozwoju wizualnego.

Wygląda na to, że wyrósł nam kolejny twórca, który będzie umiał odpowiednio rozliczyć wstydliwe karty polskiej historii. Głównie przez to, że wie, iż takie sprawy jak ta Grzegorza Przemyka i Jurka Popiela dramaturgicznie obronią się same, a najważniejsze jest to, żeby temat ugryźć od dobrej strony i znaleźć jego odbicie we współczesności. To wszystko u twórcy serialowego Króla jest, co sprawia, że z potężnego seansu wychodzi się w odpowiednio dużych emocjach. W ubiegłym roku, po seansie filmu o sprawie Tomka Komendy pisałem, że gdyby wybrzmiał odpowiednio, po wyjściu z kina poszedłbym na najbliższy wydział prawa nauczyć się go i dokopać typom, którzy skazali człowieka na ten los. Teraz z racji dużo mniejszej aktualności nie miałoby to sensu, ale na warszawskie Powązki i na Jezuicką wpadnę. Tam bowiem padł pierwszy rozkaz, który uruchomił lawinę absurdalnie tragicznych wydarzeń. Rozkaz był krótki, mówił bowiem żeby bić. Najlepiej tak, żeby nie było śladów…

Łukasz Kołakowski -Movies Room

 

 „FATIMA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Marco Pontecorvo

Scenariusz - Marco Pontecorvo, Valerio D'Annunzio. Barbara Nicolosi

Zdjęcia - Vincenzo Carpineta

Muzyka - Paolo Buonvino

Montaż - Alessio Doglione

Kostiumy - Daniela Ciancio

Dźwięk - Cristiano Ciccone

Joaquim de Almeida - Ojciec Ferreira

Goran Višnjić - Artur

Stephanie Gil - Łucja

Alejandra Howard - Jacinta

Jorge Lamelas - Franciszek

Lúcia Moniz - Maria Rosa

Sônia Braga - Siostra Łucja

Harvey Keitel - Profesor Nichols

 

O FILMIE:

Jest rok 1917. Świat pogrążony jest w mrokach Pierwszej Wojny Światowej. Do małej portugalskiej wioski Fatimy, podobnie jak do tysięcy miejscowości w całej Europie płyną dramatyczne wieści o tysiącach zabitych.  Do domów wracają okaleczeni i pozbawieni nadziei weterani. W takich chwilach łatwo o zwątpienie i załamanie. Właśnie w takich okolicznościach troje dzieci z Fatimy doświadcza niezwykłego spotkania. Ich oczom ukazuje się Matka Boża, by przekazać im przepowiednie dla świata. Relacje dzieci z tego wydarzenia spotykają się z wielkim sceptycyzmem zarówno osób świeckich jaki i przedstawicieli Kościoła. Nikt nie traktuje poważnie dziecięcych opowieści. A jednak wieść o cudownych wydarzeniach w Fatimie roznosi się coraz dalej. Tysiące pielgrzymów przybywają do wioski, a cud fatimski zaczyna odmieniać ich losy, wywierając przemożny wpływ także na instytucję Kościoła i na cały świat.

 

Byłoby niedobrze, gdyby wchodzący na ekrany polskich kin film „Fatima” Marco Pontecorvo został zaszufladkowany jako jeszcze jedna religijna produkcja mająca przekonywać przekonanych. To zupełnie inny rodzaj kina.

Nie tylko uczestnicy comiesięcznych nabożeństw fatimskich, odprawianych w kościołach na całym świecie, wiedzą, co ponad sto lat temu wydarzyło się w niewielkiej portugalskiej miejscowości. To jedna z tych opowieści, które na stałe zagościły w świadomości milionów, a raczej miliardów ludzi na naszej planecie. Historia z Fatimy weszła do kanonu podań budujących przede wszystkim wiarę, umacniających religijność, ale nie tylko. To przecież uniwersalna opowieść o spotkaniu sacrum i profanum, którą w ludzkiej świadomości jeszcze bardziej zakorzenił zamach na św. Jana Pawła II z 13 maja 1981 r. i ujawnienie w roku 2000 trzeciej z tajemnic przekazanych w roku 1917 trójce dzieci w trakcie objawień maryjnych w Portugalii. To też historia o lęku i nadziei.

Opowieść o wydarzeniach w Fatimie należy do tych, które można wielokrotnie powtarzać, ale każdy, kto podejmuje się opowiadania, bierze na siebie ryzyko. Skoro cała historia jest dobrze znana potencjalnym odbiorcom, znają punkt po punkcie przebieg wydarzeń, to łatwo można wpaść w schemat albo kiczowatymi chwytami usiłować dogodzić ich oczekiwaniom.

Wchodzący właśnie na ekrany polskich kin film „Fatima” dowodzi, że włoski reżyser Marco Pontecorvo zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw, jakie niesie ze sobą każda próba ponownego opowiedzenia powszechnie znanej historii. Tu nie wystarczy odwołać się do popularnego hasła „Znacie? To posłuchajcie”. Odbiorcy takich opowieści są uważni i zwracają uwagę nie tylko na zgodność z faktami, ale również sprawdzają, jak narrator do opowiadanej historii i jej bohaterów podchodzi. Z szacunkiem czy z lekceważeniem? Chce pokazać to, co się faktycznie wydarzyło, czy usiłuje przemycić jakąś własną wersję „prawdy”? Można mu zaufać czy nie? Jest rzetelnym opowiadaczem czy agitatorem, który swoim dziełem chce do czegoś przekonać?

Jeśli widz oglądający najnowszy film Pontecorvo postawi sobie takie pytania, nie powinien być zawiedziony. Od pierwszych chwil daje się zauważyć, że reżyser podchodzi do opowiadanej historii rzetelnie. Nie ma tu płytkiego efekciarstwa, sztuczek, mających przykuć uwagę odbiorcy, nachalnej interpretacji faktów. Przyjęta w dziele włoskiego reżysera konwencja rozmowy przebywającej w klasztorze siostry Łucji (Sonia Braga) z niewierzącym profesorem Nicholsem (Harvey Keitel) badającym nadzwyczajne zjawiska i związanych z tym retrospekcji, pozwala odbiorcy śledzić wydarzenia zgodnie z ich rytmem. Bez pośpiechu, ale też bez dłużyzn i znudzenia. Opowieść po prostu się toczy. Tak, jak toczy się życie.

„Fatima” Marco Pontecorvo opowiada o objawieniach, jakie miały miejsce w portugalskiej wiosce ponad sto lat temu. Ale przede wszystkim opowiada o ludziach, którzy w tamtych wydarzeniach brali udział. O tym, w jaki sposób wydarzenia wpłynęły na ich życie, na ich codzienność. Pokazuje jak bardzo to, co spotkało troje dzieci, odcisnęło się na losach wielu dorosłych. Dlaczego? Ponieważ nie mogli pozostać obojętni. Musieli uwierzyć tym maluchom albo zanegować ich prawdomówność.

Jednak decyzja każdej i każdego z nich rodziła się w kontekście mnóstwa uwarunkowań. Powodowała też konkretne konsekwencje w ich życiu. Niezależnie od tego, czy byli rodzicami jednego z dzieci doświadczających objawień, kimś z rodziny, politykiem (nie tylko lokalnym), duchownym niskiego lub wysokiego szczebla, sąsiadem, czy tylko kimś, kto usłyszał o niezwykłych zdarzeniach i uznał, że warto się sprawą zainteresować. „Fatima” pokazuje mnóstwo takich decyzji, także to, w jaki sposób się rodzą i poddawane są weryfikacji przez rozwój wydarzeń. W pewnym sensie wśród przewijających się przez ekran postaci niemal każdy może odnaleźć siebie.

Jest w najnowszym filmie Marco Pontecorvo coś, co bardzo mocno wpływa na jego odbiór. To sposób pokazywania na ekranie „Panienki”, objawiającej się trojgu dzieciom Matki Bożej (Joana Ribeiro). Maryja w najnowszej wersji filmowej opowieści o wydarzeniach w Fatimie nie występuje w rozjaśnionym nimbie, w jakiejś nieziemskiej poświacie, mającej podkreślać jej pochodzenie z nieba. Do jej pokazywania nie zostały użyte imponujące efekty specjalne. To po prostu realna, prawdziwa, wręcz dotykalna kobieta. Dzieci u Pontecorvo nie widzą „zjawy”, lecz spotykają prawdziwą, żywą osobę. Zapada w pamięć scena, w której Maryja niemal ujmuje małą Łucję pod brodę. Nie ma dystansu. Jest rzeczywista bliskość.

To uwiarygadnia dodatkowo postawę trójki dzieci, bardzo dobrze, bez szarżowania i brawury, pokazanych na ekranie. Zwłaszcza odtwórczynie dwóch dziewczynek Łucji (Stephanie Gil) i Jacinty (Alejandra Howard) pozwalają widzom płynnie i naturalnie wejść w filmową opowieść.

Niektórzy kinomani, którzy mieli już okazję zobaczyć „Fatimę” Marco Pontecorvo, zwracają uwagę, że nie zasługuje on na zaszufladkowanie do „filmów religijnych”. Chociaż opowiada historię ściśle związaną z wiarą i religią, to jednak nie ma w niej prozelityzmu, narzucania przekonań, przeciągania na jakąkolwiek stronę. Jest rzetelnie przedstawiona opowieść o prawdziwych wydarzeniach. I tak jak przed ponad stu laty, również dzisiaj dzięki niej ludzie mogą podejmować wpływające na ich życie decyzje.

Ks. Artur Stopka – ONET

 

„KOMEDIANCI DEBIUTANCI”

Europejska Akademia Filmowa

2020 - Najlepsza europejska komedia Emmanuel Courcol

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Emmanuel Courcol

Scenariusz - Emmanuel Courcol

Thierry de Carbonnières

Zdjęcia - Yann Maritaud

Muzyka - Fred Avril

Montaż - Guerric Catala

Scenografia - Rafael Mathé

Kostiumy - Christel Birot

Dźwięk - Pierre Gauthier,

Sandy Notarianni

Kad Merad - Étienne Carboni

David Ayala - Patrick Le Querrec

Lamine Cissokho - Alex

Sofian Khammes - Kamel Ramdane

Pierre Lottin - Jordan Fortineau

Wabinlé Nabié - Moussa Traoré

Aleksandr Medvedev - Boïko

Saïd Benchnafa - Nabil Jouhari

 

O FILMIE:

Zagraliby w stand-upie lub komedii. Etienne, aktor prowadzący warsztat teatralny w więzieniu, proponuję wystawić słynną sztukę Samuela Becketta "Czekając na Godota". Początkowo niechętna grupa kilku skazanych, z czasem angażuje się w próby poważnego przedsięwzięcia. Jest jednocześnie głośno, wesoło i filozoficznie. Wspólne wycieczki poza areszt zbliżają mężczyzn. Między reżyserem i aktorami rodzi się specyficzna więź. Jej zwieńczenie nastąpi podczas premiery w Paryżu.

Cenię sobie każdego rodzaju sztukę. Czy to filmy, muzyka, malarstwo czy teatr. Niestety, z tym ostatnim obcuję najmniej. Niemniej jednak, z każdym rokiem poznajemy coraz to nowszych aktorów, ostatnio coraz częściej organizuje się różne kółka teatralne. Między innymi tak się rodzą legendy. Komedianci debiutanci to nowy film Emmanuela Courcola, który opowiada, że warto się starać i piąć się do góry, po swoje marzenia.

Komedianci debiutanci opowiadają o Etiennie. Aktor prowadzi warsztaty teatralne w więzieniu, podczas których zauważa potencjał w piątce odsiadujących. Jest to niesamowita historia, która potrafi wzruszyć, a także rozbawić do łez. Więźniowie mają odtworzyć sztukę Samuela Becketta, konkretnie Czekając na Godota.  Co ciekawe film powstał na prawdziwych wydarzeniach.Już sama informacja, że produkcja powstała na faktach podkręciła u mnie zainteresowanie. Kto przecież nie lubi oglądać adaptacji, bądź ekranizacji minionych wydarzeń? Osobiście historia ta nie była mi znana, lecz po seansie postanowiłem ją nadrobić.

Przez całą projekcie czułem niesamowite ciepło w środku, gdyż film jest niesamowicie uroczy. Nasi bohaterowie z początku nie czują między sobą żadnych powiązań. Ot zwykli współwięźniowie, którzy kojarzą siebie z więziennego spacerniaka. Natomiast z biegiem czasu, rodzi się wśród nich więź pomagająca przebrnąć przez najgorsze przeszkody. Dodatkowo gra aktorska w tym filmie jest świetna. Co ciekawe, nie mówię tu o głównej roli, w którą wcielił się Kad Merad. Bardziej podziwiam odtwórców naszych więźniów-aktorów. Do gustu najbardziej przypadli mi Alex (Lamine Cissokho) oraz Jordan (Pierre Lottin). Są to niesamowite postacie (zwłaszcza Jordan), które mimo bycie więźniami, potrafią pokazać swoją łagodniejszą, wrażliwszą stronę.

Niestety, film nie jest bez wad. Cała narracja jest przedstawiona zbyt szybko, przez co historia galopuje jak koń podczas wyścigów. Nie obyło się też bez irytujących postaci, bo czymże był jakikolwiek film, bez choć jednego zgniłego jabłka w tym pięknym sadzie, pełnym dorodnych, czerwoniutkich jabłuszek? Ariane, w którą wcieliła się Maria Hands, wypada miernie. Podobnie jak Kad Merad, nauczyciel naszych aktorów. Niesamowicie mnie to smuci, zwłaszcza, że zapamiętałem go bardzo dobrze z filmu do, którego mam ogromny sentyment. Mówię tu o Mikołajku, w którym grał tatę Mikołaja. Tak samo pracownicy więzienia. Im dalej brnąłem w film, tym mocniej związywałem się z głównymi bohaterami, przez co czułem niechęć do filmowych klawiszy. Powiem, że bardzo przyjemnie minęły mi te prawie dwie godziny. Francuskie kino po raz kolejny się broni. Ten komediodramat udowadnia, że mieszkańcy stolicy mody potrafią rozbawić do łez i wywołać łzy wzruszenia. Nie będę ukrywał, że Komedianci debiutanci podobają mi się bardziej niż Nietykalni. Starsza produkcja, która również jest z kraju czerwono-biało-niebieskiej flagi, nie wywarła we mnie tyle emocji co jej młodsza siostra. Piękna opowieść o podążaniu za marzeniami.

Mikołaj Lipkowski - Movies Room

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LISTOPAD 2021 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„NIEFORTUNNY NUMEREK  LUB OSTRE PORNO”

15.11.2021

19.00

106 MIN

2

„MISTRZ”

22.11.2021

17.30

88 MIN

3

DYSKRETNY UROK NIEBEZPIECZNYCH MYŚLI

22.11.2021

19.00

122 MIN

4

MOJA CUDOWNA WANDA

29.11.2021

20.00

111 MIN

 

„MISTRZ”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Maciej Barczewski

Scenariusz - Maciej Barczewski

Zdjęcia - Witold Płóciennik

Muzyka - Bartosz Chajdecki

Montaż - Leszek Starzyński

Scenografia - Ewa Skoczkowska

Piotr Głowacki -  "Teddy" Pietrzykowski

Grzegorz Małecki - Rapportführer

Marcin Bosak - Lagerführer

Marian Dziędziel - Rotmistrz

Piotr Witkowski - Walter

Rafał Zawierucha - Klimko

 

O FILMIE

Historia legendarnego pięściarza Tadeusza "Teddy'ego" Pietrzykowskiego, który dzięki walkom na ringu ocalił swoje życie w niemieckim nazistowskim obozie koncentracyjnym i zagłady Auschwitz-Birkenau. Oparty na prawdziwych wydarzeniach dramat przedstawia nieznaną historię polskiego sportowca, który w miejscu zagłady stał się symbolem nadziei na zwycięstwo.

"Mistrz" to pełnometrażowy debiut fabularny Macieja Barczewskiego ("My Pretty Pony"), zarazem autora scenariusza do filmu. Za zdjęcia odpowiada Witold Płóciennik ("Ikar. Legenda Mietka Kosza") nagrodzony podczas 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Scenografię przygotowała laureatka nagrody Emmy - Ewa Skoczkowska ("Kamienie na szaniec"). Autorem muzyki jest Bartosz Chajdecki ("Bogowie"). W grudniu 2020 roku "Mistrz" wziął udział w Konkursie Głównym 45. FPFF w Gdyni.

Życie sportowe w niemieckich obozach koncentracyjnych na terenie Polski jest w rodzimej literaturze historycznej, a także polskim kinie zagadnieniem stosunkowo mało odkrytym i tym samym rzadko poruszanym. Temat sportu w obozach rozumiany jest bowiem głównie w wymiarze patologicznym. „Sport” w takim ujęciu utożsamiany jest z prześladowaniami, szykanami czy karami stosowanymi wobec więźniów. Tymczasem obozowa rywalizacja sportowa miała również charakter normalny. Stanowiła wówczas element życia kulturalnego, który pozwalał osadzonym na moment zapomnieć o codziennych potwornościach, jak również wiązał się często z otrzymywaniem dodatkowych racji żywności. Zwycięstwa więźniów nad Niemcami podnosiły na duchu i przekładały się na lepszy stan psychiczny osadzonych. Jedną z najpopularniejszych obozowych dyscyplin sportowych był boks, w którym Polacy mieli swojego mistrza wszechwag obozu koncentracyjnego w Auschwitz – Tadeusza „Teddy’ego” Pietrzykowskiego.

Największą siłą produkcji Mistrz Macieja Barczewskiego jest właśnie opowiadana niezwykła historia Pietrzykowskiego. Co ciekawe, już niecałe 60 lat temu życie bokserskiego mistrza Auschwitz zainspirowało Józefa Hena do napisania noweli Bokser i śmierć, którą na język filmowy przełożył słowacki reżyser Peter Solan. Zastanawiające jest w tym kontekście, dlaczego polskie kino musiało czekać aż do 2020 roku na debiutanta Barczewskiego, aby dopiero ten sięgnął po życiorys Teddy’ego. Lepiej jednak późno niż wcale, bo opowieść Barczewskiego to rzecz intrygująca, inspirująca i pełna nadziei. Warto w tym miejscu zaznaczyć jednak, że Mistrz nie jest filmem w pełni zgodnym z faktami historycznymi. Jak utrzymują twórcy produkcji i grający w niej główną rolę Piotr Głowacki, nie było to wcale ich zamiarem. Ważniejsza była inspirowana wydarzeniami z życia Tadeusza Pietrzykowskiego opowieść o nietypowym bohaterstwie, samotności, cierpieniu i sile woli. Działalność konspiracyjna Teddy’ego w szeregach siatki stworzonej przez Witolda Pileckiego, a także spotkania z ojcem Maksymilianem Kolbe są więc tutaj jedynie zasugerowane. Z drugiej strony warto pamiętać, że akcja Mistrza rozgrywa się w obozie koncentracyjnym, jakim był w latach 1940–1942 Auschwitz I, a nie w obozie zagłady (Teddy został przewieziony do Auschwitz w pierwszym transporcie i otrzymał numer 77). Różnica polega na tym, że obozy koncentracyjne były w głównej mierze miejscem powolnej, a nie natychmiastowej zagłady więźniów. To bardzo istotny element opowieści Barczewskiego, który musiał być zgodny z prawdą historyczną.

Na pierwszy plan w Mistrzu wysuwa się boks, który w ponurym obozie koncentracyjnym Auschwitz staje się symbolem nadziei. Walki na obozowym ringu dostarczają rozrywki Niemcom, którzy dotychczas szukali jej w pobliskich miejscowościach, a zwycięstwa Teddy’ego podbudowują psychicznie osadzonych. Oto przecież należący do co najwyżej koguciej kategorii polski bokser pokonuje nierzadko dwa razy większych i cięższych od siebie oprawców. Boks jest tu również trafną metaforą życia. Pietrzykowski ze względu na swoją szybkość i związaną z nią niezwykłą umiejętność unikania ciosów zyskał przydomek „Weiss Nebel” („Biała Mgła”). Bokserskie uniki odnoszą się więc do oszukiwania śmierci podczas całego pobytu w obozie i doskonale wpisują się w przedstawioną historię o przetrwaniu. W związku z powyższym scen pojedynków pięściarzy w Mistrzu jest bardzo dużo i są one zrealizowane w sposób niezwykle intensywny. Żadna z walk bokserskich – nawet ta najbardziej bezlitosna – nie jest jednak w stanie dorównać brutalnością ukazywanemu w filmie bestialstwu żołnierzy Gestapo.

Mistrz Barczewskiego to bowiem bardzo przemyślany pod względem wizualnym film. Skąpane w ponurych szarościach i brązach, ostre jak brzytwa zdjęcia Witolda Płóciennika nie pozwalają widzowi nie zauważyć wszelkich okropności, jakich dopuszczają się m.in. kapo, nawet tych rozgrywanych gdzieś na drugim planie. Z kolei momenty pełne nadziei przepełnione są ciepłymi barwami. Na uwagę zasługuje tu również olśniewająca scenografia i piękna muzyka rozchwytywanego ostatnio Bartosza Chajdeckiego.

Największą zaletą debiutu Barczewskiego jest jednak przede wszystkim Piotr Głowacki w głównej roli. To z pewnością jedna z najważniejszych, jeśli nie najważniejsza rola w jego karierze. Przygotowywanie się Piotra Głowackiego do postaci Tadeusza Pietrzykowskiego przywodzi na myśl największe metamorfozy hollywoodzkich gwiazd kina. Aktor trenował boks przez prawie półtora roku, by przekonująco wcielić się w rolę pięściarza. Widać to po jego ruchach na ringu, a także po wysportowanym ciele. Poza imponującą metamorfozą fizyczną aktor dał tu również wyjątkowy popis gry emocjami.

Debiut Barczewskiego nie ustrzegł się jednak błędów. Momentami mamy więc do czynienia z zupełnie niepotrzebnymi i raczej nieprawdopodobnymi rozmowami (np. o planach na życie po wojnie) pomiędzy Pietrzykowskim a Rapportführerem (Grzegorz Małecki). Wygląda również na to, że całkowite skoncentrowanie się na postaci głównego bohatera spowodowało, że właściwie przepadł w Mistrzu jego drugi plan. To dość dziwne, zwłaszcza że u debiutującego twórcy zagrali tacy aktorzy jak Marian Dziędziel czy Rafał Zawierucha.

Mając do dyspozycji historię o ogromnym potencjale, Maciej Barczewski skonstruował udany debiut, wydobywając spod gruzów niepamięci postać wyjątkową i niezwykłą. Popularność sportu w dzisiejszych czasach może spowodować, że Mistrza obejrzy mnóstwo – głównie młodych – ludzi, którzy doskonale zdają sobie sprawę, jak bardzo warto podążać za swoimi pasjami dającymi poczucie wolności i spełnienia. Wierzę, że co piąty z nich sięgnie głębiej do historii i we własnym zakresie poszerzy wiedzę o Tadeuszu „Teddym” Pietrzykowskim, a Barczewskiemu i spółce będą należały się za to ogromne brawa.

Przemysław Mudlaff- FILM ORG PL

 NIEFORTUNNY NUMEREK LUB OSTRE PORNO

Berlinale  2021  Złoty Niedźwiedź - Najlepszy film Radu Jude

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Radu Jude

Scenariusz - Radu Jude

Zdjęcia - Marius Panduru

Muzyka  Jura Ferina,

Pavao Miholjevič

Montaż - Cătălin Cristuţiu

Scenografia - Cristi Niculescu

Katia Pascariu - Nauczycielka Emilia

Claudia Ieremia - Dyrektorka

Olimpia Malai - Pani Lucia

Nicodim Ungureanu - Porucznik Gheorghescu

Alexandru Potocean - Marius Buzdrugovici

Andi Vasluianu - Pan Otopeanu

 

O FILMIE

Zdobywca Złotego Niedźwiedzia na ostatnim Berlinale, filmowy traktat o pornografii, obsceniczności i perwersji. Niefortunny numerek… opowiada o wycieku seks-taśmy i konsekwencjach, jakie upublicznienie małżeńskich zabaw w sypialni będzie miało dla Emi, nauczycielki w prestiżowym liceum. Prowokacyjny, błyskotliwy, kipiący gniewem i nieodparcie przy tym zabawny film Radu Jude bierze na warsztat zjawisko paniki moralnej, obnażając towarzyszącą jej hipokryzję, ignorancję i autorytarne ciągoty.

 

„Niefortunny numerek lub szalone porno” to film, który w pewien sposób wywołuje śmiech przez łzy. Kawał niepokornej sztuki filmowej umieszczonej w rumuńskich realiach rozwijającego się społeczeństwa, które – chociaż chce iść do przodu – jest powstrzymywane przez zaściankowy, kulturowy konserwatyzm. A przynajmniej tak przedstawia to losami swoich bohaterów Radu Jude. Można się z nim zgadzać lub nie, ale to że „Niefortunny numerek (…)” to intrygujące kino to coś, co nie ulega wątpliwości.

Struktura filmu jest niebanalna – jest on podzielony na „akty”, które przedstawione są z nieco odmiennych punktów widzenia. Owoc pracy Radu Jude i całej ekipy nawet pewien przerywnik – sekwencje godną gorzko-satyrycznej etiudy filmowej tłumaczącej na przemian definicje związane m.in. z seksem lub wojną. Bardzo dobrze oddaje to charakter całego filmu jako brutalnie szczerej, niepudrowanej wiwisekcji społeczeństwa pragnącego równać do zachodniego świata, ciągnąc jednocześnie u nogi kulę komunistycznej przeszłości – zupełnie jak Polska. Film prezentuje losy Emilii, która znalazła się w bardzo kłopotliwej sytuacji – sekstaśma z łóżkowych igraszek jej oraz męża wypłynęła do internetu. Sprawa nie przyjęłaby jednak tak gargantuicznych rozmiarów gdyby nie fakt, że Emilia to nauczycielka w jednym z prestiżowych liceów dla dzieci z bogatych rodzin. Mimo częściowego wsparcia ze strony przełożonych, odklejeni od rzeczywistości rodzice – wykrzywiając logikę do granic możliwości – nie pozostawiają suchej nitki na nauczycielce. Na nic argumenty, że to nie ona udostępniła film. dzieci nie powinny mieć w ogóle dostępu do pornografii, a akt odbywał się wyłącznie z jej mężem. Tym sposobem sprawa, która mogłaby się wydawać burzą w szklance wody, staje się wyrywającym drzewa z korzeniami huraganem hipokryzji, zaściankowości, pustych frazesów i braku elementarnej empatii.

To jednak tylko wierzchnia warstwa filmu. Chociaż społeczno-kulturowe dywagacje mogą mniej absorbować niektórych widzów, to przyjmują one różne formy – począwszy od pojedynczych, wymownych scen, poprzez sekwencję klipów przedstawiających słowniczkowe definicje, na przerysowanym epilogu kończąc. „Niefortunny numerek (…)” to kino tyle lekkie satyrą, co ciężkie przekazem. Ale podobno gorzki lek najlepiej leczy.

Na niemałą pochwałę zasługuje miła nonszalanckość wielu aspektów filmu. Po pierwsze – jego struktury i montażu. Historię przecięto przerywnikiem odbywającym się poza fabułą, chociaż z nią korelującym. Po drugie – ciekawe ujęcia np. idąc przez miasto, bohaterka wychodzi w pewnym momencie z kadru. W tym czasie kamera nadal sunie swoim kierunkiem i kątem, pokazując jakie miasto otacza naszą Emilię. No i po trzecie i zarazem ostatnie – niepokorność i pomysł. Seks we współczesnych mediach i sztuce to temat już często obtarty z kolczej zbroi społecznego tabu. To dobrze czy źle? Nie wiem. Wydaje mi się jednak, nikt jeszcze chyba nie zrobił tego w tak intrygujący i przekazujący narrację sposób, jak Radu Jude. „Niefortunny numerek lub szalone porno” to kino bezpruderyjne, brudne, ale przez to piękne i wyraziste!

Maciek Rugała - POPKULTUROWCY

 

 „DYSKRETNY UROK NIEBEZPIECZNYCH MYŚLI

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Emmanuel Mouret

Scenariusz - Emmanuel Mouret

Zdjęcia - Laurent Desmet

Montaż - Martial Salomon

Scenografia - David Faivre

 

Camélia Jordana - Daphné

Niels Schneider - Maxime

Vincent Macaigne - François

Émilie Dequenne - Louise

Jenna Thiam - Sandra

Guillaume Gouix - Gaspard

 

O FILMIE:

Daphné i Maxime dość nieoczekiwanie spotykają się na urokliwej francuskiej prowincji. Będąca w trzecim miesiącu ciąży kobieta wyjechała tam ze swoim partnerem François. Z kolei dla jego kuzyna Maxime’a to próba złapania równowagi po bolesnym rozstaniu. Kiedy okazuje się, że François musi na kilka dni wyjechać, bohaterowie natychmiast znajdują wspólny język i zbliżają się do siebie. Dzielą pełne rozczarowań i frustracji podobne związkowe doświadczenia, które poznajemy w serii retrospekcji. Szybko okazuje się, że gdy mowa jest o miłości, nic nie jest tak proste, jak mogłoby się wydawać.

Fabularnym punktem wyjścia jest przyjazd młodego aspirującego pisarza Maxime’a (znany m.in. z filmów Xaviera Dolana Niels Schneider) do wiejskiego domu kuzyna François (Vincent Macaigne). Gdy jednak młody mężczyzna przybywa na miejsce, nie zastaje swojego krewniaka, a jego nową partnerkę Daphné (zjawiskowa Camélia Jordana), będącą w trzecim miesiącu ciąży. W ciągu kilku spędzonych wspólnie dni zbliżają się oni do siebie, z zaskakującą szczerością opowiadając sobie nawzajem o przeszłych perypetiach miłosnych. Maxime właśnie zakończył romans z zamężną Victoire (Julia Piaton) i wciąż wzdycha do jej przyrodniej siostry Sandry (Jenna Thiam), która niespodziewanie została dziewczyną jego najlepszego przyjaciela Gasparda (Guillaume Gouix). Z kolei Daphné opowiada o tym, jak poznała François, oraz historię jego odejścia od żony, Louise (nagrodzona Cezarem Émilie Dequenne). Skomplikowane perypetie miłosne wszystkich tych bohaterów poznajemy przez serię retrospekcji. 

Jeśli ten ogólny zarys fabuły przypomina wam telenowelę, to całkiem słusznie. Mouret w swojej szkatułkowej opowieści tworzy tu bowiem całą konstelację zazębiających się historii miłosnych, które przedstawia, tworząc istny kogel-mogel wszelkich możliwych narracji, jakie w tym temacie stworzyła nasza kultura. Od melodramatu, do komedii pomyłek, od wątków jakby żywcem wziętych z Szekspira czy Fredry, po wodewil czy amerykańskie komedie romantyczne, a wszystko z licznymi zwrotami akcji, potrafiącymi o dziwo zaskoczyć nawet najbardziej doświadczonych wielbicieli tych gatunków. W korzystaniu z tego szerokiego repertuaru miłosnych opowieści film Moureta jest oczywiście bardzo samoświadomy, balansując niekiedy na granicy pastiszu. Chociaż zabieg ten daje dużo frajdy, wydaje się, że nie został on tutaj zastosowany dla samej tylko zabawy. Odnoszę wrażenie, że twórcy mówią tym wszystkim narracjom: „Sprawdzam!” i próbują odkryć, czy chowają one jeszcze jakiś sens. Czy pod tą warstwą znanych nam konwencji zachowała się jakaś prawda o miłości, zakochaniu i związkach damsko-męskich?

Zadając te pytania, reżyser nie ułatwia zadania ani sobie, ani publiczności. Zagmatwanym, acz mistrzowsko i klarownie opowiedzianym perypetiom bohaterów towarzyszy bowiem nieustanny potok słów. Słyszymy głos spoza kadru postaci aktualnie opowiadającej historię ze swojej perspektywy, jesteśmy świadkami wypowiedzi poszczególnych osób na temat miłości, a teoretyczną refleksję na owe tematy inicjuje wprowadzenie postaci filozofa, inspirowanej zapewne René Girardem (w tej roli francuski intelektualista, pisarz i wydawca czasopism o sztuce i kulturze Claude Pommereau). 

Te wielorakie przeplatające się deklaracje oraz dyskursy na temat życia miłosnego człowieka stoją w wyraźnym kontraście do tego, co wyczyniają na ekranie postaci filmu – zgodnie z jego oryginalnym tytułem Les choses qu’on dit, les choses qu’on fait (czyli „Rzeczy, które mówimy, rzeczy, które robimy”). I znów nie chodzi tu tylko o kontrastowanie jednych i drugich, które miałoby piętnować jakąś hipokryzję – te relacje są o wiele bardziej złożone i mniej oczywiste

W Dyskretnym uroku niebezpiecznych myśli na uwagę zasługuje nie tylko warstwa treściowa, ale również wizualna, która subtelnie punktuje ukazywane historie. Bohaterowie niejednokrotnie mają bowiem kontakt z różnorodnymi dziełami sztuki, które zwracają uwagę na ciągłość kulturową, być może podkreślając zarazem upływ czasu i to, jak pewne rzeczy się zmieniają, gdy inne pozostają stałe. Bohaterowie, rozmawiając o zasadach rządzących związkami ludzkimi, przyglądają się np. antycznym reliefom ukazującym postaci trzymające zwoje (prawodawcy? apostołowie?) i przechadzają się po klasztornych krużgankach o bliźniaczych kolumnach połączonych ze sobą identycznymi kapitelami. I uwierzcie mi, że zabiegi te brzmią bardziej pretensjonalnie, niż są w istocie.

W filmie nic bowiem nie jest wymuszone i nachalne, a jeśli sztuczne, to w zamierzony sposób. Dobrze ilustrują to zupełnie niespektakularne, acz wybitne zdjęcia autorstwa Laurenta Desmeta, stałego współpracownika Emmanuela Moureta. Nie tylko są niezwykle eleganckie i starannie zaplanowane, ale odnoszę wrażenie, że również nawiązują do olbrzymiego zasobu naszej kultury obrazowej. Jest to jednak zrobione tak subtelnie, że sam się zastanawiam, czy te wszystkie mapy na ścianach, kobiety z koszami bielizny, czytające listy i patrzące w okna, to rzeczywiście nawiązania do Vermeera czy tylko moje osobiste skrzywienie historyka sztuki, który w przypadkowych skojarzeniach próbuje odnaleźć większy sens. Zważywszy jednak na to, jak misterne i przemyślane jest to dzieło, jestem skłonny przychylić się ku temu, że nie jest to tylko moja wyobraźnia. Aby się o tym przekonać, obejrzyjcie koniecznie ten niepozorny film, bo pewnie przemknie przez nasze kina niezauważony, a to perełka, która może przypaść do gustu nie tylko wielbicielom Érica Rohmera i Alaina Resnais’go.

Paweł Tesznar - PEŁNA SALA

 

MOJA CUDOWNA WANDA

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Bettina Oberli

Scenariusz - Bettina Oberli,

Cooky Ziesche

Zdjęcia - Judith Kaufmann

Muzyka - Grandbrothers

Montaż - Kaya Inan

Scenografia - Marion Schramm

Agnieszka Grochowska - Wanda

Marthe Keller - Elsa

André Jung - Josef

Birgit Minichmayr - Sophie

Jacob Matschenz - Gregi

Anatole Taubman - Manfred

 

O FILMIE:

Szacowna i zamożna rodzina Wegmeister-Gloor potrzebuje opieki dla schorowanego nestora rodu. Zadania tego podejmuje się 35-letnia Polka imieniem Wanda, w tej roli elektryzująca Agnieszka Grochowska. Kobieta opiekuje się wiekowym Josefem, spędzając sporo czasu z jego rodziną w pięknej willi nad jeziorem. Nikt nie spodziewa się, że ta niewinna sytuacja rozwinie się w eksplodującą emocjami i wydarzeniami historię.

Zbliżające się siedemdziesiąte urodziny mężczyzny oznaczają dla Wandy dodatkowe obowiązki, ale i szansę na większy zarobek. To dla kobiety ważne, bo wszelkie pieniądze, jakie udaje jej się zebrać, przesyła do Polski, gdzie rodzice Wandy opiekują się dwójką jej dzieci. Wśród swoich pracodawców bohaterka wzbudza ambiwalentne uczucia. Mężczyźni – Josef i jego dorosły syn Gregi – są nią oczarowani, z kolei żona oraz córka Josefa wydają się być nieufne, traktując ją z góry. Zwłaszcza Sophie jest podejrzliwa, a znalezione w materacu pieniądze ściągają na Wandę lawinę podejrzeń o kradzież. Obrażona Wanda wyjeżdża. Ale to dopiero początek historii …

Zagraniczne wyjazdy za pracą zdają się już od dawna w zasadzie normalnością, choć być nią nie powinny. Filmografia już niejednokrotnie czerpała inspirację z sytuacji, w których znalazły się kobiety pracujące w cudzych domach, porzucając tymczasowo własną rodzinę po to, by zadbać o jej dobrobyt albo po prostu – byt (wspomnieć można choćby tytuł Prawie jak matka). Moja cudowna Wanda opowiada o samotnej matce dwójki dzieci, która zdecydowała się właśnie na taki krok, ale także o poszczególnych członkach szwajcarskiej rodziny, u której pracuje. Każdy ma swoje tajemnice i problemy. Każdy chce tego, co najlepsze dla siebie i swoich bliskich. Nie zawsze jednak da się to ze sobą pogodzić.

Wandę poznajemy przy wtórze kobiet śpiewających A wszystko te czarne oczy…  I możemy się tylko domyślać (kiedy bohaterka, wysiadając z autokaru, żegna się ze współpasażerkami), że również ich celem podróży jest praca za granicą wiążącą się z oddalaniem od rodziny. Nie bez powodu twórcy zdecydowali się podkreślić, że nie jest to jednostkowa sytuacja, zarysowując pewien problem, a dopiero później skupiając się na konkretnym przypadku, opisując historię Wandy. Pod koniec filmu, kiedy wrócimy pamięcią do tej pierwszej sceny (a także do kilku innych, kiedy kobieta wysiada z zatłoczonego autokaru pełnego innych matek, żon, sióstr, ciotek i babć, które wyjechały za pracą), zaczniemy się zastanawiać, jakie historie kryją się za każdą z tych twarzy ukrytych za szybą autokaru.

To nie jest pierwszy przyjazd Wandy do Szwajcarii. Już pierwsze spotkanie z Gregim (synem nestora rodu) odbierającym ją z dworca, daje widzowi do zrozumienia, że jest to nie tyle przyjazd, ile powrót. Twórcy filmu nie trzymają również w tajemnicy uczucia, jakie młody mężczyzna, mający przejąć rodzinny biznes, darzy Wandę. Między wszystkimi członkami rodziny i Polką wyczuwalne jest zresztą swego rodzaju napięcie, choć przykryte jest ono momentami dość grubą warstwą serdeczności lub eleganckiego szacunku. Na początku dosadnie i bez zbędnego lukru pokazana jest ciężka praca opiekunki osoby starszej i schorowanej. Josef Wegmeister-Gloor przeżył udar, przez który nie jest w stanie poruszać się o własnych siłach. Wanda pomaga mu więc w jedzeniu, w przemieszczaniu się, w kąpieli. Podopieczny Polki jest do niej przywiązany, a tymczasowe zastępstwo sprowadzone pod nieobecność Wandy tylko utwierdziło go w przekonaniu o tym, jak jest ona nieoceniona, jak zna jego zwyczaje i potrzeby. Do tego jest miła, serdeczna i atrakcyjna. A to ostatnie także nie jest bez znaczenia, jak się okazuje. 

Sytuacja w szwajcarskim domu z przebywającą tam Wandą szybko zaczyna się komplikować i wcale nie mają na to wpływu dodatkowe obowiązki gospodyni domowej, którymi obarcza Polkę Elsa, pani domu, oczywiście za wcześniej ustaloną (a raczej wynegocjowaną) zapłatą. Na jaw wychodzą mniejsze i większe tajemnice, te dotyczące pieniędzy i dzieci, wzajemnych relacji, uczuć, obowiązków i marzeń. Kiedy do tego wszystkiego dochodzi również wątek rodziny Wandy (w tym żywiołowego i wybuchowego ojca, w którego wcielił się Cezary Pazura) i krowy Matyldy… robi się porządne zamieszanie, które fabularnie wprawi w zdumienie niejednego widza.

Co zaskakujące, choć Moja cudowna Wanda aż kipi od wewnętrznych emocji,  te okazywane są przez bohaterów bardzo oszczędnie, co tworzy pewien dysonans odczuwalny przez widza. Zarówno członkowie rodziny Wegmeister-Gloor, jak i sama Wanda są stonowani zarówno w słowach, jak i w gestach. Wydaje się, jakby każdy ich ruch i słowo miały być obserwowane i poddawane później ocenie, jakby cały czas brali udział w dystyngowanym przyjęciu, a nie w szalonej, nieprzewidywalnej imprezie, jaką jest życie. Dlatego, kiedy dzieje się coś zaskakującego, a my jesteśmy pewni, że zaraz nastąpi wybuch, wielka kłótnia… otrzymujemy coś nietypowego, co nie zawsze jesteśmy w stanie zrozumieć. W przypadku tak poprowadzonego scenariusza kluczowe było doskonałe aktorstwo, w którym te emocje balansujące na granicy wybuchu, ale jednak wciąż tłamszone, będą odgrywały niebagatelną rolę. I wydaje się, że wszyscy spisali się bardzo dobrze. Agnieszka Grochowska wcielająca się w rolę Polki Wandy jest niezwykle przekonująca jako zmęczona i dosłownie przesiąknięta rutyną szwajcarskiego domu pracownica, jednocześnie w jakiś sposób hipnotyzując i uwodząc nie tylko mężczyzn w domu, ale także widzów. Kroku jej dotrzymuje wyważona i elegancka Marthe Keller w roli Elsy, której zachowanie raz podziwiamy, a raz z niedowierzaniem kiwamy głową. Najbardziej żywiołową postacią okazuje się córka szwajcarskiego małżeństwa, rudowłosa Sophie, którą świetnie na ekranie ożywiła Birgit Minichmayr. Jest to zresztą rewelacyjnie poprowadzona postać, którą najpierw darzymy antypatią, by z czasem współczuć jej – to do niej zresztą należy bodaj najbardziej wzruszająca scena w całym filmie. Nie można zapomnieć także o odtwórcy roli schorowanego Josefa. André Jung bezbłędnie zagrał starszego mężczyznę, który niemal w jednej chwili jest umierający i zyskuje drugą młodość. Jego sceny z Grochowską pełne są wstydliwej intymności i jednocześnie jakiegoś tajnego porozumienia i empatii. Ich postaci zdają się sobie bliższe nawet niż Josef i jego żona,  co jest w ogólnym rozrachunku bardzo przykre i ukazuje starość chyba w najgorszym możliwym świetle. 

Moja cudowna Wanda to specyficzna mieszanina dramatu i delikatnego, wyważonego absurdu, który zasadza się na nietypowych sytuacjach i niecodziennych reakcjach na nie. Film Bettiny Oberli jest dość niebanalnym obrazem pod wieloma względami i na pewno nie był tym, czego oczekiwałam, siadając do seansu. Jest to jednak sytuacja zwycięska dla obydwu stron – dla mnie (widza), bo byłam nie tylko zaskoczona, ale i niemal przyciśnięta to ekranu, z zaciekawieniem wypatrując za rogiem kolejnej sceny; a także dla filmu (twórców), bo chyba o to im chodziło właśnie, aby nie oddawać w ręce odbiorcy kolejnego dzieła, którego każdą sekundę będziemy w stanie przewidzieć. Kluczem do tego sukcesu wydaje się fakt, że szwajcarska produkcja jest przesiąknięta życiem i tym, jak często jest ono nietypowe i zaskakujące właśnie. Wielkie kłótnie, wybuchy  emocji i dramaty nie zawsze idą w parze z prawdziwymi życiowymi dramatami. Czasami ludzkich reakcji nie tylko nie da się przewidzieć, ale także i wytłumaczyć. Każda jednostka zareaguje inaczej i do samego końca może nie być pewna, jak coś się skończy. Moja cudowna Wanda świetnie to pokazuje, bo choć często zachowania i reakcje bohaterów (lub ich pozorny brak) wydają nam się absurdalne, to nie możemy odmówić im prawdziwości. Kolejny raz więc to, co pozornie mało filmowe, okazuje się niebanalnym przepisem na bardzo dobry film.

Bettina Oberli w swoim dziele opowiada nie tylko o trudach pracy za granicą i konieczności tymczasowego porzucenia rodziny, nie tylko o trudach macierzyństwa czy upokarzającej starości i chorobie, ale chyba przede wszystkim – głośno, choć nie do końca typowo i dosadnie – o wielkiej samotności. Mam wrażenie, że w Mojej cudownej Wandzie każdy jest na swój sposób samotny i z tej samotności właśnie rodzą się tajemnice, niesnaski, wątpliwości, kłótnie i problemy. Wielka samotność dopada każdego bohatera tej historii i choć dom rodziny Wegmeister-Gloor w zasadzie nigdy nie bywa całkiem pusty – każdy zdaje się tu zdany jedynie na siebie. Znamienne jest, że gdy schorowana głowa rodziny potrzebuje pomocy w czymkolwiek, po domu niesie się rozdzierające, głośne, a niekiedy wręcz irytujące: Wanda! Czy w domu wypełnionym bliskimi Josef może liczyć tylko na Wandę? Niekoniecznie. Ale czy chce liczyć tylko na nią? To już zupełnie inna kwestia. A to, dlaczego tak jest, mogłoby chyba posłużyć za tło do kolejnej opowieści. 

Na pierwszy plan wysuwają się w filmie kobiety, ale mężczyźni są równie ważni. Choć to kobiety decydują o najważniejszych kwestiach, nie stanowi to jednak trzonu historii, bo wynika raczej z sytuacji rodziny. Ciekawą postacią jest sam sprawca zamieszania, czyli schorowany Josef, bo trudno określić jego charakter i zamiary. Nie wiemy do samego końca, czy kierowała nim miłość, zauroczenie, zamroczenie czy może demencja. Nie znamy jego uczuć ani jego myśli. Wiemy jedynie, że obchodzenie się z nim jak z niemowlakiem doprowadziło go do jeszcze większej bezsilności i gniewu i w tym byliśmy mu w stanie współczuć. W jakim stopniu zdawał sobie sprawę z zamieszania, którego był sprawcą? Czy wiedział, jak mocno zranił kobiety w swoim domu? Na to pytanie nie ma chyba poprawnej odpowiedzi.

Moja cudowna Wanda to skomplikowany, nietypowy film, który niejednokrotnie potrafi zaskoczyć. To opowieść zarówno o wielkiej miłości, jak i olbrzymiej samotności. To opowieść o macierzyństwie i poświęceniu, jakie się z nim wiąże, a także obowiązku, jaki spoczywa na kochającej matce – czy tego chce, czy nie. To opowieść o zatracaniu własnego ja, o zapominaniu o własnych potrzebach i marzeniach na rzecz kogoś innego. To historia o rozpadzie rodziny i o jej ponownym klejeniu. To absurdalna, a jednocześnie niezwykle życiowa podróż w głąb relacji międzyludzkich. 

Warto wspomnieć również o tym, jak pięknie złamano pewien stereotyp o pracującej za granicą, czarującej swoimi wdziękami kobiecie. Wanda nikogo nie uwodzi celowo, nie stroi się, nie maluje, nie kusi, nie flirtuje. Wręcz przeciwnie – zdaje się chłodna, zdystansowana, profesjonalna. Choć nie można odmówić jej urody, to bez śladu makijażu i ze związanymi niedbale włosami raczej nie kojarzy nam się z kusicielką, z uwodzicielką. A jednak Wanda roztacza wokół siebie jakiś czar, ma w sobie jakiś magnetyzm. Widzą go mężczyźni w rodzinie Wegmeister-Gloor, widzą i widzowie. W jakim stopniu jednak jest to faktyczny urok, a w jakim inność i kontrast naturalnej i świeżej Wandy w porównaniu ze sztywnymi i do przesady formalnymi Elsą i Sophie? Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Nie ma jednak wątpliwości, że chcąc nie chcąc, Wanda sprowadza do szwajcarskiego domu niebywały chaos. I krowę.

Moja cudowna Wanda to wielowymiarowa opowieść o różnych stopniach natężenia. Myślę, że jeden seans może nie wystarczyć, by przeanalizować problematykę i kreacje bohaterów. Ich relacje, ich wzloty i upadki. Jednak samotność jest właśnie tym, co w moich oczach wysuwa się na pierwszy plan. Wielka samotność, która szuka ukojenia, sama nie wiedząc, do czego dąży ani co jest jej potrzebne. Moja cudowna Wanda to rozpad rodziny i jej odbudowa zarazem. Śmierć i życie. Koło, które toczy się, bez względu na wszystko.

Małgorzata Czop - Movieway

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” PAŹDZIERNIK  2021 R.

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

JEZIORO DZIKICH GĘSI

04.10.2021

19.00

117 MIN

2

„WRÓG DOSKONAŁY”

11.10.2021

18.00

88 MIN

3

„SUSZA”

18.10.2021

19.00

115 MIN

4

„30 GRAMÓW”

25.10.2021

19.00

130 MIN

„JEZIORO DZIKICH GĘSI”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Yi'nan Diao

Scenariusz - Yi'nan Diao

Zdjęcia - Jingsong Dong

Montaż - Jinlei Kong

Matthieu Laclau

Scenografia - Qiang Liu

Ge Hu - Zenong Zhou

Lun-Mei Kwei - Aiai Liu

Fan Liao - Kapitan Liu

Regina Wan - Shujun Yang

Dao Qi - Hua Hua

Jue Huang - Yan Ge

O FILMIE

Nowy film Diao Yinana, jednego z najważniejszych chińskich twórców, laureata berlińskiego Złotego Niedźwiedzia za „Czarny węgiel, kruchy lód” to stylowy kryminał neo-noir, będący prawdziwą ucztą dla zmysłów.

Główny bohater filmu, gangster Zhou, wpada w poważne tarapaty. Po tym, jak omyłkowo zastrzelił policjanta, sam staje się ruchomym celem. Jedyną szansą dla mężczyzny jest ucieczka. Pomocy Zhou szuka u miejscowej prostytutki. To właśnie kobieta ma być jego łącznikiem ze światem. Zwłaszcza że nikomu oprócz niej nie może zaufać. W pogoń za bohaterem rusza bowiem nie tylko żądna zemsty policyjna jednostka specjalna, ale i skuszeni potencjalnym zarobkiem łowcy nagród, a w tle pojawia się również była żona mężczyzny.  
W wielopoziomowym, pełnym retrospekcji kryminale Diao Yinana nic nie jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka. Reżyser skutecznie myli tropy, co rusz umiejętnie pogrywając z uwagą widza. „Jezioro Dzikich Gęsi”, podobnie jak poprzedni film chińskiego reżysera „Czarny węgiel, kruchy lód”, to stylowe kino neo-noir, w warstwie wizualnej mocno zainspirowane niemieckim ekspresjonizmem.      

 

Wuhan, stolica leżącej w środkowo-wschodniej części Chin prowincji Hubei, znana jest nam aktualnie przede wszystkim (by nie powiedzieć: wyłącznie) jako pierwsze ognisko paraliżującego niemal cały świat wirusa SARS-CoV-2. W tym kontekście kręcony właśnie w okolicy tego miasta zeszłoroczny film Diao Yi’nana (laureata berlińskiego Złotego Niedźwiedzia za Czarny węgiel, kruchy lód) – którego premierę w polskich kinach zablokował właśnie koronawirus – można postrzegać jako obrazek z innego świata, zbiegiem okoliczności pokazujący światu miejsce, które rok temu było niemal anonimowe, dziś zaś stało się niemal symbolem globalnego zagrożenia. Co więcej, jeśli się nad tym głębiej zastanowić, Jezioro Dzikich Gęsi ma więcej wspólnego z problemem wybuchłej kilka miesięcy po premierze filmu epidemii, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, pokazując w stylowym opakowaniu azjatyckiego neo-noir Chiny toczone przez problemy społeczne, które przyczyniły niedawno się do eskalacji sanitarnego kryzysu. Punktem wyjścia w Jeziorze Dzikich Gęsi jest prosta, ocierająca się niemalże o gatunkową sztampę historia gangsterska – oto Zhou Zenong, szef złodziejskiej szajki, przybywa deszczowej nocy na stację kolejową gdzieś na obrzeżach prowincjonalnej metropolii. Jeszcze niedawno wpływowy w złodziejskim półświatku, teraz zmuszony jest do ucieczki przed żądnymi zemsty rywalami, a także przed policją, poszukującą go za przypadkowe zabójstwo funkcjonariusza. Jego przyjaciele wysyłają mu na spotkanie Liu Aiai, dziewczynę pracującą jako „ślicznotka” do towarzystwa nad tytułowym jeziorem. Gdy po piętach depczą mu bezlitośni kryminaliści i specjalnie sformowany oddział policji, zapędzony w kozi róg Zhou pragnie z pomocą prostytutki odszukać niewidzianą od pięciu lat żonę i przynajmniej częściowo odkupić swoje grzechy.

Tak zakreślony główny wątek fabularny filmu Diao mógłby stać się budulcem pierwszego lepszego kryminału klasy B – chińskiego, amerykańskiego lub jakiejkolwiek innej produkcji. W Jeziorze Dzikich Gęsi gangsterska intryga jest jednak zaledwie punktem zaczepienia, wokół którego reżyser buduje znacznie ciekawszą narrację, rozsadzającą gatunkowy gorset. Podczas śledzenia rozgrywki między Zhou, policją a gangsterskim półświatkiem obrzeży Wuhan, kamera często jak gdyby osuwa się z głównych postaci, splatając ich losy z panoramą wyjętych spod prawa regionów miasta. Tworzone w ten sposób narracyjne dygresje ukazują sieci społecznych relacji, w których osadzona jest napędzająca akcję gra w policjantów i złodziei. Diao każe swoim postaciom przemierzać przesiąknięte potem slumsy, zaplamione bary, ciemne, kręte ulice czy mroczne labirynty straganów i małych zakładów pracy – ale też kryjące pod warstwą elegancji brutalny wyzysk i ciemne interesy plaże nad Jeziorem Dzikich Gęsi. Pojawiające się tam białe kapelusze noszone przez „ślicznotki” takie jak Liu kontrastują krzykliwie z obskurnymi melinami i zaśmieconymi zaułkami, w których nie sposób odróżnić policjanta od przestępcy

Te ponure pejzaże, w których indywidualne dramaty poszczególnych postaci stają się właściwie tylko jednym z wielu elementów posępnej codzienności, są tym, co w Jeziorze Dzikich Gęsi najbardziej fascynujące. Zasadniczy problem dramaturgiczny schodzi więc na drugi plan i po jakimś czasie kwestia tego, czy i kto pierwszy dopadnie Zhou, staje się zupełnie drugorzędny. Bardziej angażują u Diao dyskretnie naświetlane psychologiczne zmagania ludzi, odbywających każdy i każda z osobna swoje małe, osobiste podróże ku jądru ciemności, które zatopione są gdzieś w przestępczych peryferiach autorytarnego państwa, odwracającego wzrok od biedy i pozbawionych perspektyw oraz opieki mas. Z siłą wybrzmiewają tu szczególnie historie dwóch kobiet – wikłającej się w ambiwalentną relację z Zhou Liu oraz zostawionej przed laty przez mężczyznę Shujun Yang, rozdartej między lojalnością i urazą. Są one, jako jedyne z całej galerii postaci, niewinnymi ofiarami, wciągniętymi wbrew sobie w wiry przemocy i zdrady. Ich próby wyjścia z bezwolnej, przypisanej kobietom pozycji, otwierają też jedyną w miarę pozytywną perspektywę filmu – feministycznego wyzwolenia spod ciężaru grzechów mężczyzn.

To jednak nie społeczna wrażliwość przechodząca w zawoalowaną krytykę XXI-wiecznych Chin determinuje tożsamość Jeziora Dzikich Gęsi, a jego stylowa oprawa audiowizualna i powściągliwa, niemal kontemplacyjna narracja. Rozgrywająca się głównie w nocy, w blasku różnokolorowych świateł i neonów akcja podawana jest w statecznych, finezyjnie skomponowanych kadrach i dyskretnej pracy kamery, dopełnionych perfekcyjną warstwą dźwiękową, która niepostrzeżenie osacza nieustannym, przytłumionym zgiełkiem i zmienną dynamiką sygnalizuje dramaturgię sugestywniej, niż zrobiłyby to klasyczne fabularne klimaksy. W tak skomponowanej, momentami zdającej się balansować na pograniczu jawy i halucynacji przestrzeni nic nie przełamuje realistycznej faktury, jednakże złowieszczej symboliki nabiera blask tanich neonów, a większe od postaci cienie rzucane na ściany i zasłony stają się niemalże organicznymi ucieleśnieniami demonów, które zdają się spod ciemnej tafli jeziora mącić w życiu bohaterów.

Choć spirala intrygi nakręcana jest tu bardzo powoli i wydaje się momentami jedynie pretekstem do łączącego poetycką estetykę z surowym obrazem codzienności społecznego fresku, nie brakuje w Jeziorze Dzikich Gęsi momentów wizualnej ekstazy. Oszczędnie rozłożone na przestrzeni opowieści momenty erupcji przemocy rozgrywają się niepostrzeżenie, a ich nagłe pojawienie się ma paradoksalny wymiar – z jednej strony przełamuje senną, podszytą egzystencjalną zadumą aurę filmu, z drugiej gwałtowne strzały, tryskająca krew i raptowne ruchy pozostają integralną częścią ekranowej rzeczywistości. Tę symbiozę niespiesznego tempa, ciągłego napięcia i brutalnej przemocy w filmie Diao najlepiej chyba widać w scenie policyjnej obławy w zoo. Reżyser przeplata ludzką nagonkę z ujęciami „obserwujących” spektakl śmierci zwierząt, zaburzając odczucie dramaturgicznego nasycenia pojawiających się na przemian kadrów, pokazując absolutne minimum zdarzeń, naładowując scenę napięciem za pomocą estetycznej szarży. Chińczyk dyskretnie żongluje konwencjami psychologicznego dramatu, akcji i kina poetyckiego, tworząc przedziwny, ale ekscytujący w swej brawurze konglomerat toposów, trzymanych w ryzach przy pomocy kryminalnej ramy.

Jezioro Dzikich Gęsi to bezpośredni następca Czarnego węgla, kruchego lodu, za sprawą którego Diao Yi’nan zwyciężył na festiwalu w Berlinie i zaistniał jako reżyser zręcznie wykorzystujący kryminalną estetykę do opowiedzenia o prowincjonalnym, społecznie schorowanym i brudnym obliczu współczesnych Chin. Jego najnowszy, czwarty w dorobku film, choć nie powtórzył sukcesu poprzednika, kontynuuje wyznaczoną przez niego ścieżkę, zarówno pod względem estetycznym, jak i w krytyce ojczystego kraju. Jezioro… oferuje stylową, pierwszorzędnie skomponowaną opowieść, w której pretekstowa kryminalna intryga przeistacza się w duszną, egzystencjalno-społeczną szkatułkę, z której reżyser wydobywa naprzemiennie kameralne dramaty i ponure obserwacje prowincjonalnych trzewi Chin. Diao pokazuje problemy, które sprzyjają deprawacji i stają się zarzewiem coraz to nowych kryzysów w wymiarze globalnym. Film zabiera widza w podróż przez wuhańską noc, w której dotknąć można nędzy, beznadziei i alienacji, będących problemami tak powszechnymi i tak często wskazywanymi przez współczesne kino, że niemal niedostrzegalnymi, wrastającymi w nasze myślenie o świecie jako czynnik naturalny. I problemami, które wkrótce po małej apokalipsie Zhou, w kontekście kryzysu związanego z chorobą, w sposób nieoczekiwany dowiodły swojej powagi w skali dużo szerszej.

„WRÓG DOSKONAŁY”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Kike Maíllo

Scenariusz - Kike Maíllo, Cristina Clemente, Fernando Navarro

Zdjęcia - Rita Noriega

Muzyka - Alex Baranowski

Montaż - Martí Roca

Scenografia - Roger Bellés

Tomasz Kot - Jeremiasz Angust

Athena Strates - Texel Textor

Marta Nieto - Isabelle

Dominique Pinon - Jean Rosen

 

O FILMIE:

Po skończonym wykładzie uznany architekt polskiego pochodzenia Jeremiasz Angust usiłuje dostać się na lotnisko. Po drodze zatrzymuje go roztargniona dziewczyna, która tak jak on chce zdążyć na swój samolot. Oboje spóźnieni są zmuszeni czekać na kolejny lot.
Początkowo ich rozmowa zdaje się być zabawą w uwodzenie, jednak stopniowo przekształca się w niebezpieczną grę. Coraz bardziej zirytowany niechcianym towarzystwem Jeremiasz nie jest w stanie uwolnić się od natrętnej współpasażerki. Dziewczyna z minuty na minutę pcha architekta w coraz bardziej mroczną pułapkę. A przecież wszystko zaczęło się tak niewinnie…
„Wróg doskonały” to 88 minut mistrzowsko narastającego napięcia oraz znakomity debiut Tomasza Kota w zagranicznej produkcji i psychologicznym thrillerze. To również zaskakująca i wciągająca adaptacja powieści Amélie Nothomb „Kosmetyka wroga”, której podjął się hiszpański reżyser Kiké Maíllo. Światowa premiera filmu miała miejsce na 53. MFF w Sitges.

 

"Doskonałość osiąga się nie wtedy, gdy nie można już nic dodać, lecz wtedy, gdy nie można nic odjąć" – przekonuje Jeremiasz Angust (Tomasz Kot), zamieniając myśl Antoine'a De Saint-Exupery'ego w metaforę nowoczesnej architektury i zarazem udzielając nam zawoalowanej lekcji filmowej dramaturgii. Jeremiasz jest uznanym architektem w typie naftalinowego "wizjonera" oraz neo-noirowym everymanem uwikłanym w relację z kobietą fatalną, więc w obydwu sferach wydaje się kompetentny. Jak na ironię, w tej samej "Ziemi, planecie ludzi" Exupery pisze o człowieku jako spiętrzeniu nierozwiązywalnych paradoksów. W formule obranego do bielutkich kości thrillera z kluczem na takie refleksje rzadko jest miejsce.  

Kobieta fatalna (Athena Strates) wpada niczym piorun kulisty do taksówki wiozącej Jeremiasza na lotnisko. Przedstawia się jako Texel Textor, dodaje, że jest Holenderką, ale już po kilku zdaniach ta aliteracja zaczyna brzmieć cokolwiek złowróżbnie. Podobnie zresztą jak skrywana za fasadą kurtuazji pasywna agresja. A także tysiąc innych rzeczy. Jasne, w filmie o takim tytule, którego akcja rozgrywa się w smaganym deszczem Paryżu, karty są już w pewnym sensie rozdane. Szkoda jednak, że maskowanie intencji bohaterów nie wychodzi scenarzystom tak dobrze, jak ukrywanie ścigających ich demonów. Tak czy owak, taksówka dociera na lotnisko, a znajomość Jeramisza i Texel rozkwita dalej – ich pojedynek rozegra się w aseptycznej scenerii terminalu, na tle zaprojektowanych przez bohatera makiet; czy raczej: wśród metafor "laboratoryjnej perspektywy" oraz "teatralnej umowności". 

Trzeba oddać hiszpańskiemu reżyserowi Kikemu Maillo, że trudny w przekładzie tekst powieści Amelie Nothomb zamienia w plastyczne, filmowe tworzywo. "Wróg doskonały" to jeden z tych filmów, w których desaturacja oraz zabawa ostrością perspektywy sprawdzają się jako alegoria skrywanych tajemnic, niezabliźnionych ran oraz spiętrzonych półprawd. To również film, w którym  kosmiczne leitmotivy w rodzaju oblepiającego bohaterów betonu jakimś cudem nie stają się fundamentem piramidalnego kiczu, tylko działają w służbie sensualnej i nieironicznej opowieści. Spora w tym zasługa doskonałego, aktorskiego duetu. Tomasz Kot czuje się w podobnej konwencji jak ryba w wodzie, zaś figurę imigranta z bogartowskim (lub owenowskim) sznytem potrafi zamienić w aktorski plac zabaw: w kontrze do literatury stojącej za "Wrogiem", mnóstwo rzeczy rozegrane jest tutaj w spojrzeniu, za pośrednictwem gestów albo delikatnych, emocjonalnych przesterów. Emanująca rebeliancką charyzmą Strates jest równie dobra, choć zadanie ma jeszcze trudniejsze – w postaci nowoczesnej femme fatale gatunkowy wzorzec musi w końcu spotkać się z efektowną dekonstrukcją tradycji.   

"Wróg doskonały" może tylko częściowo sprawdzać się jako thriller – fabularne twisty widać z sąsiedniego województwa, zasłona dymna opada dość szybko, zaś Texel Textor nie jest aż tak intrygująca, jak chcieliby scenarzyści – lecz, na szczęście, jest tutaj znacznie więcej intrygujących konceptów. Z biegiem akcji dziewczyna osadza bohatera w kolejnych opowieściach – wariantywnych wspomnieniach, reminiscencjach niewiarygodnego narratora, w piętrowej bladze. Zaś film staje się naraz refleksją na temat samego opowiadania. Mówi o narracji jako narzędziu kontroli. O technikach sublimacyjnych, które podsuwa nam wyobraźnia. Wreszcie – o ułożonej z narracyjnych schematów fikcji, którą wcale nie tak trudno zamienić w przytulną rzeczywistość. W tym sensie staje się momentami intrygującą dekonstrukcją całego gatunku. W dobrym thrillerze zagrożenie wkracza w uporządkowane życie bohatera z zewnątrz. Tutaj – i być może nie ma lepszego komplementu dla pracy Maillo – nad jego pochodzeniem, naturą i wektorem trzeba nieco pogłówkować. 

Michał Walkiewicz FILMWEB

 „SUSZA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Robert Connolly

Scenariusz - Robert Connolly

Harry Cripps

Zdjęcia - Stefan Duscio

Muzyka - Peter Raeburn

Montaż - Alexandre de Franceschi Nick Meyers

Scenografia - Ruby Mathers

Eric Bana - Aaron Falk

Genevieve O'Reilly - Gretchen

Keir O'Donnell - Greg Raco

John Polson - Scott Whitlam

Julia Blake - Barb

Bruce Spence - Gerry Hadler

 

O FILMIE

Małe miasteczka kryją wielkie tajemnice... Film producentów „Zaginionej dziewczyny” na podstawie bestsellerowej powieści „Susza” autorstwa Jane Harper.

Detektyw Aaron Falk wraca do rodzinnego miasteczka po tajemniczej, ponad dwudziestoletniej nieobecności, aby wziąć udział w pożegnaniu przyjaciela z dzieciństwa. Wkrótce wychodzi na jaw, że zmarły miał przed samobójczą śmiercią zamordować swoją żonę i dziecko. Sprawa zostaje powiązana z niewyjaśnioną, kryminalną zagadką sprzed lat, w którą zamieszany był Falk, a zżyta ze sobą lokalna społeczność odwraca się od detektywa, który włącza się w śledztwo policji. Czy jest ktoś, komu zależy, by za wszelką cenę zataić prawdę?

 

Nie będę udawał, że znam powieści kryminalne Jane Harper, ale mogę ocenić je fachowo po okładce. A te wyglądają jak zaprojektowane na potrzeby książek, które zgarnia się z przyzwyczajenia ze stojaka z bestsellerami tuż przed wylotem naszego samolotu, gdy biegniemy do bramki i wypadałoby jeszcze po drodze chwycić butelkę wody.
Nie zamierzam deprecjonować tym samym literatury uprawianej przez australijską Brytyjkę, bo przecież zgarnia za nie liczne nagrody i sprzedaje miliony egzemplarzy, lecz "Susza", adaptacja jej debiutu, ma ten charakterystyczny posmak intrygi iście pociągowej. I nic w tym złego, bynajmniej, zwłaszcza że reżyser filmu, Richard Connolly, wyżyma ją do, nomen omen, sucha, a zgrzyta tu jedynie finał.

Tytuł jest znaczący, i to niekoniecznie w wymiarze metaforycznym, choć również. Australijska prowincja przedstawiona jest tutaj bowiem niczym królestwo z piasku, gdzie oddycha się ukropem i prędko wyzbywa marzeń, a urazy pielęgnowane są niczym dziewicza miłość. Nie na darmo wyschnięte koryto rzeki symbolizuje tu bezpowrotnie utraconą młodość.

Scena otwierająca ustawia optykę całości: powolne, niemal kontemplacyjne ujęcia zakrwawionych zwłok niby umyślnie upozowanych tak, żeby malowniczy kadr był tyleż wysmakowany, co wywoływał na plecach ciarki. Ofiarami są mały Billy i jego matka Karen; wszystko wskazuje na to, że zostali zamordowani przez ich męża i ojca, Luke’a, który potem przestrzelił sobie głowę.

Na pogrzeb po dwudziestu latach nieobecności przyjeżdża Aaron Falk, ponury, zadumany i zasadniczy agent federalny, dawny przyjaciel zabójcy. Cała sprawa wydaje się oczywista, ale rodzice sprawcy nie są przekonani, czy faktycznie stało się to, co się podobno stało. Falk, z początku niechętny, coraz głębiej drąży sprawę, a przy tym i tajemnicę z przeszłości. Otóż przed laty utopiła się jego przyjaciółka, do której smalił cholewy i pół miasteczka do dzisiaj obwinia go za śmierć dziewczyny.

Connelly konsekwentnie prowadzi dwutorową narrację, regularnie odwołując się do scen retrospektywnych, które uzupełniają wydarzenia z teraźniejszości i pomagają zrozumieć relacje między bohaterami. Ba, udaje mu się dzięki temu całkiem nieźle zarysować postać Falka bez zbędnej i często irytującej dialogowej biegunki tłumaczącej wszystko jak krowie na rowie, czy uciekania się do, dajmy na to, narracji z offu.

Małomówny agent jawi się trochę jako czysta kartka do zapisania, nie jest to facet, o którym wiemy wszystko od pierwszej sceny, stąd kusząco jest projektować na niego własne, wyciągnięte podczas seansu konkluzje. Bo może faktycznie zżera go poczucie winy, bo przed laty zabił nastoletnią Ellie? Albo pozwolił na to Luke’owi, a potem krył kumpla?

Tym bardziej szkoda, że odpowiedzi na nurtujące nas pytania podane są trochę jak deser na talerzu od niechcenia rzuconym przez kelnera na blat stołu, do tego średnio komponujący się z tym, co podano wcześniej. Finał jest, oczywiście, jak najbardziej logicznym przedłużeniem zdarzeń, ale poprzedzają go tak zwane czerwone śledzie, czyli mylne tropy, zbędne twisty fabularne i cokolwiek niepotrzebne wyjaśnienie owej tajemnicy otaczającej śmierć Ellie, jakby doklejone nieco na siłę. Tak czy inaczej, sprawnie udało się pokazać ten etap młodości, kiedy człowiek jest już dorosły duchem, ale dalej dławiony przez świat tych, którzy sprawują nad nim kontrolę.

O ile jednak dla rozwoju postaci Falka ważniejsze są owe przebitki z przeszłości, nie chcę przez to powiedzieć, że sprawa zamordowanej rodziny Luke’a jest mało znacząca i nieciekawa, nic z tych rzeczy. Przeciwnie: poprowadzona jest zgodnie z regułami gatunku, aczkolwiek niektóre rozwiązania są ewidentnie "książkowe" i chyba lepiej wypadały jako linijki tekstu niż obrazy.

Stosunkowa trywialność motywu zbrodni, do której doszło, buduje niemalże nihilistyczny portret tej społeczności na krańcu świata, nakręconej obsesjami, bezdusznej i osuwającej się coraz bardziej ku ciemności. Falk nie jest jednak żadnym światełkiem ani iskierką nadziei, to również człowiek, który dawno już przestał wierzyć w cokolwiek.

Connelly zdaje się pytać, po co to wszystko robimy, skoro i tak skończy się jak zwykle. Można odwrócić się plecami albo stawić temu czoło, lecz obojętne, gdzie spojrzymy, czeka tam tylko wyschnięta pustynia.

 

Bartosz Czartoryski FILMWEB

 

 „30 GRAMÓW”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Saeed Roustayi

Scenariusz - Saeed Roustayi

Zdjęcia - Hooman Behmanesh

Muzyka - Peyman Yazdanian

Montaż - Bahram Dehghani

Scenografia - Mohsen Nasrollahi

Peyman Moaadi - Samad Majidi

Navid Mohammadzadeh - Naser Khakzad

Parinaz Izadyar - Elham

Farhad Aslani - Sędzia

Houman Kiai - Hamid

Maziar Seyedi - Ashkani

O FILMIE:

W mieście jest bardzo dużo narkomanów. Wielu z nich to bezdomni. Sytuacja jest kryzysowa. Policjanci, których wciąż jest za mało, są przepracowani i sfrustrowani. Często działają na granicy prawa. Samad, członek policyjnej grupy antynarkotykowej poszukuje króla narkotyków, Nassera Khakzada. Kiedy zaczynał pracę w policji, statystyki podawały, że uzależnionych od narkotyków jest około miliona osób. Po latach wyłapywania dilerów, aresztowań i wykonanych kar śmierci, liczba ta… wzrosła do 6,5 miliona. Wygląda na to, że nawet kara śmierci, jaka czeka za handel narkotykami, nie jest wystarczającą przestrogą.

Kino irańskie nieczęsto pojawia się w repertuarze polskich kin czy oferty rodzimego VOD. Jednak kiedy już do nas zawita, to ma sporo do zaoferowania. Kiedy więc nadarzyła się okazja, postanowiłam z niej skorzystać i zobaczyć doceniony na zeszłorocznym Międzynarodowym Festiwalu Filmów w Wenecji dramat Saeeda Roustayia - 30 gramów. Chciałam się przekonać czy otrzymanie przez niego nominacji do zeszłorocznego konkursu „Horyzonty” MFF W Wenecji była zasłużona. I w sumie stwierdzam, że jak najbardziej.

Fabuła filmu kręci się wokół narkotyków i ludzi z nimi powiązanych: począwszy od uzależnionych, po tych, którzy w handlu tymi środkami widzą niezły zarobek dla siebie i podniesienie własnego statusu społecznego, skończywszy na stróżach prawa ścigających z pełną surowością zarówno jednych, jak i drugich. W początkowych partiach filmu towarzyszymy irańskim policjantom z sekcji antynarkotykowej, którzy na czele ze swoim szefem Samadem (znakomity w tej roli Peyman Moaadi) poszukują niejakiego Nassera Khakzada (równie świetny Navid Mohammadzadeh) - potężnego bossa narkotykowego. Wraz z jego aresztowaniem punkt ciężkości całego obrazu zostaje przeniesiony na osobę Khakzada, jego proces i bezowocne próby uniknięcia przez niego kary śmierci, która grozi w Iranie za posiadanie narkotyków.

30 gramów może pochwalić się niezłą oprawą muzyczną, dobrą grą aktorską czy całkiem ciekawymi zdjęciami (niektóre z ujęć, szczególnie te z więzienia, naprawdę zapadają w pamięć). Fabularnie też ma wiele do zaoferowania, bo zaczynamy od klasycznego sensacyjniaka, który pod koniec przeobraża się w pełnokrwisty dramat społeczny. Dostajemy też bardzo dobrze skonstruowane postaci na czele ze stojącym po stronie prawa Samadem oraz dilerem Nasserem, który stoi po przeciwnej stronie barykady. Każdy z nich ma swoje racje, którymi się kierują, jednocześnie mimo wybrania przez siebie odmiennych dróg życiowych, łączy ich to, że w wielu sytuacjach są na wskroś ludzcy, niepozbawieni empatii w stosunku do osób słabszych np. dzieci. Ich obopólna interakcja wobec siebie to najlepsze fragmenty tej produkcji. Jednocześnie na ich relacji można zobaczyć jak w tym systemie, w którym przyszło im obu żyć, można szybko z łowcy stać się zwierzyną, wystarczy tylko oskarżenie, rzucone czasem bez pokrycia. Również wątki poboczne zostały świetnie poprowadzone, dając nam o wiele szerszą perspektywę na problemy społeczne trawiące współczesne irańskie społeczeństwo.

Jednocześnie reżyser nie boi się konstruktywnie krytykować systemu (co trzeba uznać za przejaw nie lada odwagi, jeśli ma się choćby odrobinę pojęcia na temat obecnej polityczno-społecznej sytuacji w Iranie), który mimo wybrania odmiennej drogi w walce z narkobiznesem, podobnie jak Zachód przegrywa w całej rozciągłości z tym procederem. Co gorsza, mimo stosowania przez władze drakońskich kar, narkobiznes rozwija się i wcale nie widać jego końca. Twórca w dość subtelny sposób, głównie posiłkując się historią Nassera, wskazuje prawdopodobne przyczyny tego stanu rzeczy. Co ważne, problem ten nie dotyczy nie tylko Iranu, ale całego świata, bo jednak bieda i próby wyrwania się z niej za wszelką cenę, nawet za cenę wejścia na drogę przestępstwa, dotyczy wielu ludzi pod każdą szerokością geograficzną.

Tym samym 30 gramów jest obrazem bardzo uniwersalnym, a jednocześnie potrafi pokazać świat, do którego bardzo rzadko mamy okazję zajrzeć, wraz z całym jego kolorytem i społeczeństwem. Przy czym nie boi się stawiać niewygodnych pytań, które przez wzgląd na poruszaną tematykę, są aktualne mimo różnic na tle religijnym, społecznym czy politycznym, zarówno dla tamtejszego społeczeństwa, jak i wielu społeczności rozsianych na całym świecie. I za to warto docenić ten film i go zobaczyć.

Ewelina Sikorska - PARADOKS

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” WRZESIEŃ  2021 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

OJCIEC

06.09.2021

19.00

97 MIN

2

„NOMADLAND”

13.09.2021

19.00

107 MIN

3

ZABIJ TO I WYJEDŹ Z TEGO MIASTA”

20.09.2021

18.00

88 MIN

4

„ZA WCZEŚNIE”

27.09.2021

19.00

79 MIN

 

„OJCIEC

Oscar 2021

 Najlepszy aktor pierwszoplanowy - Anthony Hopkins

Najlepszy scenariusz adaptowany - Christopher Hampton, Florian Zeller

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Florian Zeller

Scenariusz - Florian Zeller,

Christopher Hampton

Zdjęcia - Ben Smithard

Muzyka - Ludovico Einaudi

Montaż - Yorgos Lamprinos

Scenografia - Peter Francis

Anthony Hopkins - Anthony

Olivia Colman - Anne

Mark Gatiss - Mężczyzna / Bill

Olivia Williams - Kobieta / Catherine

Imogen Poots - Laura

Rufus Sewell - Paul

Ayesha Dharker - Dr Sarai

O FILMIE

To przejmujący obraz o przemijaniu i miłości. Laureatka Oscara, Olivia Colman gra Annę, która stara się opiekować 80-letnim ojcem, Anthonym (Anthony Hopkins). Anne martwi się stanem ojca, który wykazuje oznaki demencji. Anthony ma raz lepsze raz gorsze dni, potrafi kaprysić, odrzuca kolejnych opiekunów, proponowanych przez córkę. Anna widzi jak ojciec powoli gaśnie.

 

W zalewie produkcji o chorych na demencję „Ojciec” wyróżnia się tym, że nie skupia się na doświadczaniu choroby przez bliskich, tylko zmienia perspektywę. Oferuje widzom dostęp do głowy Anthony’ego i przeżywanie razem z nim horroru ulatującej pamięci. Na świat patrzymy oczami bohatera i tak jak on kompletnie się w nim gubimy. Mężczyznę przekręcającego klucz w zamku raz bierzemy za włamywacza, za chwilę – za zięcia. Raz żegnamy córkę, która za moment ma przeprowadzić się do Paryża, by w kolejnej scenie się przekonać, że żaden wyjazd nie był planowany, a kobieta nie jest nawet z bohaterem spokrewniona. A później jeszcze martwimy się o Anthony’ego, bo ktoś gwizdnął mu zegarek, który – nie próbując nawet uspokoić wybuchu gniewu ojca – córka (czy aby na pewno córka?) bezceremonialnie wyciąga z jego tajnej skrytki, doprowadzając bohatera do ataku śmiechu. A my znów nie wiemy czy to wszystko planowana hucpa, czy próba maskowania własnej nieporadności. Debiutujący za kamerą Florian Zeller trzyma nas w napięciu i za każdym razem uwiarygodnia to, co pokazuje. Forma „Ojca” to gatunkowy miszmasz. Film zaczyna się jak komedia (i słusznie, bo dzięki temu widz się wyluzowywuje, nie podejrzewając, co czeka go za chwilę), by przejść w thriller, dramat rodzinny, a nawet rom-kom; w takim duchu poprowadzone są zaloty Anthony’ego do nowej opiekunki. Każdy dzień z życia bohatera przynosi nowy wymiar starego doświadczenia: to, co jednego poranka bawi, następnego przeraża. I tak w koło Macieju. Taktyka francuskiego reżysera sprawdza się świetnie i zmusza nas do współodczuwania zagrożenia, niepewności, osamotnienia i zdziwienia otaczającą rzeczywistością, która tylko wydaje się uporządkowana i znajoma. Choć film wiele scen wygrywa na wysokim rejestrze emocjonalnym, to nie ma mowy o tanich wzruszeniach. Zeller, który w wywiadach przyznaje, że sam doświadczył demencji w swoim otoczeniu, nie pozwala nam czuć litości do bohatera ani jego bliskich. Przeciwnie – pokazuje, jak okrutny potrafi być człowiek, który traci kontrolę nie tylko nad faktami, ale i nad własnymi manierami. Scena, w której senior rzuca rasistowskim żartem, jest nawet zabawna, ale już spotkanie Anthony’ego z opiekunką, którą bezwzględnie miesza z błotem, nie pozostawia wątpliwości, że Zeller w demencji nie widzi nic romantycznego ani zabawnego. Postrzega ją raczej jako kompletne upodlenie, w czym bliżej mu do Michaela Hanekego niż do twórców hollywoodzkich.

 

Anthony na zmianę nas wzrusza i przeraża, bawi i odpycha, rozczula i obrzydza. Ta emocjonalna sinusoida napędzana jest również przez talent aktorski Anthony’ego Hopkinsa, który przy użyciu minimalnych środków (jego bohater na ogół siedzi, aktor brawurowo operuje grymasem, spojrzeniem, tikiem i głosem, jak niegdyś w roli uwięzionego Hannibala Lectera) potrafi osiągnąć maksimum ekspresji. Partnerująca mu Olivia Colman również postawiła na oszczędność i doskonale się w tym duecie odnalazła. Jej bohaterka wie, że czas, w którym ojciec cokolwiek jeszcze kojarzy, nieubłaganie się kończy, a sceny, w których po prostu na niego patrzy, jakby chciała się tym wspólnym czasem nacieszyć na zapas, to jedno z najpiękniej przeciąganych pożegnań w kinie ostatnich lat. Wcześniej „Ojciec” wystawiany był jako sztuka. Jednak teatralną proweniencję widać co najwyżej w ciasnych kadrach i akcji rozgrywającej się w jednym miejscu. Doświadczony scenarzysta Christopher Hampton (ma na koncie m.in. adaptację „Niebezpiecznych związków” z Malkovichem i Close) pomógł przerobić język teatru na filmowy, w czym niebagatelną rolę odegrała kompozycja przestrzeni. Zmiana oświetlenia biblioteczki wystarcza, by mieszkanie nowobogackiego inteligenta zamienić we wnętrze rodem z powieści gotyckiej. Podobnych rozwiązań jest tu znacznie więcej, jak choćby w scenie, gdy Anthony’ego oglądamy tylko w piżamach, a opiekunka nie może go zmotywować, by przebrał się w strój dzienny. Właśnie z pomocą tak dyskretnych środków Zeller pokazuje nam postęp choroby, która bezlitośnie przejmuje kontrolę nad Anthonym. „Ojciec” okazuje się finalnie filmem o odchodzeniu: ze świata, z rzeczywistości, z rodziny, ze znanych porządków. Uniwersalnym i zrozumiałym w każdej klasie społecznej i kulturze, co potwierdza 42. MFF w Kairze, który film otwierał. Uroczystą projekcję jeden z gości podsumował słowami: „Zeller zabrał mnie najbliżej, jak się da, do demencji”. I ta recenzja najlepiej oddaje wartość „Ojca”.

ARTUR ZABORSKI Kino nr 5/2021

 „NOMADLAND”

Oscar 2021

Najlepszy film - Chloé Zhao, Dan Janvey, Frances McDormand,

Mollye Asher, Peter Spears

Najlepsza aktorka pierwszoplanowa - Frances McDormand

Najlepszy reżyser - Chloé Zhao

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Chloé Zhao

Scenariusz - Chloé Zhao

Zdjęcia - Joshua James Richards

Muzyka - Ludovico Einaudi

Montaż - Chloé Zhao

Scenografia - Joshua James Richards

Frances McDormand - Fern

David Strathairn - Dave

Linda May - Linda

Swankie  - Swankie

Gay DeForest -  Gay

Patricia Grier  - Patty

Angela Reyes - Angela

 

O FILMIE

Fern (Frances McDormand) pakuje swojego vana i wyrusza w drogę jako współczesna nomadka, po tym jak w wyniku recesji straciła właściwie cały swój dotychczasowy dobytek. "Nomadland", trzeci film fabularny reżyserki Chloé Zhao, przedstawia historię Lindy May, Swankie i Boba Wellsa, prawdziwych nomadów, którzy stają się mentorami i towarzyszami Fern podczas jej podróży po rozległym amerykańskim Zachodzie.

 

O Chloé Zhao, która wyrasta na jedną z najciekawszych współczesnych autorek filmowych, mówiło się w branży przede wszystkim w kontekście wyreżyserowania przez nią ostatnio Marvelowskiej superprodukcji „Eternals”. Tymczasem urodzona w Chinach twórczyni, posługując się zupełnie inną stylistyką i nieporównywalnie mniejszym budżetem, chwilę wcześniej niejako mimochodem nakręciła najważniejszy film 2020 roku. Znakomity „Nomadland” nie tylko zgarnął kluczowe nagrody festiwali w Wenecji i Toronto, ale urasta do roli jednego z faworytów tegorocznej rozgrywki oscarowej.

Nie ma wątpliwości, że nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej będą w tym roku wyglądały inaczej niż w latach ubiegłych. Być może zyskają na tym produkcje zrealizowane w bardziej niezależnym duchu, które w „normalnej” rzeczywistości mogłyby zwyczajnie przepaść. Takie właśnie jak „Nomadland”. Choć z pozoru film ten wydaje się bardzo amerykański, to idealnie trafia w pandemiczny czas. Opowiada bowiem o nagłej utracie poczucia bezpieczeństwa i o konieczności przeprojektowania swojego życia. A to przecież stało się ostatnio doświadczeniem nie tylko głównej bohaterki filmu Zhao, 61-letniej Fern.

Fern jest przedstawicielką pokolenia baby boomers. Ludzi wierzących w pewną umowę społeczną, wedle której określony model życia gwarantować im miał względną stabilizację i bezpieczeństwo socjalne na emeryturze. Rzeczywistość ekonomiczna w dobie zapaści gospodarczej okazała się jednak brutalna. W efekcie bohaterka Zhao, jak wiele podobnych jej osób pozbawionych nagle środków do życia, znalazła się na marginesie społeczeństwa.

Zamykane fabryki, wyludniające się kolejne miasta – takie jak Empire (cóż za ironiczna nazwa w tym kontekście!), z którego Fern wyrusza w podróż. Film chińskiej reżyserki zwraca uwagę na coraz bardziej agresywny kapitalizm i zawodność opiekuńczego państwa. Autorka jednak nie tyle stawia diagnozę, co koncentruje się na portrecie dojrzałych współczesnych nomadów. Ludzi, dla których droga naznaczona sezonowymi, dorywczymi pracami staje się sposobem na życie, oznaką buntu, ale i synonimem wolności.

 „Nomadland” oparty jest na głośnym reportażu „Nomadland. W drodze za pracą” (Nomadland: Surviving America in the Twenty-First Century) Jessiki Bruder. Amerykańskiej autorki, której przez wiele miesięcy spędzonych w drodze za dom służył kamper, podobnie jak opisywanym przez nią bohaterom. „Doświadczenie jest najlepszym nauczycielem” – przekonuje Bruder. Wie coś o tym także Chloé Zhao – urodzona w Chinach, wychowana w Anglii, wykształcona w Stanach Zjednoczonych.

W jej spojrzeniu na amerykański Zachód i kino drogi romantyzm miesza się z melancholią. A majestatyczne, surowe krajobrazy Nevady czy Południowej Dakoty zostają zestawione na ekranie z ciasnymi wnętrzami furgonetek. Matką chrzestną „Nomadland” okazała się Frances McDormand i to w roli, z której znamy ją mniej, czyli producentki. To właśnie ona wykupiła prawa do ekranizacji książki Bruder, a po obejrzeniu świetnego „Jeźdźca” (2017) zachwyciła się talentem Zhao i powierzyła jej funkcję reżyserki „Nomadland”.

McDormand wciela się też w postać Fern, tworząc kreację znajdującą się niejako na drugim biegunie roli z „Trzech billboardów za Ebbing, Missouri” (2017) Martina McDonagha. Choć znowu większość emocji odbija się przede wszystkim w licznych zbliżeniach twarzy aktorki, to ekspresję i gniew zastąpiły tym razem spokój i opanowanie wynikające z życiowego doświadczenia. Nie licząc Davida Strathairna, McDormand towarzyszą naturszczycy, prawdziwi współcześni nomadzi. Ludzie tacy jak Linda May, Swankie czy Bob Wells, którzy świadomie zrezygnowali z życia „od linijki” i społecznych oczekiwań. Redefiniują oni mit amerykańskiego snu. Indywidualizm nie oznacza tu jednak samotności, bo dla tych osób równie ważne jest poczucie wspólnoty. To zatem wcale nie musi być ucieczka, a może – w pełni świadomy wybór.

„Wejście w społeczność, która nie jest twoja, wymaga bycia niewidzialnym” – przekonywała w jednym z wywiadów Zhao. Świadectwem tej postawy jest na ekranie zarówno intymny charakter pracy kamery Joshui Jamesa Richardsa (współpracują przy trzecim filmie), jak i muzyka włoskiego kompozytora Ludovico Einaudiego. Autentyzm staje się tutaj sposobem pełnego zanurzenia w świecie, który na co dzień wydaje się niedostrzegany i marginalizowany.

KUBA ARMATA Kino nr 1-2/2021

  

 „ZABIJ TO I WYJEDŹ Z TEGO MIASTA”

Złote Lwy 2020

Najlepszy film Mariusz Wilczyński

Nagrody Indywidualne - Najlepszy dźwięk Franciszek Kozłowski

Orły  2021

Najlepszy film Mariusz Wilczyński

Najlepsza muzyka Tadeusz Nalepa

Najlepszy scenariusz Mariusz Wilczyński

Najlepszy dźwięk Franciszek Kozłowski

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Mariusz Wilczyński

Scenariusz - Mariusz Wilczyński

Muzyka - Tadeusz Nalepa

Montaż - Jarosław Barzan

Scenografia - Mariusz Wilczyński

 

Krystyna Janda - Matka Janka (głos)

Andrzej Wajda - Staruszek w pociągu (głos)

Marek Kondrat - Ojciec Mariuszka / Staruszek w pociągu (głos)

Daniel Olbrychski - Behemot (głos)

Andrzej Chyra - Ojciec Janka (głos)

Maja Ostaszewska - Janek (głos)

O FILMIE:

Animacja Mariusza Wilczyńskiego "Zabij to i wyjedź z tego miasta" to dużo więcej niż film - to 14 lat życia poświęconych na realizację tego niesamowitego osobistego projektu. To przyprawiająca o dreszcze podróż w przeszłość własną i kraju, wywoływanie duchów ludzi i miejsc, terapeutyczna opowieść o rodzinie i wzruszający hołd dla przyjaźni. Ten pełnometrażowy debiut pierwszego polskiego twórcy animacji zrodził się z potrzeby zrozumienia, wybaczenia i miłości. Film Wilczyńskiego wskrzesza dzieciństwo z całym jego bagażem udręk i zachwytów, przywołuje tych, którzy odeszli, by dać im nowe życie. Zanurzony w przywołanych z pamięci detalach, barwach, dialogach, dźwiękach, sytuacjach, głosach, "Zabij to... " staje się kroniką PRL-owskiego dzieciństwa i młodości przeżytej w czasach transformacji, opowieścią o zmieniającej się Polsce, o szarzyźnie nieoczekiwanie nabierającej rumieńców.

Na 11. Nowych Horyzontach jako zwieńczenie swej retrospektywy Mariusz Wilczyński zaprezentował efektowny zwiastun nowego filmu. Z ekranu festiwalowego kina popłynęły słowa: „Nowy film animowany Mariusza Wilczyńskiego z muzyką Tadeusza Nalepy! W rolach głównych: Krystyna Janda, Barbara Krafftówna, Anna Dymna, Maja Ostaszewska, Małgorzata Cielecka, Małgorzata Kożuchowska, Andrzej Chyra, Marek Kondrat, Daniel Olbrychski, Krzysztof Kowalewski, a także Zbigniew Rybczyński, Janusz Kondratiuk i Tomasz Stańko, ze specjalnym udziałem Ireny Kwiatkowskiej, Andrzeja Wajdy i Gustawa Holoubka! „Zabij to i wyjedź z tego miasta” wkrótce na ekranach kin!!!”.

Minęło dziewięć lat. I doczekaliśmy się. Trochę to trwało, bo po pierwsze – artysta nie ukrywał, że jest to projekt dla niego niezwykle ważny, wymagający skupienia, nie pośpiechu, po drugie – przez wiele lat realizował go, w najdrobniejszych szczegółach, niemal w pojedynkę, dopiero na finiszu dopuścił do realizacji grono uzdolnionych współpracowników, głównie swoich byłych studentów.

Pamiętam zabawne zdarzenie sprzed kilku lat. Była późna jesień, Wilk zorganizował pokaz tzw. animatiku (rysunkowy szkic przyszłego filmu z elementami uproszczonej animacji) dla producentów i przyjaciół. Na pytanie pewnej pani z branży czy możemy się spodziewać premiery jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, odpowiedział: „Tak, oczywiście, za kilka lat, bo teraz te rysunki musimy jeszcze ożywić”.

Ten film powstawał wbrew wszelkim zasadom produkcyjnym (artysta najpierw przez kilka lat pracował nad ścieżką dźwiękową, a potem dopiero dorysowywał do niej obraz i ożywiał go, co w animacji raczej się nie zdarza), ale i artystycznym (Wilczyński nie jest bowiem absolwentem szkoły filmowej, a plastycznej, gdzie kształcił się w sztukach statycznych – malarstwie i drzeworycie – a do ożywiania swej plastyki dochodził sam metodą prób i błędów). Drzeworyt nauczył go cierpliwości i pokory w żmudnej animowanej dłubaninie, a malarstwo – stosowania zmiennej wielkości kadrów (co w kinie jest raczej ewenementem), bo dla malarza istotne jest czy malować w poziomie, czy w pionie, czy na dużym, czy na małym formacie.

„Z biegiem lat odchodzą wszyscy najbliżsi – dziadkowie, rodzina, ciocia z wujkiem, przyjaciele od serca i bluesa, nasze najukochańsze psy, kot i kanarek, akacja z podwórka i fabryka z kominem oraz tramwaj, którym zawsze jeździłem do szkoły, i smak wody z sokiem, i zabawki na sznurkach. Wszystko odchodzi, wszystko przechodzi do mojej głowy. Moja pamięć zaludnia się i mebluje. (…) Chcę żyć długo, jak najdłużej. Chcę zabić te wszystkie piękne łzawe sentymenty, kopnąć je w dupę. Nie wiem, jak to zrobić, i nie wiem czy mi się to uda. Film pokaże” – oto fragment autorskiej eksplikacji.

I pokazał. I się udało. „Zabij to i wyjedź z tego miasta” to z jednej strony „poszukiwanie straconego czasu”, z drugiej uświadomienie sobie, że – jak śpiewał Marek Grechuta – „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”. To film o przemijaniu i konieczności bycia uważnym. Kluczem tej przejmującej autobiograficznej (ale i uniwersalnej) opowieści jest dla mnie scena, gdy Mariuszek odwiedza w szpitalu ciężko chorą matkę. Z biegiem dni odwiedziny stają się czynnością coraz bardziej rutynową. „Co teraz robisz, Mariuszku?” – pyta matka. – „Rysuję film”. – „To jesteś bardzo zajęty”. – „Tak, jak skończę, to ci opowiem”. Pewnego dnia zastaje puste łóżko…

Wilczyński uprawia kino typu chaplinowskiego, ze scenami wzruszającymi sąsiadują żartobliwe, pojawiającym się łzom towarzyszą natychmiast wybuchy śmiechu. Choć tonacja molowa przeważa. Ze wspomnianą sceną w szpitalu czy przejmującą rozmową Mariuszka z dwójką niegdysiejszych disneyowskich ikon, dziś parą zniedołężniałych staruszków (Andrzej Wajda jako sędziwy kaczor, były powstaniec warszawski i towarzysząca mu Irena Kwiatkowska jako myszka, także po przejściach) sąsiadują brawurowe sceny komediowe, jak ta w sklepie rybnym czy na plaży podczas rozwiązywania krzyżówki (o taką głosową vis comica ani Małgorzaty Kożuchowskiej, ani Andrzeja Chyry nie podejrzewałem).

„Zabij to i wyjedź z tego miasta” jest opowieścią wielopiętrową. Można ją postrzegać jako sentymentalno-rozliczeniową podróż artysty do arkadii dzieciństwa, czyli peerelowskiej siermiężnej Łodzi, ale można i na bardziej ponadczasowym poziomie. Ktoś z przyjaciół Wilka dostrzeże na murze napis „Lusia” (to jego ukochany pies), ktoś inny usłyszy głos Jana Ciszewskiego komentującego wygrany 3:0 mecz z Belgią na piłkarskich mistrzostwach świata w 1982 roku, do kogoś jeszcze innego dotrą strzępki nieśmiertelnych bluesów Tadeusza Nalepy – „Kiedy byłem małym chłopcem”, „Co się stało kwiatom” czy „Modlitwy”. Bo w tym filmie w dużej mierze narrację prowadzą kompozycje Nalepy do słów Bogdana Loebla.

Ten wspaniały, nieżyjący już muzyk był artystycznym guru, przyjacielem, wręcz przyszywanym ojcem Wilczyńskiego. To także jego film. Podobnie jak wspaniałej ekipy aktorskiej. Takie kreacje jak choćby Krystyny Jandy, Barbary Krafftówny, Marka Kondrata (pomimo porzucenia aktorskiej profesji tu uczynił wyjątek i zagrał) czy zacytowanego Gustawa Holoubka (z dokumentu Jana Holoubka „Słońce i cień”) – to doprawdy ewenement, bo stworzone w filmie… animowanym.

Warto jeszcze wspomnieć o Danielu Olbrychskim wcielającym się w Behemota i o Zbigniewie Rybczyńskim, laureacie Oscara, w podwójnej roli – Wolanda i uciętej głowy Berlioza. Ich kreacje stanowią swoisty zwiastun następnego filmu Wilczyńskiego. „Chciałbym, by mój „Mistrz i Małgorzata” rozgrywał się w łódzkiej rzeczywistości lat 70. Będzie to może bardziej Hrabalowskie niż Bułhakowowskie, ale sam mechanizm przecież podobny. Poza tym urzeka mnie w tej książce magiczność przestrzeni i czasu. Chciałbym, żeby mieszkanie przy ul. Sadowej 302a było większe od miasta, przez które przebiega ulica Sadowa, gdzie stoi dom, w którym znajduje się mieszkanie 302a. To, co jest w środku, jest większe od tego, co na zewnątrz” – wyznał mi artysta przed 10 laty w książce „Z Armatą na Wilka”. Zatem, drodzy Państwo: „Nowy film Mariusza Wilczyńskiego „Mistrz i Małgorzata” wkrótce na ekranach kin!!!”. Notabene, premierowa okazja już niebawem, w 2030 roku Nowe Horyzonty będą obchodzić jubileusz trzydziestolecia!

JERZY ARMATA Kino nr 1-2/2021 

„ZA WCZEŚNIE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Rashaad Ernesto Green

Scenariusz - Rashaad Ernesto Green ,

                     Zora Howard

Zdjęcia - Laura Valladao

Muzyka - Patrick Cannell,

                Stefan Swanson

Montaż - Justin Chan

Scenografia - Grace Sloan

Zora Howard - Ayanna

Joshua Boone - Isaiah

Michelle Wilson - Sarita

Alexis Marie Wint - Tenita

Imani Lewis - Shonte

Tashiana Washington - Jamila

Carter Redwood - Nick

 

O FILMIE:

Siedemnastoletnia Ayanna, spędza ostatnie lato w domu przed rozpoczęciem studiów.
Jest odważna, pewna siebie i nie szuka miłości - aż do momentu, gdy poznaje nieco
starszego Isaiaha, producenta muzycznego, który właśnie przeniósł się na Harlem.
Między bohaterami rodzi się uczucie. Szybko jednak gorący, letni romans ustępuje
miejsca zazdrości i podejrzliwości, a Ayanna będzie musiała się zmierzyć ze
złożonością świata dorosłych.

Reżyser Rashaad Ernesto Green i aktorka Zora Howard postawili sobie pytanie, czego im brakuje we współczesnym kinie Afroamerykanów i doszli do wniosku, że trudno byłoby im znaleźć piękną i poruszającą opowieść miłosną. Przystąpili więc do pisania scenariusza „Za wcześnie” – pełnometrażowego filmu, któremu nadali taki sam tytuł, jak krótkometrażówce zrobionej razem w 2008 roku. Wówczas, w wieku czternastu lat, Howard grała dziewczynę mierzącą się samotnie z problemem niechcianej ciąży. W nowym filmie przypadła jej rola siedemnastoletniej Ayanny, która zakochuje się w starszym od siebie, trochę wycofanym Isaiah (Joshua Boone), marzącym o zostaniu kompozytorem. Jej bohaterka wiele przemyśleń zapisuje w formie wierszy, których autorką jest sama Howard. I są to, na szczęście, bardzo przyzwoite kawałki poetyckie; sytuują one „Za wcześnie” w nurcie literackim kina afroamerykańskiego, obok „Nie jestem twoim murzynem” Raoula Pecka czy „Tongues Untied” Marlona Riggsa.

Niedojrzała, zielona miłość została pokazana w filmie Greena realistycznie i subtelnie. Niezdarność i skrępowanie bohaterów czy ich introwertyczne problemy z komunikacją sprawiają, że dla starszej publiczności może to być niesentymentalna podróż do czasów pierwszych zakochań i związanych z nimi perypetii. Z kolei bezpretensjonalne sceny seksu, doskonała obsada drugo- i trzecioplanowa przyjaciół protagonistów czy wreszcie przekonujące odegranie przez Howard i Boone’a młodszych od siebie bohaterów sprawią, że widzów w wieku zbliżonym do filmowych kochanków nie dopadnie w kinie głębokie zażenowanie.

Green i Howard poznali się przed laty, mieszkając w tym samym budynku w Harlemie; reżyser jest więc dla aktorki kimś w rodzaju starszego brata. Ich trochę pospieszna praca nad scenariuszem, czy jeszcze bardziej nerwowy plan filmowy, na który przypadło raptem dziewiętnaście dni zdjęciowych, dały efekt prostoty i surowości. Po szczęściu, jakie spotkało Greena przy okazji debiutu pełnometrażowego „Gun Hill Road”, gdy znalazł producenta zainteresowanego realizacją tego projektu nawet bez lektury scenariusza, przy „Za wcześnie” nie miał już tak lekko. Film zrealizował za skromne granty i własne środki – wykorzystując doświadczenia zebrane tymczasem przy produkcjach telewizyjnych. To właśnie na małym ekranie nauczył się ekonomii i szybkości, które były konieczne, żeby „Za wcześnie” mogło ujrzeć światło dzienne przy braku zainteresowania studiów filmowych.

Drugi film reżysera mógłby posłużyć za idealny przykład współczesnego amerykańskiego niezależnego kina sundance’owego. Dziełu Greena jest zresztą blisko do tradycji wyznaczonej przez Johna Cassevetesa. To wrażenie pogłębia użycie analogowej taśmy Kodak, na której operatorka Laura Valladao uwieczniła autentyczne nowojorskie lokalizacje (zdjęcia zresztą nie zawsze odbywały się za zgodą odpowiednich podmiotów). Stąd krytycy w recenzjach filmu odruchowo zestawiają go z wczesnymi dziełami Spike’a Lee. Green nie jest zaangażowanym politycznie czy społecznie filmowcem i unika w filmie bezpośredniego podejmowania problematyki rasowej. Jednak kreśląc trochę szersze tło związku bohaterów, dodaje do fabuły choćby białą eks-dziewczynę Isaiah. Ale tego typu elementy pojawiają się na trzecim planie, w dość niewymuszony sposób i bez akcentowania ich obecności. Oczywiście – dziś będziemy pewnie oglądać „Za wcześnie” pamiętając o ruchu Black Lives Matter i protestach rasowych w Stanach Zjednoczonych. Warto jednak pamiętać, że premiera filmu odbyła się jeszcze w styczniu ubiegłego roku na festiwalu Sundance.

Film powinni życzliwie przyjąć zarówno widzowie po prostu szukający opowieści o miłości, jak i ci, którzy są zainteresowani kinem afroamerykańskim. Przyznam się, że po ostatnich miesiącach spędzonych z eksperymentalnymi dokumentami z Afryki i USA przyjąłem „Za wcześnie” z nieukrywaną euforią. Drugi film Greena działa naprawdę odświeżająco widoczną w nim artystyczną pasją.

MAREK S. BOCHNIARZ Kino nr 10/2020, 

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” SIERPIEŃ  2021 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„SOUND OF METAL”

03.08.2021

19.00

120 MIN

2

„ODKUPIENIE”

09.08.2021

19.00

89 MIN

3

„ŚWIĘTA, ŚWIETA I PO ŚWIETACH”

16.08.2021

19.00

94 MIN

4

„WESELNY TOAST”

23.08.2021

19.00

87 MIN

 

„SOUND OF METAL”

Oscary  2021

Najlepszy dźwięk Carlos Cortés Navarrete, Jaime Baksht,

Michelle Couttolenc, Nicolas Becker, Phillip Bladh

Najlepszy montaż Mikkel E.G. Nielsen

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Darius Marder

Scenariusz - Abraham Marder

Darius Marder

Zdjęcia - Daniël Bouquet

Muzyka - Nicolas Becker

                   Abraham Marder

Scenografia - Jeremy Woodward

Kostiumy - Megan Stark Evans

Riz Ahmed - Ruben

Olivia Cooke - Lou

Paul Raci - Joe

Lauren Ridloff - Diane

Mathieu Amalric - Richard Berger

 

 

O FILMIE

Poruszająca, pełna emocji opowieść o losach pary, która z dnia na dzień musi zmierzyć się z wyzwaniem bezpowrotnie zmieniającym ich życie. Mają tylko siebie i muzykę. Ruben jest pełnym pasji perkusistą, a Lu przebojową wokalistką. Gdy ruszają w trasę koncertową, a marzenie o wydaniu debiutanckiej płyty jest na wyciągnięcie ręki, Ruben z dnia na dzień zaczyna tracić słuch. W jednej chwili życie, które dotąd znał i kochał, legło w gruzach, a przyszłość staje się wielką niewiadomą. Jego dziewczyna nie daje jednak za wygraną i postanawia zrobić wszystko, by uratować Rubena i to, co ich dotąd łączyło.

 

Opowiedzieć historię o nagłych zawirowaniach życiowych, która nie składałaby się z komunałów, potrafią tylko nieliczni. „Sound of Metal”, debiut fabularny Dariusa Mardera, jest właśnie takimi przypadkiem. To wspaniały film o poszukiwaniu sensu w okruchach bezpowrotnie utraconego życia. Swoisty antyspektakl, w którym nie ma miejsca na ckliwości. 

Ruben (Riz Ahmed) to perkusista no wave’owego zespołu, w którym jego dziewczyna Louise (Olivia Cooke) zdziera gardło na nihilistycznych tekstach. Tych dwoje poznajemy w trasie jako muzycznych nomadów marzących o wydaniu upragnionej płyty. Za transport a zarazem lokum służy im wypchany sprzętem srebrny kamper. Utrzymują się częściowo z gry, częściowo ze sprzedaży gadżetów związanych z zespołem.

Para wydaje się szczęśliwa. Odhacza kolejne miejsca ze swojego tournée i małymi kroczkami zmierza do obranego celu. Niestety, po kolejnym koncercie słuch Rubena nagle się zmienia. Dźwięki zaczynają się oddalać, rozmywać. Tracą na mocy i precyzji. Wkrótce muzyk niemal zupełnie głuchnie.

Jest jeszcze jeden problem. Ruben to były narkoman. Czysty od czterech lat. Jednak nagłe dramatyczne zawirowanie kładzie się cieniem na wypracowanej podczas odwyku wewnętrznej równowadze. Mężczyzna ma świadomość, że jeden moment słabości może z miejsca katapultować go w objęcia nałogu. Zniszczyć wszystko, co udało mu się osiągnąć podczas ostatnich lat, pociągając za sobą również i Lou – z jej nieprzepracowanymi traumami, unieśmiertelnionymi w postaci sznytów na nadgarstkach.

Jednak zapanowanie nad własnymi impulsami nie przychodzi spektakularnie. Muzyk uruchamia rozciągniętą w czasie procedurę ratunkową. Postanawia zawalczyć o siebie i o dziewczynę, odzyskać utracony słuch i powrócić do życia, które znał i kochał.

W filmie Mardera to właśnie motyw uzależnienia rozbrzmiewa najgłośniejszym echem. Za namową Lou Ruben trafia do placówki dla głuchoniemych z problemami. Miejsce prowadzi niejaki Joe (Paul Raci), który z miejsca tłumaczy muzykowi, że terapia to nie czarodziejska różdżka. Nie sprawi, że bohater odzyska słuch, lecz podpowie, jak z tym faktem żyć.

W ośrodku znajdują się inni w podobnym położeniu, a ich spotkania przypominają mityngi AA. Ruben pomaga w organizowaniu warsztatów dla głuchoniemych dzieci, uczy się języka migowego, chłonie atmosferę miejsca, a następnie poddaje ją własnej refleksji. Wybory muzyka będą jednak inne. Ku rozczarowaniu wszystkich, włącznie z nim samym.

„Sound of Metal” to film o niespokojnej duszy poszukującej ukojenia. Całość rozegrana jest na subtelnościach, niewypowiedzianych słowach i urwanych zdaniach. Oprócz fantastycznej kreacji Riza Ahmeda, uwagę przykuwa fenomenalny sound design.

Twórcy czerpią garściami z kina eksperymentalnego i offowych produkcji, jednak to nie muzyka wpływa tutaj na klimat czy emocje widza, lecz dojmujące a zarazem ujmujące momenty wyciszenia. Słyszymy stłumione dźwięki, rozmyte, niezrozumiałe rozmowy. Na czas dwugodzinnego metrażu stajemy się zakładnikiem zarówno stanu duchowego Rubena, jak i jego niepełnosprawności.

Riz Ahmed anektuje tutaj niemal każdą scenę. Hipnotyzuje, przyprawia o dreszcz emocji – nigdy o łzę wzruszenia. Warto zaznaczyć, że podczas przygotowań do filmu opanował podstawy gry na perkusji, języka migowego, odbywał konsultacje z surdopedagogami. Nie uświadczymy w jego kreacji żadnej sceny, która byłaby przestrzelona, wymuszona czy fałszywa.

BARTOSZ SZAREK Kino nr 3/2021

 

 „ODKUPIENIE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Frederikke Aspöck

Scenariusz - Lars Husum

Zdjęcia - Louise McLaughlin

Muzyka - Rasmus Bille Bähncke

Montaż - Martin Schade

Scenografia - Thomas Karlsen

Kostiumy - Sussie Bjørnvad

Jacob Lohmann - Markus Føns

Anders Matthesen - Niels

Christopher Læssø - Simon

Morten Hebsgaard - Frank

Søren Malling - Peter

Finn Nielsen - Richard

Jesper Groth - Søren

 

O FILMIE

Markus nie czuje się bezpiecznie na spacerniaku. Pozostali więźniowie są prawdziwymi gangsterami, twardzielami gotowymi załatwić każdego w okamgnieniu. A on jest tylko multimilionerem, który rozbijał się samolotem po świecie i dobrze się bawił. Jako zaradny biznesmen skorzystał z kilku dróg na skróty i tak trafił za kratki. Szybko zostaje zmuszony do przeniesienia się do specjalnego bloku, w którym są najbardziej pogardzani więźniowie, ale jednocześnie najbardziej ochraniani. Najważniejszy jest tam chór. Markus dołącza do prób chóru. Jako doświadczony manipulator, krok po kroku zaczyna podważać pozycję kierownika chóru. Zrobi wszystko, by wspiąć się najwyżej w więziennej hierarchii.

      

Życie w więzieniu jest jak członkostwo w amatorskim chórze. Ma swoją strukturę, z dyrygentem/kierownikiem, który decyduje o repertuarze i tym, jak jest on wykonywany. Członków łączą ze sobą zaś więzy wzajemnych interesów, pozornie delikatne, w rzeczywistości jednak silne, choć trudne do jednoznacznego zdefiniowania. W każdym razie tak to będzie wyglądać w oczach protagonisty "Odkupienia" – Markusa Fønsa.

Grany przez Jacoba Lohmanna Markus jest człowiekiem, który kompletnie nie przystaje do życia więziennego. Przez lata odnosił sukcesy w finansach, zarabiając grube miliony, żyjąc w luksusie wśród osób trzymających władzę. Jego bogactwo oparte było jednak na oszustwie. I kiedy wyszło na jaw, że doprowadził setki tysięcy osób do ruiny, znalazł się wśród morderców, złodziei, gwałcicieli i pedofili. Gdy zrozumiał mechanizmy funkcjonowania w więzieniu, postanowił wykorzystać swoje bogate doświadczenie w manipulowaniu ludźmi, by przejąć kontrolę nad drobnym wycinkiem świata za kratami. Problem w tym, że czynił to przy zachowaniu pełnej pogardy wobec współosadzonych. To właśnie ta jego cecha stanie się źródłem całego chaosu, który wywoła podczas swojego krótkiego pobytu na oddziale chronionym.

Dunka Frederikke Aspöck przygotowała dla widzów interesujące studium władzy i manipulacji. "Odkupienie" jest opowieścią o kompleksach, które osłabiają organizm, narażają ludzi na obce wpływy mogące ich zniszczyć, żerując na lękach i niespełnionych marzeniach. Jest to również obraz ludzi psychicznie podzielonych, którzy dla przetrwania zostali zmuszeni do odseparowania części własnej tożsamości, by móc "normalnie" funkcjonować. Większość bohaterów filmu uznanych zostałoby za potwory przez to, co czynili na wolności. Tu jednak jawią się jako ludzie sympatyczni, niegroźni, cierpiący. Tylko Markus, w swej pysze i pogardzie, odrzucił ten mechanizm. Dlatego też w konfrontacji z resztą postaci to on będzie wyglądał na osobę najmniej sympatyczną.

Powyższy akapit może sugerować, że "Odkupienie" jest mrocznym dramatem psychologicznym. Nic bardziej błędnego. Dzieło Aspöck jest typowym dzieckiem skandynawskiej kinematografii. Oznacza to, że o poważnych tematach mówi z lekkością i humorem. "Odkupienie" to czarna komedia, na której widzowie będą mieli wiele powodów do uśmiechu. Większość postaci jawi się jako barwne i ekscentryczne jednostki. Zaś uczynienie jądrem konfliktów repertuaru więziennego chóru, zmienia zmagania bohaterów w pojedynek pełen absurdów i dziwacznych, a przez to zabawnych, momentów.

 

Aspöck nie miała większych problemów z utrzymaniem delikatnej równowagi narracyjnej. Potrafiła również dobrze poprowadzić aktorów. Większość z nich z łatwością odnalazła się w lekkiej konwencji filmu. Grani przez nich bohaterowie mogą budzić sympatię. Sami aktorzy nie unikają jednak mroku, nie bagatelizują czynów, które sprawiły, że bohaterowie znaleźli się w więzieniu. Czyni to z "Odkupienia" dobrą popołudniową rozrywkę, jak również rzecz inteligentną, przenikliwą, mogącą zainicjować ciekawą dyskusję na temat kondycji ludzkiego ducha.

Marcin Pietrzyk -  Filmweb

 

 „ŚWIĘTA, ŚWIĘTA I PO ŚWIĘTACH”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Sandra Kogut

Scenariusz - Iana Cossoy Paro

Sandra Kogut

Zdjęcia - Ivo Lopes Araújo

Muzyka - Berna Ceppas

Montaż - Sérgio Mekler

                   Luísa Marques

Scenografia - Marcos Pedroso

Thales Junqueira

Kostiumy - Marina Franco

Regina Casé - Madá

Rogério Fróes - Pan Lira

Gisele Fróes - Marta

Jéssica Ellen - Vanessa

Alli Willow - Jessy

Otávio Müller - Edgar

 

 

O FILMIE:

Dla pięćdziesięciokilkuletniej Mady (w tej roli gwiazda brazylijskiego kina Regina Casé) nie ma rzeczy niemożliwych. To jedna z tych bohaterek, które potrafią wyjść obronną ręką z każdej, nawet najtrudniejszej opresji, a wszelkie problemy, jakie stają na jej drodze, zbywa niewinnym uśmiechem, za którym kryje się sprytny plan.

Kobieta pracuje dla bogatej rodziny z Rio de Janeiro, doglądając ich luksusowej rezydencji. Dowodzi domowym personelem, załatwia niezbędne sprawunki, opiekuje się schorowanym nestorem rodu, a po godzinach marzy o rozkręceniu własnego interesu. Liczy, że w realizacji celu pomoże jej stojący na czele familii wpływowy Edgar.

Sytuacja zmienia się diametralnie z chwilą, gdy do rezydencji wchodzi policja, a mężczyzna zostaje podejrzany o udział w największej aferze korupcyjnej w historii Brazylii. W jednej chwili Madá, podobnie jak pozostały personel, pozbawiona zostaje pracy i wynagrodzenia. Coś, co dla wielu byłoby powodem do załamania, dla rezolutnej i zuchwałej bohaterki okaże się niespodziewaną szansą.

 

Kogut, która jest też współautorką scenariusza, z satyrycznym zacięciem obrazuje sztywne brazylijskie struktury klasowe i to, jak ludzie pokroju jej bohaterki próbują się w nich odnaleźć.  Jordan Mintzer, Hollywood Reporter

 

Jeden z najlepszych filmowych komentarzy dotyczący skandalu korupcyjnego w Brazylii. Jennie Kermode, Eyefor Film

 

Wcielająca się w główną rolę znana brazylijska aktorka Regina Casé wręcz błyszczy na ekranie. Caitlin Quinlan, Cinema Scope

 

Opowieść o najbardziej pokrzywdzonych ludziach w kraju, który znany jest ze społecznych nierówności i wszechobecnej korupcji.

Carlota Mosegui, Cineuropa.org

  

„WESELNY TOAST”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Laurent Tirard

Scenariusz - Laurent Tirard

Zdjęcia - Emmanuel Soyer

Muzyka - Mathieu Lamboley

Montaż - Valérie Deseine

Benjamin Lavernhe - Adrien

Sara Giraudeau - Sonia

Julia Piaton - Sophie

Kyan Khojandi - Ludo

Guilaine Londez - Matka Adriena

François Morel - Ojciec Adriena

Marilou Aussilloux - Isabelle

Sarah Suco - Karine

O FILMIE:

W „Weselnym toaście” znajdziemy wszystko to, za co uwielbiamy francuskie komedie: romantyczną miłość, wigor, odrobinę nostalgii i cięty humor, którego ostrze łagodzi czułość, z jaką odmalowane są słabości bohaterów. Pełen wdzięku film Laurenta Tirarda wprawnie łączy słodycz z odrobiną goryczy. Rozgrywając się w trakcie jednej kolacji, która zadecyduje o losach związku głównego bohatera, przypomina, że życie składa się z wielu smaków i warto spróbować ich wszystkich. Tak jak warto kochać ludzi za to, jakimi są, a nie jakimi chcielibyśmy, żeby byli.

Adrien niedawno rozstał się z dziewczyną. A dokładnie to ona oświadczyła, że potrzebuje przerwy i zatrzasnęła za sobą drzwi. Kiedy więc zostaje poproszony o wygłoszenie tytułowego toastu na weselu siostry, kreśli w wyobraźni kolejne jego wersje i są to głównie scenariusze porażki. Bo co miałby powiedzieć nowożeńcom, skoro właśnie wielka miłość uciekła mu sprzed nosa? Rozpamiętując początki swojego związku i usiłując dociec, co poszło nie tak, bohater „Weselnego toastu” zerka pod stołem na telefon. Czy była odpowie na jego wiadomość? Czy da mu jeszcze jedną szansę? Tirard z humorem odmalowuje etapy budowania relacji i razem z bohaterem szuka przyczyn miłosnej klęski. A przede wszystkim sprawia, że z całych sił kibicujemy Adrienowi, gdy ów neurotyk i hipochondryk opuszcza wreszcie strefę komfortu i postanawia zawalczyć o związek.

Ciepły, dający nadzieję „Weselny toast” znalazł się w oficjalnej selekcji festiwalu w Cannes 2020. Reżyser w świeży i oryginalny sposób podchodzi bowiem do komedii, wplatając w nią elementy stand-upu. Wszyscy znamy wesela, z których chce się uciec i przemowy, których nie chcemy wygłaszać. Mistrz gatunku Laurent Tirard („Facet na miarę”, „Mikołajek”) pokazuje, że męczące rytuały stają się znacznie milsze, jeśli choć trochę polubimy swoją rodzinę. A wtedy może nawet będziemy gotowi na założenie własnej.

Francuzi udowodnili wielokrotnie, że potrafią tworzyć kino, które nie waży tony, ale jego lekkość może się pięknie swatać z nienapastliwą błyskotliwością, czułością oraz szczerością z akcentami poczucia humoru bez gagów. Taki wywar o przewidywalności świata w lekkiej neurotycznej atmosferze, gdzie każda analiza przegra z największym specjalistą od plot twistów, czyli życiem, proponuje nam Weselny toast. Warto sięgnąć po tę słodko-gorzką, humanistyczną historię o miłości, gdzie człowiek przepięknie ponosi porażkę intelektem z emocjami. Właśnie wtedy, kiedy zrozumie, że nawet najbardziej analityczny i filozoficzny mózg pewnych sytuacji nie wykalkuluje, wtedy staje się mądrzejszy. Urokliwa, niezmanierowana historia, gdzie ostatecznie mówi się: Uczucia przodem.

Zaczynam od końca, a właściwie, jak to partnerka Adriena Sonia mówi, od przerwy, która następuje z jej inicjatywy przekazana mu beznamiętnie. Od tamtego czasu mimo spotkania rodzinnego i kilku innych pojawiających się postaci, zostaniemy sam na sam z Adrienem i jego światem wewnętrznym, który będzie serwował nam bez żadnego zahamowania. Zaprosi nas do swoich neuroz, zmartwień i pełnej wyobraźni oraz spostrzegawczości głowy, która doskonale obserwuje wszystko wkoło. Adrien zna manewry innych ludzi, tworzy wiele potencjalnych scenariuszy i scen, które są tylko jego imaginacją i wydarzyłyby się w świecie idealnym. Widać między tymi bardzo intrygującymi wnioskami, esejami o kondycji społecznej i mechanizmach, żal — tyle rozumie, potrafi przewidzieć, ale nie najważniejszego — swoich uczuć, a przede wszystkim uczuć drugiej osoby. Paradoksalnie tej najbliższej. Co wcale nie znaczy, że powinien wiedzieć. One są nie do uchwycenia, złapania. Dziennik uczuć zakrapiany zwątpieniem i niezrozumieniem.

Weselny toast to bez emfazy urokliwa i oryginalna historia relacji — nie tylko miłosnej, dwojga ludzi, ale jakim oksymoronem jest przewidywalność w życiu. Jednak to związek jest oczywiście punktem wyjścia i dojścia, ale determinuje również cały wachlarz innych obserwacji ruchów ludzkich. Ciekawym zabiegiem zbliżającym nas do bohatera, ale również pokazującym, jak niczym wróżbita, a to bardziej świetny i wnikliwy obserwator Adrien zna partie rozgrywane przez innych, jest wcale nierewolucyjne burzenie czwartej ściany, ale tutaj nierobione dla oklasków i obnoszące się z tym. To super tworzy więź z bohaterem, ale też wydawać by się mogło, że demaskuje go całkowicie. Nie jesteśmy powiernikami wybiórczo, bo równie ciekawe, specjalnie są te momenty, kiedy bohater nie wie, jak zareagować albo myli się, mimo że chce sobie udowodnić, jak wszystkich rozpracował. Oczywiście film to bardzo umiejętnie równoważy. Bohater nie jest nieznośnym egotykiem, a po prostu człowiekiem, który nie może sobie poradzić z niewiedzą i ucieka od swojego serca do głów innych, by w nich grzebać i szukać trochę wyrw w innych relacjach — tak jest człowiekowi zranionemu raźniej.

Weselny toast umiejętnie trzyma się historii, pełnej ironii, ale również sympatyzuje finalnie z ludzkością. Nie ma tu mizantropii ani popadania w ekstremu. Brak kpiny i szyderstwa i odseparowywania się od utożsamiania się finalnie przez twórcę. To dodaje wymiaru ludzkiego utworowi, który jednak na poziomie formalnym poprzez niektóre zabiegi kreacji wyobraźni Adriena, mógłby nas bardzo oddalić od realizmu. To jest chwilami, jak taka prezentacja, ale nie sucha ani w Power Poincie, a zrobiona tak z pełną premedytacją, jak gdyby sam scenarzysta w pewnym momencie został pozbawiony narzędzi do pisania. Nie jest to wielce odkrywcze, ale pełne werwy, energii i zgrabne, z ogromnym dystansem i poprowadzone pewną ręką. Na dodatek doskonałe i bardzo trudne w wielu kulturach do przełamania jest to, co tutaj się udaje rozszarpać — toksyczny model męskości. To nie z kobiecej perspektywy widzimy całą pulę emocji, a męskiej. W patriarchalnym modelu ważne jest, by pokazywać takich reprezentantów nieporzucających swojej pierwotnej wrażliwości. To nie jest odwrócenie zachowań po prostu, to pokazanie mężczyzny bez uwikłania w rolę mu przypisaną i pulę cech.

Film w bardzo zgrabny i inteligentny sposób pokazuje, że człowiek im więcej sobie wyjaśni, tym czuje się pewniej. Jednak brodzimy wszyscy w przypadkach i zbiegach okoliczności, a nauczyć się tego jest ciężko, niezależnie od poziomu inteligencji. Weselny toast to afirmacja czucia i powolnej zgody na nierozumienie wszystkiego. Warto wypić ten toast do dna i pogodzić się z uśmiechem, że nigdy nie przewidzi się co do minut następnego dnia.

Bernadetta_Trusewicz

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LIPIEC  2021 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

Oto MY

05.07.2021

19.00

94 MIN

2

„NAJLEPSZE LATA”

12.07.2021

19.00

129 MIN

3

„MIŁOŚĆ MOJEGO BRATA”

19.07.2021

19.00

117 MIN

4

„LA GOMERA”

26.07.2021

19.00

97 MIN

 

„OTO MY”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Nir Bergman

Scenariusz - Dana Idisis

Zdjęcia - Shai Goldman

Muzyka - Matteo Curallo

Montaż - Ayala Bengad

Scenografia - Nitzan Zifrut

Dźwięk -Ronen Nagel

Shai Avivi - Aharon

Noam Imber - Uri

Smadi Wolfman - Tamara

Efrat Ben-Zur - Effi

Amir Feldman - Amir

Sharon Zelikovsky - Sharona

Natalia Faust - Natalia

 

O FILMIE

Historia jednoczesnego dorastania ojca i jego autystycznego syna oraz podróży, która odmieni ich życie. Aharon z oddaniem wychowuje swojego syna, Uriego. Żyją we dwóch, zanurzeni we własnej codziennej rutynie, tak bardzo różniącej się od świata, jaki znamy. Gdy Uri staje się formalnie dorosły, ma zamieszkać w specjalistycznym domu opieki. Czy jest na to gotowy? Aharon uważa, że nie, ale może w rzeczywistości sam nie dorósł do rozstania… W drodze do placówki ojciec podejmuje decyzję o wspólnej ucieczce. Chwytający za serce, pogodny, czuły i zaskakujący film wielokrotnie nagradzanego izraelskiego reżysera Nira Bergmana, który znalazł się w oficjalnej selekcji MFF Cannes 2020. Znakomite kreacje aktorskie na długo zapadają w pamięć. Szczególne brawa należą się odtwórcy roli autystycznego syna Noamowi Imberowi, który porywa niczym Dustin Hoffman w „Rain Manie”.

Kto potrafi lepiej określić, co jest najlepsze dla ich jedynego dziecka – ojciec czy matka? Kiedy to dziecko z zaburzeniami, a rodzice nie mogą osiągnąć porozumienia, klaruje się temat naszego filmu. Tutaj dziecko jest całkowitą odwrotnością „brzdąca” ze słynnego filmu Charliego Chaplina, który główny bohater uwielbia oglądać. Jest wysoki, podczas gdy „brzdąc” jest malutki; jest niezdarny, podczas gdy „brzdąc” jest zmyślny; jest bierny, podczas gdy „brzdąc” jest niezmiernie aktywny. Być może rzeczą łączącą tych dwoje dzieci jest relacja z ojcem. Miłość i uczucia wiążą ich na dobre i na złe.

W „Oto my” w odróżnieniu od tego, jak sytuacja wygląda na ogół, to ojciec odkłada wszystko na bok, żeby całkowicie poświęcić się synowi, a matka jest zupełnie nieobecna. Jego wyrzeczenia, w pewien sposób urocze, ostatecznie okazują się być formą całkowitej kontroli. Ojciec wie wszystko o swoim synu. Tylko on potrafi uspokoić syna, kiedy przytłaczają go jego stereotypie i fobie. Chłopiec potrafi myśleć tylko, gdy znajduje potwierdzenie u ojca. Żadna osoba trzecia nie jest w stanie wejść w ich symbiotyczny związek. Matka pojawia się w tym obrazie tylko po to, żeby narzucić swoją wolę – chce, żeby syn w końcu mógł się socjalizować, dzięki umieszczeniu go w placówce dostosowanej do jego potrzeb. Żeby odwlec tę chwilę, ojciec ucieka z synem, co i tak prowadzi do nieuniknionego rozstania. Ten niezwykły, pełen wrażliwości, pięknie zagrany film poruszy wszystkich rodziców, niezależne od tego, czy ich dzieci mają zaburzenia rozwojowe, czy też nie. Jednak niepełnosprawność potęguje emocjonalny dylemat – czy jakakolwiek instytucja (jeśli tak, to jaka?) może przynosić większe korzyści niż rodzicielska miłość? Nie chcąc popadać w mentorski ton – to niezwykłe, że odpowiedź na to pytanie pozostaje w gestii dziecka (a w rzeczywistości młodego dorosłego), a ojciec również może na tym skorzystać.

Caroline Eliacheff, psychiatra dziecięcy

 

Trudno przecenić znaczenie, jakie dla upowszechniania wiedzy o autyzmie miał „Rain Man” – film Barry’ego Levinsona z 1988 roku. To dzięki niemu – czterokrotnemu laureatowi Oscara – autyzm przestał być wstydliwym schorzeniem, kładącym się cieniem na losach niektórych rodzin, a stał się problemem społecznym, dotykającym wszystkich nacji. Pod wpływem filmu wzrosła liczba badań nad autyzmem, a także wdrożono nowe, skuteczniejsze terapie. W ciągu ostatnich 30 lat pojawiło się więcej autystów – nie dlatego jednak, że ta choroba okazała się zaraźliwa, ale dlatego, że poszerzyło się spektrum schorzeń będących pochodną autyzmu, bo też współczesna medycyna lepiej potrafi je diagnozować.

Ale żeby wzmocnić siłę przekazu, twórcy „Rain Mana” zajęli się wyłącznie jednym aspektem autyzmu i wyposażyli bohatera filmu, tak sugestywnie zagranego przez Dustina Hoffmana, w supermoce. Nie tylko pozwolili mu ratować brata z pożaru, ale i zasugerowali, że pod skorupą choroby kryje się geniusz matematyczny. Owszem, zdarzają się i takie przypadki, lecz zazwyczaj codzienne obcowanie z cierpiącymi na autyzm wygląda inaczej niż w filmie Levinsona. O tej innej codzienności opowiada izraelski film „Oto my” Nira Bergmana – podobnie jak „Rain Man” nagrodzony czterema „Oscarami” (izraelskimi, zwanymi Ophirami).

Pięćdziesięcioparoletni Aharon jest – a raczej był – wziętym grafikiem, odnoszącym międzynarodowe sukcesy. Jednak w pewnym momencie wycofał się z zawodu, by poświęcić się synowi Uriemu, cierpiącemu na autyzm. Chłopak – wysoki i nieco kanciasty w ruchach – dawno przekroczył dwudziestkę, lecz zachował umysł dziecka: każdego dnia ojciec musi rozwiewać jego lęki przed światem zewnętrznym, wręcz naginać rzeczywistość do wizji, jaką tworzy i akceptuje mózg syna.

Ten nie wie, co mu się podoba, a co nie, nie wie, czy coś mu smakuje, jaki kolor lubi. O wszystko pyta ojca – i w zależności od jego opinii wyrabia sobie zdanie: na krótko, bowiem za chwilę znów powtórzy pytanie. Jego życie zawiera się między rytuałami wspólnymi z ojcem (jak, na przykład, golenie), wycieczkami rowerowymi czy podróżami pociągiem i posiłkami, opartymi na makaronie w kształcie gwiazdek. Jest jeszcze oglądany na przenośnym odtwarzaczu DVD „Brzdąc” Charliego Chaplina, z którego bohaterem Uri podświadomie się utożsamia.

 

Mniej więcej raz w tygodniu odwiedza ich matka chłopca: Tamara zabiega o umieszczenie Uriego w specjalnym ośrodku terapeutycznym. Jej starania napotykają na zdecydowany opór zarówno syna, jak i męża, który starannie odizolował od niej siebie i chłopca. Kobieta mieszka osobno, ale nie ustaje w staraniach. Co chwila Uriego odwiedzają pracownicy opieki społecznej i psycholodzy, kwalifikujący go do różnych placówek terapeutycznych, ale Aharon za każdym razem przygotowuje chłopaka na ich wizyty, każąc mu okazywać niechęć do opuszczenia rodzinnego domu.

Kiedy Tamara uzyskuje sądowy nakaz skierowania syna do ośrodka terapeutycznego, ojciec ucieka z Urim z domu. Udają się w podróż po Izraelu w poszukiwaniu pomocy – niestety, bezskutecznie. Ani dawni przyjaciele, ani rodzina nie potrafią pomóc Uriemu – a może raczej Aharonowi, którego upór przed rozstaniem z synem ujawnia głębsze cechy charakteru, a przy okazji – nieumiejętność przystosowania się do rzeczywistości. Rozstanie z Urim oznaczałoby konieczność powrotu do świata, przed którym sam ucieka. Powrotu, przed którym broni się rękoma i nogami.

Opowieść o współuzależnieniu od siebie ojca i syna, jakkolwiek ukazana na przykładzie dziecka cierpiącego na autyzm i ojca chroniącego go przed światem zewnętrznym, zyskuje w filmie Nira Bergmana wymiar uniwersalny. Relacje Aharona i Uriego, tak sugestywnie ukazane na ekranie przez Shaia Aviviego (ojciec) i Noama Imbera (syn), układają się w opowieść o momencie kluczowym w życiu każdego rodzica – o odcinaniu pępowiny.

Optymistyczne w historii pokazanej przez Bergmana jest to, że ostateczną decyzję (jakkolwiek nie do końca świadomie) podejmuje jednostka słabsza, w tym przypadku młody autysta, ale równie budujące, że równocześnie z nim dojrzewa do tego samego rozstrzygnięcia jego opiekun. Czy jednak tym samym Aharon pogodził się ze światem zewnętrznym, pozostaje kwestią otwartą. Uznajmy jednak, że zarówno ojciec jak i syn wykonali pierwszy krok we właściwym kierunku.

KONRAD J. ZARĘBSKI Kino nr 4/2021

 „NAJLEPSZE LATA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Gabriele Muccino

Scenariusz - Gabriele Muccino

Paolo Costella

Zdjęcia - Eloi Molí

Muzyka - Nicola Piovani

Montaż - Claudio Di Mauro

Scenografia - Tonino Zera

Pierfrancesco Favino - Giulio

Micaela Ramazzotti - Gemma

Kim Rossi Stuart - Paolo

Claudio Santamaria - Riccardo

Nicoletta Romanoff - Margherita

Emma Marrone - Anna

Alma Noce - Nastoletnia Gemma

Francesco Centorame - Nastoletni Giulio

 

O FILMIE

Nakręcona z rozmachem opowieść o wieloletniej przyjaźni i miłości na tle najnowszej historii Włoch. Film wyreżyserował Gabriele Muccino, znany z takich hollywoodzkich przebojów jak „W pogoni za szczęściem”, „Siedem dusz” czy „Ojcowie i córki”. W rolach głównych wystąpiła czołówka włoskich aktorów, m.in. Micaela Ramazzotti oraz Pierfrancesco Favino. 

Od niewinnej młodości aż po blaski i cienie dorosłego życia. Od idealizmu po rozczarowania oraz frustracje. W nowym filmie ceniony włoski reżyser i scenarzysta Gabriele Muccino towarzyszy swoim bohaterom przez czterdzieści lat. Obrazuje ich losy, a tłem czyni pełną politycznychzawirowań najnowszą historię swojego kraju.      

Paola, Giulia i Riccardo poznajemy na początku lat 80., podczas gwałtownych zamieszek ulicznych, jakie rozegrały się w Rzymie. Trio zbuntowanych nastolatków wkrótce uzupełnia piękna dziewczyna imieniem Gemma, która wprowadza w ich wzajemne relacje trochę zamieszania. Dla każdego z czwórki bohaterów życie zgotowało inny scenariusz, weryfikując, nierzadko brutalnie, ich nastoletnie fantazje czy idee. Jednak nawet to nie stanie na przeszkodzie w próbie odbudowy młodzieńczej przyjaźni.

      

W Słodkim życiu włoski mistrz F. Fellini skupił się na oddaniu blasków i cieni życia towarzyskiego mieszkańców Wiecznego Miasta. Hedonistyczna odyseja w jego czarno-białym ujęciu zapisała się na stałe w historii kina. A kultowa scena kąpieli Anity Ekberg w Fontannie di Trevi utrwaliła się w świadomości wielu widzów oraz zapewniła aktorce kinową nieśmiertelność. W filmie „Najlepsze lata” właśnie ten fragment jest cytowany bezpośrednio, gdy dwójka bohaterów, spotykając się po latach, wbiega do tej samej fontanny w tęsknocie za utraconą młodością.

Większość akcji rozgrywa się w Rzymie, gdzie obserwujemy grupę przyjaciół mierzących się z upływem czasu, sukcesami i porażkami zawodowymi, relacjami miłosnymi i poszukiwaniem szczęścia. Zaczynamy na początku lat 80-tych, gdy są jeszcze w wieku nastoletnim, wciąż beztroscy, z głowami pełnymi marzeń i młodzieńczych ideałów. Lata mijają, zmieniają się nie tylko oni, ale również cały kraj przygotowujący się do wejścia w nowy wiek. W ostatnich scenach czas zatoczy koło, a w dorosłość będą wchodzić nastoletnie dzieci bohaterów. A im pozostanie spojrzenie w wybuchające na niebie sylwestrowe fajerwerki oraz wypowiedzenie magicznych słów: „Kiedyś to było”.

Czy Gabriele Muccino jest reżyserem bawiącym się w subtelności? Zdecydowanie nie – jeśli oglądaliście nakręcone przez niego w USA Siedem dusz lub W pogoni za szczęściem, to dobrze o tym wiecie. Gdy coś ma być, niezależnie czy to śmiech, wzruszenia czy współczucie, to jest na całego. Półśrodki nie są stosowane również przy tym, jak film wygląda. Dlatego bohaterowie „Najlepszych lat” przełamują czwartą ścianą, mówiąc w wielu scenach prosto do kamery w zupełnie losowych momentach. Kamera jest w ciągłym ruchu, śledząc grupę przyjaciół w różnych momentach życia. Natomiast na soundtrack składa się wiele hitów muzycznych charakterystycznych dla danej epoki, a scenografia odtwarza transformujące się Włochy.

Adam Lewandowski

 

 „MIŁOŚĆ MOJEGO BRATA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Monia Chokri

Scenariusz - Monia Chokri

Zdjęcia - Josée Deshaies

Muzyka - Olivier Alary

Montaż - Monia Chokri

Justine Gauthier

Scenografia - Éric Barbeau

Kostiumy - Patricia McNeil

Anne-Élisabeth Bossé - Sophia

Patrick Hivon - Karim

Évelyne Brochu - Eloïse

Sasson Gabai - Hichem

Micheline Bernard - Lucie

Mani Soleymanlou - Jasmin

Magalie Lépine Blondeau - Anabelle Lajoie

 

 

O FILMIE:

Wygląda na to, że akademicka kariera Sophii stanęła pod znakiem zapytania. Kobieta musi przełknąć gorycz porażki, gdyż nie udało jej się zdobyć wymarzonej pracy. Co więcej, jako bezrobotna zmuszona jest, przynajmniej na jakiś czas, zamieszkać z bratem. Karim oraz Sophia znają się na wylot i nadspodziewanie dobrze odnajdują w nowej sytuacji. Choć zupełnie różni, świetnie się ze sobą dogadują, spędzając razem całe dnie. Czas wypełnia im słodkie lenistwo, imprezy i niekończące się rozmowy na mniej lub bardziej poważne tematy. Sielanka nie trwa jednak długo, a kończy się z chwilą, gdy Karim spotyka na swojej drodze atrakcyjną kobietę. Debiutująca w pełnym metrażu Monia Chokri tworzy przekonujący i przekomiczny, słodko-gorzki portret niełatwej relacji pomiędzy siostrą a bratem - chwilami wzruszającej, kiedy indziej nieco toksycznej.

 

Ranek. Budzik wyrywa bohaterkę z głębokiego snu. Dziewczyna rozgląda się dookoła i sama siebie pyta: "Wtorek?! Praca!". Ktoś z nas nie zna tego uczucia? Premierowo pokazywana w Cannes „Miłość mojego brata” to właśnie taki sztambuch wypełniony trafnymi obserwacjami z życia.

Skromne kino, opowiedziane na poły w rytmie slow burn, na poły dynamicznie, z porywającymi muzycznymi przerywnikami, w feerii wyrazistych kolorów wokół bohaterki i na niej samej, na jej ubraniach, ścianach, a nawet zasłonie przy wannie. Jedna z ulubionych aktorek Xaviera Dolana, Monia Chokri, debiutuje jako reżyserka słodko-gorzką, tragikomiczną opowieścią o zagubieniu, samotności i relacjach, marzeniach i rozgoryczeniach, frustracji i prokrastynacji. O spóźnionym dojrzewaniu.

35-letnia Sophia właśnie napisała doktorat z filozofii politycznej o dumnie brzmiącym i zapowiadającym spore kłopoty zarobkowe tytule "Dynamika rodzinna i polityczna wśród kontynuatorów myśli Antonio Gramsciego". Liczyła na pracę na uniwersytecie w Quebecu, ale dostał ją syn profesora. Sama znalazła się za to w galerii, jako przewodniczka znudzonych emerytek. Gdyby nie brat, Karim, utknęłaby tam pewnie do końca świata i jeden dzień dłużej, wijąc się w poszukiwaniu nieznanej sobie odpowiedzi na niespodziewane pytania. Z Karimem dzieli każdą chwilę i mieszkanie. Każdy niemal moment życia. Także wtedy, gdy decyduje się na drugą aborcję i razem z nim idzie do kliniki. Mogła go nie brać - uniknęłaby stresu "rozstania". Bo w szpitalu Karim zakochuje się w lekarce.

Éloïse jest całkowitym przeciwieństwem Sophii. Blondynka kontra brunetka, delikatne ubrania w pastelowych odcieniach kontra mocne mieszanki kolorystyczne niekrępujących ruchów sukienek i spodni. Uprzejmość kontra narastająca frustracja. Poukładanie kontra chaos. "To nienormalne być miłym przez cały czas" - w jednej ze scen wykrzykuje nawet Sophia, która czuje, że jej dotychczasowe życie nieuchronnie zmierza ku końcowi. Tam chyba też wielu z nas było - gdy droga bliskiej osoby obiera inny kierunek i rytm. Miotanie się nie przyniesie jednak ukojenia, a doprowadzi do konfliktu. Burza z piorunami (ta metaforyczna) musi huknąć najgłośniejszym z piorunów, żeby potem rozłączone, bliźniacze atomy znowu mogły się odnaleźć, choć już w nieco innej konfiguracji.

Film Chokri, która również napisała scenariusz, nie jest dziełem doskonałym, ale ujmuje humorem i sympatią autorki (i aktorów) wobec bohaterów - nawet Sophii, gdy wierzga ona niczym spętany lassem dziki koń. Wtedy zresztą dziewczyna jest najbardziej krucha, a cała jej wściekłość i prowokacja okazują się tylko maską, za którą skrywa się gigantyczny lęk, frustracja i rozczarowanie. Smutek.

Nie sposób reżyserce odmówić spostrzegawczości i szczerości. Któż bowiem nie ma marzeń i planów, z których potem nic nie wychodzi, ale czy to, że (co też w pewnym momencie pojmuje Sophia) "nigdy nie będzie się bogatym", musi od razu przekreślać dobre życie i skazywać nas na samotność? Odpowiedź Chokri nie razi cukierkowym optymizmem, ale pozwala wybaczyć sobie chyba pewne słabości, ułomności, a nawet prokrastynację. Pozwala zrozumieć, że w codziennych samotnych walkach tak bardzo samotni wcale nie jesteśmy.


 

„LA GOMERA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Corneliu Porumboiu

Scenariusz - Corneliu Porumboiu

Zdjęcia - Tudor Mircea

Montaż - Roxana Szel

Kostiumy - Dana Paparuz

 

Vlad Ivanov  - Cristi

Catrinel Marlon -  Gilda

Rodica Lazar  - Magda

Antonio Buíl - Kiko

Agustí Villaronga - Paco

István Teglas - Claudiu

O FILMIE:

Nieprzewidywalna, rozpędzona, stale zmieniająca gatunkowe przebrania „La Gomera” kluczy i myli scenariuszowe tropy, niczym wyjątkowo sprytny zbieg. Kryminalna komedia w reżyserii Corneliu Porumboiu zaskakuje pomysłowością, bawi absurdalnym humorem, a przede wszystkim dowodzi, że każdy, kto traktuje siebie śmiertelnie poważnie, jest po prostu śmieszny.

Mistrz rumuńskiej Nowej Fali zabiera nas więc na wakacje od powagi, i to nie byle gdzie, bo na Gomerę, jedną z Wysp Kanaryjskich. To tu przypływa skorumpowany, ponury gliniarz z Bukaresztu (Vlad Ivanov), by nauczyć się sekretnego lokalnego języka gwizdów, el silbo. Dzięki niemu Cristi może dogadywać się z mafią i planować porwanie, gwiżdżąc na policyjne podsłuchy. Nauczycielami Rumuna zostają tutejszy gangster i tajemnicza, ciemnowłosa femme fatale (Catrinel Marlon), której nie mogło zabraknąć w opowieści mistrzowsko doprawiającej mieszankę kryminału, komedii, heist movie i westernu garścią błyskotliwych nawiązań do filmów noir. Zresztą to właśnie kobiety pociągają za sznurki tej nietypowej opowieści o policjantach i złodziejach.

„La Gomera” sprytnie buduje komedię o cynicznym policjancie uwikłanym w podwójną (czy tylko?) grę, używając do tego licznych nawiązań. A przy tym kojarzący się z serią „Ocean’s”, brawurowo żonglujący cytatami z arcydzieł Hitchcocka, Hawksa i Forda; odsyłający do „Gildy” z Ritą Hayworth, ale i słynnych obrazów Edwarda Hoppera; film Porumboiu jest pochwałą własnego języka. Takiego, którym można opowiadać o świecie bez uciekania się do klisz, i w którym humor obnaża dętą powagę wszelkich struktur i instytucji – czy będzie to przywiązana do rytuałów mafia, uzależniona od biurokracji policja, czy ślepo powielające gatunkowe przykazania Hollywood.

To, co Corneliu Porumboiu robi w „La Gomerze”, śmiało można by było nazwać dekonstrukcją kina gatunkowego. Kłóciłoby się to jednak z autentyczną bezpretensjonalnością tego filmu i czystą frajdą, jaką widz odczuwa podczas seansu obfitującego w liczne zwroty akcji i podawany z kamienną twarzą humor.

Porumboiu kontynuuje to, co rozpoczął w „Skarbie”, czyli filmie o bardzo nietypowych poszukiwaczach tytułowych precjozów, balansującym na granicy parodii. Tym razem wszystko z pozoru jest jak najbardziej typowe, do tego jednak stopnia, że natychmiast zamienia się w karykaturę. Policjanci, gangsterzy, strzelaniny, intrygi są wyjęte wprost z klasycznego kina policyjnego, choć zachowanie bohaterów trudno już uznać za klasyczne. Przez pół filmu komunikują się oni bowiem ze sobą za pomocą… gwizdania, czyli szczególnego języka, używanego na Wyspach Kanaryjskich a popularnego w środowiskach przestępczych.

Właśnie wokół gwizdania zorganizowana jest fabuła, bo akcja się zawiązuje, gdy na tytułową wyspę przyjeżdża pewien mężczyzna o imieniu Cristi, by poznać tajniki nietypowego środka komunikacji. Bohater okazuje się policjantem powiązanym ze światem przestępczym. Lekcje są niezbędne do odbicia ważnego gangstera z rąk wymiaru sprawiedliwości. Gdy Cristi nawiązuje kontakt z ekipą lokalnych mafiosów, następuje pierwszy zwrot akcji. Kolejnych będzie co niemiara!

To właśnie ich częstotliwość i nieprzewidywalność są głównym źródłem przyjemności odczuwanej podczas seansu. Towarzyszy mu także rozbawienie, ale jest to reakcja jak najbardziej przez twórców zaplanowana, choć potencjał komediowy „La Gomery” Porumboiu maskuje na ekranie typem bohaterów, scenografią i tematyką. Przed braniem świata przedstawionego całkowicie na poważnie powstrzymuje również mnogość nawiązań do klasycznych filmów i kina jako takiego.

Jedno z odniesień łączy film Porumboiu z „Poszukiwaczami” Johna Forda, ale „La Gomerze” daleko do tradycyjnego westernu. Brakuje bowiem u Porumboiu czytelnego podziału na prawych i złoczyńców. Problemy z przynależnością bohaterów do jednej ze stron konfliktu twórca chętnie wykorzystuje, kreując kolejne zaskoczenia. Poza tym nie wiadomo, gdzie właściwie szukać sprawiedliwych – nie ma ich ani wśród gangsterów, ani tym bardziej wśród stróżów prawa. Wszystko więc topi się w moralnej szarzyźnie, na czele z głównym bohaterem, który na dobrą sprawę nie przynależy do żadnego ze światów. Najbardziej zależy mu na zachowaniu niezależności – na ile jest to możliwe. I pewnie właśnie z tego powodu tak bardzo mu kibicujemy, choć jego ręce są utaplane w brudnej forsie po łokcie. Mimo to jego postawa i tak wydaje się najszlachetniejsza w rzeczywistości przesiąkniętej korupcją, brakiem skrupułów i wszechobecną prywatą.

Porumboiu nie ukrywa, że intryga pełni przede wszystkim funkcję rozrywkową. Nie da się jednak przejść obojętnie obok licznych erudycyjnych mrugnięć okiem, samoświadomej autoironii, intertekstualnych gier i humorystycznego podejścia do zasad gatunkowych. Ambicje Rumuna wykraczały daleko poza kino czysto eskapistyczne. Celem reżysera było nie tylko podważenie utartych konwencji i zabawa w meta-kino, ale również bardzo ostra krytyka społeczna. Nie bez powodu przecież świat, w którym żyją bohaterowie filmu, został odmalowany w tak wyjątkowo ciemnych barwach. „La Gomera” dostarcza więc rozrywki, wchodzi w dialog z historią kina i komentuje realia współczesnej Rumunii. A na takie kino trudno gwizdać.  

JOANNA KRYGIER Kino nr 11-12/2020,

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” CZERWIEC  2021 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

NA RAUSZU

14.06.2021

19.00

117 MIN

2

„LUDZKI GŁOS”

21.06.2021

19.00

75 MIN

3

„MINARI”

28.06.2021

19.00

117 MIN

 

„NA RAUSZU”

Oscar  2021 Najlepszy film międzynarodowy Thomas Vinterberg

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Thomas Vinterberg

Scenariusz - Tobias Lindholm

Thomas Vinterberg

Zdjęcia - Sturla Brandth Grøvlen

Montaż - Janus Billeskov Jansen

                  Anne Østerud

Scenografia - Sabine Hviid

Kostiumy - Manon Rasmussen

Mads Mikkelsen - Martin

Thomas Bo Larsen - Tommy

Magnus Millang - Nikolaj

Lars Ranthe - Peter

Maria Bonnevie - Anika

Helene Reingaard Neumann - Amalie

Susse Wold - Rektor

 

 

O FILMIE:

Thomas Vinterberg nazywa swój najnowszy film – przebój festiwali w Cannes, Toronto i San Sebastián – pochwałą życia, a nie picia. Tylko czy umiemy jeszcze przeżywać stany upojenia bez procentów? W postać głównego bohatera, Martina, wcielił się z godną podziwu wrażliwością, charyzmą i empatią Mads Mikkelsen – i jest to bez wątpienia jeden z najlepszych występów w jego karierze. Martin to nauczyciel historii, mąż i ojciec dwojga dzieci, a przede wszystkim mężczyzna na skraju załamania nerwowego. Jedynym lekarstwem na kryzys wieku średniego, wypalenie zawodowe i problemy w związku staje się dla niego alkohol. Bierze bowiem udział w kumpelskim eksperymencie – czterej nauczyciele sprawdzają na sobie teorię, że człowiek jakoby urodził się z niedostatkiem alkoholu w organizmie, który stale trzeba uzupełniać. I tym sposobem klasyczny psychologiczny dramat płynnie przechodzi w komedię, która zatacza się nieuchronnie w stronę tragicznego kaca. W tym koktajlu smutku, śmiechu i nostalgii za utraconą joie de vivre najmniej chodzi jednak o pijaństwo, a najbardziej o bliskość, której mężczyźni nie umieją wziąć ani dać, więc jej unikają – jakby była bezalkoholowym Kamikadze.

 

Wystarczyłoby stale utrzymywać pół promila alkoholu we krwi, a bylibyśmy bardziej kreatywni, elokwentni i przekonujący, zaś nasze działania odnosiłyby lepszy skutek. Tak przynajmniej twierdzi norweski psychiatra Finn Skårderud, na którego teorie powołują się bohaterowie nowego filmu Thomasa Vinterberga, czterej nauczyciele z duńskiej szkoły: Martin (Mads Mikkelsen), Tommy (Thomas Bo Larsen), Nikolaj (Magnus Millan) i Peter (Lars Ranthe).

Każdy z nich jest zmęczony pracą, zawodowo wypalony, borykają się z rodzinnymi problemami lub samotnością. Postanawiają więc empirycznie sprawdzić, czy teoria kontrowersyjnego psychiatry jest prawdziwa – ostatecznie niewiele mają do stracenia. „Nie jesteśmy alkoholikami, bo sami decydujemy, kiedy chcemy pić”, mówi Nikolaj. Hemingway pisał pijąc niemal bez przerwy, a Churchill na rauszu wygrał wojnę, więc oni tym bardziej poradzą sobie z wyzwaniami stawianymi przez życie prywatne i zawodowe.

Początkowe rezultaty ich eksperymentu są zresztą obiecujące. Martin zmienia lekcje historii w pole intelektualnej dyskusji, do której wciąga uczniów. Tommy z werwą trenuje piłkarską drużynę, w której nawet najsłabsi zawodnicy robią zaskakujące postępy. Przyjaciele odzyskują życie towarzyskie i rodzinne, jakby rzeczywiście owe pół promila utrzymywane stale we krwi było zdolne czynić cuda. Dla takich zmian warto naginać reguły, popijając ukradkiem w szkolnej toalecie lub kantorku dozorcy. Tyle że nie wiadomo kiedy sprawy zaczynają się wymykać spod kontroli, a towarzysze po kielichu coraz bardziej testują limity swojej wytrzymałości.

„Na rauszu” wpisuje się w bardzo długi szereg filmów o alkoholizmie, często arcydzielnych – od „Straconego weekendu” Billly’ego Wildera i „Dni wina i róż” Blake’a Edwardsa, poprzez „Pętlę” Wojciecha Hasa, „Pod wulkanem” Johna Hustona, po obrazy, które opisywały uzależnienie, korzystając z gatunkowej konwencji, jak niedawno „Wykolejona” Judda Apatowa. Thomas Vinterberg ucieka jednak od schematów tego rodzaju kina.

 

Nie interesuje go tragiczny los upadłego pijaka (co nie znaczy, że unika pokazywania konsekwencji choroby alkoholowej) ani tym bardziej żywot genialnego artysty zatracającego się w piciu. Nie ocenia swoich bohaterów, ani nie daje widzom wykładu na temat tego, jak alkohol niszczy wszystko i wszystkich dookoła. W znacznej mierze „Na rauszu” jest prowokacją: zanim alkoholowy ciąg zacznie rujnować życie Martina i jego przyjaciół, picie wydaje się wręcz atrakcyjne.

Vinterberg zaczyna co prawda swój film od chaotycznego zapisu młodzieżowej zabawy, polegającej na bieganiu wokół jeziora ze skrzynką piwa i chlaniu na akord (zbiorowe wymioty nagradzane są dodatkowymi punktami), ale gdy do alkoholu siadają „dorośli”, picie nabiera pozornej klasy i posmaku luksusu. Kelner zachwala kolejne wina, opisuje zalety doskonale zmrożonej wódki („wywołałaby uśmiech na ustach cara”) podawanej do kawioru, a fantastycznie pracująca kamera Sturli Brandtha Grøvlena wyłapuje świetlne refleksy trunków przelewających się w kryształowych kieliszkach. Francja – a raczej Dania – elegancja.

Tym bardziej, że Vinterberg przez większość czasu dość oszczędnie serwuje sceny fizjologiczne. Są nieprzyjemne incydenty, rozbite nosy i łuki brwiowe, lecz przez pierwszą część filmu alkoholowy eksperyment czwórki głównych bohaterów ma w sobie coś ze sztubackiej zabawy, dobrze uchwyconej przez polskie tłumaczenie tytułu (oryginalny, „Druk”, oznacza raczej picie do upadłego). Trudno powstrzymać śmiech, gdy na ekranie pojawia się znienacka montaż archiwalnych ujęć polityków – Breżniewa, Jelcyna, Sarkozy’ego, Junckera – występujących publicznie w stanie upojenia. A Vinterberg mimochodem przypomina, że picie, nawet do oporu, jest społecznie akceptowane.

Kryzys przychodzi nagle i niespodziewanie – wydaje się nieodwracalny, rozpadają się małżeństwa, ktoś straci pracę, dojdzie do tragedii, która jednak oczekiwanego otrzeźwienia nie przyniesie. Do chocholego, pijackiego tańca Martina przyłączy się za chwilę kolejne pokolenie.

JAKUB DEMIAŃCZUK Kino nr 5/2021

 „LUDZKI GŁOS”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Pedro Almodóvar

Scenariusz - Pedro Almodóvar

Zdjęcia - José Luis Alcaine

Muzyka - Alberto Iglesias

Montaż - Teresa Font

Scenografia - Antxón Gómez

Tilda Swinton - Kobieta

Agustín Almodóvar

 

 

O FILMIE

Sensacja festiwalu w Wenecji, hołd złożony największej europejskiej aktorce przez ikonę europejskiego kina. "Ludzki głos" to pierwszy wspólny film Pedra Almodóvara i Tildy Swinton, a zarazem pierwszy zrealizowany po angielsku tytuł w dorobku hiszpańskiego reżysera. Ten na wskroś almodovarowski, kipiący kolorami i buzujący od emocji melodramat z powodzeniem łączy dwa temperamenty, wrażliwości i kinowe żywioły. Niepodrabialny styl twórcy "Porozmawiaj z nią" wydaje się być skrojony na miarę gwiazdy Jarmuscha czy Guadagnino, jak obłędna czerwona suknia Balenciagi, w której blada Tilda Swinton przemierza plan filmu Almodóvara. Jej bohaterka – zakochana, poniżona, zdesperowana – prowadzi swoją ostatnią telefoniczną rozmowę z mężczyzną, który od niej odszedł. W mieszkaniu w towarzystwie spakowanych walizek kochanka i jego osieroconego psa, miotając się od wściekłości do smutku, trawi miłosną katastrofę. Sięga po pigułki, chwyta za siekierę, rozlewa benzynę: chciałaby zabić siebie, chciałaby zniszczyć jego, chce zagrać rolę życia w dramacie zwanym rozstaniem. Zmienia kostiumy i maski, przymierza konwencje, błaga, krzyczy i szepcze: sprawdza, czy ta historia powinna skończyć się tragedią czy może jednak... happy endem?

 W końcu, stało się. Pedro Almodovar przekonał się do stworzenia swojego pierwszego anglojęzycznego filmu. „Ludzki głos” zachwyci wszystkich jego fanów, bo to powrót do znakomitej formy mistrza.

Na wstępie warto nadmienić, że „Ludzki głos” to taki trochę „oszukany” filmowy anglojęzyczny debiut Almodovara, jest to bowiem film krótkometrażowy. Trwa raptem ok. 30 minut. Reżyser od wielu lat był namawiany przez liczne studia i producentów na stworzenie filmu w języku Shakespeare’a i dotąd za każdym razem odmawiał.

Fakt, że w końcu to zrobił, ale na własnych warunkach i w formie niepełnego metrażu, można uznać, ze pewnego rodzaju zagranie na nosie oczekiwaniom. Nie żeby niedługi czas trwania filmu „Ludzki głos” oznaczał, że Almodovar poszedł na skróty, czy jego najnowsze dzieło było przez to niepełne. Wręcz przeciwnie.

Film skupia się na kobiecie (granej koncertowo przez Tildę Swinton) prowadzącej swą ostatnią rozmowę telefoniczną z partnerem, który ją zostawił. Rozstanie kompletnie ją roztrzaskało emocjonalnie. Żal i smutek mieszają się w niej ze wściekłością, gniewem, rozczarowaniem i desperacją. Mikstura emocji jest niemal taka sama jak liczba pigułek, które kobieta popija winem w celu totalnego odurzenia i odseparowania się od życia. Paleta jej odczuć jest imponująca niemalże tak samo, jak liczba kolorów, której obserwujemy na ekranie. Przez niemal 30 minut Almodovar serwuje nam wyczerpującą panoramę ludzkich uczuć skondensowanych w jednym punkcie w czasie i przestrzeni.

Pod tym względem jest to dzieło imponujące i czysto mistrzowskie. Liczba emocji, które reżyser poddaje wiwisekcji w tak krótkim czasie i z tak znakomitym rezultatem pokazuje nie tylko jego ponadprzeciętne umiejętności do opowiadania historii i prowadzenia aktorów, ale też udowadnia, jak wielką siłę mają filmy z krótkim metrażem.

Nie trzeba wcale 120 minut, by opowiedzieć angażującą historię o uczuciach i ich różnych odcieniach. Almodovar przypomina, że zasłanianie się ograniczonym czasem nie jest żadną wymówką – nie ilość, a jakość się liczy. Jakość umiejętności opowiadania oraz scenariusza, w tym przypadku luźno opartego na sztuce Jeana Cocteau pod tym samym tytułem.

„Ludzki głos” to przy tym film na wskroś almodovarowski. Znajdziemy w nim wszystkie motywy fabularne i wizualne, z których hiszpański reżyser jest najbardziej znany. To trochę tak, jakby Almodovar zafundował wszystkim swoje własne the best of w pigułce. „Ludzki głos” wygląda wspaniale. Tak dopieszczonego i zrobionego z wizją filmu krótkometrażowego dawno już nie widziałem. Kadry są po prostu przepiękne. Mieniące się żywymi, niemalże pulsującymi kolorami. Aranżacje wnętrz oraz scenografia (traktowana tyleż na serio, co chwilami umownie/symbolicznie) same w sobie są unikalną miksturą snu i… katalogu z meblami. Mógłbym się w to wpatrywać godzinami.

Podobnie jak na kreację Tildy Swinton. Nie od dziś wiadomo, że to wybitna aktorka, natomiast jej rola w „Ludzkim głosie” to absolutny majstersztyk. I to pod każdym względem. Nietypowa, acz fascynująca, uroda aktorki czyni z niej idealny przewodnik tych wszystkich emocji, które kotłują się w jej bohaterce. Dosłownie w przeciągu kilku minut budzi ona nasz niepokój, strach, po czym zaczynamy jej współczuć, mieć jej dość, potem znowu empatyzować z nią, a bliżej końca trzymać za nią kciuki. To jej aktorskie tour de force.

„Ludzki głos” można więc potraktować trochę jak podsumowanie dotychczasowej kariery Pedro Almodovara i prezent dla jego fanów. Jest to też fascynująca przeprawa przez kalejdoskop emocji, tyleż samo melodramatyczna co huśtająca się na granicy delikatnej satyry. Swoista kropka nad „i” kończącego się właśnie rozdziału twórczości hiszpańskiego mistrza. Czekam teraz na otwarcie kolejnego rozdziału. Nie obraziłbym się, gdyby Almodovar od teraz zaczął kręcić tylko takie krótkie metraże. Tym bardziej, że pod względem reżyserii i treści jego nowe dzieło przegania niemałą liczbę pełnych metraży.

Przemysław Dobrzyński

 

 „MINARI”

Oscar 2021- Najlepsza aktorka drugoplanowa Yuh-Jung Youn

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Lee Isaac Chung

Scenariusz - Lee Isaac Chung

Zdjęcia - Lachlan Milne

Muzyka - Emile Mosseri

Montaż - Harry Yoon

Scenografia - Yong Ok Lee

 

Steven Yeun - Jacob

Ye-ri Han - Monica

Alan S. Kim - David

Noel Cho - Anne

Yuh-Jung Youn - Soonja

Will Patton - Paul

Scott Haze - Billy

Eric Starkey - Randy Boomer

Esther Moon - Pani Oh

O FILMIE:

W pogoni za amerykańskim snem Jakob Yi (Steven Yeun) przeprowadza swoją rodzinę z Kalifornii do sielskiego Arkansas. Jego marzeniem jest stworzyć własną farmę, której plony mogłyby zaopatrywać okolicznych koreańskich sklepikarzy. Pozostali członkowie rodziny nie są zadowoleni z przenosin, zwłaszcza, gdy okazuje się, że ich nowy dom ma… kółka i jest tak wątły, że może sobie nie poradzić z nawiedzającymi okolicę tornadami.
Jakby tego było mało, do rodziny dołącza nieco szelmowska babcia z Korei. Choć nie pachnie tak jak powinna, a jej metody wychowawcze są dość dziwaczne, na przekór wszystkiemu, nawiązuje nić porozumienia z 6-letnim niesfornym Davidem, a pozostałych członków rodziny uczy, jak tworzyć nową więź z Ameryką, pielęgnując równocześnie własną tradycję.
Zaskakująca i zawadiacka, a jednocześnie pełna czułości, uniwersalna opowieść o delikatnej sztuce zapuszczania nowych korzeni, która wymaga czasu, cierpliwości i pokory, trafnie nawiązująca do wytrzymałego koreańskiego zioła minari, które wyrośnie wszędzie, gdzie się je posadzi.

Koreańskie zioło minari wyrośnie wszędzie, gdzie się je zasadzi. Trudno o lepszą metaforę losu imigranta. Ale czy samo kino nie jest też „minari”? Nie musi być nawet specjalnie pielęgnowane, by przyjąć się pod każdą szerokością geograficzną.

Film Lee Isaaca Chunga jest akurat dopracowany w każdym detalu, zaś korzenie dzieła sięgają daleko poza kino – do dzieciństwa reżysera, ale także do klasyki literatury migracyjnej, jak „Moja Antonia” Willi Cather czy „Step” Antoniego Czechowa. Te szlachetne inspiracje ładnie rezonują ze staroświeckim charakterem opowieści: rodzina Yi najpierw przenosi się z Korei do Ameryki epoki Reagana, by następnie, co stanowi początek filmu, opuścić słoneczną Kalifornię na rzecz prowincjonalnego Arkansas nawiedzanego przez tornada. Głowa rodziny ma bowiem wizję farmy zaopatrującej w świeże produkty okolicznych koreańskich sklepikarzy.

Zrazu może się wydawać, że ugrzęźniemy w lukrowanym banale, niczym bohater w błocie kapryśnego Południa. Bo kogo my tu mamy? Ojca goniącego swój amerykański sen po części dla najbliższych, a po części ich kosztem. Rozczarowaną żonę kwestionującą priorytety męża. Rezolutną nastolatkę emanującą dojrzałością ponad wiek. Niesfornego sześciolatka ze szmerami w sercu. A wreszcie rozkoszną babcię, sprowadzoną do opieki nad wnukami, ale bardziej od nich beztroską.

A jednak niewyszukane fabularnie „Minari” wymyka się schematom i tanim sentymentom. To zasługa doskonałego wyczucia amerykańskiego twórcy koreańskiego pochodzenia. Chung potrafi przekuć osobiste doświadczenie w uniwersalną opowieść o sile miłości i prozie życia. Nader umiejętnie wyważa proporcje komizmu i powagi. Motyw choroby chowa w tle, a na czoło wysuwa tematy rodziny, tożsamości i zapuszczania korzeni.

W bardziej hollywoodzkim wydaniu historia azjatyckiej rodziny przeprowadzającej się na Południe byłaby pełna karykaturalnych rasistów. U Chunga nie ma wściekłych wieśniaków, jest naturalna ciekawość obcych i mikroagresje wynikające z niewiedzy czy ignorancji, a nie z nienawiści. Jak wtedy, gdy mały Yi zostaje zupełnie niewinnie zapytany przez białego rówieśnika, dlaczego ma taką płaską twarz. Albo gdy mamę chłopca parafianki po mszy określają protekcjonalnie mianem „uroczej”.

Niespodzianek jest więcej. W typowym amerykańskim filmie bohaterowie mówiliby po angielsku. W „Minari” porozumiewają się między sobą w ojczystym języku, zaś w interakcji ze światem zewnętrznym – łamaną angielszczyzną. Już sukces „Parasite” dowiódł przecież, że wbrew pozorom Amerykanie potrafią czytać napisy.

Chung w wielu miejscach obywa się bez słów, jak na wytrawnego obserwatora przystało. Prostolinijną narrację wydatnie wspomaga oniryczna muzyka Emile’a Mosseriego („The Last Black Man in San Francisco”) i ciepłe zdjęcia Lachlana Milne’a („Dzikie łowy”), odzwierciedlające bez mała obsesyjne zauroczenie bohatera sielskim kawałkiem ziemi, urastającym dla niego do rangi raju.

Kiedy jednak trzeba, twórca dowodzi, że ma świetne ucho do naturalnych dialogów. Znakomicie prowadzi też aktorów. Niby w centrum zdarzeń jest tu dążenie patriarchy do ujarzmienia natury, ale każda postać dostaje dość miejsca na – nomen omen – zakorzenienie się w fabule. Steven Yeun doskonale gra faceta cierpiącego wskutek własnych ambicji, pozornie pewnego siebie, ale podszytego strachem – przed niepowodzeniem, przed upokorzeniem w oczach żony i dzieci.

Rewelacyjnie wypada Yuh-jung Youn w roli ekscentrycznej nestorki, odbiegającej od wizerunku troskliwej babci. Sercem filmu jest jednak Yeri Han, fenomenalnie oddająca odczucia kruchej kobiety, która z powodu egoizmu partnera musi trzymać w ryzach całą rodzinę, mierząc się z coraz to nowymi wyzwaniami. Słabsza aktorka mogłaby sprowadzić tę rolę do jednowymiarowego portretu nieszczęśliwej i konfliktowej żony, będącej jedynie kolejną przeszkodą na drodze bohatera do upragnionego celu. Ale Han udaje się przenieść wektor empatii na swoją postać i ukazać trudy sytuacji, w jakiej znalazła się wbrew własnej woli.

Urodzajne plony z tego niepozornego ziarna.

PIOTR DOBRY Kino nr 4/2021

Seanse, które nie odbyły się w terminie marcowym wyświetlimy według poniższego repertuaru od 24 maja.

Karnety z marca zachowują ważność.

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” MARZEC/MAJ  2021 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

WŁOSKIE WAKACJE

08.03.2021

20.00

94 MIN

2

„OBRAZ POŻĄDANIA”

24.05.2021

19.00

99 MIN

3

„DALEKO OD REYKJAVIKU”

31.05.2021

19.00

117 MIN

4

„TYLKO ZWIERZĘTA NIE BŁĄDZĄ”

07.06.2021

19.00

92 MIN

 

„WŁOSKIE WAKACJE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - James D'Arcy

Scenariusz - James D'Arcy

Zdjęcia - Mike Eley

Muzyka - Alex Belcher

Montaż - Mark Day, Anthony Boys

Scenografia - Stevie Herbert

Liam Neeson - Robert

Micheál Richardson - Jack

Valeria Bilello - Natalia

Lindsay Duncan - Kate

Yolanda Kettle - Ruth

Helena Antonio - Raffaella

 

O FILMIE

Malownicza wioska w Toskanii, lokalne wino, najlepsze risotto i włoskie słońce, które zmienia wszystko. Czy można wyobrazić sobie lepsze miejsce? Robert i jego syn Jack od lat utrzymują kontakt raczej sporadycznie, a jedną z niewielu łączących ich rzeczy jest rodzinna willa w Toskanii. Kiedy Jack wpada w finansowe tarapaty, postanawia odezwać się do ojca i namówić go do sprzedaży domu. Obaj chcą jak najszybciej załatwić sprawę, podpisać odpowiednie papiery i wrócić do swojego londyńskiego życia. Wszystko jednak komplikuje się, gdy na miejscu zamiast pięknego domu, który zapamiętali, zastają kompletną ruinę. Robert i Jack będą musieli spędzić razem więcej czasu niż zakładali i przeprowadzić gruntowny remont, aby sprzedać posiadłość. Wspólne prace idą naprawdę źle, ale zagubionym mężczyznom z pomocą przychodzą mieszkańcy pobliskiego miasteczka, w tym Natalia, właścicielka lokalnej restauracji. Z każdym kolejnym dniem Robert i Jack przekonują się, że tu czas płynie inaczej, to co wydawało się ważne, może poczekać, a Toskania to miejsce, w którym być może warto spróbować wszystkiego od nowa.

„Włoskie wakacje” to reżyserki debiut Jamesa D’Arcy i najlepsze kino letnie, na jakie możecie w tym roku trafić. Niby prosta, ale za to umiejętnie opowiedziana historia, która poniekąd opowiada klasyczną opowieść, ale z jakim czyni to urokiem!

Ten film na pierwszy rzut oka sięga po oczywistą konwencję komedii romantycznej, kiedy zagubieni w życiu ludzie, będący na zawodowym i życiowym rozdrożu, spotykają się zupełnym przypadkiem… Jednak takie postrzeganie „Włoskich wakacji” byłoby spłyceniem opowiadanej w filmie historii. W tle jest przecież bowiem bolesna historia rodzinna, nieumiejętność radzenia sobie ze stratą, z żałobą, z przechorowywaniem tragedii. Mówi o braku umiejętności dialogu wewnątrz rodziny, co powoduje do bolesnych rozłamów. Owszem, film traktuje wspomniane elementy stosunkowo lekko, to nie jest dramat obyczajowy pełną gębą. Nie stanowi formy terapii, nie roztrząsa problemu w pełni, raczej nieśmiało go akcentuje, zwraca uwagę na fakt, iż takie historie się zdarzają. To tragikomedia i ten drugi człon ma kolosalne znaczenie dla opisania konstrukcji „Włoskich wakacji”. Są momenty wzruszające, są sprawnie nakręcone i świetnie zagrane sceny pojednania ojca z synem. Swoistej spowiedzi, pewnego rodzaju katharsis, które w kilku zdaniach pozwala obnażyć brak zrozumienia, uzupełnić luki w rodzinnej historii, umożliwić pierwszy krok do pojednania. Jednak głównym przekazem, jaki niesie film jest to, że da się żyć dalej, pomimo bolesnych doświadczeń. Nie od nowa – jak słusznie zauważają bohaterowie, ale dalej, pomimo bagażu. A może dzięki niemu? Traumatyczne zdarzenia z przeszłości, problemy, jakie piętrzą się wokół nas i burzą znany, bezpieczny świat wokół mogą być ciężarem, ale umiejętnie przepracowane stają się czymś znacznie cenniejszym – doświadczeniem. I pozwalają iść dalej, szukać swojej ścieżki. Nie tyle zapomnieć, co nauczyć się żyć z bagażem. Kuszą odwagą do zmian.

Ten film można uznać za płytki, prosty, sztampowy wręcz, lecz będzie to próba skrzywdzenia lekkiego, sprawnie wykreowanego kina, które nie pretenduje do epickiego, przełamującego schematy dzieła, ale serwuje nam prostą, przyjemną opowieść z pozytywnym przesłaniem.

Warto spojrzeć na „Włoskie wakacje” z dystansu. Co zobaczymy? Pochwałę prostoty życia, reprezentowaną symbolicznie choćby przez rodzinę Natalii, która potrafi cieszyć się dniem codziennym, czerpać radość z każdej chwili. Robert z Jackiem powoli uczą się tej swobody, tego uwolnienia się od schematu, w jakim tkwią (my także), pozornie nie widząc szansy na wyrwanie się. To film ukazujący – w formie lekkiej, przyjaznej opowieści – to, że zawsze jest szansa na lepsze życie, o ile odważymy się spróbować po nie sięgnąć. Co ważne, on nie zakłada, że wszystko się uda, że finał, dalszy ciąg będzie beztroski i swobodny, a jedynie pokazuje, że jest na to szansa. Reszta zależy od Roberta, Jacka, Natalii… I od nas samych, jeśli umiejętnie na to spojrzymy.

„Włoskie wakacje” to z pewnością nie jest kino odkrywcze, nowatorskie, zaskakujące. Nie obala mitów, nie roztrząsa egzystencjalnych problemów, nie mierzy się ze społecznymi traumami. Opowiada słodko – gorzką historię z happy endem jako punktem wyjściowym, który dalszy ciąg pozostawia w rękach swoich bohaterów. Lekki, przyjemny, raczący nas dobrą grą aktorską i zapierającymi dech plenerami Toskanii.

 

 „OBRAZ POŻĄDANIA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Giuseppe Capotondi

Scenariusz - Scott B. Smith

Zdjęcia - David Ungaro

Muzyka - Craig Armstrong

Montaż - Guido Notari

Dźwięk - Daniela Bassani

Elizabeth Debicki - Berenice Hollis

Claes Bang - James Figueras

Mick Jagger - Joseph Cassidy

Donald Sutherland - Jerome Debney

Rosalind Halstead - Evelina Macri

Alessandro Fabrizi - Rodolfo

 

O FILMIE

Adaptacja docenionej przez krytykę powieści Charlesa Willeforda "Herezja oranżu palonego" skupia się na losach ekscentrycznego milionera Cassidy’ego (Mick Jagger), który niespodziewanie zaprasza do swojej posiadłości nad jeziorem Como krytyka sztuki Jamesa Figuerasa (Claes Bang). Ma wobec niego pewien plan. James pojawia się z piękną i tajemniczą Berenice (Elizabeth Debicki). Oboje przeżywają właśnie namiętny romans i wspólny wyjazd jest dla nich świetną okazją do bliższego poznania się.
Podczas obiadu Cassidy składa Jamesowi propozycję nie do odrzucenia. Chce, by ukradł dla niego wyjątkowy obraz, którego obsesyjnie pragnie, obiecując mu w zamian sławę i karierę. James przyjmuje zlecenie, nie wiedząc, że wpada w niebezpieczną pułapkę chciwości, ambicji i kłamstw, pociągając za sobą niczego nieświadomą Berenice. Oboje odkryją prawdę, której nigdy nie chcieliby znać.

Sztuka rządzi się swoimi prawami. Ludzie zajmujący się nią hobbistycznie i zawodowo mają przyzwolenie na bycie ekscentrykami. Nikt nie burzy się na widok braku manier czy używek, bowiem są to sprawy przyziemne, którymi ludzie sztuki nie zaprzątają sobie głowy. Właśnie takie persony portretuje Obraz pożądania.

Filmowa adaptacja powieści Herezja oranżu palonego Charlesa Willeforda wyreżyserowana przez Giuseppe Capotondiego, dotychczas pracującego głównie przy serialach (Suburra, Stacja Berlin, Endeavour), skupia się na losach dosyć popularnego krytyka sztuki – Jamesa Figuerasa. W trakcie wplątywania się w romans z tajemniczą panną Hollis, dostaje on niecodzienne zaproszenie do posiadłości cenionego kolekcjonera sztuki Josepha Cassidy’ego. Podczas prywatnej rozmowy młody krytyk dostaje od niego propozycję – z kategorii tych nie do odrzucenia.

Historia zaczyna się od niewzbudzających podejrzeń obyczajowych wątków, aby z czasem nabrać tempa i obrastać coraz to kolejnymi warstwami tajemnicy. Powoli obłapiają nas macki ciekawości, dajemy wciągnąć się w bardzo poprawnie i logicznie zbudowaną opowieść, na którą spogląda się z nieskrywaną przyjemnością. Napięcie budowane jest stopniowo, jednak w pewnym momencie rozwój akcji zaczyna tak bardzo przyspieszać, że aż potyka się o własne nogi. Przytłacza, sprawia, że na żołądku robi się ciężko, nie jesteśmy pewni czy chcemy oglądać dalej. Ale oglądamy.  Z niedowierzaniem. Zaskoczeni. Ale nie pozytywnie.

Aspektem, na który niewątpliwie trzeba zwrócić uwagę jest gra aktorska. Nie mam żadnych zastrzeżeń, do odtwórców głównych ról – a wręcz przeciwnie, nie wiem kim najbardziej byłam zachwycona. Kolekcjoner Cassidy grany przez Micka Jaggera to gentleman z szelmowskim urokiem. Z drugiej jednak strony obecne były jego nieczyste intencje – cały czas widoczne gdzieś w tle, od czasu do czasu przebijające się na pierwszy plan. Po prostu miał w sobie coś mrocznego, czego zdecydowanie wolelibyśmy nie poznawać. Kolejny tajemniczy mężczyzna, którego widzimy na ekranie to James Figueras (Claes Bang) – krytyk sztuki bardzo łasy na sławę i sukcesy zawodowe. Jest to kreacja łudząco podobna do granego przez duńczka Christiana z The Square w reżyserii Rubena Östlunda. Posunięcie bardzo ciekawe, biorąc pod uwagę, że to właśnie dzięki tej roli Claes Bang stał się szerzej rozpoznawalny w kinie. Już otwierająca scena zdradza, że Figueras dużą wagę przywiązuje do kreowania swojego wizerunku, nie ma problemu posunąć się do oszustwa, jeśli miałoby okazać się intratne. Lubi otaczać się kobietami, nie przywiązując się do żadnej z nich. Wszystkie te cechy składają, się na dokładny opis Christiana, jednak aktor wyszedł z tego wtłaczania w szablon obronną ręką, ponieważ w każdej z wymienionych ról udało mu się zagrać odrębną, kompletną postać. Na szczęście uniknął stworzenia złudzenia, że Figueras to brat bliźniak Christiana. Ten pierwszy wykazuje pewne sprzeczności: wolny duch związany ze sztuką i zafascynowany historią malarstwa czy zawzięty karierowicz niczym wyjęty z korporacji? 

Przeciwwagą dla wspomnianej dwójki jest artysta Jerome Debney (Donald Sutherland), który zniknął ze sceny malarskiej wiele lat temu. Sutherland w tej roli pogodzonego z życiem starca sprawdza się znakomicie. Emanuje spokojem, pełni rolę starszego doradcy, mentora, przewodnika. Kreacją jego bratniej duszy jest postać Berenice Hollis, która znikąd pojawiła się w życiu Figuerasa. Grana przez Elizabeth Debicki o porcelanowej, baśniowej wręcz urodzie, jest wróżką dopełniającą prezentowaną na ekranie wizję artystycznego światka. Jednak, nie koncentruję się tylko na jej wyglądzie, ponieważ postać zbudowana przez Debicki, tak samo jak inne, skrywa wiele sekretów. Ma dobrze poprowadzony, uzasadniony konflikt wewnętrzny, który intryguje, wzbudza ciekawość i współczucie.

Plany zdjęciowe zdecydowanie cieszą oko. Większość scen ma miejsce w posiadłości rodziny Cassidy’ego nad jeziorem Como we Włoszech. Scenerie są zdumiewające, dodają magii tej opowieści o sztuce i wynoszą ją na wyższy estetycznie poziom. Bohaterowie wypływają łódkami na jezioro, godzinami spacerują po niezmierzonych leśnych połaciach otaczających willę, a gdy wchodzą do środka, nasz zmysł estetyczny zostaje ponownie oczarowany. To tam znajduje się kolekcja sztuki marszanda, każdy pokój urządzony jest stylowo i z dbałością o detal, a na ścianach widnieją płótna o wartości dziesiątek tysięcy euro. Posiadłość pełna przepychu ma swój urok, ale mediolańskiemu, minimalistycznemu mieszkaniu Figuerasa też nie można odmówić szyku.

Obraz pożądania to zgrabnie, choć nie bezbłędnie, skonstruowany thriller z gwiazdorską obsadą, która wynagradza mniejsze i większe scenariuszowe potknięcia. To właśnie dobrze napisane i świetnie aktorsko wykreowane postaci towarzyszące ciekawej intrydze czynią go wartym obejrzenia.

Ania Wieczorek

 

 

 „TYLKO ZWIĘRZĘTA NIE BŁĄDZĄ”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Dominik Moll

Scenariusz - Gilles Marchand

                Dominik Moll

Zdjęcia - Patrick Ghiringhelli

Muzyka - Benedikt Schiefer

Montaż - Laurent Roüan

Scenografia - Emmanuelle Duplay

Denis Ménochet - Michel Farange

Laure Calamy - Alice Farange

Damien Bonnard - Joseph Bonnefille

Nadia Tereszkiewicz - Marion

Bastien Bouillon - Żandarm Cédric Vigier

Valeria Bruni Tedeschi - Evelyne Ducat

 

O FILMIE:

Zagadkowe zniknięcie kobiety podczas burzy śnieżnej sprawi, że pięcioro nieznajomych zostanie uwikłanych w tajemnicę, która wykracza daleko poza senne górskie miasteczko we Francji. Każda z postaci ma coś na sumieniu i nie chce dzielić się wszystkimi swoimi sekretami. Większość z nich to idealiści, którzy marzą o ucieczce od szarej rzeczywistości, odnalezieniu miłości czy spełnienia. Łączy ich poczucie frustracji oraz nietypowa sytuacja, w jakiej się znaleźli. Poświęcone poszczególnym bohaterom rozdziały filmu obrazują nie tylko różne punkty widzenia na temat samego zaginięcia Evelyn, ale stopniowo odkrywają też zależności między nimi. Kolejne elementy tej oryginalnej układanki zaczynają do siebie pasować.

Dominik Moll to już od dobrych dwóch dekad jedno z ciekawszych nazwisk francuskiego kina niezależnego. Autor takich intrygujących pozycji jak Leming czy Harry, twój prawdziwy przyjaciel (subwersywnej energii i mrocznego klimatu nie można odmówić też nie do końca udanemu Mnichowi z Vincentem Casselem) rok temu zaprezentował w Wenecji kolejną nieoczywistą opowieść filmową – Tylko zwierzęta nie błądzą. Rozpisany na imponujący zespół aktorski (Denis Ménochet, Damien Bonnard, Valeria Bruni Tedeschi, Laure Calamy – nazwiska może nie słynne, ale mocno rozpoznawalne w panoramie francuskiego kina) obraz jest wielowątkową historią o… no właśnie, o czym? To pierwsze z pytań, jakie stawia przed widzem Moll. To film utkany z niepewności, niewypowiedzianych pytań i wszechobecnego niepokoju – może niepozorny, ale niesłychanie ciekawy.

Moll rozpoczyna Tylko zwierzęta jak duszną zagadkę kryminalną, skręcając później ku bardziej psychologicznym oraz obyczajowym konwencjom. Częste zmiany wiodącego tonu opowieści towarzyszą na najprostszym poziomie klarownemu podziałowi na rozdziały, które ukazują obracającą się wokół wyjściowego zdarzenia osobistą historię konkretnej postaci. Poznajemy Alice i Michela prowadzących razem gospodarstwo rolne, mieszkającego na uboczu Josepha, młodą kelnerkę Marion i dojrzałą rozwodniczkę Evelyne, a także – w cokolwiek zaskakującym przełamaniu – mieszkającego w ubogiej dzielnicy iworyjskiej metropolii Armanda. Niezależnie od postaci i lokacji cechą charakterystyczną opowieści jest chłód – w sensie fizycznym jako element zimowej scenerii, ale przede wszystkim chłód emocjonalny, alienujący bohaterów od siebie nawzajem i od reszty świata. Chłód ten przenika dusze i mrozi życie, zdające się w końcu rozpaczliwą walką o przetrwanie pośród zimowych wichrów. Szkatułkowa opowieść jest przy tym niesamowicie organiczna, każdą emocję czy doświadczenie przedstawiając w niewymuszony, autentycznie poruszający sposób. Dzięki temu film Molla od razu pochłania uwagę i wciąga, niepostrzeżenie sytuując widza w samym środku burzy ludzkich tragedii.

Sprowadzone do surowej esencji, Tylko zwierzęta nie błądzą to błyskotliwy dramat psychologiczny, w którym kolejno odkrywane karty poplątanej intrygi ukazują nam rodzaj kolektywnego portretu ludzkości trawionej przez egzystencjalny lęk, zagubionej we własnych emocjach i tragicznie, bezradnie błądzącej w świecie. Każda postać jest tu w inny sposób zagubiona, a podążanie za emocjonalnymi, instynktowymi impulsami przeważnie kończy się źle. Ciekawa jest przy tym perspektywa geograficzna Francuza – rozpoczyna i rozwija swoją opowieść w prowincjonalnym miasteczku we Francji, by później przeciąć losy tamtejszych jednostek z Afryką (Abidżan służy przy tym za synekdochę całej postkolonialnej przestrzeni kontynentu, przynajmniej tej frankofońskiej). Reżyser manifestuje tym samym refleksyjne spojrzenie na rzeczywistość, przekraczającą przestrzeń i powiązaną złożonymi relacjami na wielkie odległości. Stąd też w przedziwny sposób u Molla łączą się afrykański spirytualizm, gnostyckie doświadczenie ducha i najbardziej przyziemny materializm. Mieszanka ta brzmi być może ekstrawagancko, ale gwarantuję, że w Tylko zwierzęta… wypada ona nad wyraz dyskretnie i dzięki temu przekonująco.

W drugiej części filmu narracyjna dyscyplina ulega pewnemu rozluźnieniu – ostatni element układanki jest znacznie obszerniejszy, rozwija się wolniej i daje nam więcej detali. Wcześniejsze wątki okazują się wstępem, ramą, w którą wpisywana jest wiodąca opowieść – wszystkie razem stopniowo odkrywają całość układanki. Gdy Moll rozwija ostatnią część historii rozpisaną de facto na perspektywę dwóch postaci, można nieomal zapomnieć o początkowych, skutych mrozem i przysypanych śniegiem aktach. A jednak wracająca co jakiś czas i przecinająca znane nam już kadry narracja sprawia, że cokolwiek konwencjonalny dramat obyczajowy, w który przeradza się Tylko zwierzęta nie błądzą, zachowuje gęstość i układa się w nieco bardziej skomplikowaną opowieść. Odkrywanie kolejnych warstw tych samych zdarzeń, wyjaśnianie i ukazywanie innych kontekstów odgrywa tu rolę problematyzowania rzeczywistości, rysowanej jako tragiczna wypadkowa wielu ludzkich tułaczek.

W przedziwny sposób u Molla łączą się afrykański spirytualizm, gnostyckie doświadczenie ducha i najbardziej przyziemny materializm.

Pierwsze akty filmu wprawiały mnie w niekłamany zachwyt, mój entuzjazm musiał jednak wyhamować. Choć Moll panuje nad opowieścią, konsekwentnie przeplatając poszczególne historie, można odczuwać lekki żal, że niektóre wątki i postaci nie doczekały się mocniejszego rozwinięcia. W Tylko zwierzęta nie błądzą zostało co najmniej kilka opowieści, którym nie dane było do końca się spełnić. Mam tu na myśli przede wszystkim perspektywy postaci granych przez Laure Calamy i Valerię Bruni Tedeschi – ich wątki Moll nieco oddelegowuje na dalszy plan, niemal dusząc kiełkujące w znakomitych kreacjach potencjały, przykrojone do służebnej roli wobec głównej (męskiej) trajektorii. Szkoda, bo mnie osobiście to właśnie Alice i Evelyne wydały się tu najciekawsze i najbardziej organiczne. Tym większa szkoda, że Moll zdecydował się poświęcić ostatni akt filmu na trochę nieprzystającą do reszty konfrontację, po której otrzymujemy jeszcze trącące sztampą i pójściem na skróty „domknięcie kręgu”. Nieoptymalne rozłożenie sił na wątki rzutuje też na fluktuacje napięcia i nastroju (od ocierania się o mistycyzm do prostolinijnych obserwacji socjologicznych) i osłabia siłę rażenia filmu, po wręcz natchnionym otwarciu tracącego swoje metafizyczno-egzystencjalne zacięcie.

Trzeba jednak przyznać, że i z tych ostatnich generycznych minut Moll jest w stanie wydobyć coś frapującego, otwierając kolejne wątki. Film pozostaje w ten sposób niedomknięty, co dopełnia koncepcji reżysera, któremu wypada więc chyba wybaczyć niewykorzystane tropy i uleganie pokusom „podkręcenia” międzyludzkich splotów. Ostatecznie francuskiemu reżyserowi udaje się wytworzyć w Tylko zwierzęta pełną subtelnych napięć, niedopowiedzeń i możliwych podtekstów mozaikę. Największą siłą filmu okazują się subtelne, niepozorne kadry, które oddziałują z niebywałą siłą na nasz emocjonalny radar – szczekający w samochodzie pies, niesamowicie intensywny wyraz twarzy Marie-Victoire Amie w ostatnim ujęciu, zlęknione niczym u Tarkowskiego spojrzenie Damiena Bonnarda znad ramienia kochanki. Z takich misternych, trudnych do wyrzucenia z pamięci detali bierze się wyjątkowość obrazu Molla i to dzięki nim faktycznie robi on mocne wrażenie.

Tomasz Raczkowski

 

„DALEKO OD REYKJAVIKU”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Grímur Hákonarson

Scenariusz - Grímur Hákonarson

Zdjęcia - Mart Taniel

Muzyka - Valgeir Sigurðsson

Montaż - Kristján Loðmfjörð

Scenografia - Stígur Steinthórsson

Arndís Hrönn Egilsdóttir - Inga

Sveinn Ólafur Gunnarsson - Friðgeir

Sigurður Sigurjónsson - Eyjólfur

Ævar Þór Benediktsson - Finnbogi

Þorsteinn Gunnar Bjarnason - Bjössi

Daniel Hans Erlendsson - Heiðar

 

 

O FILMIE:

Akcja filmu ponownie rozgrywa się na tle zachwycających islandzkich pejzaży. Fabuła tego ujmującego komediodramatu skupia swą uwagę wokół wiejskiego życia, którego rutyną wstrząsają nieoczekiwane zdarzenia. W ich centrum znajduje się Inga - do tej pory kobieta łagodna i spokojna. Drastyczną zmianę w dotychczasowej postawie bohaterki obserwujemy w chwili, w której umiera jej mąż, zostawiając tym samym ją całkowicie samą. Niebawem po tym zdarzeniu na jaw zaczynają wychodzić tajemnice dotąd przed nią przez męża starannie skrywane. Teraz na barkach kobiety spoczywa odpowiedzialność za całe gospodarstwo. Z czasem miejsce smutku zajmuje nasilające się uczucie gniewu wobec lokalnej wspólnoty, której obietnice pomocy kończą się jedynie na słowach. Jednocześnie jej zepsucie i wszechobecna korupcja coraz silnej porażają kobietę. Po raz pierwszy w życiu Inga zaprotestuje i stanie do samotnej walki z systemem i ludźmi go reprezentującymi.

Kilka lat temu Grímur Hákonarson zachwycił świat filmu Baranami – wybitnym komediodramatem osadzonym na mroźnej islandzkiej prowincji, który niemal z miejsca stał się jedną z filmowych wizytówek tego kraju. Niespełna pięć lat później reżyser powraca na ekrany kin z kolejnym dziełem zapraszającym widzów do spojrzenia na egzotyczny północny kraniec świata. W Daleko od Reykjavíku Hákonarson nie powiela jednak wcześniejszych pomysłów i nadaje tej historii odmienne niż wcześniej zabarwienie. Zamiast dwóch upartych starców przedstawia więc charyzmatyczną kobietę w średnim wieku, w pojedynkę mierzącą się z niesprawiedliwością. W konsekwencji nowe dzieło Islandczyka okazuje się filmem o wiele mocniej osadzonym w społecznym realizmie, o bardziej klarownej, a mniej alegorycznej wymowie psychologicznej. Nie znaczy to jednak, że reżyser stworzył negatyw swojego poprzedniego filmu – należałoby raczej mówić o nieoczywistej kontynuacji wprowadzanej tam refleksji.

W tej opowieści nienachalnie metaforyczną rolę odgrywają również zwierzęta hodowlane, jednak zamiast upartych owiec są to łagodne krowy. Główna bohaterka, Ingebjörg, Inga, prowadzi wraz z mężem gospodarstwo rolne specjalizujące się w pozyskiwaniu od tychże stworzeń mleka. Jak wszyscy farmerzy z okolicy, należą też do Spółdzielni – stowarzyszenia założonego jeszcze w XIX wieku, by chronić lokalnych hodowców przed ekonomiczną presją wielkich, ogólnokrajowych monopolistów. Jednak w imię porzekadła, że każda rewolucja prędzej czy później zjada własne dzieci, obecnie to właśnie kontrolująca cały handel i usługi w regionie Spółdzielnia jawi się jako monopolistyczny moloch, od którego nie ma ucieczki – bohaterka odczuwa to po raz pierwszy, rozważając import nawozu. Jej mąż ucina temat, jasno stwierdzając, że nie mogą kupić nic spoza Spółdzielni, niezależnie od tego, o ile wyższą cenę oferują lokalni baronowie. Pod tą z pozoru banalną rozmową kryje się kilka pięter dodatkowych kontekstów, które w toku rozwoju narracji stopniowo odkryje Inga. Impulsem, który ostatecznie zerwie sprzed jej oczu zasłonę ukrywającą mroczne oblicza Spółdzielni, będzie zaś nagła śmierć męża w niejasnych okolicznościach.

Hákonarson portretuje Ingę z empatyczną łagodnością, cierpliwie rozstawiając kolejne figury dramatu w odpowiednich miejscach, powoli prowadząc do konfrontacji bohaterki ze Spółdzielnią, a po drodze odsłaniając ponadjednostkową stawkę tego starcia. Tak rozprowadzone Daleko od Reykjavíku staje się subtelną, kameralną obserwacją stopniowego wybudzania się pogrążonej w apatii kobiety, mierzącej się z rzeczywistością, nad którą stara się na powrót przejąć kontrolę. W filmie Hákonarsona odbijają się choroby dzisiejszej Islandii – długofalowe konsekwencje ekonomicznej zapaści z 2008 roku, głębokiej alienacji skrywanej za fasadą społecznej solidarności i wspólnoty, a także niepokojące odczucie znajdowania się na końcu świata. Wyłaniają się one z pozornej północnoislandzkiej sielanki jak milczące widma osaczające główną bohaterkę, mocno osadzając historię we współczesnym kontekście, jednak nie odbierając jej uniwersalnego polotu.

Tomasz Raczkowski

 

W związku z aktualnymi decyzjami wprowadzonymi przez rząd informujemy, że wznawiamy działalność.

DKF "Powiększenie" zaprasza 15.02.2021 r. na pierwszy seans w tym roku.
 
Projekcja z zachowaniem wszystkich zasad reżimu sanitarnego.
 
Będziemy kontynuować repertuar z listopada 2020 r.

Zakupione wcześniej karnety na listopad zachowają swoją ważność na nowe terminy projekcji o których będziemy informować jak tylko ustabilizuje się sytuacja w kraju.

 

"MAŁE SZCZĘŚCIA”

15.02.2021

19.00

100 MIN

 

"CO PRZYNIESIE JUTRO”

22.02.2021

19.00

100 MIN

 

"GNIAZDO”

1.03.2021

19.00

107 MIN

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LISTOPAD 2020

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

NADZIEJA

02.11.2020

19.00

126 MIN

2

„JAK NAJDALEJ STĄD”

09.11.2020

19.00

98 MIN

3

„CO PRZYNIESIE JUTRO”

16.11.2020

19.00

100 MIN

4

„GNIAZDO”

23.11.2020

19.00

107 MIN

5

„MAŁE SZCZĘŚCIA”

30.11.2020

19.00

100 MIN

 

„NADZIEJA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Maria Sødahl

Scenariusz - Maria Sødahl

Zdjęcia - Manuel Alberto Claro

Montaż - Christian Siebenherz

Scenografia – Jørgen Larsen

Kostiumy - Ellen Dæhli Ystehed

 

Andrea Bræin Hovig - Anja

Stellan Skarsgård - Tomas

Elli Rhiannon Müller Osbourne - Julie

Alfred Vatne - Isak

Daniel Storm Forthun Sandbye - Erlend

Eirik Hallert - Henrik

 

O FILMIE

Co może się stać z miłością, gdy pewnego dnia pełna energii i wewnętrznej siły kobieta dowiaduje się, że ma przed sobą ledwie trzy miesiące życia?

Taka sytuacja zastaje Anję i jej męża Tomasa tuż przed Bożym Narodzeniem. Doświadczoną parę, która przez lata bardziej niż na wzajemnym uczuciu skoncentrowana była na prowadzonych równolegle karierach artystycznych. Ich małżeństwo przetrwało głównie ze względu na dzieci.

Kiedy w Wigilię Bożego Narodzenia kobieta dowiaduje się, że ma nawrót choroby i nieoperacyjnego raka mózgu, życie bohaterów rozpada się na kawałki i ulega przewartościowaniu. Troska miesza się ze skrywanymi od lat pretensjami, a trudnemu do okiełznania lękowi towarzyszy frustracja. Kolejne tygodnie pokażą, czy Anja i Tomas odnajdą w sobie uczucie, które kiedyś ich połączyło, oraz czy będą w stanie przejść przez ten rodzinny dramat razem.

Film duńskiej reżyserki oparty jest na jej własnych przeżyciach. Koncentrując się na parze głównych bohaterów, Sødahl tworzy subtelną i wyważoną opowieść o życiowych priorytetach, o odpowiedzialności za drugą osobę oraz bliskości. To uniwersalne studium dojrzałego związku jest tak poruszające w dużej mierze za sprawą znakomitych kreacji Andrei Bræin Hovig i jednego z najbardziej rozpoznawalnych szwedzkich aktorów Stellana Skarsgårda.

 

Raz na jakiś czas trafiamy na filmy, po których trudno się otrząsnąć. Wypełnione trudnymi emocjami oraz szczerością – chęcią opowiedzenia czegoś istotnego na podstawie własnych doświadczeń. Takim właśnie obrazem jest Nadzieja zrealizowana przez Marię Sødahl. Dziewięć lat temu reżyserce postawioną diagnozę mówiącą o nieuleczalnym nowotworze. Wraz ze wsparciem rodziny udało jej się jednak pokonać chorobę, a teraz postanowiła własne przeżycia przełożyć na język kina.

Nadzieja opowiada o wydarzeniach rozgrywających się w ciągu zaledwie niecałych dwóch tygodni. Przed Wigilią Anja dowiaduje się o nawrocie choroby i możliwych przerzutach do mózgu. Początkowo informuje o tym jedynie partnera Tomasa, który towarzyszy jej podczas kolejnych badań oraz próbuje wspierać w sytuacjach domowych. Kobieta otrzymuje bowiem silne lekarstwa, a ewentualna możliwość operacji stoi pod znakiem zapytania. W okresie świąt Bożego Narodzenia para zastanawia się, jak powiadomić o tym resztę rodziny. Nieoczekiwanie cierpienie zaczyna ponownie zbliżać do siebie ludzi, którzy przez lata zaniedbali wzajemny kontakt.

Akcja filmu rozgrywa się w okresie świątecznym, ale jest to wymagający seans przeznaczony raczej dla cierpliwego widza. Rutyna życia rodzinnego zostaje zaburzona przez niespodziewaną diagnozę. Systematycznie, dzień po dniu, oglądamy kolejne momenty z życia kobiety, jej interakcje z najbliższymi i coraz większe rozedrganie emocjonalne. Jest to oczywiście w dużym stopniu opowieść o chorobie, próbie zrozumienia sytuacji oraz stopniowym godzeniu się z losem. Na pierwszy plan wychodzi tutaj jednak relacja pary żyjącej bez ślubu. Bardzo prawdziwa, bo nie brakuje w niej żalu, frustracji, ale także współczucia i wciąż istniejącego uczucia. W końcu tak jak śpiewała przed laty Katarzyna Nosowska to Moja i twoja nadzieja.

Sødahl kreśli historię rodziny dobrze sytuowanej pod względem finansowym, mającej nieco większe możliwości w zakresie kontaktów z lekarzami oraz samego leczenia. Nie wpada przy tym w pułapkę snobizmu, bowiem reprezentanci klasy wyższej pozostają bardzo ludzcy, dalecy od ideału, ale jednocześnie budzący sympatię. Z naszej, polskiej perspektywy można z zazdrością patrzeć na portret sprawnie działającej służby zdrowia, nie zostawiającej obywatela zupełnie samemu sobie. Ponadto model rodziny oddala się trochę od tradycyjnego, ponieważ wspólne dzieci mieszkają razem z rodzicami, ale do domu regularnie przychodzą również dorosłe dzieci Tomasa z poprzedniego związku. Nikt nie patrzy na nikogo wilkiem, wszyscy starają się wspierać w trudnym czasie.

Prawie cały ciężar emocjonalny filmu spoczywał na barkach dwójki aktorów. Bardziej rozpoznawalny dla szerokiej publiczności Stellan Skarsgård wcielił się w Tomasa, a Andrea Bræin Hovig w Anję. To ona dała prawdziwy popis aktorski. Udało jej się stworzyć dojrzałą i zniuansowaną kreację, nie popadając w przesadę lub fałszywe emocje. W wielu scenach nie potrzeba było dialogów, ponieważ reżyserka skupiła się na rejestrowaniu twarzy aktorów wyrażających więcej niż tysiąc słów. Pomimo powolnego tempa każdy fragment wnosi coś do fabuły. Zarówno praca kamery, jak i ścieżka dźwiękowa są tak dalekie od efektowności jak to tylko możliwe.

Norweskie kino pokazało się z najlepszej strony. Nadzieja traktuje o sprawach ostatecznych, będąc bardzo blisko doczesności. Tego, co przeżywamy, gdy jesteśmy blisko najgorszego, czyli nieznanego. Maria Sødahl pokazała nam także miłość najtrudniejszą. Rozpaloną na nowo, po latach zaniedbań przeobrażającą się w coś niespodziewanego. W coś dającego nadzieję.

Adam Lewandowski - MOVIES ROOM

  

„JAK NAJDALEJ STĄD”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Piotr Domalewski

Scenariusz - Piotr Domalewski

Zdjęcia - Piotr Sobociński Jr.

Muzyka - Hania Rani

Montaż - Agnieszka Glińska

Zofia Stafiej - Ola

Kinga Preis - Matka

Arkadiusz Jakubik - Urzędnik

Dawid Tulej

Nigel O'Neill

 

O FILMIE

Ola to zbuntowana nastolatka, która marzy o własnym samochodzie i większej życiowej samodzielności. Niespodziewane i tragiczne wiadomości z Irlandii, gdzie od lat pracuje jej ojciec sprawiają, że wyrusza sama w daleką podróż. Los przeznacza jej nie lada wyzwanie – w imieniu rodziny ma sprowadzić ciało zmarłego do Polski.

„Jak najdalej stąd” Piotra Domalewskiego, podobnie jak debiut reżysera, „Cicha noc”, to słodko-gorzka analiza poplątanych relacji rodzinnych.

 

 

Drugi film często bywa tym najtrudniejszym. Szczególnie wtedy, gdy debiut niemal jednogłośnie okrzyknięty zostaje dziełem wybitnym. Tak było przecież w przypadku „Cichej nocy”, która prócz świetnych wyników, zarówno artystycznych, jak i komercyjnych, zdobyła prawie każdą możliwą nagrodę na gali wręczenia Orłów w roku 2018. Trzy lata po premierze pierwszego pełnometrażowego obrazu, niegdyś aktor, obecnie reżyser, Piotr Domalewski, powraca z nową fabułą i starym tematem. W „Jak najdalej stąd” absolwent katowickiej filmówki ponownie przygląda się bowiem kwestii emigracyjnej. Tym razem jednak jego opowieść opowiedziana zostaje po drugiej stronie. Kamera, zamiast po mazurskiej wsi, wędruje po ulicach Dublina, by nieco lepiej zapoznać nas z rzeczywistością tamtejszą. Wszystko to, co w „Cichej nocy” było historią zasłyszaną, w „Jak najdalej stąd” jest otaczającym nas tłem. Wraz z bohaterką przemierzamy przez pękającą w szwach agencję pracy, irlandzkie puby, rojący się od krajanów plac budowy czy też hotel pracowniczy, w którym częstowani jesteśmy, naturalnie, polską wódką. U Domalewskiego emigranckie realia nie są wydumanym filmowym tworem, lecz niemalże dokumentalnym zapisem życia na obczyźnie.

Oto Ola (debiutująca w pierwszoplanowej roli Zofia Stafiej). Dziewczyna mieszka w Olsztynie z matką (Kinga Preis) i niepełnosprawnym bratem (Dawid Tulej), nad którym opieka stanowi główne zajęcie rodzicielki. Ojciec przed laty wyjechał za chlebem do Irlandii. Od tamtej pory kontakt jest znikomy – ogranicza się do okazjonalnych telefonów i przelewów na konto. Ola kończy za chwilę liceum i marzy o samochodzie. Zgodnie z obietnicą, jeśli nastolatka zda prawko, tata opłaci jej upragnionego Passata. Ich relacja sprowadza się do następującego, przytoczonego przez bohaterkę wzoru: „Mamy taki układ: on nie wie co u mnie, ja nie wiem co u niego”. Pewnego wieczoru rutynę przerywa jednak telefon, którego skutkiem będą nieplanowane odwiedziny. Ojciec Oli miał wypadek w pracy. Mężczyzna nie żyje, a dziewczyna za namową matki wylatuje do Irlandii, by przetransportować jego ciało z powrotem do Polski. Gdy dociera na miejsce, dowiaduje się, że nie będzie to takie proste. Koszty przewozu wynoszą kilka tysięcy euro, a ubezpieczenie z wypadku rodzinie się nie należy, jako że ojciec pracował na nie swojej zmianie.

Film jest w pewnym sensie dramatem kafkowskim. Od momentu przybycia do Irlandii, Ola – mimo swej przebojowości i zaradności – jest w obcym sobie świecie. Dziewczyna niemal na każdym kroku zderza się zarówno z bezduszną biurokracją, jak i zachodnią rzeczywistością, w której fajki kosztują pięć dych, a za adapter w hostelu trzeba dopłacić kilka funtów ekstra. Na jej drodze stają unijne standardy i skostniałość zasad, a od strony ojczyzny nęka ją opinia publiczna strzeżona przez matkę działającą według formuły „co ludzie powiedzą”. Mimo wszystko Ola jest bohaterką silną. Jej wspaniale napisana (i równie świetnie zagrana przez Stafiej) postać przeżywa swoisty przyspieszony kurs dojrzewania, który udanie czyni z filmu Domalewskiego historię o dojrzewaniu. Jego wariacja coming of age movie jawi się jako pouczająca opowieść o wyrastaniu z dziecinności i akceptowaniu błędów nie tylko własnych, lecz także cudzych. „Jak najdalej stąd” świadczy o tym, że twórca obrazu jest obecnie być może najbardziej empatycznym filmowcem w Polsce.

Reżyser posiada niezwykły talent do obserwacji człowieka. Jego bohaterowie są zawsze autentyczni, nawet jeśli ich czas ekranowy zredukowany jest do krótkiego epizodu (w „Jak najdalej stąd” taką rolę odgrywa niezawodny Arkadiusz Jakubik). W jego filmach postacie rzeczywiście oddychają, przez co i my jesteśmy w stanie robić to razem z nimi. Obawiamy się o ich losy, współczujemy im, a potem śmiejemy się wraz z nimi oraz płaczemy, gdy w końcu przyjdzie na to pora. Reżyser chce jednak, by na ów płacz zapracować. Nie będzie on usilnie pogarszać nastroju ckliwą muzyką albo dokopywać skopanym już i tak nędzarzom. Ola jest fantastycznie zróżnicowaną postacią, która z jednej strony sprawia wrażenie, jak gdyby zaraz miała wybuchnąć toną łez, a z drugiej daje się poznać jako dziewczyna o niezłomnym charakterze, która kolejne potknięcia przekształca w olej napędowy. Kiedy wreszcie da upust emocjom, katharsis przeżywa z nią cała sala. Zakończenie w „Jak najdalej stąd” działa jak owo oczyszczenie. Pozwala odreagować, a zarazem nie przytłacza jak w „Cichej nocy” czy krótkometrażowym „60 kilo niczego”. Wydaje mi się, że to najdojrzalszy ze wszystkich dotychczasowych projektów autora.

Domalewski powoli staje się kimś w rodzaju polskiego Kena Loacha. Jego głęboko zanurzone w społecznym sosie kino nie lubuje się w ekscentrycznych zachowaniach charakterystycznych dla obrazów Wojciecha Smarzowskiego, do którego ten bywa nierzadko porównywany. Jego forma to przede wszystkim stonowanie, a treść to powściągliwość. W centrum znajduje się człowiek w najbardziej banalnych sytuacjach, takich jak choćby kupno Passata. Po jego filmach widać, jak ważnym tematem jest dla niego rodzina. „Jak najdalej stąd” to historia o poszukiwaniu ojca w braku ojca. Można znaleźć go w rzeczach, które zostawił po sobie, ale ostatecznie trzeba odnaleźć go w sobie.

Karol Urbański

  

 „CO PRZYNIESIE JUTRO”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - William Nicholson

Scenariusz - William Nicholson

Zdjęcia - Anna Valdez-Hanks

Muzyka - Alex Heffes

Montaż - Pia Di Ciaula

Scenografia - Simon Rogers

Annette Bening - Grace

Bill Nighy - Edward

Josh O'Connor - Jamie

Aiysha Hart - Jess

Ryan McKen - Dev

Sally Rogers - Angela

 

 

O FILMIE:

Grace i Edward mieszkają pod jednym dachem już przeszło od 30 lat. Małżeństwo zdaje sobie sprawę z tego, że łącząca ich niegdyś pasja już dawno wygasła a namiętność po cichu odeszła na drugi plan, by skryć się w cieniu codziennych problemów. Kierując się dobrem rodziny i za priorytet stawiając szczęście jedynego syna, to właśnie na nim skupiają całą swą uwagę. Tak mijają bohaterom kolejne lata życia. Nadchodzi w końcu moment, w którym Edward zatrzymuje się, by uważnie mu się przyjrzeć i dojść do wniosku, że chce od niego więcej. Swoją żonę docenia, lecz już nie kocha. Życie uważa za udane, ale nie przynoszące spełnienia. Jedynym wyjściem jest rozwód i całkowita zmiana dotychczasowego bytu. Jednak lęk budzi w nim myśl o osądzeniu i niezrozumieniu, jakie może go czekać ze strony własnego dziecka.

To nie jest kolejny film o tym, że życie zaczyna się po rozstaniu, a przed nami tylko najlepsze chwile i że wystarczy zapisać się na kurs tańca, żeby wszystko wróciło do normy. To szczery, intymny, poruszający i pełen emocji portret kobiety, która próbuje ułożyć swoje życie na nowo, po tym jak rozsypało się na tysiące kawałków, gdy jej mąż odszedł do innej kobiety. "Co przyniesie jutro" to kino wielkich emocji, intensywna, a jednocześnie niezwykle intymna opowieść, w której znajdziemy bezsilność i zagubienie, tak często towarzyszące miłosnym kryzysom, ale także chwile śmiechu, wzruszenia i radości, które tak nieoczekiwanie odkrywamy w momentach życiowych przełomów.

Co przyniesie jutro to nie jest kolejny film, który z nieznośną lekkością bytu, prostacko pokrzepiająco opowiada o błyskawicznej prostej w przekonanie, że koniec czegoś, jest początkiem nowego – ekscytującego i uwalniającego. Rozstanie dwojga bliskich sobie ludzi, którzy bez spektakularnego wydarzenia oddalali się od siebie na raty – to nie jest uderzenie meteorytu, to pęknięcia zebrane oparte na wielu niuansach codzienności. Gubienie uczucia między kubkami resztek wystudzonej herbaty. Milczenie może oznaczać porozumienie do pozazdroszczenia, ale też to, że nie chce się i nie ma nic już sobie do powiedzenia. To kino, które nie zabiega o widza prostymi ruchami, a szczerym pokazywaniem odruchów ludzkiego serca. Tragedia trojga aktorów. Piękna historia miłosna po napisach końcowych. To też utwór o sile wspomnienia i odróżnieniu miłości od przyzwyczajenia oraz, kiedy Twoje chce się żyć, sprawia, że drugiej osobie się odechciewa.

Edward i Grace są małżeństwem z długoletnim stażem. Bardzo szybko widzimy rozkład sił w ich związku i ról. Grace jest emocjonalna, często znudzona, chce nieustannie czegoś od Edwarda. Pragnie jego obecności, nie tylko fizycznej. On natomiast nie jest obrażony, zagniewany, tylko wycofany, jak gdyby… zmęczony niezrozumieniem. Obydwoje tęsknią za swoim synem, który próbuje tworzyć i kreować własną przyszłość i relacje. Któregoś dnia wpada w odwiedziny do rodziców. To będzie podróż do nowej rzeczywistości, w której wszyscy poddadzą pod wątpliwość emocje i uczucia z przeszłości. Cała trójka będzie rozbrojona, nieprzygotowana na następny dzień, a ich syn zostanie przez chwilę w amoku przeżyć rodziców, egoistycznie wyzwany do obrania jednej ze stron. Jego świat też został rozerwany, bo wspominanie dzieciństwa może już wyglądać zupełnie inaczej, tak silne zwątpienie wprowadza niemiłość rodziców.

Co przyniesie jutro to film, który nie wstydzi się żadnej emocji – w tym przyzwoleniu na bezradność, bezsilność jest jego niecodzienna i wyjątkowa uroda. Wyjściem do historii, jest odejście Edwarda do innej kobiety. Grace zaniedbuje się fizycznie, odchodzi od swoich codziennych rytuałów pisania, wyprawia się w ciche spacery patrząc w przepaść. Tutaj dostajemy bezpośrednią relację z końca świata, dla bohaterki tym gorszą, że ją przeżyła. Nie idzie dumnym krokiem z klasą, a czołga się udowadniając, że pewnym sytuacjom ekstremalnym nie towarzyszy godność, a mózg nieważne, jak prężny w tej sytuacji również wyciąga białą flagę. Nie dowierza, żebra o uczucie, błaga, składa się z anomalii nastrojów, gdyż na pewne sytuacje nie da się przygotować. Rzeczywistość nas zweryfikuje.

Piekielnie trudna, ale pełna półtonów wiwisekcja relacji. Świetnie napisana, bo widz nie kibicuje tendencyjnie, by się zeszli, nie wierzy, że są dla siebie już źródłem szczęścia, ale by potrafili i chcieli dalej jego szukać. To też historia zaktualizowania swojego życia bez mężczyzny „mojego życia”, która nie jest opowiedziana na skróty – szalony wieczór z przyjaciółkami, czy założenie aplikacji randkowej nie będzie miało tutaj miejsca. To nie jest kibicowanie fast foodowi emocjonalnemu, a powolnym próbowaniu, wdychaniu zapachów i przegryzaniu różnych kęsów potrawy. To ekstrakt nie tylko z cierpienia, ale i z przejścia przez różne jego poziomy, kształty, formy z niepewnością jego zakończenia. Dzięki temu mamy do czynienia z kapitalnie dojrzałym filmem, który udowadnia, że znać życie, nie znaczy mieć jakieś kody na odporność przed smutkiem oraz na szybszą regenerację.

Mamy dwie perspektywy i dzięki nienapastliwej narracji, gdzie emocje się przeżywa, a nie jednoznacznie tłumaczy i nazywa, orzeczenie o winie nie jest widzowi potrzebne. Edwardowi brakowało wcześniej zrozumienia ze strony dominującej i o wiele bardziej ekstrawertycznej Grace. Mężczyzna nie uważa że popełnił błąd teraz, tylko o wiele wcześniej – wierząc, że stanie się człowiekiem, którego jego żona pragnęła. Spędził wiele czasu, by zaspokoić ją, a nie siebie, stawał się przezroczysty, przytłoczony i zabrnął w małżeństwo, z którego nie czerpał radości i stracił tożsamość. Nie mówi o tym jako zgorzkniały mężczyzna, dezaktualizujący szczerość uśmiechów sprzed lat. Jest w defensywie, przygarbiony i zmęczony – gdyż refleksyjnie zauważa iż jego jedyną winą i dlatego jest traktowany jako „ten gnój” jest to, że to on zdecydował. Mimo myśli o separacji na głos Grace, czy wcześniejszym już niezrozumieniu, o którym wspominają obydwoje, to on skończył z tym marazmem i byciem pomiędzy. Dlatego też Co przyniesie jutro zyskuje dodatkowy wymiar intrygującej rozprawy o utracie dominacji i zwątpienia w swoją podmiotowość, siłę samostanowienia – to nie żywiołowa Grace zakończyła ten związek i wyszła ze strefy komfortu, a Edward. Na tym poziomie również nasza bohaterka czuje się poobijana – nie ma tym nic złego ani nieczułego. Podczas tego wszystkiego pada mało zdań, czujemy ciężar każdego słowa i niespokojność każdej myśli. Nie ma uczuć gwarantowanych. Żadnych wzniosłych mądrości, instrukcji obsługi dla rozstających się, a po prostu przyglądanie się i przyznanie do tego, że nikt w takiej sytuacji nie potrafi panować nad wszystkim. To praca nad żywym organizmie.

Ekstrakt z cierpienia bez naddatków filmowych ani razu nie popada w jednoznaczność. Co przyniesie jutro gorzko, ale mimo wszystko z podmuchem nadziei i hiper realistycznie rozprawia o jednej tragedii i dwóch jej stronach – ktoś stracił wiarę w uczucie, ktoś zyskał i ma chęć jeszcze jego szukania. Przecież „cierpienie w pewny momencie się nudzi”. Nie ma co udawać, że ktokolwiek jest pewien tego, co przyniesie jutro.

Bernadetta_Trusewicz

 

 

 „GNIAZDO”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Sean Durkin

Scenariusz - Sean Durkin

Zdjęcia - Mátyás Erdély

Muzyka - Richard Reed Parry

Montaż - Matthew Hannam

Scenografia - James Price

Jude Law -  Rory O'Hara

Carrie Coon - Allison O'Hara

Oona Roche - Samantha O'Hara

Charlie Shotwell - Ben O'Hara

Adeel Akhtar - Steve

Tanya Allen - Margy

Tattiawna Jones - Trenerka

 

O FILMIE:

Rory dostaje propozycję pracy i namawia swoją żonę Allison na przeprowadzkę do Londynu, gdzie wreszcie ma szansę zarobić wielkie pieniądze i wieść luksusowe życie, o jakim zawsze marzył. Bez względu na koszty, wynajmuje imponującą posiadłość na przedmieściach, a kiedy upragniony prestiż i wysoka pozycja społeczna wydają się być na wyciągnięcie ręki, Rory idzie o krok dalej i łamie wszelkie zasady, podejmując coraz większe ryzyko. Bez skrupułów dążąc do swojego celu, wpada w spiralę kłamstw, a w pozornie idealnym życiu małżeńskim zaczynają pojawiać się rysy. Wielki dom obnaża wzajemnie skrywane tajemnice, a to, co na zewnątrz wydawało się prawdziwą sielanką, za zamkniętymi drzwiami okazuje się demaskować prawdziwe oblicza małżonków.

 

Termin Yuppies pierwotnie mający raczej neutralne zabarwienie z czasem nabrał zdecydowanie negatywnych konotacji. Yuppies są przynajmniej w moim odczuciu zazwyczaj w kinie obiektami żartów czy szeroko pojętej satyry, jak chociażby w przypadku American Psycho. W latach 80 i 90 powstało jednak także sporo thrillerów, w których japiszoni byli w śmiertelnym niebezpieczeństwie, często z powodu własnych „grzeszków”. Chyba praktycznie każdy kojarzy Fatalne zauroczenie, które jest zdecydowanie najsłynniejszym tego typu filmem, wielokrotnie katowanym przez nasze stacje telewizyjne. Czemu o tym piszę? Ano, bo główny bohater Gniazda jest upadłym japiszonem, a sam film był promowany jako thriller, którym… nie jest.

Przyznam, że to „oszustwo” promocyjne sprawiło mi pewne problemy, przede wszystkim trudno było mi się w nowy film Seana Durkina wciągnąć. Też dlatego, że na początku twórca nie rzuca nam żadnego haczyka, ot, jest to historia o rodzinie przeprowadzającej się z Nowego Jorku do Londynu, w której wszystko się wydaje dosyć standardowe. Ona, Allison (Carrie Coon), jest siedzącą w domu żoną, która stara się dorobić, organizując kursy jeździeckie, a on, Rory (Jude Law), goni za typową dla japiszona karierą w handlu i stara się wprowadzić swoją rodzinę (a może przede wszystkim siebie) na wyższy status społeczny.

Oczywiście szybko wszystko przestaje iść po myśli postaci odgrywanej przez Jude’a Lawa i dostajemy gęsty konflikt pomiędzy małżonkami. Gniazdo jest nakręcone z intensywnością thrillera (siedziałem momentami na krawędzi fotela), ale thrillerem w żadnym razie bym go nie nazwał, bo to po prostu film zaliczający się do szeroko pojętego gatunku dramatu.

Gniazdo prawdopodobnie jeśli chodzi o rzemiosło będzie pewnie głównie chwalone za brawurowe kreacje Carrie Coon i Jude’a Lawa, moim zdaniem nie do końca słusznie. Nie, żeby nie zagrali oni na kosmiczny poziomie, można z tego zmontować parę zapadających w pamięć klipów promujących ich w kategoriach aktorskich na Oscarach, ale chciałbym przede wszystkim pochwalić reżysera filmu Seana Durkina. Po prostu po Coon spodziewałem się już przed seansem wielkich rzeczy, a Jude Law od lat jest zawsze co najmniej dobry, jak nie znakomity. Muszę jednak napisać, że moim zdaniem to Law „wygrał” (jeśli możemy mówić w ogóle w takich kategoriach, aktorstwo to jednak nie wyścigi) ten pojedynek aktorski, ponieważ dostał zdecydowanie trudniejszą postać do „sprzedania”. Rory jest osobą, której nigdy bym nie polubił w prawdziwym życiu, jest nadęty, udaje osobę z wyższych sfer, którą nie jest (szczególnie widać to w scenie, w której opowiada o sztuce teatralnej, której nie widział – w prawdziwy życiu takie pozerstwo spotkałby się z mocną szpilą z mojej strony), tłumaczy swoje ambicje chęcią zapewnienia lepszego bytu swojej rodzinie, a chodzi mu tak naprawdę o zaspokojenie własnych ambicji dostania się do wyższej klasy. Nie powiem, że Rory’ego polubiłem, ale na pewno go zrozumiałem, głównie dzięki zniuansowanej roli Lawa i niejednoznacznemu scenariuszowi Durkina (o przeszłości postaci tak naprawdę wiemy tylko, że miał trudne dzieciństwo, żył w biedzie, ale moim zdaniem kryje się za tym coś więcej, co sugeruje konfrontacja Rory’ego z matką). Natomiast Coon zagrała siedzącą samotnie w domu żonę, która zdaje się trochę przytłoczona przez męża megalomana, a więc postać, której naprawdę trudno nie kibicować. Niemniej jest to rola na pewno godna nominacji do złotego rycerzyka.

Tak jak moim zdaniem reżyseria i scenopisarstwo Durkina, którymi jestem bardzo mile zaskoczony. Widziałem jego poprzedni film, Martha Marcy May Marlene, i poza wspaniałą kreacją Elizabeth Olsen pod żadnym innym względem nie zapadł mi w pamięć, miałem wrażenie, że to jeden z typowych „filmów z Sundance”, który bierze chwytliwą tematykę (życie w sekcie), a potem nie robi z nią nic absolutnie nowego, odkrywczego i jest wizualnie niechlujny. Gniazdo może nie prezentuje niczego odkrywczego, ale jest „jakieś” – zaskakująco dobrze wystylizowane (acz, mimo że dzieje się w latach 80, to na szczęście nie epatuje ejtisową estetyką), nakręcone ze sporym napięciem i przede wszystkim napisane w zaskakująco zniuansowany sposób.

Nie będę za bardzo spoilować, ale co wrażliwszych uprzedzam, że w tym akapicie zdradzam jedną scenę z filmu i część fabuły. W momencie, gdy już wiemy, że Rory praktycznie wszystko spieprzył, dochodzi do swoistej konfrontacji z jego rodziną, a rzeczą, która mnie najbardziej ujęła w filmie, jest to, że po tym wszystkim pierwszą osobą, która wyciąga do mężczyzny rękę, jest jego przybrana córka Samantha (Oona Roche). To dosyć subtelne przełamanie kliszy, w której przybrane dziecko, jest zazwyczaj w konflikcie z ojczymem/macochą, a poza tym ta scena daje jakąś nadzieję po tym jak przez półtorej godziny oglądaliśmy ciągłe kłótnie małżeńskie i oczekiwaliśmy niechybnego rozpadu rodziny. Reżyser jednak stara się dać widzowi pewną nadzieję.

W skrypcie Durkina jest sporo takich subtelnych momentów, które podejrzewam, że można jeszcze bardziej docenić przy powtórnych seansach. Co najważniejsze film nie stara się specjalnie moralizować (no może poza jedną sceną, tą z taksówkarzem) i na ekranie oglądamy pełnokrwiste postacie, w które może bez problemu uwierzyć, że mogłyby być prawdziwe.

Jan Bryg, Popkultura Elitarna

 

„MAŁE SZCZĘŚCIA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Daniel Cohen

Scenariusz - Daniel Cohen , Olivier Dazat

Zdjęcia -Stephan Massis

Muzyka - Maxime Desprez, Michaël Tordjman

Montaż - Virginie Seguin

Scenografia - François Emmanuelli

Vincent Cassel - Marc Seyriey

Bérénice Bejo - Léa Monteil

Florence Foresti - Karine Léger

François Damiens - Francis Léger

Daniel Cohen - Paul

Constance Labbé - Stéphanie

O FILMIE:

Kochająca życie 40-kilkuletnia Lea (Bérénice Bejo) pracuje w centrum handlowym i jest szczęśliwą żoną Marca (Vincent Cassel), konserwatysty i w pewnym stopniu niewierzącego w siebie sprzedawcy. Lea od dawna uważana jest za marzycielkę przez swoją najlepszą przyjaciółkę Karine (w tej roli niezrównana Florence Foresti), która jest zadowolona ze swojej kierowniczej posady w reklamie i życia z Francisem (François Damiens) oraz dwójką ich dzieci. Coś jednak zburzy spokój tej czwórki.Pewnego wieczoru, podczas kolacji, Lea niespodziewanie ogłasza, że spróbuje swoich sił jako pisarka. Jednak jej mąż nie jest do końca przekonany do tego pomysłu. Nagły przypływ kreatywności u Lei powoduje, że także jej przyjaciółka Karine zdecyduje się także spróbować swoich sił w pisarstwie, a jej mąż odkryje na nowo swoje kreatywne oblicze. Kiedy jedno z wiodących wydawnictw zainteresuje się książką Lei, wydaje się, że czekają ją same sukcesy. Tylko czy jej przyjaciele i mąż będą w stanie to udźwignąć?

 

Kiedy jesteśmy dziećmi, dorosłość jest mitycznym monolitem. Wpaja się nam, że gdy dorośniemy, znajdziemy swoje miejsce w życiu, założymy rodziny, będziemy pracować. Dorosłość jest celem, w którym nie ma w nim miejsca na zmianę. Jak jednak uczy przypadek bohaterów francuskiego filmu "Małe szczęścia", nic w życiu nie jest stałe i niezmienne.
Czwórkę protagonistów poznajemy podczas kolacji w restauracji. Oto widzimy dwie pary małżeńskie, które miło spędzają czas. Ich życia są stabilne, poukładane i najwyraźniej wszyscy są zadowoleni. Ich największym problemem zdaje się wybór deseru. Nim jednak wieczór dobiegnie końca, ta cudowna harmonia zostanie raz na zawsze zniszczona, choć nikt z czwórki siedzącej przy stole jeszcze nie będzie sobie zdawać z tego sprawy. Katalizatorem zmian będzie niepozorna Léa (Bérénice Bejo). Do tej pory była najsłabszym ogniwem tego skromnego stadka. Kobieta jednak oznajmia, że pisze książkę, że jej tekst podobają się szanowanemu autorowi, który zachęca ją do rozwijania talentu. Pozostała trójka z lekkim pobłażaniem traktuje te rewelacje, ale nie potrafi ich całkowicie zignorować. Sprawy skomplikują się, kiedy powieść Léi zostaje wydana i zaczyna robić furorę. A tymczasem jej mąż jest świadkiem, jak w firmie wygryza go młodszy pracownik, zaś druga para pozostaje zagubiona próbując odnaleźć własną artystyczną drogę do sukcesu. Mała, skromna Léa wzlatuje ku gwiazdom, podczas gdy reszta chętnie wróciłaby do tego, co minęło.

"Małe szczęścia" jest wariacją na dość znany w kinie temat niszczenia status quo. Od klasycznej wersji różnią film dwa elementy. Po pierwsze w standardowej opowieści źródło zmiany ma charakter zewnętrzny: to nowy pracownik, sąsiad, czasami niewidziany od lat członek rodziny lub przyjaciel. W tej francuskiej produkcji katalizatorem zdaje się czas. To on sprawia, że osoby zamiast jednocześnie dochodzić do swojego miejsca w życiu czynią to w sposób nieskoordynowany. Léa rozkwitła po prostu dużo później, kiedy system, którego była częścią, zdążył już skostnieć.

Po drugie zmiana status quo jest zazwyczaj postrzegana jako coś pozytywnego. Francuzi spojrzeli jednak na sytuację z szerszej perspektywy, z której nie wszystko wygląda tak różowo. Zmiana wymusza koszty, które zazwyczaj mają osobisty charakter. Co więcej przemiana jednego elementu systemu pociąga za zmiany w życiu pozostały osób, nawet jeśli te sobie tego nie życzą.

Film Daniela Cohena oferuje nam więc szerszą perspektywę niż przeciętna opowieść o rozsadzaniu status quo. Jednak wszelkie interesujące obserwacje wydają się być efektem ubocznym. Reżysera interesują bardziej zachowania, niż to, co się za nimi kryje. Kreśli ciekawe portrety osobowościowe, ale wykorzystuje je do tworzenia zmyślnych scenek rodzajowych. "Małe szczęścia" nie pretendują więc do roli wielkiej analizy socjologicznej procesów związanych ze zmianami zachodzącymi w niewielkich grupach ludzkich. Reżyser jest całkowicie spełniony opowiadają anegdotki, z życia czwórki osób.

Taki też jest cały film. To urocza, inteligentna, ale nie przemądrzała, śmieszna, ale nie histerycznie zabawna, powiastka, przy której widz miło spędzi się czas. Jeśli ktoś wyciągnie z niej coś więcej - świetnie. Nie jest to jednak warunek niezbędny, by z kina wyjść zadowolonym.

Marcin Pietrzyk

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” PAŹDZIERNIK 2020

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

BABYTEETH

05.10.2020

19.00

116 MIN

2

„NAJGORSZE WIERSZE ŚWIATA”

12.10.2020

18.00

90 MIN

3

„TAM GDZIEŚ MUSI BYĆ NIEBO”

19.10.2020

19.00

97 MIN

4

„ARAB BLUES”

26.10.2020

19.00

97 MIN

 

„BABYTEETH”

MFF w Wenecji  2019

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Shannon Murphy

Scenariusz - Rita Kalnejais

Zdjęcia - Andrew Commis

Muzyka - Amanda Brown

Montaż - Stephen Evans

Scenografia - Bill Goodes

Kostiumy - Amelia Gebler

 

Eliza Scanlen - Milla

Toby Wallace - Moses

Emily Barclay - Toby

Eugene Gilfedder - Gidon

Essie Davis - Anna

Ben Mendelsohn - Henry

Andrea Demetriades - Jenny

 

 

O FILMIE

Poważnie chora nastolatka Milla zakochuje się w drobnym handlarzu narkotyków Mojżeszu. Ten fakt staje się najgorszym koszmarem jej rodziców. Nie tak wyobrażali sobie chłopaka córki. Okazuje się, że wraz z pierwszymi pocałunkami w Millę wstępuje nieznane dotąd pragnienie życia. Sprawy wymykają się spod kontroli, a tradycyjna moralność przestaje obowiązywać. Milla pokazuje rodzicom, Mojżeszowi i wszystkim wokół jak żyć, kiedy nie masz nic do stracenia. Jak dobrze jest nie być martwym. Pełen humoru portret nastolatki, która uczy się przekraczać wszelkie granice w ekstremalny sposób.

 

Ten film miał wiele elementów, które mogłyby odstraszyć. Bo mamy tutaj poważnie chorą nastolatkę, przypadkowo poznanego chłopaka oraz próbującymi jakoś sobie z tym poradzić rodzicami. Brzmi jak coś ogranego? Pewnie widzieliście filmy w rodzaju “Gwiazd naszych wina”, ale debiutantka z Australii ma inny pomysł.

Shannon Murphy zamiast próbować stosować emocjonalny szantaż i podkręcać tragedię, woli obserwować. Skupia się na dziewczynie, która z jednej strony chce czerpać z życia ile się da. Z drugiej jednak skrywa w sobie lęk. Już w pierwszej scenie na dworcu można zobaczyć pewną niejednoznaczność. Dziewczyna wydaje się spokojnie, ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to mogła być próba samobójcza. Ale wtedy pojawia się on: Moses. Wygląda dość dziwacznie, matka nie chce go znać, ale coś do niego ją ciągnie. Tylko, że jej rodzice (matka pianistka, ojciec psychiatra) nie są zbyt zadowoleni.

Historia jak widać jest prosta jak konstrukcja cepa. Ale wszystko tak naprawdę leży w formie: troszkę dokumentalnej, gdzie kamera niemal cały czas skupiona jest na twarzach. Cała historia bardziej wygląda jak ciąg scenek, powoli odkrywając kolejne wydarzenia. Wszystko poprzedzone jakimś tekstem, krótko opisującym kolejne wydarzenie. Reżyserka pozwala wybrzmieć każdej scenie i pokazuje jak jej otoczenie reaguje na jej chorobę oraz nawrót. Rodzice próbują ją chronic, sami faszerują się lekami (ojciec ma łatwy dostęp), ale czy to pomaga w oswojeniu sytuacji, w której rodzice prawdopodobnie przeżyją swoje dziecko. Jest poważnie, lecz nie brakuje tutaj odrobiny humoru oraz momentów pełnej magii (scena tańca w dyskotece), przez co nie można oderwać oczu. Dlatego te sceny wydają się takie szczere, nawet kiedy dochodzi do dramatycznych momentów.

To także jest zasługą fantastycznego aktorstwa. Absolutnie błyszczy tutaj Eliza Scnalen, której Milla elektryzuje samą swoją obecnością. Ma w sobie wiele siły, choć na taką nie wygląda i wydaje się typową nastolatką. Ze swoimi marzeniami oraz pragnieniami, które mogą się nie spełnić. Jeszcze większą niespodzianką okazał się Toby Wallace jako Moses. Chłopak, którego rodzice nie chcieliby, żeby spotykał się z ich córką – buntownik, diler, skonfliktowany z matką. Im dalej w las, tym ta postać zyskuje głębi, a relacja z Millą pokazuje jego inne oblicze. Subtelność w pokazaniu tej ewolucji jest zaskoczeniem, pokazanym bardzo przy ziemi. Z drugiego planu najbardziej wybija się Ben Mendelsohn jako ojciec-psychiatra. Wydaje się mieć leki na wszystko (dając je żonie oraz córce), ale pod tym spokojem oraz opanowaniem kryje się zagubienie oraz strach. Bardzo mocna rzecz.

“Babyteeth” początkowo wydaje się ograną i znajomą historią. Ale im bliżej się przyjrzeć, debiut Murphy ma o wiele więcej do zaoferowania, unikając wszelkich klisz, schematów dla tego szablonu. Małe I skromne, lecz mające dużo do powiedzenia kino.

Radosław Ostrowski - Kinoblog

 

„NAJGORSZE WIERSZE ŚWIATA”

2019–Festiwal Filmowców Komediowych w Monte Carlo

Nagroda Jury za najlepszy film

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Gábor Reisz

Scenariusz - Gábor Reisz

Zdjęcia - Dániel Bálint, Kristóf Becsey

Muzyka - András Koroknay

Montaż - Zsófia Tálas

Scenografia - Zsófia Tasnádi

Gábor Reisz - Tamás

Katica Nagy - Anna

Zsolt Kovács - Ojciec

Katalin Takács - Matka

 

 

 

 

O FILMIE

Życie 33 letniego Tamása w jednej chwili staje na głowie. Rzuca go dziewczyna, w efekcie czego zdesperowany mężczyzna postanawia zamienić Paryż na rodzinny Budapeszt. Powrót w dobrze znane mu rejony ma pomóc bohaterowi dojść do siebie i zapomnieć o nieszczęśliwej miłości. Swoistą terapią okazuje się dla Tamása podróż sentymentalna do czasów dzieciństwa i dorastania. Wspomnienia to nie tylko poszukiwanie różnych odcieni miłości, ale i próba zrozumienia sytuacji, której się aktualnie znalazł. Mężczyzna szybko się przekonuje, jakwielk i wpływ w kształtowaniu osobowości , tożsamości ma nasza przeszłość. Dzięki temu zaczyna uświadamiać sobie, jak skomplikowane i czasami zupełnie niezrozumiałe bywają ludzkie relacje. Obrazując różne oblicza swojego bohatera, węgierski reżyser Gábor Reisz ( jes t tu też scenarzystą i aktorem) tworzy uniwersalną opowieść o otaczającym nas świecie, w którym ludzie nie potrafią budować trwałych i głębokich relacji. Nie stroni przy tym od humoru, ironii czy absurdu idealnie utrzymując proporcje pomiędzy komedią a dramatem.

 

Podczas tegorocznej edycji festiwalu Wiosna Filmów można było obejrzeć Najgorsze wiersze świata. To drugi film Gábora Reisza, którego polska publiczność może kojarzyć z komediodramatu Sens życia oraz jego brak. Węgierski reżyser po raz kolejny zabiera nas do wyjątkowego świata, gdzie nawet najsmutniejsze wydarzenia mogą być zrównoważone humorem i absurdem.

Polak, Węgier, dwa bratanki. Jeden i drugi cierpią tak samo, kiedy dziewczyna powie im, że trzymaj się, ale to koniec. Wiadomo jak to bywa, dla jednej strony koniec związku, a dla drugiej koniec świata. Akcja filmu Najgorsze wiersze świata rozpoczyna się od rozstania, ale to tylko punkt wyjściowy do podróży w głąb świadomości głównego bohatera. Mężczyzny będącego na pewno w dużym stopniu odbiciem samego Gábora Reisza – w końcu to również wędrówka przez jego wyobraźnię, wspomnienia i popkulturowe fascynacje.

Jak można zdefiniować dorastanie? Dla Reisza to okres ciągłej przemiany, nie tylko fizycznej, lecz także ewoluujących marzeń i poglądów na otaczającą nas rzeczywistość. Główny bohater, Tamás, po rozstaniu powraca do rodzinnego miasta, wspominając dzieciństwo i dawne miłości. Teraźniejszość i przeszłość przenikają się ze sobą, w myślach odżywają niezrealizowane marzenia z dawnych czasów. Podobnie jak zaniedbane relacje rodzinne z bliskimi, którzy wraz ze zwiększającym się zarostem dorastającego mężczyzny coraz mniej ingerowali w jego życie. Pojawi się okazja do spotkań ze znajomymi ze szkolnej ławki. Oprócz obowiązkowego w takiej sytuacji siedzenia w domu i rozpamiętywania zakończonego związku, bohater będzie próbował również znaleźć nową pracę.

Polski tytuł odnosi się do wierszy pisanych przez Tamása w różnych momentach swojego życia. Poezja filtrowana jest przez ironię, bowiem nie ma magicznej mocy przekonywania innych do miłości. To raczej dowód idealizmu i romantyzmu, mogących przysłaniać inne istotne rzeczy. Mężczyzna nie zostanie pozostawiony sam sobie. Będzie mógł liczyć na wsparcie bliskich i znajomych, nawet jeśli pojawią się problemy z wzajemnym zrozumieniem. Reisz opowiada więc o męskości o wiele ciekawszej. Nie toksycznej lub stereotypowej, ale wrażliwej i zagubionej. Łączą się z tym refleksje na temat miłości i samotności, dorastania jako zbioru niezliczonej ilości momentów, często zupełnie absurdalnych i po latach zacierających się w pamięci. Młodego filmowca mogła zgubić ambicja i chęć opowiedzenia o wszystkim naraz, jednak – wręcz przeciwnie – wyszło z tego wyjątkowe, autorskie dzieło.

Reżyserowi udało się uchwycić okres marazmu spowodowany zamknięciem się we własnych myślach. Można to też nazwać stanem depresyjnym, choć sam film nigdy nie staje się przytłaczający, zawsze poszukując czegoś pozytywnego. Mnóstwo tutaj wizualizacji, będących jedynie jakąś fantazją na temat rzeczywistości. Jak choćby wspomnienie z dzieciństwa dotyczące zbliżenia z dziewczyną w oponie traktora. Podobnie jest z przedstawieniem spotkań biznesowych, gdzie każdy, zapatrzony we własne pomysły, zaczyna mówić dosłownie w innym języku (w tym jeden mężczyzna po polsku!). To tylko malutki wycinek absurdu, którym operuje twórca, igrając z przyzwyczajeniami widzów. W swoim podejściu jest na szczęście konsekwentny i nie traci przy tym z oczu bohatera – sam się zresztą w niego wciela.

Najgorsze wiersze świata to obraz pulsujący energią, z dominującym na ekranie szaleństwem wizualnym. Reisz skacze po kolejnych konwencjach – musical, telenowela, noir. Zmienia format obrazu i kolorystykę – teraźniejszość jest o wiele bardziej wyblakła, podczas gdy w scenach z dzieciństwa dominują intensywne barwy. W utrzymaniu absurdalnego tonu pomagają nietypowe przejścia pomiędzy liniami czasowymi, kiedy bohater wstaje z łóżka, aby w tym samym ujęciu wylądować w basenie jako nastolatek. Wykorzystano wiele pomysłowych efektów specjalnych dotyczących montażu. Praca kamery jest bardzo żywa, odpowiadająca temu, że wędrujemy przez świadomość mężczyzny, pełną wspomnień i wyobrażeń. Wreszcie ścieżka dźwiękowa dopasowana do brawurowego tempa historii z obowiązkowym węgierskim hitem Gyöngyhajú lány (u nas znane jako Dziewczyna o perłowych włosach) towarzyszącym napisom początkowym.

Najgorsze wiersze świata wygląda jak film nakręcony w wyniku współpracy Christophera Nolana, Michela Gondry’ego i braci Marx. Dużo tutaj zmian perspektywy, zabaw związanych z upływem czasu, powtarzania tych samych scen, ale tym razem wyglądających nieco inaczej. Jeśli juz miałbym porównać ekscentryczny styl Reisza do jakiegokolwiek polskiego reżysera, byłby to pewnie Bodo Kox. Wiele jednak zależy od tego, czy w tym portrecie zagubionego trzydziestolatka będziecie w stanie odnaleźć samych siebie. Jeśli tak, to bardzo możliwe, że zachwycicie się tym węgierskim filmem tak samo jak ja.

Adam Lewandowski- MOVIES ROOM

  

 „TAM GDZIEŚ MUSI BYĆ NIEBO”

Cannes  2019

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyse - Elia Suleimani

Scenariusz - Elia Suleiman

Zdjęcia - Sofian El Fani

Montaż - Véronique Lange

Scenografia - Juna Suleiman

 

Elia Suleiman - ES

Tarik Kopty -  Stary sąsiad

Ali Suliman - Szaleniec

Holden Wong - Policjant

Robert Higden - Policjant

Sebastien Beaulac - Policjant

François Girard - Policjant

Alain Dahan - Urzędnik do spraw imigracji

Aldo Lopez - Policjant

 

O FILMIE:

Główny bohater filmu, w którego rolę wciela się sam reżyser, przestaje się czuć komfortowo w rodzinnym Nazarecie. Niewinne scysje z sąsiadem, niepokojące akty wandalizmu i narastająca agresja sprawiają, że dojrzewa w nim myśl o wyjeździe. Nowego życia i alternatywy dla swojej ojczyzny szuka najpierw w Paryżu, później w Nowym Jorku. Nie jest to jednak łatwe, gdyż myśli o Palestynie prześladują go niemal na każdym kroku, a kusząca wizja świeżego startu zamienia się w komedię pomyłek. Podobną, jaką dla bohatera jest filmowy biznes, który przez Suleimana został tu sportretowany w groteskowy sposób.

Święta Wielkanocne w Nazarecie. Prawosławny biskup prowadzi procesję z krzyżem. Ludzie modlą się w skupieniu i śpiewają pieśni. Nastrój jest podniosły. Kiedy pochód dociera do drzwi świątyni, które powinny się otworzyć na wezwanie duchownego, nagle cały plan bierze w łeb.

Biskup puka kilkakrotnie, a głos po drugiej stronie krzyczy: „Ojczulku, nawet i samemu bogu nie otworzymy!”. Zaczynają się negocjacje, prośby i nalegania. Tłum czeka w napięciu. Pijani „goście” świątyni nie mają zamiaru wpuścić procesji. W końcu biskup bierze sprawy w swoje ręce.

Pierwsza scena nadaje rys każdej kolejnej przypowieści, które składają się na film „Tam gdzieś musi być niebo” Elii Suleimana. Po prawie dziesięcioletniej przerwie palestyński reżyser wraca na ekrany i nie ma ochoty zaskakiwać. Epizodyczna struktura narracji, w której dominują ironia i humor, to jego znak rozpoznawczy.

Bardzo podobnie pokazywał codzienność Palestyńczyków w „Kronikach znikania” (1996), „Boskiej interwencji” (2002) i w „Czasie, który pozostał” (2009). Polityka, historia i konflikt izraelsko-palestyński zawsze stanowiły tło jego filmów, ale Suleiman próbował uciekać od patosu i cierpienia.

Szukał swojego sposobu na kino politycznie zaangażowane. Na świecie jest najczęściej opisywany jako spadkobierca Bustera Keatona czy Jacquesa Tati, choć tak naprawdę obok żartu w jego kinie widać też ciągły niepokój i permanentne zagrożenie.

W „Tam gdzieś musi być niebo” przewodnikiem w podróży jest oczywiście sam Elia Suleiman. Stateczny pan w kapeluszu, elegancko ubrany obserwator, który zawsze z filiżanką kawy albo kieliszkiem wina w ręku patrzy na otaczającą go rzeczywistość.

Można odnieść wrażenie, że Suleiman gra również swoim wizerunkiem. Na pierwszy rzut oka jest kimś z „dobrego zachodniego świata”. Ale kiedy tylko wspomina o swojej tożsamości narodowej, pojawiają się problemy.

Obserwator podpatruje mikrokosmos swojej dzielnicy i miasta, z którego pochodzi. Najbardziej interesują go ludzie: sąsiedzi, miejscowy pijaczek, przypadkowi policjanci. Nie musi z nimi rozmawiać. Zdarza mu się to rzadko.

Jego ingerencje w przestrzeń są niewielkie. Jest świadkiem drobnych incydentów, w których pojawiają się siła i przemoc. Ludzie nie potrafią się ze sobą komunikować. Każda interakcja przypomina walkę o własne miejsce, co w sytuacji Palestyńczyków nabiera istotnego znaczenia. Głównym motywem jest chęć upodlenia kogoś, kogo uznaje się za słabszego. Byle tylko pokazać, że nie jest się ofiarą.

W poszukiwaniu „lepszego jutra” bohater udaje się do Paryża i Nowego Jorku. Suleiman odwołuje się tutaj do własnej biografii. Bierze na warsztat figurę reżysera bezpaństwowca, który miota się między oczekiwaniami publiczności, zagranicznych producentów, aktorów i przypadkowych taksówkarzy.

Każdy wie lepiej, na czym polega kino polityczne. W „lepszym świecie” wszyscy wiedzą także, co jest odpowiednio palestyńskie, a co nie. Mniejszość arabska na Zachodzie też wpisuje się w ten trend. Film palestyńskiego reżysera nie może przecież dziać się gdziekolwiek. I musi sprostać określonym gustom widowni.

Absurd tych sytuacji Suleiman zgrabnie kontrastuje z drobnymi przesunięciami w życiu poukładanych obywateli Paryża i Nowego Jorku.

Policjanci francuscy jeżdżą po mieście niczym tancerki w balecie narodowym. Wszystko dookoła jest symetryczne i uporządkowane. Święto narodowe to oczywiście pokaz siły i oręża państwowego, ale trudno nie zauważyć, że tylko czarnoskórzy obywatele francuscy sprzątają ulice po białych gościach.

W Nowym Jorku w sklepie z żywnością nagle każdy ma na plecach karabin maszynowy albo inny, jeszcze bardziej wymyślny przyrząd do mordowania. Bezpieczeństwo jest przecież najważniejsze, bo terrorysta czai się tuż za rogiem.

Podróżnik-reżyser w końcu wraca do domu. Nie ocenia ani nie analizuje. W trakcie podróży pisał scenariusz. Zawsze towarzyszyły mu zdjęcia bliskich. W „Tam gdzieś musi być niebo” próżno szukać opowieści o sile tożsamości, braku domu czy zniszczonej wspólnocie.

Suleiman pokazuje, że aby nie zwariować, trzeba tropić te rzadkie momenty, kiedy można zapomnieć o okupacji, prześladowaniu, brutalności i przemocy. Dlatego po powrocie tak chętnie obserwuje tańczących, radosnych ludzi i anonimową kobietę pogrążoną w zadumie w odległym gaju oliwnym.

Rzeczywistość wraca do niego w mgnieniu oka, podobnie jak do widzów, którzy w jednym z epizodów mogą zobaczyć młodą dziewczynę z przewiązanymi oczami. Wiezie ją dwóch izraelskich żołnierzy zainteresowanych swoimi okularami przeciwsłonecznymi. Na pierwszy rzut oka scena ta wygląda jak kolejny skecz w duchu Keatona.

Gdyby nie pamięć o Ahed Tamimi – szesnastoletniej dziewczynie z Nabi Saleh, która za uderzenie izraelskiego żołnierza w twarz dostała osiem miesięcy więzienia. A groziło jej dziesięć lat. To do jej historii nawiązuje Suleiman. To ona powinna z nami zostać.

Joanna Ostrowska, Tam gdzieś musi być niebo, „Kino”

 

„ARAB BLUES”

MFF w Wenecji  2019

Laureat Nagrody Publiczności sekcji Giornate degli Autori

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Manele Labidi

Scenariusz - Manele Labidi

Zdjęcia - Laurent Brunet

Muzyka - Flemming Nordkrog

Montaż - Yorgos Lamprinos

 

Golshifteh Farahani - Selma Derwich

Majd Mastoura  - Naim

Aïsha Ben Miled - Olfa

Feryel Chammari - Baya

Hichem Yacoubi - Raouf

Jamel Sassi - Imam Fares

O FILMIE:

Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej? Komedia „Arab Blues” przypomina, że powroty w rodzinne strony nie zawsze bywają łatwe. Tak jest w przypadku wychowanej we Francji Selmy, która postanawia wrócić do Tunezji, aby otworzyć gabinet psychoanalityczny. Na miejscu okazuje się jednak, że nie tylko nikt tam na nią nie czeka, ale jej zawód i styl życia nawet najbliższym krewnym wydają się cokolwiek podejrzane. Kulturowe różnice generują serię pomyłek i nieporozumień, które debiutująca reżyserka Manele Labidi ze swadą rozbraja humorem. Niezależna, niezamężna, żyjąca na własnych zasadach Selma jest solą w oku konserwatywnej rodziny i miejscowej władzy. W ulubionych dżinsach i z papierosem w ustach szybkim krokiem przemierza ulice, korytarze i pokoje, odkrywając po drodze nie tylko absurdy lokalnego prawa, ale i własną tożsamość. Charyzma, urok i ekranowy magnetyzm odtwórczyni głównej roli, Golshifteh Farahani (gwiazda „Patersona” Jima Jarmuscha oraz „Co wiesz o Elly” Asghara Farhadiego), sprawiają, że od początku kibicujemy szalonym planom psychoanalityczki. Kibicujemy też jej kolejnym pacjentom, którzy - wychowani w opresyjnej kulturze - wreszcie przyznają sobie prawo do depresji, lęku i bycia tym, kim naprawdę są. Słoneczna, pełna światła i soczystych kolorów komedia Manele Labidi opowiada o uniwersalnym konflikcie tradycji z nowoczesnością oraz zbiorowości i jednostki. Pokazana w „Arab Blues” Tunezja dochodzi do siebie po arabskiej wiośnie i jak nigdy wcześniej, potrzebuje zbiorowej terapii. A film w ciepłym, lekkim i dowcipnym tonie podkreśla, że nie ma politycznych rewolucji bez codziennej obyczajowej rewolty: przeciwko rodzicom, szkole, politykom, zasadom tak sztywnym, że nie pozwalają oddychać. I przypomina, że humor zawsze był najlepszą z terapii.

 

Niech Was nie zwiedzie tytuł. W filmie Manele Labidi nie znajdziecie panów w arafatkach wygrywających rzewne melodie na bandżo i harmonijce. Blues oznacza tutaj stan ducha - frustrację, apatię, poczucie pustki. Wszystko to, z czym mierzą się pacjenci głównej bohaterki,  psychoanalityczki Selmy, która po blisko trzech dekadach powróciła z Paryża do rodzinnego Tunisu. O sprawach wagi ciężkiej debiutująca reżyserka opowiada jednak w zaskakująco lekki, ironiczny sposób. Najlepszym symbolem jej artystycznej strategii jest fotografia Zygmunta Freuda w fezie, który terapeutka wiesza na ścianie swojego gabinetu. W doklejonym w photoshopie egzotycznym nakryciu głowy naukowiec wygląda komicznie, a mimo to nie traci majestatu.

Niezamężna, bezdzietna i wyemancypowana Selma jawi się ultrakonserwatywnym Tunezyjczykom niczym przybysz z odległej planety. Pomimo uprzedzeń, nieporozumień na tle kulturowym oraz kłód rzucanych pod nogi przez złośliwych urzędników bohaterce udaje się jednak rozkręcić działającą na pełnych obrotach praktykę. W pokoiku na poddaszu pacjenci mogą nareszcie zrzucić zakładane na potrzeby społeczeństwa maski i opowiedzieć o swoich problemach. Pod psychoanalitycznym mikroskopem lądują m.in. toksyczne relacje rodzinne, uzależnienia, religia oraz traumy z przeszłości. Z kolejnych wyznań powoli wyłania się portret współczesnego arabskiego społeczeństwa: przywiązanego do tradycji, a zarazem łypiącego z zazdrością na liberalny Zachód, zmagającego się z zapaścią gospodarczą, biurokratycznym betonem oraz radykalizującymi się nastrojami politycznymi. Szczera rozmowa przynosi ulgę, a zarazem stanowi pierwszy krok w kierunku lepszego, bardziej świadomego życia.

Selma niesie pomoc, ale sama także jej potrzebuje. W filmie Labidi najciekawszy wydaje się wątek szukania tożsamości oraz własnego miejsca na ziemi. Bohaterka - dla Francuzów zbyt arabska, a dla Tunezyjczyków za bardzo europejska - stara się iść przez świat na własnych zasadach. Odwaga, by nie oglądać się na normy i konwenanse, skazuje ją jednak na alienację. Selma nosi się niemal jak kowboj, odpala papierosa od papierosa i potrafi bez pardonu naubliżać niekompetentnym policjantom. Pod tym solidnym pancerzem obronnym kryje się jednak wrażliwa, zagubiona i podatna na zranienie osoba. Grającej głównej główną rolę Golshifteh Farahani udało się z wdziękiem połączyć dwa jakże odległe oblicza terapeutki. Znana z "Patersona" aktorka wypada równie wiarygodnie, gdy niczym lwica wykłóca się w urzędach o potrzebne zezwolenia i kiedy w chwili kryzysu daje wreszcie upust emocjom.
Szkoda jedynie, że otaczający Selmę wianuszek ekscentrycznych postaci drugoplanowych nie dostaje więcej czasu ekranowego. Chciałbym dowiedzieć się więcej zarówno o przeżywającym duchowe rozterki imanie, roztrajkotanej właścicielce zakładu fryzjerskiego jak i matce niepotrafiącej nakłonić dorosłego syna do opuszczenia rodzinnego gniazda. Niezbyt wiarygodnie wypada także kiełkujący na uboczu potencjalny romans między Selmą a apodyktycznym, zafiksowanym na punkcie regulaminów policjantem. Jeśli mimo wszystko macie ochotę na niegłupią komedię obyczajową w egzotycznej scenerii, wybierzcie się do kina i poczujcie tego "Bluesa".

Łukasz Muszyński - Filmweb

 

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” WRZESIEŃ 2020

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

BOŻE CIAŁO

07.09.2020

18.00

115 MIN

2

„WSZYSTKO DLA MOJEJ MATKI”

14.09.2020

18.00

93 MIN

3

„EASTERN”

21.09.2020

18.00

87 MIN

4

„SALA SAMOBÓJCÓW - HEJTER”

28.09.2020

18.00

135 MIN

 

„BOŻE CIAŁO”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA – JAN KOMASA

 SCENARIUSZ – MATEUSZ PACEWICZ

ZDJĘCIAPIOTR SOBOCIŃSKI JR.

SCENOGRAFIA – MAREK ZAWIERUCHA

MONTAŻPRZEMYSŁAW

                      CHRUŚCIELEWSKI

DŹWIĘK – TOMASZ WIECZOREK,

                     KACPER HABISIAK,

                     MARCIN KASIŃSKI

MUZYKA – EVGUENI&SACHA GALPERINE

 

DANIEL – BARTOSZ BIELENIA

KOŚCIELNA – ALEKSANDRA KONIECZNA

MARTA – ELIZA RYCEMBEL

PINCZER – TOMASZ ZIĘTEK

WDOWA – BARBARA KURZAJ

WÓJT – LESZEK LICHOTA

PROBOSZCZ – ZDZISŁAW WARDEJN

KSIĄDZ TOMASZ – ŁUKASZ SIMLAT

 

 

O FILMIE

"Boże Ciało" to historia 20-letniego Daniela, który w trakcie pobytu w poprawczaku przechodzi duchową przemianę i skrycie marzy, żeby zostać księdzem. Po kilku latach odsiadki chłopak zostaje warunkowo zwolniony, a następnie skierowany do pracy w zakładzie stolarskim. Jednak zamiast tam, swoje kroki kieruje do miejscowego kościoła, gdzie zaprzyjaźnia się z proboszczem. Kiedy pod nieobecność duchownego nadarza się okazja, chłopak wykorzystuje ją i udając księdza, zaczyna pełnić posługę kapłańską w miasteczku. Od początku jego metody ewangelizacji budzą kontrowersje wśród mieszkańców, szczególnie w oczach surowej kościelnej Lidii. Z czasem jednak nauki i charyzma fałszywego księdza zaczynają poruszać ludzi pogrążonych w tragedii, która wstrząsnęła lokalną społecznością kilka miesięcy wcześniej. Tymczasem w miasteczku pojawia się dawny kolega Daniela z poprawczaka, a córka kościelnej, Marta, coraz mocniej zaczyna kwestionować duchowość młodego księdza. Wszystko to sprawia, że chłopakowi grunt zaczyna palić się pod nogami. Rozdarty pomiędzy sacrum i profanum bohater znajduje w swoim życiu nowy ważny cel. Postanawia go zrealizować, nawet jeśli jego tajemnica miałaby wyjść na jaw.

To mocny film i zaczyna się mocno – sceną gwałtu analnego. Tak zabawiają się chłopcy w warsztacie poprawczaka. Drzwi pilnuje Daniel (Bartosz Bielenia) który, kiedy zbliża się wychowawca, posłusznie alarmuje o niebezpieczeństwie – taki dobry kolega. Zaraz potem idzie na mszę, gdzie ksiądz Tomasz (Łukasz Simlat) resocjalizuje młodzież śpiewem i modlitwą, a ponieważ umie rozmawiać z trudnymi chłopakami ich językiem, do niektórych znajduje drogę.

Także do Daniela, który potrafi czysto i gorliwie wyśpiewać „Pan mym pasterzem”. Widać, że wiara rozpala w nim ogień, wyzwala lepsze ja, w tym okrutnym miejscu stanowi schronienie. Skoro w Kościele znalazł miłosierdzie, zrozumienie i win odpuszczenie, po odsiadce najchętniej sam zostałby księdzem. Tyle że seminaria nie przyjmują w swoje szeregi kryminalistów.

Zamiast tego czeka go więc nędzna praca w prowincjonalnej stolarni, zatrudniającej jemu podobnych. To i tak jest jakieś wybawienie, Daniel korzysta więc z szansy, jedzie na Podkarpacie. Ale po drodze jeszcze wskoczy na imprezę, gdzie wóda, koks, techno i pokątny seks. A potem na kebab. Gdy już dotrze do miasteczka, przed zameldowaniem się w warsztacie wpada do lokalnego kościoła pomodlić się i przeprosić za ostrą nockę. I tu zdarza się coś, co odmieni nie tylko jego życie.

Poznaje Elizę (Eliza Rycembel), której wkręca, że jest księdzem. Robi to na tyle przekonywająco, że ta prowadzi go na zakrystię do swej matki – służącej na plebanii Lidii (Aleksandra Konieczna). Kościelna poznaje go z proboszczem (Zdzisław Wardejn), który wydaje się raczej zbłąkaną owieczką niż pasterzem. Wie o tym i szuka pomocy. Proponuje, by Daniel na jakiś czas go zastąpił.

Chłopak wchodzi w rolę – zamiast po osiem godzin dziennie ciachać deski, mości sobie wygodne gniazdko na plebanii. Na cześć kapłana z poprawczaka mianuje się księdzem Tomaszem i zaczyna naśladować jego nieortodoksyjne metody. Kieruje nim pyszałkowatość, cwaniactwo… – a może chodzi o coś więcej? Bo na stole leży nie tylko łatwy kościelny chleb, ale i szansa na odmianę losu, nawet zbawienie – nie tylko własne, lecz także pogrążonej w żałobie i duchowej apatii lokalnej społeczności.

Formuły spowiedzi i scenariusze mszy Daniel googluje na smartfonie, ale kazania pisze sam i wygłasza je płomiennie. Ma charyzmę, żar i autentycznie angażuje się w życie miejscowości, która pod wpływem młodego księdza zaczyna zmieniać się na lepsze. Tak jakby naprawdę zstąpiło do nich boże ciało.

Użyczający tu swego ciała Bartosz Bielenia, znany z mniejszych ról w „Na granicy”, „Disco polo” czy „Człowieku z magicznym pudełkiem”, wypada porywająco zarówno wtedy, gdy natchniony śpiewa psalmy, jak i wtedy, gdy namiętnie wciąga kreski – z pewnością będzie to dla niego rola przełomowa. Wypełnia bohatera całkowicie, ale nie popada w przesadę. Nie redukuje go też ani do świętego, ani do patola – umiejętnie balansuje między tymi biegunami.

Podobnie zresztą jak reżyser, starający się nie osądzać i nie moralizować. Równie wyważony jest portret polskiej prowincji – z jednej strony Komasa pokazuje jej autentyczne oddanie religii, tradycji, ale i przaśnym rozrywkom, z drugiej hipokryzję (to słowo ważne w filmie). Poddaje krytyce powierzchowne rozumienie katolickich nauk i zachowania stadne, ale nie wyszydza ludzi i nie stawia się ponad nimi.

Widzimy przywary tego świata, ale też to, że inny świat nie jest tu możliwy. Poza nim są tylko żądne władzy i pieniądza „elity”, reprezentowane przez wójta Walkiewicza (Leszek Lichota), piekło państwowych instytucji naprawczych albo zabawa aż do samozatracenia. Pośród takiej oferty kultura zwaśnionego miasteczka może być jedynym rajem dostępnym dla bohatera. Widzimy jednak, że dla innych – takich jak zakleszczona w nim Eliza czy grana przez Barbarę Kurzaj wdowa – pozostaje aż nazbyt oswojonym więzieniem.

Oglądamy więc system zamknięty, a właściwie kilka połączonych ze sobą popsutych podsystemów. Ten penitencjarny jest żartem – nie potrafi nikogo zresocjalizować, eskaluje tylko przemoc. Ten kościelny może czasem pomóc, ale brakuje duchownych, którzy wyszliby poza klepanie formułek – bo brakuje woli kształtowania takich kapłanów. „Boże Ciało” mówi całkiem wprost i bez ironii, że w gąszczu reguł: prawnych, sakralnych, obyczajowych, zgubiliśmy gdzieś drogę do – jak kto woli: Boga, Dobra, Prawdy.

A także do siebie nawzajem i do ukojenia, którego szczególnie potrzebujemy w obliczu kryzysów – indywidualnych i społecznych. Bez mądrego oparcia z zewnątrz pozostaje tylko rozpacz lub martwe rytuały maskujące pustkę. Nowy film Jana Komasy – brutalny, dosadny, prowokacyjny – na pewno nie jest przy tym antyreligijny. Odwrotnie – wydaje się wołaniem o lepszą opiekę nad duchem i ciałem Polaków. Tylko kto jest w stanie temu sprostać?

„Boże Ciało” jest więc ubranym w protest song psalmem, wykonanym tyleż przepięknie, co przystępnie. Potwierdza to odbiór filmu w Wenecji i Toronto, a także w Gdyni, gdzie zdobył nagrodę za reżyserię, scenariusz i drugoplanową rolę Rycembel. To kolejny sukces Komasy, który osiem lat temu szturmem wkroczył do ścisłej czołówki polskiej reżyserii debiutancką „Salą samobójców”.

Już wtedy – co nie zdarzało się wówczas często – potrafił odmalować pozbawiony fałszywych tonów portret współczesnej Polski, bez popadania w karykaturę czy idealizację. Tak jest i teraz. Zazwyczaj mam problem z kinem, które mówi „jak jest” aż tak serio, które chce być aż tak poważne i aż tak ważne.

Komasie jednak wierzę. Może ze względu na to, że bardzo dba o bycie komunikatywnym. O to, by jego filmy oglądało się z zapartym tchem, żeby było w nich aktorstwo najwyższej próby, psychologiczna wiarygodność, dobre dialogi, wartka akcja. A przy tym, żeby biła z tych filmów prawda, której nie trzeba zamykać w cudzysłów.

Adam Kruk, Boże Ciało, „Kino” 2019, nr 10, s. 79

 

 „WSZYSTKO DLA MOJEJ MATKI”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Małgorzata Imielska Scenariusz: Małgorzata Imielska Muzyka: Włodzimierz Pawlik

Zdjęcia: Tomasz Naumiuk

Montaż: Agnieszka Glińska Scenografia: Katarzyna Filimoniuk

 

Zofia Domalik – Ola

Maria Sobocińska – Agnes

Malwina Laska – Mania

Magdalena Celmer – Sandra

Helena Englert – Ewka

Joanna Połeć – Klaudia

Zuzanna Puławska – „Głodna”

Alicja Czerniewicz – Justa

 

O FILMIE

Film o dziewczynie, która znalazła siłę, by wykrzyczeć swoją historię. Wszystko po to, by odzyskać życie, w którym szuka miejsca na miłość. Za rolę Oli, Zofia Domalik, otrzymała nagrodę za Profesjonalny Debiut Aktorski na 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Obraz zwyciężył też w Plebiscycie Publiczności 35 Warszawskiego Festiwalu Filmowego w kategorii film fabularny.

Olka ma siedemnaście lat. Za ciągłe ucieczki z domu dziecka, sąd umieścił ją w zakładzie poprawczym. Pewnego dnia spotyka tam Andrzeja i Irenę. Gdy dowiaduje się, że mieszkają blisko jej dawnego domu rodzinnego, wymusza, by zabrali ją na wakacje. Dla niej to szansa, by wreszcie dowiedzieć się więcej o swojej matce. Nie wie, że zapłaci za to ogromną cenę.

W otwierającej fabularny debiut Małgorzaty Imielskiej sekwencji oglądamy fragment dzieciństwa naszej protagonistki uchwycony cyfrową kamerą. Chwile idyllicznego szczęścia, gdy ta biegła za głosem matki po trawniku, szczerze śmiejąc się i ciesząc z rodzinnego spokoju. Przez całą resztę projekcji, podobnie jak główna bohaterka, będziemy wracać myślami do tych wspomnień, próbując niejako odciąć się od ciężaru codzienności przepełnionej bólem, cierpieniem i pustką. Zapomnieć o przeszywająco dotykających i duszących nasze sumienia scenach. Uciec od dojmującego realizmu obrazu, który oglądamy na dużym ekranie. Ale, podobnie jak Ola, nie będziemy w stanie. Bo choć tak jak i ona głęboko wolałbym wierzyć, że wizje świata zapisane na kliszy są prawdziwe, życie brutalnie weryfikuje te utopijne prawdy.

Powrót do lat dzieciństwa zostaje brutalnie przerwany cięciem wprowadzającym napisy tytułowe, odzielające grubą kreską przyjemność przeszłości od beznadziei tu i teraz. Cała opowieść i jej konstrukcja będzie teraz polegała na naszej filmowej uważności – od nas zależy to, jak szybko połączymy pewne fakty, by stworzyć obraz życia Oli, nastoletniej dziewczyny zamkniętej w zakładzie poprawczym. W głowie dźwięczą nam pytanie – dlaczego tu trafiła? Co stało się z jej matką?

Na wszystkie zadawane sobie pytania dostaniemy z czasem odpowiedź. Na początku jednak musimy przeżyć z protagonistką jej codzienność, od której jedyną ucieczką są treningi biegowe na 1500 metrów, dystans, który – jak się okazuje – był specjalnością jej matki. Za rogiem czekają na nią Mistrzostwa Polski, może osiągając dobry rezultat przykuje uwagę zaginionej mamy, może wtedy kobieta się odnajdzie?

Każda z dziewczyn dzielących pokój z Olą, mimo różnych przeszłości i wyroków sądowych, mierzy się z podobnym problemem – przeszywającą samotnością. Agnes, skazana za morderstwo, czeka na przepustkę. Przecież życie odebrała w obronie koniecznej, w chwili gwałtu. Nie może się jednak do tego nikomu przyznać, środowisko opiekunów, których zadaniem jest resocjalizacja i pomoc w odpowiedzi na wyznanie dziewczyny mają jedną, wspólną, konsensualną odpowiedź: “Nie chcę o tym słuchać. Mam dość”. Mania, której matka zabiła przemocowego ojca alkoholika, ma przy sobie jedynie trzymanego w domu dziecka młodszego brata, do którego dzwoni co tydzień. Ale i o te rozmowy musi błagać, będąc pozbawiona telefonu i godności przez aparat władzy.

Małgorzata Imielska, twórczyni znakomitych filmów dokumentalnych, przenosi na kanwy fabuły swój warsztat, tworząc obraz hiperrealistyczny. Każdy kadr będzie tutaj wyzbyty z kolorytów, paleta barw będzie składała się głównie z szarego i burego, a błękitne momenty, symbolizujące niewinność, zostaną brutalnie przerwane przez kolejne akty przemocy i krzywdy. Gdzieś w tle iskrzy się skojarzenie z “Kafarnaum”, choć tam, gdzie Nadine Labaki próbowała osiągnąć sukces na biedocie dzieci, Imielska w każdej chwili pokazuje jak bardzo zależy jej na losie jej bohaterek – nie tylko Oli, ale każdej innej osadzonej z nią dziewczyny.

Za każdym razem gdy reżyserka wyrywa protagonistkę z zakładu poprawczego, boimy się o nią jeszcze bardziej. Chociaż na terenie placówki jest jej źle, to może ona przynajmniej marzyć o tym kto i co czeka na nią za murami. Konfrontacja z brutalną rzeczywistością okazuje się o wiele gorsza.

Najbardziej przerażającym jest motyw rodziny zastępczej spod Olsztyna, mieszkającej w wielkim domu na wsi, z którego nie dochodzą krzyki. Już od samego momentu przyjazdu czujemy mrok całego miejsca, sztuczność przybranego wujka granego przez Adama Cywkę. Imielska wie i z wyprzedzeniem informuje nas o tym, jakim człowiekiem jest Andrzej, jednocześnie nie ostrzegając przed nim bohaterki, która ponownie uwierzyła, że świat może być dobry. Nie może.

“Wszystko dla mojej matki” dusi nas swoim ciężarem stopniowo. Na początku przewija się gdzieś jeszcze tani humor (padający głownie z ust trenera Tomka), słodycz biurokratycznej dyrektor placówki. Z czasem jednak klimat całej opowieści zaczyna blaknąć, zmierzając w czarne odmęty ludzkiej natury i demitologizując postacie, które miały być wzorem do naśladowania i ostoją zagubionych dusz.

Imielska mistrzowsko kreuje nie tylko protagonistkę i jej rówieśniczki z zakładu, ale również postacie dorosłych, nigdy nie przekraczając granicy akceptowalnej dramaturgii, nigdy nie hiperbolizując. Przez cały czas mamy poczucie, że oglądamy wiarygodnych i prawdziwych bohaterów, którzy – niezależnie od czasu ekranowego – mają pewny, jasny dla widza rys charakterologiczny. O ile w przypadku matki nie powinno to dziwić, gdyż jej historia przypomina Stellę z “Powiedz mi dlaczego?”, jednego z najgłośniejszych filmów reżyserki, o tyle sposób napisania postaci Dyrektor i psycholog Izy szczególnie imponuje.

Świadomie bądź nie, dużo jest punktów wspólnych między “Wszystko dla mojej matki” i netfliksowym “Orange is the new black”. Od realizmu przemocowych scen, przez znakomicie napisane postaci, aż do zrozumienia psychologii każdej z osadzonych i przyczyn, które doprowadziły je w te miejsce. Z tym, że tam gdzie w serialu nas widzów przed bólem ratuje komediowe przełamanie, czy też inscenizacje rodem z kina akcji, Imielska operuje tylko kamerą i zbliżeniami w zlęknione oczy, przez które to często chcielibyśmy odwrócić wzrok, udając że nie widzimy tych problemów. Reżyserska zmusza nas i mówi: “Patrz”.

Realizm obrazu zakorzeniony jest również w formie, wyzbytej z efekciarstwa, rozświetleń i szerokiej palety barw. Filmem, któremu do “Wszystko dla mojej matki” najbliżej, jest produkcja “Wszystko będzie dobrze” również traktująca o trudnej matczynej miłości do dziecka. Z tym, że o ile tam co jakiś czas mieliśmy słoneczną scenerię, w obrazie Imielskiej obserwujemy jedynie deszcz i śnieg. Bez oznak na poprawę sytuacji.

Po wyjściu z kina z trudem mogłem złapać oddech. Nie dlatego, że był to film niezwykle trudny w odbiorze, ale dlatego, że łączył dokumentacje przemocy i patologii z ładunkiem emocjonalnym, powodując, że włożyliśmy w ten seans całe swoje serce, licząc na poprawę życia Oli.

W finale protagonistka znów biega, w końcu za rogiem mistrzostwa. Tym razem jednak nie biegnie dla matki. Biegnie dla siebie. M,

Maciej Kędziora, Filmawka

 

 „EASTERN”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Piotr Adamski

Scenariusz - Piotr Adamski

                     Michał Grochowiak

Zdjęcia - Bartosz Nalazek

Muzyka - Hubert Zemler

Montaż - Bartosz Pietras

Scenografia - Agata Lepacka

Maja Pankiewicz

Paulina Krzyżańska

Marcin Czarnik

Anna Kłos-Kleszczewska

Edyta Torhan

Bartłomiej Krat

 

O FILMIE:

„Eastern” to szokująca wizja Polski, w której broń jest legalna, obowiązuje prawo krwawej zemsty, a pomiędzy zwaśnionymi rodami trwa wojna. W tej alternatywnej, dystopijnej rzeczywistości za bramą zamkniętego osiedla, pod okiem monitoringu, toczy się osobliwa gra. Dwie dziewczyny zostają wplątane w porachunki między sąsiadującymi rodzinami. Szybko okazuje się jednak, że w takim świecie nikomu nie jest wygodnie. Strach, konieczność wykonania zadania za wszelką cenę i wszechobecna podejrzliwość stają się nie do zniesienie. Czy jest możliwe wystąpić przeciw tak ułożonemu systemowi?

Urocze przedmieścia, domki jednorodzinne, ewentualnie bliźniaki, wypolerowane SUV-y,  młodzież, która lubi deskorolki oraz… broń. Bardzo nieswojo przywołuje się ten na wpół żywy, a na wpół martwy obrazek w dobie ostatnich światowych wydarzeń. Dziwaczny klimat suburbii rozmywa się wraz z pojawieniem się w kadrze broni. Gdy przyglądamy się jednak bliżej światu przedstawionemu nam przez Piotra Adamskiego, dostrzegamy w nim coraz więcej swojskich elementów. Krok po kroku, kadr po kadrze, postać po postaci dociera do nas, że to jest nasze, polskie, choć odległe z powodu przedziwnego, dystopijnego przewrotu. Eastern jest na szczęście pełnoprawnym kinem zemsty rozgrywającym się w alternatywnym świecie na tyle dobrze skonstruowanym, że rozumiemy jego zasady nawet bez ekspozycji.  Aż żal bierze, że musimy na coś tak smacznego poczekać nieco dłużej niż wcześniej zaplanowana premiera.

Surowy i krwawy koncept oparty jest na wręcz plemiennej dystrybucji zemsty. Stosunki między ludźmi to mokry sen Hammurabiego, gdyby ten przyszedł na świat w czasach ołowiu i dwururek. Dwie dziewczyny, trochę bezwolnie, muszą uczestniczyć w konflikcie pomiędzy dążącymi do wyniszczenia rodami. Córka niesłusznie zabitego Kowalskiego mści się na Nowaku, zabijając mu syna. Wedle obowiązującego, dawno wykształconego prawa, Nowak może albo się zemścić albo żądać od rodziny Kowalskich „wykupu krwi”. Opłata za życie albo samo życie. Cóż, to pierwsze nie wchodzi w grę, ponieważ matka Kowalska nie ma pieniędzy. Przelana krew nie zostaje zatkana kurkiem przebaczenia, świat przedstawiony jest coraz bardziej przejrzysty, a umowność typowo polskich nazwisk nie przeszkadza w potraktowaniu tego, co dzieje się na ekranie, jako uniwersalnego akcyjniaka. Takiego, w którym mniej oznacza więcej, a twórcami nawet przez chwilę nie kieruje grzech dopowiadania oraz komplikowania swoich natchnień. Tak, jest to young adult w stylu Igrzysk Śmierci, ale jest to również dzieło zanurzone bardzo mocno w poetyce książek J.G. Ballarda i wendetowych filmów epoki Reagana z Charlesem Bronsonem.

Adamski nie dysponował budżetem lśniącym niczym góra Smauga, a ograniczenia wymuszają w tym przypadku ścisłe i kurczowe trzymanie się bohaterów. Przedmieścia oraz lokalność są pomysłem na poradzenie sobie z ograniczeniami, ale jakoś trudno sobie wyobrazić, że gdyby przeniesiono się do skali makro, byłoby to wciąż tak soczyste. Stałoby się trochę jak z kolejnymi sezonami Westworld – wiemy, na jakich zasadach działa świat, ale stopień jego skomplikowania powinien jedynie wybrzmiewać wewnątrz widzialnej mapy. Wszystko, co poza nią, przyniosłoby szkody dla logiki. Połączenie ze światem zewnętrznym jest więc odczuwalne, ale w swojej dystopii Adamski woli opowiadać nie słowami bohaterów oraz ekspozycji, lecz poczynaniami. Postacie grane przez Maję Pankiewicz i Paulinę Krzyżańską są żywe tak mocno, jak nieco zaprojektowany wydaje się otaczający ich fatalizm. Dopóki jednak metafory są przejrzyste, a mechanizmy zemsty zrozumiałe, nikt nie powinien narzekać. Narastające napięcie ma swoje ujście w krwawych i dobrze nakręconych scenach akcji, które nie wstydzą się swojego B-klasowego rodowodu.

Zresztą już sam zwiastun Eastern nastraja swoje tempo pod dwa utwory – Żegnam cię, mój świecie wesoły Adama Struga oraz świetny kawałek rapowy Monza duetu PRO8L3M. To jedna z najlepiej oddających ambicje filmu zajawek, jakie oglądałem w polskim kinie. Powolne snujostwo kamery pomiędzy wymęczonymi twarzami ludzi a polerowaną bronią przechodzi w szybki montaż i roztrzęsioną relację z wojny domowej. Sfery, pomiędzy którymi rzadko który polski twórca kinowy przeskakuje, nie tracą na swojej soczystości. Na obie warto poczekać jeszcze kilka tych męczących tygodni lub miesięcy kinowego przestoju. 

Autor: Jakub Koisz

„SALA SAMOBÓJCÓW. HEJTER”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA – JAN KOMASA

SCENARIUSZ – MATEUSZ PACEWICZ

ZDJĘCIA – RADEK ŁADCZUK PSC

SCENOGRAFIA – KATARZYNA SOBAŃSKA,

                              MARCEL SŁAWIŃSKI

MONTAŻ – ALEKSANDRA GOWIN

MUZYKA – MICHAŁ JACASZEK

 

TOMEK GIEMZA – MACIEJ MUSIAŁOWSKI

BEATA SANTORSKA – AGATA KULESZA

ZOFIA KRASUCKA – DANUTA STENKA

GABI KRASUCKA – VANESSA ALEKSANDER

PAWEŁ RUDNICKI – MACIEJ STUHR

ROBERT KRASUCKI – JACEK KOMAN

STEFAN GUZKOWSKI – ADAM GRADOWSKI

FITANETA – JULIA WIENIAWA-NARKIEWICZ

 

O FILMIE:

Tomek (Maciej Musiałowski), student prawa Uniwersytetu Warszawskiego, zostaje przyłapany na plagiacie i wydalony z uczelni. Postanawia jednak ukrywać ten fakt przed światem i nadal pobiera pomoc finansową od państwa Krasuckich (Danuta Stenka, Jacek Koman) - rodziców Gabi (Vanessa Aleksander), przyjaciółki z czasów dzieciństwa. Kiedy oszustwo wychodzi na jaw, skompromitowany chłopak traci zaufanie i życzliwość swoich dobroczyńców. Przepełniony gniewem i żalem, oddzielony od Gabi, w której skrycie podkochuje się od lat, Tomek planuje zemstę na Krasuckich. Szansa pojawia się, kiedy otrzymuje pracę w agencji reklamowej, a wraz z nią dostęp do najnowszych technologii i tajemnic stołecznej elity. Pod pozorem obowiązków zawodowych Tomek zaczyna inwigilować Krasuckich, aktywnie włączonych w kampanię polityczną kandydata na prezydenta stolicy, Pawła Rudnickiego (Maciej Stuhr). Wkrótce plan internetowego hejtera zaczyna nabierać coraz realniejszych kształtów, a droga do jego realizacji wiedzie przez wirtualny świat popularnej gry komputerowej.

Nakręcona 10 lat temu „Sala samobójców” Jana Komasy była na polskim rynku kinowym czymś nowym. Przede wszystkim było to pierwsze na taką skalę połączenie kina aktorskiego z animacją, gdzie sekwencje animowane pełniły określoną funkcję fabularną – przejścia między światem rzeczywistym (realem) i rzeczywistością wirtualną, w której bohaterowie mogli zachować pełną anonimowość ze wszystkimi, także wątpliwymi korzyściami, jakie z tego płyną.

Ta anonimowość w sieci, budująca poczucie braku odpowiedzialności za myśli, słowa i czyny, przy równoczesnej fascynacji Internetem jako najszybszym ze znanych narzędzi komunikacji, stała się w „Sali samobójców” jednym z kryteriów opisu ówczesnego społeczeństwa: niedojrzałego także w obliczu mechanizmów społecznych okresu przejściowego.

Komasa nie omija nikogo – pokazuje zagubienie młodych, bezradność zajętych sobą (a nie rodziną) rodziców czy brak wizji pewnych grup zawodowych (choćby lekarzy psychiatrów). Tragiczny finał sięga katharsis: ktoś stracił życie, ktoś poczuł się za to odpowiedzialny, ktoś zmądrzał, a wielu – mam na myśli widzów – czegoś się nauczyło.

Wracając po 10 latach do „Sali samobójców”, Jan Komasa zyskał niepowtarzalną szansę, by podejmując temat „Internet a sprawa polska”, przyjrzeć się, jak postępuje edukacja w tej kwestii na poziomie społecznym. Wnioski, jakie podsuwa, nie napawają optymizmem. Otóż Polacy przede wszystkim nauczyli się korzystać z opcji „kopiuj-wklej”, co potwierdzą nauczyciele na każdym poziomie nauczania – od podstawowego na akademickim kończąc.

Bohater „Sali samobójców. Hejtera” należy do nielicznych wyjątków, którzy ponoszą konsekwencje nadużywania tej funkcji: za plagiat wylatuje ze studiów. Kara jest szczególnie dotkliwa, zważywszy że chłopak utrzymuje się w Warszawie dzięki dobroczynności ludzi zamożnych, którzy kiedyś spędzali wakacje u jego rodziców, a teraz ufundowali mu stypendium. Ich gest nie jest do końca szczery – bardziej chodzi o zaspokojenie własnego ego niż dar serca, więc bohater bez skrupułów ich wykorzystuje.

Przydatnym narzędziem jest Internet: znajomość z córką dobroczyńców na portalu społecznościowym pozwala rozszerzyć krąg znajomych, a w rezultacie przejąć ofertę pracy w agencji PR. Nie jest to zwykła agencja: tu nie buduje się wizerunku klienta, ale na jego życzenie umniejsza wizerunek konkurenta – handlowego, biznesowego a nawet politycznego. Nasz bohater, Tomasz, ma szczęście: sugestywny pomysł na kampanię antyreklamową przynosi nieoczekiwany skutek i chłopak awansuje do grona najbardziej zaufanych pracowników.

Niestety, wychodzi na jaw sprawa plagiatu i relegowania ze studiów, dotychczasowi dobroczyńcy zamykają Tomaszowi drzwi przed nosem, co budzi w nim pragnienie zemsty. Nadarza się niezwykła okazja: trwa kampania przed wyborami samorządowymi, jeden z kandydatów jest ich protegowanym, a agencja dostała właśnie zlecenie na jego czarny PR.

Tomasz ma szatański pomysł: jeśli się powiedzie, odzyska i znacząco wzmocni swoją pozycję w domu dobroczyńców, a jednocześnie zostanie prawą ręką swej szefowej. Walka toczy się przede wszystkim w Internecie; kilkoma uderzeniami w klawisze chłopak aranżuje wydarzenia, mobilizuje zwolenników i przeciwników kandydata, potrafi doprowadzić do ulicznej konfrontacji. Ale doskonale wyczuwa, że kulminacja każdej zaaranżowanej akcji musi się odbyć w realu, a zwieńczenie intrygi powinno być spektakularne. W tym celu przenika do komputerowej gry on-line i werbuje idealnego wykonawcę swojej wizji.

To moment, kiedy „Sala samobójców” spotyka się z „Hejterem”. Jeśli jednak przyjrzeć się dokładniej, punktów stycznych będzie więcej. Choćby sposób, w jaki kamera Radosława Ładczuka prowadzi Tomasza – Macieja Musiałowskiego – tak samo 10 lat temu Ładczuk prowadził Dominika – Jakuba Gierszała. Podobne wnętrza, podobna paleta barw, podobne środowisko zamkniętej na codzienność elity. Jest jednak element, który odróżnia tamtego Dominika od tego Tomasza – i nie chodzi tylko o fizyczność i ekspresję aktorów.

Przede wszystkim Tomasz nie budzi ani zaufania, ani sympatii widzów – od pierwszego do ostatniego kadru jest uosobieniem zła o kamiennej twarzy bez uśmiechu. Bez mrugnięcia okiem posługuje się kłamstwem, podstępem, manipulacją. Nawet w sytuacjach ekstremalnych nie budzi współczucia. Zdecydowanie, po trupach dąży do celu i nie zadowala się byle czym. Będzie trwał, wszak jest niezniszczalny.

Triumf Tomasza odbywa się kosztem katartycznego finału „Sali samobójców”. W pewnej chwili na ekranie pojawia się zdjęcie Agaty Kuleszy w towarzystwie Jakuba Gierszała. I w tej chwili już wiadomo, że widz słysząc nazwisko bohaterki, Beata Santorska, nie przesłyszał się: to matka Dominika. Jej metamorfoza w zimną sukę, gotową dla pieniędzy zniszczyć każdego, nie wydaje się nazbyt przekonująca. Podobnie zresztą jak wyniosły chłód nakreślonych na ekranie elit i zakres dzieła zniszczenia, do którego doprowadził Tomasz.

Ale jednego filmowi Jana Komasy odmówić nie można: palącej aktualności. Wśród napisów końcowych jest informacja, że zdjęcia zakończono w przeddzień Świąt Bożego Narodzenia 2018 roku; trzy tygodnie później szaleniec zabił prezydenta Gdańska. Od tamtej pory każdej kampanii politycznej towarzyszy niekoniecznie skrywany lęk, by sytuacja się nie powtórzyła. Internet hejtu nie śpi.

Konrad J. Zarębski, Sala samobójców. Hejter, „Kino” 2020, nr 4

 

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LATO II 2020

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

W LABIRYNCIE

05.08.2020

18.00

130 MIN

2

„NIE MA NAS W DOMU”

10.08.2020

18.00

100 MIN

3

„TRZY BILBORDY ZA EBING”

12.08.2020

18.00

115 MIN

4

„NĘDZNICY”

17.08.2020

18.00

115 MIN

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

NA NOŻE

19.08.2020

18.00

130 MIN

2

„(NIE)ZNAJOMI”

20.08.2020

18.00

103 MIN

3

„NADZWYCZAJNI”

24.08.2020

18.00

115 MIN

4

„RICHARD JEWELL”

26.08.2020

18.00

129 MIN

 

„W LABIRYNCIE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria -Donato Carrisi

Scenariusz  - Donato Carrisi

Zdjęcia - Federico Masiero

Muzyka - Vito Lo Re

Bruno Genko - Toni Servillo

Doctor Green - Dustin Hoffman

Samantha Andretti - Valentina Bellé

Simon Berish - Vinicio Marchioni

Linda - Caterina Shulha

 

O FILMIE

Nastoletnia Samantha została porwana i uwięziona na piętnaście lat. Kiedy budzi się w szpitalu, niczego nie pamięta. Nikt nie wie, jak udało jej się uciec. Z pomocą policyjnego profilera, doktora Greena (Dustin Hoffman), próbuje odzyskać wspomnienia z tajemniczego labiryntu - więzienia, w którym porywacz zmuszał ją do rozwiązywania zagadek, stosując przerażający system nagród i kar. Równocześnie sprawcę próbuje odnaleźć bezkompromisowy detektyw, Bruno Genko (Toni Servillo). Potwór, który uwięził dziewczynę wciąż jest na wolności. Jedyny sposób, by złapać Człowieka z Labiryntu, to włamać się do umysłu Samanthy. Zaczyna się polowanie na oprawcę.

Samantha Andretti (Valentina Belle), dziewczyna porwana piętnaście lat wcześniej w drodze do szkoły, zostaje znaleziona, naga i dotkliwie poraniona, gdzieś pośrodku skąpanego we mgle mokradła. Nie ma pojęcia, jak tam trafiła. Niewiele zresztą pamięta. W szpitalu jej przypadkiem zajmuje się doktor Green (Dustin Hoffman, będący zaiste ciekawym wyborem obsadowym, zważywszy na całkiem niedawne oskarżenia o molestowanie seksualne płynące pod jego adresem), działający na zlecenie policji „profiler”, który stara się nie tylko zrekonstruować, czego doświadczyła ofiara przez ostatnie półtorej dekady, ale również pomóc służbom w wytropieniu złoczyńcy.

Nagły powrót do życia Samanthy przyciąga uwagę władz i, rzecz jasna, mediów, ale także prywatnego detektywa o nazwisku Bruno Genko (Toni Servillo), niegdyś wynajętego przez rodziców nastolatki, a więc od samego początku zaangażowanego w sprawę.

Donato Carrisi to postać, co tu dużo mówić, dość niezwykła w skali globalnej kinematografii. Nie dość, że pisze scenariusze na podstawie własnych, znakomicie sprzedających się książek (nie tylko we Włoszech, ale i w wielu innych europejskich krajach, łącznie z Polską), to jeszcze dostaje możliwość ich wyreżyserowania. Tak było w przypadku „Dziewczyny we mgle” (2017), która zapewniła mu nagrodę dla najlepszego debiutanta na Półwyspie Apenińskim.

Tak jest też teraz. I tak najpewniej będzie także w przyszłości. Jak bowiem przyznaje w wywiadach, powieści tworzy od razu z myślą o filmowej adaptacji, przez co jednak, powiedzmy sobie szczerze, wpada w pułapkę bez wyjścia. Szybko bowiem autor (w znaczeniu tak szerokim, że chyba nawet krytycy skupieni wokół André Bazina i „Cahiers du Cinéma” go nie przewidzieli) zaczyna się gubić w ambicjach, które nim pierwotnie kierowały.

W „Dziewczynie we mgle”, która wypada całkiem nieźle jako kino czerpiące z różnych gatunków, reżyser wygłasza swoiste credo – jeden z jego bohaterów niemal wprost do kamery mówi, że pierwszą zasadą wielkiego pisarza jest kopiowanie. Carrisi zbyt dosłownie i śmiertelnie poważnie zdaje się traktować idee Umberto Eco, notabene swego rodaka, upatrującego w cytowaniu tego, co zostało już powiedziane, sposobu na odświeżenie perspektywy.

Bezimienne miasto, w którym toczy się akcja, tylko czeka na apokalipsę, trochę tak, jak w pierwszym sezonie „Detektywa” (2014) Nica Pizzolatto. Zalewa je fala upałów, a zewsząd bucha ogień. Istne piekło, przywoływane w religijnych audycjach radiowych słuchanych przez Genko, przemierzającego samochodem tereny, które równie dobrze mogłyby być Luizjaną (tak zresztą wyglądają).

Podstarzały bohater, wyjęty bodaj z literatury hard-boiled, musi doprowadzić sprawę do końca, ponieważ umowa podpisana z rodzicami zaginionej dziewczyny nigdy nie wygasła. I choć przez lata zajmował się tylko windykacjami, a jedną nogą jest już właściwie w grobie, postanawia zmierzyć się z zadaniem najpewniej ostatnim w swojej karierze. Działać musi na własną rękę – dla policji jest bowiem nie tyle zagrożeniem, co zawalidrogą.

W surrealistycznym stylu, nawiązującym do twórczości Davida Lyncha, trafia, dosłownie, do króliczej nory, podążając za potworem nazywanym Bunny, postacią opisaną na łamach okultystycznego komiksu. Niczym w „Dziewiątych wrotach” (1999) Romana Polańskiego, wokół apokryfu zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Ludzie umierają, a pożary rozprzestrzeniają się coraz bardziej. Reżyser z kolei mnoży zarówno przeszkody, jak i zwroty akcji, nie zapominając przy tym o podsycaniu wyobraźni widza poprzez systematyczne awizowanie na ekranie liczby 23, wokół której powstało wyjątkowo dużo teorii spiskowych.

Królika w masce, która stanowi centralny atrybut wielu thrillerów, na czele z „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” (1974) Tobe’a Hoopera, „Piątkiem trzynastego” (1980) Seana S. Cunninghama i „Krzykiem” (1996) Wesa Cravena, kino też już widziało, by wspomnieć filmy w stylu „Sexy Beast” (2000) Jonathana Glazera, „Donnie Darko” (2001) Richarda Kelly’ego czy – pół żartem, pół serio – „Monty Python i Święty Graal” (1975) Terry’ego Gilliama i Terry’ego Jonesa.

Kolejne tytuły, stanowiące źródło niekończącej się inspiracji dla Carrisiego, można by wymieniać zapewne bez końca – podziękowania należą się także wszystkim twórcom serii „Piła” (2004-2017), gdyż w tytułowym labiryncie złoczyńca postanowił zorganizować grę – za przejście kolejnego poziomu na porwaną dziewczynę czeka nagroda. Jakby tego było mało, wszystkie te odniesienia przykrywają mało nowatorskie przesłanie: człowiek to zwierzę najtrudniejsze do schwytania.

Rafał Glapiak, W labiryncie, „Kino” 2020, nr 3, s. 80

 

 „NIE MA NAS W DOMU”

2019 -  MFF w San Sebastián  Nagroda Publiczności

Najlepszy film europejski Ken Loach

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Ken Loach

Scenariusz - Paul Laverty

Zdjęcia - Robbie Ryan

Muzyka - George Fenton

Montaż - Jonathan Morris

Scenografia - Fergus Clegg

Kris Hitchen - Ricky Turner

Debbie Honeywood - Abbie Turner

Rhys Stone - Seb

Katie Proctor - Lisa Jane

Charlie Richmond - Henry Morgan

Alfie Dobson - Jack O'Brien

 

O FILMI:

Nie ma nas w domu to najnowszy film dwukrotnie nagrodzonego Złotą Palmą Kena Loacha – reżysera filmów Ja, Daniel Blake oraz Wiatr buszujący w jęczmieniu – który poruszył publiczność festiwalu w Cannes, gdzie ubiegał się o Złotą Palmę, a przez krytykę został uznany za jeden z najlepszych filmów brytyjskiego mistrza.

Ricky i Abbie chcą dla siebie i swoich dzieci czegoś więcej. On jest w stanie poświęcić wszystko, żeby ich marzenie o własnym domu wreszcie się spełniło. Ma dosyć czekania, aż sprawy przyjmą lepszy obrót – stawia wszystko na jedną kartę i zaczyna pracę na własną rękę. Rzuca się w wir obowiązków, chcąc jak najszybciej osiągnąć swój cel. Ona, myśląc o przyszłości, nie chce stracić z oczu tego, co już mają: kochającej się rodziny i wzajemnego wsparcia. Wierzy, że goniąc za szczęściem, trzeba wiedzieć, kiedy się zatrzymać.

 

Perypetie kuriera i jego zwykłej, angielskiej rodziny zapewne nie brzmią jak materiał na ciekawy i wzruszający film. Jednak nie w wykonaniu Kena Loacha. Reżyser specjalizujący się w pozornie prostych historiach z głębokim społecznym przesłaniem w swoim nowym filmie, Nie ma nas w domu, daje po raz kolejny interesującą wiwisekcję środowiska, które sprawia, że zanikają pewne wartości ludzkie, a co najdotkliwsze, również więzi rodzinne. Loach znakomicie okrywa swój komentarz społeczny pod płaszczem bezpretensjonalnej opowieści obyczajowej o bohaterach, z którymi każdy widz może się spokojnie utożsamić.

W centrum tej historii znajduje się rodzina Turnerów. Głowa familii, Ricky, chce za wszelka cenę dobra i dostatku dla swoich bliskich, wobec tego stawia wszystko na jedną kartę i zaczyna pracę na własną rękę jako kurier. W tym czasie jego żona, Abby, wypruwa sobie żyły, pracując jako opiekunka starszych i niepełnosprawnych ludzi. Rodzinę uzupełniają sprawiający problemy syn Seb oraz mała Lisa Jane, która mimo bardzo młodego wieku stara się jak może, aby jej rodzicom było lżej. Niestety ciągła pogoń za marzeniami sprawia, że w rodzinie dochodzi do konfliktów. I tutaj właśnie Loach fantastycznie poprowadził historię, ukazując przemianę wszystkich głównych bohaterów i bohaterek. Reżyser nienachalnie, bardzo delikatnie, ale również paradoksalnie bezkompromisowo pokazuje, jak wymogi środowiskowe doprowadzają do społecznej apatii i niemocy. Loach bardzo sprawnie miesza tutaj obrazy wspierającej się rodziny przeplatane kłótniami i starciami z warunkami życiowymi. Doskonałym przykładem rozprawiającym się ze społeczną znieczulicą jest scena, w której szef Ricka dzwoni do niego, gdy ten jest na pogotowiu i nie martwiąc się jego zdrowiem mówi o stratach, które przyniósł. To scena, która poraża i szokuje w pełni mimo swojego minimalizmu i wyczucia reprezentowanego przez Loacha.

Co najbardziej dotkliwe reżyser nie przedstawia jakiegoś dystopijnego społeczeństwa, ale takie, w którym żyjemy dzisiaj. Nieważne, że akcja historii dzieje się w Wielkiej Brytanii, przesłanie produkcji jest bardzo uniwersalne i spokojnie można je przekuć na inne środowiska. To dodatkowo potęguje siłę komentarza społecznego, który drzemię w tej historii. Jednak najbardziej przekaz wzmacniają sami aktorzy doskonale prowadzeni przez twórcę. Kris Hitchen i Debbie Honeywood jako Ricky i Abby Turnerowie to strzał w dziesiątkę. To duet, który doskonale rozumie się na ekranie i potrafi przekazać emocje i napięcie jakie narastają w rodzinie ich bohaterów przez cały film. Doświadczeni aktorzy są dobrze wspierani przez młodszych adeptów, czyli Rhysa Stone'a w roli Seba i Katie Proctor jako Lisa Jane. Filmowe rodzeństwo potrafi w odpowiednim momencie podbić emocjonalną stawkę sceny lub rozładować napięcie. Bardzo dobry casting w wykonaniu twórców. 

Loach w tym filmie robi bardzo ciekawą rzecz. Mianowicie ukazuje starcie z uwarunkowaniami społecznymi trzech pokoleń bohaterów. Są najmłodsi, do których należą Seb i Lisa Jane, ich rodzice oraz najstarsze pokolenie reprezentowane przez klientów Abby. Reżyser w punkt i bardzo mocno ukazuje, jak zmiany społeczne i wszechogarniająca apatia dotyka każdego z nas, nieważne czy znajdujemy się na końcu życiowej drogi, czy dopiero obranie jej kierunku mamy przed sobą. Nie ma nas w domu to opowieść dająca do myślenia, szokująca, ale również bardzo wzruszająca i dająca pewien promyk nadziei, choć tli się on bardzo słabo. Polecam w pełni. 

Norbert Zaskórski, naEKRANIE

 

 „TRZY BILBORDY ZA EBBING”

2018 - Oscar - Najlepsza aktorka pierwszoplanowa Frances McDormand

 - Oscar - Najlepszy aktor drugoplanowy Sam Rockwell

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Martin McDonagh

Scenariusz - Martin McDonagh

Zdjęcia - Ben Davis

Muzyka - Carter Burwell

Montaż - John Gregory

Scenografia- Inbal Weinberg

Kostiumy - Melissa Toth

Frances McDormand - Mildred

Woody Harrelson - Willoughby

Sam Rockwell - Dixon

John Hawkes - Charlie

Peter Dinklage - James

Abbie Cornish - Anne

Lucas Hedges - Robbie

O FILMIE:

„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” to wyróżniony 7 nominacjami do Oscara (w tym za najlepszy film i scenariusz oryginalny), 4 Złotymi Globami (w tym za najlepszy film: dramat) oraz nagrodą publiczności na festiwalu Camerimage w Bydgoszczy i nagrodą za scenariusz na festiwalu filmowym w Wenecji 2017 mroczny komediodramat w reżyserii nagrodzonego Oscarem Martina McDonagha („Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”). Małe miasteczko na amerykańskiej prowincji. Od morderstwa córki Mildred Hayes (nagrodzona Oscarem Frances McDormand) upłynęło kilka miesięcy, a lokalna policja nadal nie wpadła na trop sprawcy. Zdeterminowana kobieta decyduje się na śmiałe posunięcie: wynajmuje trzy tablice reklamowe na drodze wiodącej do miasteczka i umieszcza na nich prowokacyjny przekaz, skierowany do szanowanego przez lokalną społeczność szefa policji, szeryfa Williama Willoughby’ego (nominowany do Oscara Woody Harrelson). Gdy do akcji wkracza zastępca szeryfa, posterunkowy Dixon (Sam Rockwell) – niezrównoważony, porywczy maminsynek, któremu zarzuca się zamiłowanie do przemocy – starcie między Mildred Hayes a lokalnymi siłami porządkowymi przeradza się w otwartą wojnę.

 

Przydrożne billboardy można dziś spotkać niemal wszędzie, łącznie z krajami Trzeciego Świata. To poniekąd efekt komercjalizacji społeczeństw, nierzadko ślepo zapatrzonych w mityczne Stany Zjednoczone. A jeśli gdzieś reklamy wielkoformatowe mogą sprawiać wrażenie w miarę naturalnie wpisanych w krajobraz, to właśnie w Ameryce. Szpetne czy nie (rzecz gustu i kontekstu) zwyczajnie pasują do megalomańskiej ikonografii, podobnie jak Statua Wolności, znak Hollywood czy świąteczne ciężarówki Coca-Coli.

Ale amerykańska specyfika polega także na tym, że ichnie billboardy nie tylko promują usługi czy produkty. One również perfekcyjnie oddają ducha tamtejszej powierzchownej serdeczności i wrażliwości. Wylewnie dziękują nam za wizytę w danym mieście i zapraszają ponownie. Albo radośnie przekonują, że Jezus nas wszystkich kocha.

Bywa też, że billboard ma zwrócić uwagę na jakiś problem lokalny. I to nie tylko za pomocą kampanii społecznej, lecz także z prywatnej inicjatywy, powziętej np. z zamiarem samotnej zemsty, niczym w klasycznych westernach. Tak właśnie dzieje się w filmie Martina McDonagha, gdzie bohaterka - „ostatnia sprawiedliwa" - przez kontrowersyjne treści umieszczone na stojących w szczerym polu tablicach nie dość, że skupia uwagę lokalnej społeczności i krajowych mediów, to jeszcze wypowiada wojnę otoczeniu. Będzie naprawdę gorąco, z pojedynkiem na głównej ulicy włącznie.

Irlandczyk McDonagh od pierwszych minut udowadnia, że rozumie koloryt współczesnego Południa Stanów Zjednoczonych nie gorzej niż Brytyjczyk Steve McQueen czasy niewolnictwa w „Zniewolonym". Z początku może się nawet wydawać, że oglądamy nowy film braci Coenów. Jest głęboka prowincja, makabryczny humor, Frances McDormand na pierwszym planie i barwione folkiem kompozycje Cartera Burwella.

To wszystko jednak tylko naskórkowe skojarzenia, skądinąd charakterystyczne dla nurtu postmodernistycznego - McDonagh po debiutanckim „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj" był obwoływany następcą Guya Ritchiego, zaś w „Siedmiu psychopatach" wielu widziało wyspiarską odpowiedź na dokonania Quentina Tarantino. Irlandczyk, który zaczynał karierę jako ceniony dramatopisarz, jest jednak kimś więcej niż zręcznym kopistą. Jego kino od zawsze posiada własną dynamikę i język. A tym razem dodatkowo ma także ciężar, niespotykany we wcześniejszych kryminalnych „popisówach".

Film zaczyna się jak cokolwiek konwencjonalna opowieść o starciu Dawida z Goliatem, w której pogrążona w żałobie, rozwścieczona matka prowadzi straceńczą krucjatę przeciwko całemu światu. Z włosami przewiązanymi bandaną, ze stoicką pogardą lub szaleństwem w oczach, Mildred jest niczym John Rambo i Christopher Walken z „Łowcy jeleni" w jednej osobie. Bezpardonowo taranuje wszystkich, którzy ośmielają się stanąć na jej drodze: sąsiadów, aroganckich nastolatków, paternalistycznego księdza, a zwłaszcza miejscowych stróżów prawa, „zbyt zajętych torturowaniem czarnych, żeby rozwiązywać realne zbrodnie"  - takie, jak sprawa zgwałconej i zamordowanej córki Mildred.

McDormand daje najlepszy występ od czasu oscarowej roli ciężarnej policjantki w „Fargo". Jej bohaterka jest uosobieniem prawdziwej furii, ale ostatecznie nie ogranicza się do damskiej kopii Charlesa Bronsona z „Życzenia śmierci". Nie napędza jej bowiem wyłącznie zemsta. Mildred próbuje zrozumieć zdarzenie tak przerażające, że niepoddające się żadnej łatwej racjonalizacji. Stąd też w swoim bez mała biblijnym gniewie często zapędza się za daleko, ferując wyroki na podstawie pozorów. A my wraz z nią, siła filmu bowiem polega na tym, że historia w miarę upływu czasu coraz bardziej wypada z fabularnych kolein.

I tak szef policji (Woody Harrelson w roli, która leży na nim jak najlepiej skrojony garnitur) nie okazuje się małomiasteczkowym bigotem, na którego wygląda. Jego tępawy i otwarcie rasistowski oficer Dixon (fantastyczny Sam Rockwell) takoż zyskuje na niuansach. Z kolei sama Mildred wyrasta na osobę, która ma sporo za uszami i jej wyrzuty sumienia w kwestii śmierci latorośli wcale nie są do końca bezzasadne.

McDonagh - świetny reżyser, ale jeszcze lepszy scenarzysta - buduje te postaci z niezachwianą wiarą w dwoistość ludzkiej natury. W jego świecie nie ma ludzi jednoznacznie dobrych lub złych, niektóre zbrodnie pozostają bezkarne, niektóre rany - niezabliźnione, ale zarazem nadzieja nie umiera nigdy. W tym sensie „Trzy billboardy..." zbliżają się do moralnej złożoności ubiegłorocznego „Manchester by the Sea" Kennetha Lonergana, ale także do niedocenionej „Kalwarii" brata reżysera, Johna Michaela McDonagha.

Nad wszystkim góruje jednakże silna i zdeterminowana bohaterka McDormand, ucieleśnienie ery #MeToo, a przy tym kobieta czynu, nie hashtagu, billboardu, nie tablicy na fejsie. Za nią jak w ogień.

Piotr Dobry, Trzy billboardy za Ebbing, Missouri, „Kino" 2018, nr 02, s. 72

 

„NĘDZNICY”

Cannes  2019  Nagroda Jury - Najlepszy film Ladj Ly

2019 - Europejska Nagroda Filmowa (od 1997) - Europejskie odkrycie roku

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Ladj Ly

Scenariusz - Ladj Ly, Giordano Gederlini, Alexis - Manenti

Zdjęcia - Julien Poupard

Muzyka - Marco Casanova, Kim Chapiron

Montaż - Flora Volpelière

Damien Bonnard - Brygadier Stéphane Ruiz

Alexis Manenti - Chris

Djibril Zonga - Gwada

Issa Perica - Issa

Al-Hassan Ly - Buzz

Steve Tientcheu - Burmistrz

 

O FILMIE:

Taki debiut zdarza się w kinie raz na kilka lat. Film w reżyserii Ladja Ly od swojej premiery na festiwalu w Cannes zachwyca krytyków i widzów na całym świecie. Montfermeil, pulsujące od napięć, gniewu i niepewności to miejsce, w którym nieustannie toczy się gra o lokalne wpływy. Niewinny psikus grupy dzieciaków, które dla żartu kradną małe lwiątko z miejscowego cyrku, może okazać się początkiem rewolucji.

Paryż, lato 2018 roku: trwa finał piłkarskich mistrzostw świata, w których Francja wygrywa z Chorwacją. Czarnoskóry Issa przyjechał z przedmieścia świętować mundial. Podekscytowany licytuje się z kolegami, który z reprezentantów dumnego europejskiego kraju strzeli gola: Kameruńczyk Kylian Mbappé czy może pochodzący z Gwinei Paul Pogba?

Pod Łukiem Triumfalnym euforia stapia wieloetniczny tłum w rozpierany narodową dumą chór, intonujący „Marsyliankę”. Na częściowo dokumentalnych zdjęciach widać przypadkowych widzów machających do kamery i nieinscenizowane ujęcia setek tysięcy ludzi, którzy w lipcu 2018 roku zalali Pola Elizejskie. Rozpierającą energię tłumu można odczuć niemal namacalnie, choć jest w niej nie tylko radosne napięcie.

Paryżanie pamiętają piekło, jakie na ulicach Montfermeil – tej samej cieszącej się złą sławą dzielnicy, z której wywodzą się tytułowi nędznicy z najsłynniejszej powieści Wiktora Hugo – rozpętało się kilkanaście lat wcześniej; zapewne wielu uczestników zamieszek z 2005 roku wiwatuje teraz ramię w ramię z policjantami. Dziś żywioł wspólnotowości zjednoczy kibiców pod trójkolorowym sztandarem: na krótką chwilę imigranci i rdzenni mieszkańcy kraju nad Sekwaną staną się jednością. Jutro ulica upomni się o swoje prawa.

Fenomen „Nędzników” polega na tym, że reżyser utrzymuje ów żywioł w stanie nieustannego wrzenia, równocześnie konstruując z jego elementów dramat o natężeniu bliskim antycznej tragedii. Zostajemy wrzuceni w rwący strumień zdarzeń, zbudowanych wokół Issy i trzech policjantów z brygady do zwalczania przestępczości.

Dowódca patrolu, nieprzebierający w środkach Chris (Alexis Manenti, również współscenarzysta filmu) i podporządkowany jego stylowi pracy imigrant Gwada (Djebril Zonga) wprowadzają przeniesionego z prowincji Stéphane’a (Damien Bonnard) w tajniki pracy w terenie. Krótka poranna odprawa z doświadczoną szefową (Jeanne Balibar), niemającą złudzeń co do swojego zespołu, stanowi znakomitą ekspozycję zmaskulinizowanej opowieści, która na niemal dwie godziny zdominuje ekran.

Brawurowa inscenizacja Ladja Ly – debiutanta wychowanego na tych samych ulicach, co bohaterowie – podporządkowuje żelaznej dramaturgii to, co nieokiełznane: kipiącą na krawędzi eksplozji wzajemną wrogość różnych mniejszości etnicznych, wrzuconych do jednego podmiejskiego kotła; spontaniczność dzieci grupujących się we własne osiedlowe gangi; nieoszlifowane dialogi, pełne niewybrednego humoru i soczystych neologizmów.

Dynamiczne ujęcia z ręki, wzmagające poczucie zagrożenia, pointowane są przez statyczne obrazy z lotu ptaka, nakręcone dronem przez jednego z dzieciaków. Jest nieznośnie upalny dzień lipca i świat widziany z góry zdaje się tężeć w leniwym bezruchu. Ale komendantka myliła się sądząc, że tego dnia rekordowo wysokie temperatury ostudzą emocje dzielnicy. Elektroniczna zabawka, sprzężona z możliwościami, jakie dają media społecznościowe, stanie się w rękach dzieci narzędziem nieobliczalnym.

W scenariuszu Ly, Manentiego i Giordano Gederliniego trudno znaleźć słaby punkt. Każda kolejna scena okazuje się dopływem coraz bardziej wzburzonej rzeki, której nie sposób zatrzymać. Issa z nudów i by zaimponować kolegom – a potrzeba bycia ważnym, choćby poprzez konfabulowanie makabrycznych „anegdot”, jest w pozbawionej perspektyw społeczności przemożna – z wędrownego romskiego cyrku kradnie lwiątko.

Właściciel cyrku o wojowniczym przezwisku Zorro nie uważa, żeby ten problem dało się rozwiązać drogą łagodnej perswazji, a uzurpujący sobie przywództwo nad czarną społecznością Mer nie pozostaje dłużny. Policjanci wiedzą, czym grozi konfrontacja Romów z Afrykanami i w rozgrywkę próbują zaangażować nie tylko muzułmanów z dzielnicy, ale i zaprzyjaźnionego dilera. Najmniej z tej grupy uprzywilejowane dzieci, wyłapywane i przeszukiwane przez policjantów „na wszelki wypadek” i tylko dlatego, że uciekały – próbują bronić własnego anarchicznego terytorium.

Wydaje się, że nikt nie chce zamieszek, ale równowaga na osiedlu Les Bosquets stoi na chwiejnych nogach: kruchym sojuszu policji z samozwańczymi przywódcami lokalnych grup, niepewnych autorytetach religijnych. Władza jest walutą podlegającą nieustannym wahaniom kursu, co Ladjowi Ly udaje się pokazać z podziwu godną sugestywnością, na przykład gdy wyposażeni w atrybuty władzy policjanci zostają złajani przez jedną z matek albo maleją w konfrontacji z charyzmatycznym muzułmaninem Salahem.

Wrzaskliwa deklaracja Chrisa: „to ja jestem prawem” bywa okrzykiem bezsilności. Zresztą nie jest odkryciem, że również funkcjonariusze swoich losów nie wygrali na loterii; rodzinne sceny z udziałem Chrisa, Gwady i Stephane’a sugerują, że także i oni są „nędznikami” skazanymi na niewielki wybór życiowych ról.

Dyskretnym narracyjnym narzędziem Ly jest zmieniająca się rola głównego bohatera Stéphane’a. To uważnym, badawczym spojrzeniem „nowego” patrolujemy Montfermeil. Z obserwatora Stéphane staje się w finale trudnego dnia surowym sędzią swoich kolegów. Na koniec jednak – równie nieoczekiwanie, co nieodwołalnie – trafia w epicentrum dramatu. Katharsis bowiem okazuje się pozorne, a przed kulminacyjnym wyborem stają nie trzymający władzę, ale upokorzeni i niesłusznie zlekceważeni w imię wątłego rozejmu.

Jest to jedna z bardziej zaskakujących dramaturgicznych wolt, jakie ostatnio widziałam w kinie – kontrowersyjna, ale mająca swoje uzasadnienie. Ly, inspirując się rozruchami z 2005 roku, których zarzewiem był tragiczny incydent z udziałem nastolatków właśnie w pobliżu Les Bosquets, przestrzega, że żadnej z grup społecznych nie można ignorować. Być może szanse chłopaków z dzielni na karierę Zidane’a czy Mbappe’go są mrzonką, ale ich frustracja i upokorzenie – prawdziwsze niż chcielibyśmy przyznać.

Barbara Kosecka, Nędznicy, „Kino” 2020, nr 3, s. 70-71

 

„NA NOŻE”

2020  Satelity  Nagroda za Specjalne Osiągnięcia  Najlepsza obsada filmowa

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Rian Johnson

Scenariusz - Rian Johnson

Zdjęcia - Steve Yedlin

Muzyka - Nathan Johnson

Montaż - Bob Ducsay

Scenografia - David Crank

Kostiumy - Jenny Eagan

 

Daniel Craig - Benoit Blanc

Chris Evans - Ransom Drysdale

Ana de Armas - Marta Cabrera

Jamie Lee Curtis - Linda Drysdale

Michael Shannon - Walt Thrombey

Don Johnson - Richard Drysdale

Toni Collette - Joni Thrombey

Lakeith Stanfield - Porucznik Elliott

Christopher Plummer - Harlan Thrombey

 

O FILMIE

Gwiazdorska obsada z Danielem Craigiem (James Bond) i Chrisem Evansem (Kapitan Ameryka) na czele, w thrillerze reżysera "Gwiezdnych wojen”.

Nowoczesne i pełne czarnego humoru podejście do klasycznej kryminalnej zagadki w stylu mistrzyni gatunku Agathy Christie.

Słynny autor powieści kryminalnych Harlan Thrombey zostaje znaleziony martwy w swej posiadłości dzień po 85-tych urodzinach. Śledztwo prowadzi równie elegancki, co dociekliwy detektyw Benoit Blanc. Dzień przed fatalnym zejściem Thrombeya w jego posiadłości odbyła się huczna uroczystość z udziałem jego dość szczególnej rodziny. Detektyw Blanc podejrzewa wszystkich, łącznie z najbardziej oddaną służącą denata. Z determinacją i wprawą przedziera się przez sieć rodzinnych zależności, zawiści, wzajemnych oskarżeń i finansowych oczekiwań. Motyw ma tu każdy, jak to w rodzinie. Okazji podczas urodzin seniora rodu również nie brakowało nikomu, ale sprawca może być tylko jeden. Zamknięci w luksusowej posiadłości, poddani nieszablonowym metodom śledczym Blanca, „bliscy” Thrombeya zmuszeni są do podjęcia morderczej gry, której wynik do ostatniej chwili pozostanie zagadką.

Lubię „Ostatniego Jedi” Riana Johnsona. Jednak jeszcze bardziej lubię jak reżyser tej najbardziej kontrowersyjnej części „Star Wars” robi kino autorskie. Jego „Looper. Pętla czasu” to jeden z najoryginalniejszych filmów SciFi ostatniej dekady. Również zapętlony jest jego kryminał „Na noże”, w którym Johnson potwierdza jak błyskotliwym jest reżyserem.

Agatha Christi powraca w wielkim stylu! Nie dlatego, że za jej ekranizacje wziął się ostatnio Kenneth Branagh. Brytyjska mistrzyni kryminałów została wzięta też na tapetę przez Quentina Tarantino w „Nienawistnej ósemce”. Johnson nie tylko wyciąga kwintesencje pisarstwa autorki przygód Herculesa Poirot, ale wrzuca ją do gatunkowego kotła, gotując i, nomen omen, doskonale krojąc swoje autorskie danie fusion.

Zaczyna się od trzęsieni ziemi. A potem jest tylko zabawniej i coraz bardziej zdumiewająco. Martwy zostaje znaleziony sławny pisarz Harlan Trombley ( Christopher Plummer). Tuż po swoich 85 urodzinach, które spędzał u boku rodziny. Oficjalnie popełnił samobójstwo. Po pogrzebie wraz z policją przybywa do domu ekscentryczny detektyw Benoit Blanc (Daniel Craig), który jak Poirot podejrzewa o zbrodnie wszystkich.

Blank przedziera się przez rodzinną sieć odsłaniając wszystkie maski i sekrety rodu, tylko z pozoru zgodnego i scementowanego. Byłoby to wszystko banalne, gdyby nie sposób w jaki Johnson traktuje wyeksploatowany w klasycznym kryminale motyw. Tarantino w „Nienawistnej ósemce” poszedł w stronę nihilistycznej makabreski, Branagh w „Morderstwo w Orient Ekspressie” w nabożny i nudny sposób potraktował oryginał. Johnson natomiast przegina, podkręca wszystko i osuwa się w absurd, a nawet groteskę Wesa Andersona. Jednocześnie nie traci konwencji, choć w każdej scenie bierze ją w nawias.

To zdumiewające, ale rozwiązanie tajemnicy śmierci głowy rodu jest nam podane na tacy w pierwszej połowie filmu. Co jest więc potem? Najlepsza część! Pytania o motywy zdarzenia się piętrzą, sieć wzajemnych zależności rodzinnych się zapętla, a groteskowość pcha opowieść na granicę autoparodii gatunku. Czy bajecznie bogaty znany pisarz kryminałów popełnił rzeczywiście samobójstwo czy może z pietyzmem zaplanował swoją śmierć pisząc pośmiertnie swój najlepszy kryminał? Kto z zakłamanej rodzinki zyska najmocniej na śmierci? Jaka jest rola urugwajskiej pomocy domowej (zjawiskowa Ana de Armas)?

Daniel Craig jest wyborny jako nowoorleański detektyw o francuskim nazwisku i głupawym akcencie. Nie wiemy do końca czy jest imbecylem i pozerem czy nowym wcieleniem Holmesa. Ma czego w kinie szukać po nadchodzącym finale przygody z Bondem. Reszta obsady trzyma mu dzielnie kroku. Don Johnson dojrzewa na stare lata jak najlepsze wino, Michael Shannon tworzy kolejny portret pogruchotanego życiem dziwaka, Toni Collette jest rozbrajającą podstarzałą Barbie, Chris Evans ucieka od wizerunku Kapitana Ameryki, a Jamie Lee Curtis zabawni oddaje wyrachowane sztywniactwo próżnych i zepsutych dziedziców wielkiej fortuny. Cała obsada daje doskonale skomponowany koncert pod batutą pewnego siebie reżysera.

W tle pojawiają się dysputy bohaterów o polityce Trumpa, a finał zanurzony jest w modny ostatnio temat wojny klasowej. To jednak mało istotne. Rian Johnson ożywił klasyczny kryminał, podlewając go komediowym sosem i smaczną gatunkową żonglerką. Wygrywa w jego historii czyste serce, co przecież nie jest dziś normą w cynicznym kinie.

Autor Łukasz Adamski (kultura)

 

 „(NIE)ZNAJOMI”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Tadeusz Śliwa

Scenariusz - Katarzyna Sarnowska

                   Tadeusz Śliwa

Zdjęcia - Michał Dąbal

Muzyka - Marcin Masecki

Montaż - Robert Gryka

Scenografia - Jeremi Brodnicki

 

Maja Ostaszewska - Anna

Tomasz Kot - Tomek

Kasia Smutniak - Ewa

Łukasz Simlat - Grzegorz

Aleksandra Domańska - Ola

Michał Żurawski - Czarek

Wojciech Żołądkowicz - Wojtek

Natalia Jędruś - Zosia

 

O FILMI:

"(Nie)znajomi" to wzruszający i zabawny film o miłościach, inspirowany hitem, który pokochały miliony widzów na całym świecie. Grupa przyjaciół decyduje się zagrać w trakcie kolacji w niewinną grę. Do zakończenia spotkania wszyscy muszą ujawniać wiadomości przychodzące na ich telefony, a rozmowy mają odbywać się w trybie głośnomówiącym. Jak możemy się spodziewać, ten przyjemny wieczór wywróci świat bohaterów do góry nogami.

I co z tego, że już było? Nie mam z tym problemu – zresztą można byłoby z pomysłu Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie zrobić dziesiątki filmów, które opierałyby się na podobnym trzonie, co zresztą nawet się dzieje. Grupa ludzi siedzi przy stole, powoli wychodzą na wierzch coraz to nowe tajemnice, a ich relacje ulegają drastycznej przemianie. Nieznajomi wprawdzie dzielą trzon z oryginałem, ale nie robią tego na zasadzie przywłaszczenia, lecz eleganckiej aktualizacji pomysłu wyjściowego.

Kolacja u Tomka i Ewy, jest miło, całkiem przyjemnie, to jedna z tych przyjacielskich biesiad przy grupowym stole i maksymalnie jednej butelce wina do pasty. Kolacja z tych, które – muszę wyznać – jako już trzydziestolatek staram się unikać. Przychodzą znajomi – kumpel Grzegorz z żoną, Czarek i nowo poznana dziewczyna Ola, jest też Wojtek, który ma ostatnio problemy w pracy. Żartowanie, dzieci zostawione w domu, rozmowa o pracy, drobne złośliwostki – grubo na tej umieralni robi się jeszcze zanim Ola wpadnie na ciekawy pomysł, mianowicie… goście muszą czytać wszystkie swoje SMS-y publicznie. Jawne mają być również wszystkie rozmowy telefoniczne. Niepozorna kolacja zmienia się w horror skropiony wódką i winem jeszcze zanim podany zostanie deser. Ponoć przeróbki oryginalnego filmu Paolo Genovese’a robią furorę od Korei po sam Meksyk, a teraz do tego fenomenu możemy dorzucić produkt rodzimy, bo właśnie taki posmak mają (Nie)znajomi. Niby znajome danie z dalekich stron, ale czujesz swojskie przyprawy w pozytywnym tego słowa znaczeni

To, co łączy wszystkie te filmy, mieści się w eksperymencie myślowym – zastanówcie się bowiem, komu powierzylibyście swojego smartfona? Ile grzeszków klasy średniej mieści się w główce od szpilki, a ile samokrytyki potrzeba, aby zgodzić się przed samym sobą, że nie żyjemy tak, jak chcielibyśmy, aby inni to widzieli? Odpowiedź w obu przypadkach – sporo. Komedia Tadeusza Śliwy wymierza bowiem siarczysty policzek klasie średniej, małostkowości, udawanej przyjaźni oraz horrorowi, jakim są wyblakłe sympatie oraz tworzenie sobie wirtualnego wizerunku. Wszystko to może zostać spopielone w ciągu jednego wieczoru, w którym nagle teatr zwany życiem codziennym zostaje zawieszony. Nie działałoby to tak mocno, gdyby nie galeria prawdziwych, różnorodnych charakterów popchniętych w kierunku jednego stołu. Chyba najsmutniejszą konkluzją dotyczącą relacji tych postaci jest fakt, że jak to w życiu bywa – oni sami nie wiedzą, co ich spaja, a terapia przy stole nie jest jedyną, którą muszą sobie zafundować.

Najjaśniej błyszczą tutaj Maja Ostaszewska jako zahukana kura domowa i Tomasz Kot oraz Katarzyna Smutniak jako gospodarze imprezy, mający wiele spraw do przepracowania między sobą, ale trzeba przyznać, że cała plakatowa ekipa radzi sobie na ekranie bardzo dobrze. Nawet w scenach, gdy wjeżdża niepotrzebny, ale całkiem zabawny wątek palenia marihuany, aktorzy nie błądzą po omacku. Z drugiej strony jest to swoisty moment przejścia, bo to chwilowe zawieszenie cech nudnej, męczącej kolacji dla trzydziestolatków, jest początkiem prawdziwej katastrofy.

Kolacje z „przyjaciółmi”, o których prawie nic nie wiemy, poukrywane SMS-y, homofobiczne żarty, jakaś tam jedna piłeczka w tygodniu na hali z kolegą, który to z chęcią by skończył tę tradycję, bo morfuje w dorodnego pantofla; opadłe penisy i koszularze w ostatnim podrygu udawania, że to jeszcze nie koniec ich młodzieńczego żyćka. Z drugiej strony szczeniackie akcje – romanse przez przypadek, naga fota w MMS, smart dom w pilocie. Przy słowotoku, makaronie z bakłażanem i szocie tequilli. Ktoś powie coś złośliwego, bo tylko tak umie, a ktoś zacytuje Coehlo. Taka jest temperatura tego filmu.

Tylko czekać, aż coś w tym świecie strzeli. A najgorsze, gdy zdajesz sobie sprawę, że to może być o Tobie. Niby o ludziach, u których pogasło już wszystko, co mogło pogasnąć, ale na szczęście reżyser potrafi wpuścić nieco światła. I między nimi jakiś drobny miły gest, jeden dżoincik, kłamstwa, sygnały wiadomości i przyjaźnie na ślinę. Nie wiem, może bawiło i przerażało mnie to na przemian bardziej niż powinno, ale ta kameralna opowieść działa bardzo dobrze. 

Jakub Koisz, Film.org.pl

 

 „NADZWYCZAJNI”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Olivier Nakache Éric Toledano

Scenariusz - Olivier Nakache Éric Toledano

Zdjęcia - Antoine Sanier

Muzyka - Grandbrothers

Montaż - Dorian Rigal-Ansous

Scenografia - Julia Lemaire

Vincent Cassel - Bruno Haroche

Reda Kateb - Malik

Hélène Vincent -  Hélène

Bryan Mialoundama - Dylan

Alban Ivanov - Menahem

Benjamin Lesieur - Joseph

Marco Locatelli - Valentin

O FILMIE:

Bruno (Vincent Cassel) i Malik (Reda Kateb) są najlepszymi kumplami. Na pierwszy rzut oka wszystko ich dzieli – temperament, zainteresowania, a nawet religia. Łączy natomiast gorąca przyjaźń oraz fakt, że od dwudziestu lat czynnie działają na rzecz autystycznych dzieci i młodzieży. W prowadzonych przez siebie ośrodkach szkolą młodych ludzi z trudnych dzielnic, aby ci fachowo zajmowali się przypadkami zakwalifikowanymi przez medycynę jako trudne i złożone. Nie wszystkim jednak metody Bruno i Malika są w smak. Kiedy Inspektorat Opieki Społecznej bierze pod lupę ich działalności i grozi zamknięciem ośrodków, przyjaciele rozpoczynają nierówną walkę z systemem. Wszystko dla dobra i zdrowia swoich niezwykłych podopiecznych.

Są takie filmy: niepozorne, skromne, bez wielkiej kampanii marketingowej, a jednak jak najbardziej warte tego, by wydać pieniądze na bilet i poświęcić niecałe dwie godziny na seans. Dobrym przykładem takiej produkcji są francuscy Nadzwyczajni w reżyserii Oliviera Nakache’a oraz Erica Toledano.

Bruno i Malik prowadzą dwie, bardzo podobne, wręcz siostrzane, organizacje. Trafiają do nich dzieci i młodzież ze spektrum autyzmu, najcięższe, najbardziej wymagające przypadki, którymi nie chce się zająć żadna państwowa instytucja. Tymczasem w ośrodku prowadzonym przez Bruna pojawia się rządowa kontrola, mająca przeprowadzić śledztwo dotyczące warunków tam panujących.

Nadzwyczajni – poruszająca i ciepła historia

Nadzwyczajni są więc trochę takim pomnikiem dla ludzi, którzy całe swoje życie poświęcają tym, którzy pomocy szalenie potrzebują. Nie znaczy to jednak, że film jest pretensjonalny, bynajmniej. Porusza on za to bardzo dużo ciekawych i mocno się ze sobą zazębiających wątków, które wspólnie składają się na niezbyt wesoły obraz rzeczywistości. Twórcy dobrze pokazują, jak niesamowicie dużo wysiłku, empatii, siły i cierpliwości wymaga tego typu praca. Tym bardziej, że nie jest to zajęcie, które da się wpisać w ośmiogodzinny grafik, po wybiciu 16:00-17:00 nikt tu nie idzie do domu. W każdej chwili można zostać wezwanym, bo w każdej chwili może dojść do wypadku, czy dramatycznej sytuacji. Nie ma więc się co dziwić, że Bruno w żaden cudowny sposób nie jest w stanie wybrać się nawet na krótką randkę, która po pięciu minutach nie zakończyłaby się telefonem i koniecznością przerwania spotkania. Bohaterowie składają więc życie prywatne na ołtarzu niesienia wsparcia dla innych. I żeby to jeszcze było jakkolwiek doceniane… Ale oczywiście nie jest. Bruno i Malik muszą bez przerwy toczyć najróżniejsze boje. A to z wiecznym brakiem dofinansowania działalności, a to z nieuprzejmymi służbami porządkowymi, a to z pracodawcami, których bardzo trudno jest namówić na to, by dali szansę osobie, która odbiega od tego, co w społeczeństwie jest przyjęte za normalność, a to ze zwykłymi ludźmi, którzy po prostu nie chcą mieć do czynienia z takimi problemami i skupieni są wyłącznie na sobie. Do tego dochodzi wspomniana kontrola biurokratów, którzy zasłaniają się przepisami i wyraźnie nic nie rozumieją z tego, co robią Bruno i Malik. Zderzenie empatii i poświęcenia bohaterów z bezdusznością systemu jest naprawdę poruszające. Nadzwyczajni to zatem film niezbyt wesoły, chociaż zdarzają się tu i elementy komediowe. Dużo częściej można jednak się po prostu wzruszyć, bo Nakache i Toledano opowiadają tę historię z niesamowitym ciepłem i sympatią. I pokazują, jak niesamowicie istotną rolę spełniają ludzie tacy, jak Bruno i Malik, którzy – i to też warto dodać – zatrudniają u siebie młodzież z trudnych dzielnic lub po niewielkich wyrokach, dając im tym samym szansę na zmianę swojego życia.

Nadzwyczajni – świetne aktorstwo

Nadzwyczajni są filmem porządnie wyreżyserowanym, wciągającym, w czym duża też zasługa aktorów wcielających się w główne role. Zarówno Vincent Cassel, jak i Reda Kateb są w swoich rolach znakomici. Pokazują z jednej strony niesamowitą siłę i determinację, z drugiej – co jakiś czas – widać w ich oczach ogromne zmęczenie i frustrację związaną z tym, jak to, co robią jest traktowane zarówno przez władze państwowe, jak i społeczeństwo. Wiedzą jednak, że nie mogą odpuścić, bo alternatywa jest o wiele, wiele gorsza.

Można się oczywiście przyczepiać do tego, że jest tu trochę za dużo nazbyt deklaratywnych dialogów. Albo do tego, że w zasadzie fabuła zmierza trochę donikąd, nie ma jasno określonego celu, poza przybliżeniem widzowi pracy osób takich, jak Bruno i Malik. To jednak niewielkie wady, tym bardziej, że warto po prostu zainteresować się takimi sprawami. Bo sytuacja wygląda tak nie tylko we Francji. W Polsce też są ludzie, którzy poświęcają życie dla osób z najróżniejszymi niepełnosprawnościami. I też mało kto ich zauważa i docenia.

Jędrzej Dudkiewicz, PPE

 

 

„RICHARD JEWELL”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Clint Eastwood

Scenariusz - Billy Ray

Zdjęcia - Yves Bélanger

Muzyka - Arturo Sandoval

Montaż - Joel Cox

Scenografia - Kevin Ishioka

 

Paul Walter Hauser - Richard Jewell

Sam Rockwell - Watson Bryant

Kathy Bates - Bobi Jewell

Jon Hamm - Tom Shaw

Olivia Wilde - Kathy Scruggs

Nina Arianda - Nadya Light

Ian Gomez - Dan Bennet

 

O FILMIE:

"Richard Jewell" to oparty na prawdziwej historii film w reżyserii Clinta Eastwooda, który uświadamia nam, co się stanie, gdy medialne fakty przesłonią prawdę. „W Centennial Park jest bomba. Macie trzydzieści minut”. Świat po raz pierwszy usłyszał o Richardzie Jewellu, pracowniku ochrony, kiedy ten zgłosił znalezienie ładunku wybuchowego podczas Igrzysk Olimpijskich w Atlancie w 1996 roku. To zdarzenie sprawiło, że został uznany za bohatera, którego szybka i zdecydowana reakcja ocaliła życie wielu ludzi. Ale już po kilku dniach ten niedoszły policjant stał się głównym podejrzanym nie tylko dla FBI. Oczerniające i zniesławiające go media oraz opinia publiczna zmieniły jego życie w koszmar. Jewell zwrócił się o pomoc do niezależnego, antysystemowego adwokata Watsona Bryanta, stanowczo obstając przy swojej niewinności. Bryant, starając się oczyścić reputację klienta, szybko przekonuje się, że jednoczesna walka z agentami federalnymi, stanowymi, policją miejską i mediami jest naprawdę karkołomna. Dodatkowo nie pomaga mu fakt, że Richard podchodzi zbyt ufnie do tych, którzy próbują go zniszczyć. 

Coraz radykalniejszy staje się Clint Eastwood w swoich ostatnich filmach. W ,,Snajperze'' i ,,Przemytniku'' główny ciężar kład na karb ludzi, których życie nie oszczędzało. Od strony zawodowej jak i prywatnej. W jednym było to spowodowane tzw. życiem żołnierza, a w drugim najzwyklejsza chęć przeżycia. W ,,Sullym'' ,,atakował'' komisje, których chęć zabłyśnięcia była ważniejsza od prawdy. Podobnie jest w ,,Richardzie Jewellu'', w którym komisję badającą wypadki lotnicze zastąpiły służby specjalne. 
Bohater. Film pokazuje jak cienka jest granica między byciem bohaterem a byciem antybohaterem. Patrząc na to z punktu widzenia producenta wiadomości jak w ,,Wolnym strzelcu'' ludzie po prostu oczekują zwrotów akcji, winnych niewinnych i myśleniu o tym, że tamci mają gorzej. Tak jest i tym razem, gdy zwykłego człowieka, który wcześniej uratował dziesiątki istnień ocenia się przez wszystkie pryzmaty: od bycia samotnikiem po mieszkanie z matką, a zapomina się o tym najważniejszym. Eastwood pod tym względem kieruje fabułę dwutorowo. Daje czas na rozwinięcie relacji, które później rozwija, przytłaczając ujęciami w które trudno uwierzyć nawet, by były prawdziwe. Akcja FBI na domostwo głównego bohatera to skaza, którą i naszym służbom można zarzucić także, w związku z tym jakie teraz dochodzą głosy. Eastwood pokazuje, że ta pogoń, by szybko zabłyszczeć nie jest dobrym kierunkiem. A medialny szał nie jest czynnikiem odpowiadającym prawdzie tylko partykularnym interesom jednym ze stron. Znamiennym jest, że Eastwood, republikanin z krwi i kości, zamiast flagi USA pokazuje emblemat agencji służb specjalnych, które niejako kryły się za ,,zamachem'' na dobro zwykłego człowieka, który, tak jak przedstawił to Eastwood, chciał robić swoje. 
Zdrajca. Drugą stroną filmu są te wspomniane wcześniej potyczki agencyjno-medialne, które znalazłszy kozła ofiarnego odcinały się od wszystkiego innego. Nawet, gdy wszelkie świadectwa świadczyły przeciwko ich tezom. Za które daliby sobie rękę uciąć, lub by zdobyć informacje pójść na całość i nawet oddać własne ciało za świeżutki news. Za co Eastwoodowi się nawet dostało, że propaguje nieprawdziwe informacje. W co ze swej strony raczej wątpię, bo za informacje, których inni nie mają, to jak złapanie pana Boga za nogi. A w tym wszystkim zapominany jest ten zwykły, szary człowiek, który ustami głównego bohatera powie: ,,że po tym co go spotkało to inni mogą już nie zechcieć ryzykować, by agencji wpadali do czyichś mieszkań jakby byli najprawdziwszymi zbiegami. Clint Eastwood w ,,Richardzie Jewellu'', podobnie jak w ,,Sullym'' oskarża niejako służby, że zajmując się sobą tracą z oczu prawdziwy cel, jakim powinna być prawda i sprawiedliwość. Podobnie jak to mamy teraz w Polsce, w której od dekad komisje są dla lansu, którejś ze stron, prawo jest takie, gdy nam pasuje, a sprawiedliwość można równie często spotkać jak nieprzymierzając UFO. 
,,Richard Jewell'' to także ocierające się o wybitność genialne role drugoplanowe. Kathy Bates w roli matki Richarda szybko dostosowuje film tak, że czasami może się wydawać, że to jej emocje mają iść pierwej niż emocje jej filmowego syna, który został najsilniej przecież doświadczony. A tu nie, bo to ona gra pierwsze skrzypce niejako. Podobnie Sam Rockwell, którego styl jest niepodrabialny. Który w jednej scenie potrafi dać popis subtelnego poczucia humoru: zrugać kogoś, a w następnym, już na poważnie, stać się jego najlepszym przyjacielem. Silnym akcentem są dwie aktorki, których postacie są skrajnie różne. Olivia Wilde jako dziennikarka, która posunie się do wszystkiego, by dostać newsa, to popis prawdziwej drapieżności, która wcześniej nie była w jej filmografii taka często. Mi się przypomina tylko ,,Romans na haju''. Jednak to u Eastwooda aktorka pokazała dopiero ostre pazurki. 
,,Richard Jewell'' Clinta Eastwooda nie jest jakimś starczym ,,mędrkowaniem'' o symbolice dobra i zła. A filmem, który daje na uwadze, że z ,,wysokiego konia łatwo można spaść''. I mimo zbliżającej się dziewięćdziesiątki na karku jego filmy wciąż stanowią mocny głos. 

Marcin Stasiowski, blog filmowy

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LATO I 2020

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

1917

23.07.2020

18.00

120 MIN

2

„WOJNA O PRĄD”

27.07.2020

18.00

107 MIN

3

„BREXIT”

29.07.2020

18.00

95 MIN

4

„PRZEMYTNIK”

03.08.2020

18.00

115 MIN

 

„1917”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Sam Mendes.

Scenariusz Sam Mendes,

                  Krysty Wilson-Cairns.

Zdjęcia Roger Deakins.

Muzyka Thomas Newman.

Dean-Charles Chapman - starszy szeregowy Blake

George MacKay - starszy szeregowy Schofield

Colin Firth - generał Erinmore

Andrew Scott - porucznik Leslie

Benedict Cumbertbatch - pułkownik Mackenzie

Richard Madden - porucznik Blake

Mark Strong - kapitan Smith

 

O FILMIE

Dwaj brytyjscy szeregowcy Schofield i Perry, u schyłku pierwszej wojny światowej otrzymują ogromnie ryzykowną misję, od której powodzenia zależy życie ich towarzyszy. Muszą przedrzeć się za linię wroga i przekazać rozkaz odwołujący atak, który w świetle nowych informacji nie ma najmniejszych szans powodzenia. Jeśli misja się nie powiedzie, niechybna śmierć czeka ponad 1600 żołnierzy, a wśród nich brata Schofielda.

„Kiedy żołnierz nie jest na służbie, to śpi” – mówi stare wojskowe powiedzenie, przeniesione na pierwsze ujęcie nowego filmu Sama Mendesa, kiedy młodzi brytyjscy szeregowcy Blake (Dean-Charles Chapman) i Schofield (wspaniały George MacKay) odpoczywają pod drzewem.

Za chwilę będą musieli zerwać się na równe nogi, pobiec do generała Erinmore’a (Colin Firth) po rozkaz tajnej misji, która wkrótce przybierze rozmiary szaleńczej odysei do wnętrza niemieckiego piekła. Jest rok 1917.

Niedaleko tej prawdziwej historii do znanego kinu wojennemu szeregowca z filmu Spielberga. Dwóch żołnierzy musi przedrzeć się przez ziemię niczyją i powiadomić inny oddział, złożony z 1600 żołnierzy (wśród nich, co istotne, znajduje się brat szeregowca Blake’a) o anulowaniu planowanej szarży na niemieckie wojska.

Manewr ten miał być punktem zwrotnym I Wojny Światowej i przynieść chwałę brytyjskiej armii. Wedle najnowszych wieści jest to jednak pułapka szykowana przez wroga od dłuższego czasu.

Pragnienie ocalenia brata będzie motorem napędowym motywacji dwójki protagonistów, jak i fabuły „1917”. Z czasem koszmar wojennej pożogi, cel misji, ba! nawet życie półtora tysiąca innych żołnierzy przygotowujących się do szturmu przestaną mieć znaczenie w obliczu szansy ocalenia porucznika Blake’a (Richard Madden).

Tak jakby to jedno istnienie mogło przywrócić całe człowieczeństwo odebrane na polach walki, zwrócić utraconą młodość i poczucie słuszności sprawy. Może tak naprawdę ci żołnierze nigdy nie wybudzili się z początkowego snu?

Mendes pomiędzy kolejnymi odcinkami serii o agencie 007 prezentuje film bardzo osobisty (dedykowany dziadkowi, który jako weteran przekazał mu tę historię) oraz zaskakujące kino wojenne, do którego co chwila dorzuca inne subgatunki, w szczególności elementy postapo i slashera.

„1917” jest obrazem pełnym bodźców atakujących widza, mającym jak najmocniej oddać fantasmagoryczność świata przedstawionego. To połączenie kina eksploatacji (na poziomie formalnym) i kina niosącego sztandar chwały (w wymowie) ku czci 40 milionów ludzi poległych podczas Wielkiej Wojny.

Rzeczywiście, wszystko jest tu wielkie, epickie – od niestudyjnej scenografii otwartego świata i wojennych okopów (przypominających labirynty „Ścieżek chwały”, 1957, Kubricka) po operatorską maestrię Rogera Deakinsa (wróżę kolejnego Oscara), wynoszącego zbyt ograną ostatnio technikę mastershotu na zupełnie nowy poziom.

Deakins obserwuje każdy krok wędrującej postaci, skupiając się na pokazaniu odbiorcy tego, co i jak widzi żołnierz. Efekt zapiera dech w piersiach – kamera w długich, kilkunastominutowych sekwencjach staje się trzecim żołnierzem.

Olśniewająca forma rekompensować ma nieskomplikowaną fabułę, skupioną na samobójczej misji przejścia z punktu A do punktu B. Wyliczona co do sekundy choreografia, dostosowanie (każdej) roli do płynnych ruchów kamery – to wszystko przyćmiewa czasem emocje, zaciera istotę sprawy.

Z drugiej strony, trudno zarzucić Mendesowi, że sięga po patos, jak w dziejącym się historycznie rok później „Kresie drogi” (2017) Saula Dibba czy dokumentalnym „I młodzi pozostaną” (2019) Petera Jacksona, filmach stawiających smutne pomniki zapomnianym przez kino bohaterom I Wojny Światowej.

W „1917” Mendes z Deakinsem wykorzystują medium filmowe, by wrzucić widza w środek wojennego pola bitwy, uświadomić mu poczucie daremności walki człowieka z człowiekiem, sensu wojny w ogóle. To poczucie jest tu dojmujące, łączy się z docenieniem życia w tych momentach, gdy trzymamy się kurczowo kinowego fotela przy każdym snajperskim strzale z oddali.

Piotr Szczyszyk, 1917, „Kino” 2020, nr 1-2, s. 75 

 

 „WOJNA O PRĄD”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Alfonso Gomez-Rejon

Scenariusz - Michael Mitnick

Zdjęcia - Chung-hoon Chung

Muzyka - Volker Bertelmann

                   Dustin O'Halloran

Montaż - David Trachtenberg

               Justin Krohn

Scenografia - Jan Roelfs

Benedict Cumberbatch - Thomas Alva Edison

Michael Shannon - George Westinghouse

Nicholas Hoult - Nikola Tesla

Katherine Waterston - Marguerite Westinghouse

Tom Holland - Samuel Insull

Tuppence Middleton - Mary Edison

 

O FILMIE

Porywająca, nakręcona z epickim rozmachem historia wyścigu dwóch wielkich umysłów, Thomasa Edisona (w tej roli Benedict Cumberbatch, pamiętny Sherlock i Doktor Strange) oraz Nikoli Tesli (granego przez Nicholasa Houlta znanego m.in. z "X-Men: Apocalypse”). Film ukazuje kulisy morderczej rywalizacji Edisona i Tesli o to, który system elektryczny zrewolucjonizuje nie tylko współczesny obu wynalazcom świat, ale cały następny wiek

Alfonso Gomez-Rejon ma skłonność do pompatyczności. Tekst na początku uzmysławia widzowi doniosłość przedstawionych zdarzeń. Ostatni monolog Nikoli Tesli wprowadza prostacki morał. W imię obrony jednego z bohaterów zakończenie mija się z prawdą. Mimo błędów „Wojna o prąd” stanowi jednak wciągającą kronikę jednego z najważniejszych biznesowych pojedynków wszech czasów.

Po jednej stronie staje natchniony wynalazca, Thomas Edison, po drugiej uczciwy i honorowy przedsiębiorca, George Westinghouse. Reżyser zręcznie gra sympatią widza. Wpierw przychylność wzbudza Edison. Gra go ulubieniec widowni, Benedict Cumberbatch, podkreślając upór i odrobinę znanej z „Sherlocka” socjopatii. Wydaje się znacznie ciekawszy od bogatego, porządnego Westinghouse’a. W wyważonej kreacji Michaela Shannona przemysłowiec ucieleśnia przede wszystkim uczciwość oraz zdrowy rozsądek.

 

„Wojna o prąd” prezentuje więc starcie charakterów. Opiera się na coraz bardziej skomplikowanych emocjach. Dlatego tak niełatwo zająć stronę. Co prawda zwycięzca może być tylko jeden, lecz po drodze dzieje się tak wiele na polu pragnień, ambicji, żalów i rozczarowań, że film zamienia się w wir wrażeń. Intensywność widowiska potęguje jeszcze ruchliwa kamera. Dynamiczne kadry prowadzą do zawrotów głowy i zagęszczają atmosferę.

Po drodze pojawia się także chaos. Historii brakuje zwartości. Wątki toczą się trochę obok siebie. Postacie pojawiają się i znikają bez szczególnego planu. Na przykład Tesla wkracza stosunkowo późno, gdy ekspozycja bohaterów już się skończyła, następnie wycofuje się na długie minuty, by wreszcie pod koniec wrócić, chociaż nie wiadomo po co. Gomez-Rejon objawia też skłonność do teledyskowych sekwencji, które nie zawsze mają sens. Nie stopniują napięcia, nie budują dramaturgii, stanowią jedynie efektowny dodatek.

 

Całe dzieło cechuje więc bałaganiarstwo. Na szczęście nie unieważnia ono gęstych i silnych emocji. „Wojnę o prąd” ogląda się dla bohaterów. Herosi nowoczesności magnetyzują niebywałą potrzebą zmienienia świata. Zdumiewają brawurą, drażnią uporem, ale nade wszystko inspirują. Choć bowiem pieniądze i technologie napędzają konflikt, najistotniejsze pozostają marzenia. Dla nich warto nawet popełniać błędy. W końcu chodzi o przyszłość i do niej będzie należeć ostatnie słowo.

Jan Bliźniak, Całe życie w kinie

 

 „BREXIT”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Toby Haynes

Scenariusz - James Graham

Zdjęcia - Danny Cohen

Muzyka - Daniel Pemberton

Montaż - Matthew Cannings

Scenografia Ed Turner

Benedict Cumberbatch - Dominic Cummings

Liz White - Mary Wakefield

Rory Kinnear - Craig Oliver

Kyle Soller - Zack Massingham

Lee Boardman - Aaron Banks

John Heffernan - Matthew Elliot

O FILMIE:

Film telewizyjny pokazuje kampanię brexitową z perspektywy mało znanych strategów z obu stron barykady - obozu opowiadającego się za wyjściem oraz pozostaniem Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej. Każda ze stron stara się zdobyć przewagę nad przeciwnikiem, zmagając się jednocześnie z walczącymi o światło jupiterów politykami oraz kontrowersyjnymi poplecznikami finansującymi ich działania. W czasach, gdy w mediach co chwilę pojawiają się nowe rewelacje na temat wykradania danych osobowych, niszczącego działania fake newsów oraz precyzyjnego targetowania reklam w mediach społecznościowych, "Brexit" bada w jaki sposób nowoczesne techniki prowadzenia kampanii, oparte na wykorzystywaniu danych, przyczyniły się do podjęcia jednej z najbardziej nieoczekiwanych i kontrowersyjnych decyzji we współczesnej historii politycznej.

 

Unia Europejska. Z jednej strony mnogość dyrektyw o np. kształcie i wygięciu banana, uznaniu, że ślimak to ryba, a marchewka to owoc tak absurdalnych, że bardziej nie daje się zohydzić tej całej Unii. Z drugiej jednak prawo, które kontroluje co państwa w swoich grajdołach wyczyniają i skutecznie niweluje, lub stara się niwelować, wszelkie odstępstwa od demokratycznych norm. Co jednak, gdy jakieś państwo stara się wyjść z europejskiej rodziny? Tym właśnie zajął się Toby Haynes w tytułowym ,,Brexicie''.

 

,,Brexit'' Haynesa to ,,wychodzenie'' Wielkiej Brytanii ze Wspólnoty od kuchni. Poczynając od wymyślenia strategii na przyciągniecie wyborców po rozmowy z różnymi siłami politycznymi. A kończąc na sondażowych słupkach i tourne po kraju. Jednak tu na pierwszym planie nie wzbijają się tak znane nazwiska jak Nigel Farage czy Boris Johnson. Tu na pierwszy plan wzbija się zupełnie nieznany Dominic Cummings.

Sprawą Brexitu świat zajmuje się już ponad dwa lata, a ja, i pewnie wielu innych, dowiaduję się dopiero teraz, kto tak naprawdę był mózgiem całej operacji. I to wcale nie polityczne wygi w rodzaju Johnsona.

 

To, że Benedict Cumberbatch byłby wręcz idealnym kandydatem do roli Dominica producenci, chyba, że mieli już wcześniej wytyczne, nie musieli pewnie zbyt daleko szukać w scenariuszu. Bowiem od pierwszych scen, ekscentryczny, szalony, nietuzinkowy, Dominic Cummings musiał sprawiać wrażenie Sherlocka Holmesa we współczesnym świecie. A wróć, przecież w Sherlocka Holmesa i to we współczesnym świecie wcielał się właśnie Cumberbatch. I również dla BBC. Stąd też rola kolejnego, w tym wypadku politycznego, outsidera musiała przypaść właśnie jemu.

 

I taki jest cały film, właściwie przypisany pod Cumberbatcha, który wciela się w podobną do Holmesa postać. Irytującą, nie znoszącą sprzeciwu, ale również taką, która dosłownie do siebie przyciąga. Brak mu tylko fajki i charakterystycznego melonika.
,,Brexit'' ogląda się także z wypiekami na twarzy jak z niczego można stworzyć prawdziwą siłę. Jak pozyskiwać wyborców i jak manipulować opinią publiczną, by wznosić się cały czas w górę. Cummings w filmie wyrasta niemal zaś na szarlatana, który dokładnie wie co chce osiągnąć, godząc się na nie zawsze legalne metody i zdroworozsądkowe zachowania, to odnośnie zdarzenia, które stało się na finiszu kampanii brexitowej.

           
,,Brexit'' - odmieniany jest od dwóch lat przez wszystkie przypadki, włącznie z częścią państw Unii, które tylko patrzą jak proces wychodzenia całościowo wypadnie. W wypadku filmu sprawa jest bardziej oczywista i przejrzysta. Warty z całą pewnością jest przyswojenia i zarazem do refleksji nad stanem demokracji na świecie i nad politykami, których kraje Unii wpuszczają do Brukseli. 

 

„PRZEMYTNIK”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Clint Eastwood.

Scenariusz Nick Schenk.

Zdjęcia Yves Bélanger.

Muzyka Arturo Sandoval 

Clint Eastwood - Earl Stone

Bradley Cooper - Colin Bates

Manny Montana – Axl

Michael Pena – Trevino

Andy Garcia – Laton

Alison Eastwood - Iris

 

O FILMIE:

Earl Stone to ponad 80-letni mężczyzna, który nie ma grosza przy duszy. Jest sam jak palec, a bank grozi mu zajęciem zadłużonego biznesu. Właśnie wtedy otrzymuje ofertę pracy, która wymaga od niego jedynie jazdy samochodem. W ten prosty sposób Earl staje się kurierem narkotykowym na usługach kartelu, z czego zupełnie nie zdaje sobie sprawy. Dobrze sobie radzi. W zasadzie tak dobrze, że wielkość przewożonych przez niego ładunków rośnie w tempie wykładniczym, a sam Earl dostaje pomocnika. Jednak nie tylko on śledzi poczynania Earla, który znalazł się także na celowniku znanego ze swej determinacji agenta DEA, Colina Batesa. Mimo że problemy finansowe Earla odchodzą w niepamięć, błędy popełnione w przeszłości zaczynają doskwierać mu coraz bardziej. Nie wiadomo jednak, czy zdąży je naprawić, zanim dobiorą się do niego organy ochrony porządku publicznego albo egzekutorzy kartelu.

„Nie jestem typem kolesia, który ma na życie plan b” – mówi 80-letni Earl Stone, a my wiemy, że jednocześnie przemawia przez niego wcielający się weń Clint Eastwood, który w ostatnich latach kręci film za filmem. W odróżnieniu od innych cierpiących na nadprodukcję twórców, choćby Woody’ego Allena, jego dokonania nie spadają jednak poniżej pewnego poziomu. „Przemytnik” też go trzyma.

Kalifornijczyk w swojej twórczości nie kryje się z poglądami, co nie oznacza, że kręci propagandówki. Odkąd dał się rozstrzelać dla zbawienia prześladowanych przez system w „Gran Torino” (scenariusz obu filmów napisał Nick Schenk, w „Przemytniku” wychodząc od rzeczywistej historii), wiemy, że jest zaciekłym krytykiem układu, który mniej majętnych zmusza do życia w strachu i ubóstwie.

W najnowszym filmie, jak nietrudno zgadnąć, głównym problemem są narkotyki. Za ich dystrybucję w USA odpowiadają Latynosi, ale aktor i reżyser w jednej osobie jest konsekwentny i wzorem wcześniejszych filmów nie odmalowuje ich na ekranie negatywnie. Choć straszą wyglądem, jakby urwali się z – oskarżanego o stereotypizację Meksyku – serialu „Narcos”, to ich portret nie stanowi kolejnej cegły w murze Donalda Trumpa.

Każdy z nich rozszedł się z prawem z jakiegoś powodu: niespełnione ambicje, złe urodzenie, chęć zarobku to tylko niektóre z nich. Ta ostatnia kieruje także Earlem, który po stracie domu i ukochanej hodowli roślin przystaje na propozycję pociotka oferującego mu szmuglowanie paczek dla kartelu. Takiej kasy, jaką odbiera za kolejne zlecenia, nie widział w życiu, choć harował jak wół, zwłaszcza gdy walczył z komunizmem w Korei.

I tak ważniejszy od zalewających rynek narkotyków (w ostatnim roku więcej młodych Amerykanów zmarło z powodu przedawkowania niż w wypadkach) staje się temat wykluczenia, któremu poddawani są ludzie tacy jak Earl, zostający w tyle, zapomniani przez państwo, problematyczni dla wszystkich. Eastwood salwuje się humorem, ale jego refleksja jest pełna goryczy.

Wychowany w innych realiach bohater obraża Czarnych, bo przestał się orientować w etykiecie języka. Odcięty od nowych mediów (nie umie nawet wysyłać SMS-ów, co scenariusz wykorzystuje do budowy gagów) przegapił zakaz posługiwania się słowem „murzyn” – przeoczenie wychodzi na jaw akurat wtedy, gdy pomaga czarnej rodzinie zmienić oponę.

Eastwood wyciska z tej sceny maksimum sprzeczności i każe nam zdecydować, czy potępić bohatera, bo rasista, czy jednak machnąć ręką, bo stary człowiek. I tak źle, i tak niedobrze.

Reżyser lubuje się w kreowaniu niezręcznych sytuacji, umie sprawić, że w obecności bohatera czujemy dyskomfort. Od takich jak on chcemy przecież trzymać się z daleka – nigdy nie wiadomo, co palną ani jak się zachowają, a przy tym są uparci.

Na niesubordynowanego „Papę”, jak Earla nazywają gangsterzy, też nie działa ni prośba, ni groźba. Nawet widmo kulki za zboczenie z trasy nie powstrzymuje go przed przystankiem na kanapkę w najlepszym barze z kurczakami, jakby w ten sposób chciał dać do zrozumienia, że nie stał się sługusem mafii. Za to go lubimy.

Gorzej, gdy do motelu zaprasza młode panienki, choć kilkaset kilometrów dalej tęsknią za nim schorowana żona, zraniona córka (gra ją Alison, prawdziwe dziecko Eastwooda) i jeszcze naiwna wnuczka. Wtedy lubimy go już mniej.

Reżysera nie interesuje jednak litość czy współczucie, nie broni ani nie oskarża takich jak Earl – białych, samczych jankesów, których Fabryka Snów skrupulatnie wymazuje obecnie z ekranów. Zamiast się z tym kłócić, twórca woli wymierzyć prztyczek w nos widowni, zmusić ją do oceny sytuacji.

Dość powiedzieć, że najśmieszniejsza scena rozgrywa się na autostradzie, gdy policja zatrzymuje samochód prowadzony przez kierowcę o latynoskich rysach. Jednak kiedy funkcjonariusz zagaduje do niego po hiszpańsku, ten oburza się, bo zna tylko angielski.

Eastwood potrafi żartować z „politpoprawności”, ale wie, kiedy żarty się kończą. Dramatyczny finał to nie pierwsza w filmografii reżysera klęska wykluczonego bohatera, który musiał nagiąć prawo, żeby przetrwać.

To też nie pierwszy raz, kiedy reżyser sam nagina prawo kina i wzorem bohatera – co upewnia nas, że Earl jest w dużym stopniu jego alter ego – idzie na przekór naszym oczekiwaniom. W scenach, w których „Papa” jedzie z dostawą, każdy inny twórca budowałby maksymalne napięcie – napuścił kordon policji, skomplikował choć trochę podróż, zepsuł samochód tak, żeby nie pozwolić usiedzieć widzowi spokojnie w fotelu.

Tymczasem u Eastwooda są to najspokojniejsze momenty, jakby bohater był w drodze na rodzinną wycieczkę za miasto. Earl śpiewa stare przeboje, podziwia krajobrazy (wspaniale wydobyte kamerą Yvesa Bélangera, który podobny popis dał w „Wielkich kłamstewkach”), śmieje się do siebie w lusterku. I wtedy zyskujemy pewność, że bohater wychodzi poza postać i to Eastwood cieszy się, że znów wystrychnął nas na dudka.

Artur Zaborski, Przemytnik, „Kino" 2019, nr 03, s. 71

 

Karnety na marzec obowiązują do 22.07.2020 r.

 

W ten sposób zrealizujemy repertuar zapowiadany na marzec 2020 r.
 
Do połowy lipca przekażemy informacje dotyczące kolejnych projekcji.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„KŁAMSTEWKO”

06.07.2020

18.00

100 MIN

2

„KŁAMSTEWKO”

08.07.2020

18.00

100 MIN

3

„PARASITE"

13.07.2020

18.00

132 MIN

4

„PARASITE"

15.07.2020

18.00

132 MIN

4

"Nietykalny"

20.07.2020

18.00

98 MIN

5

Prawda"

22.07.2020

18.00

106 MIN

  

 „KŁAMSTEWKO”

Złote Globy  2020

Najlepsza aktorka w komedii lub musicalu Awkwafina

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria -  Lulu Wang

Scenariusz - Lulu Wang

Zdjęcia - Anna Franquesa Solano

Montaż - Matt Friedman  Michael Taylor

Muzyka - Alex Weston

Scenografia - Yong Ok Lee

Awkwafina - Billi

Shuzhen Zhou - Nai Nai

X Mayo - Suze

Hong Lu - Mała Nai Nai

Tzi Ma - Haiyan

O FILMIE:

"Kłamstewko" to pełna wdzięku, serca, humoru i wzruszeń komedia o rodzinie, która decyduje się ukryć przed ukochaną babcią informację o jej stanie zdrowia i tłumnie odwiedzić ją, podróżując z odległych stron świata, pod pretekstem absurdalnie wielkiego, hucznego wesela jednego z kuzynów. Humor i nastrój tego kulturowego koktajlu przywołuje wspomnienie kultowego "Między słowami" Sofii Coppoli.

Czasem już po pierwszych sekundach wiadomo, że film będzie dobry. Tak jest właśnie w przypadku Kłamstewka Lulu Wang, które przekonało mnie do siebie już początkową planszą, informującą, że film powstał „na podstawie prawdziwego kłamstwa”. To proste i dwuznaczne zdanie sprawdza się znakomicie jako ustawienie odbioru całej historii, na samym starcie sygnalizując, z czym będziemy mieć do czynienia – z kinem prostym, ale równocześnie skrzącym się od intrygujących subtelności, niejednoznaczności i ironizującego humoru. Wielowymiarowość jest nieodłącznie wpisana w charakter filmu Wang, skonstruowanego wokół napięć pomiędzy odmiennymi systemami etycznymi, nieprzystającymi tożsamościami oraz zagubienia na pograniczu dwóch kultur. Zapowiedziane na początku „prawdziwe kłamstwo” to intryga pewnej chińskiej rodziny, która postanawia zataić przed mieszkającą Changchun Nai Nai (czyli Babcią), że jest śmiertelnie chora. Aby pożegnać się z ukochaną nestorką rodu, jej dzieci aranżują w Changchun fikcyjny ślub Hao Hao – jednego z wnuków Nai Nai – z jego japońską dziewczyną. Pod pretekstem uczestnictwa w weselu do Chin zjeżdża się cała rodzina, na co dzień rozproszona pomiędzy Chinami, Japonią i USA. Z całego przedsięwzięcia pożegnalnego wyłączona zostaje główna bohaterka filmu, Billi, mieszkająca od wczesnego dzieciństwa w Nowym Jorku aspirująca artystka. Czarna owca przypadkowo odkrywa mistyfikację i wbrew zakazowi podąża za rodzicami do Chin, by uczestniczyć w pożegnaniu ukochanej Babci.

W Kłamstewku równolegle rozgrywają się więc dwa dramaty. Pierwszy z nich to rodzinna opowieść o mierzeniu się ze śmiercią bliskiej osoby, zyskująca niespodziewany ładunek tragikomiczny za sprawą tytułowego kłamstewka. Osobnym problemem są zaś zmagania głównej bohaterki z poczuciem wykorzenienia i osamotnienia w całej sytuacji. Z jej punktu widzenia zatajenie prawdy przed umierającym – całkowicie normalne w Chinach – jest kulturowym szokiem, wzmagającym poczucie rozdarcia tożsamości pomiędzy chińskimi korzeniami a amerykańskim stylem życia. Obydwie sytuacje nakładają się i tworzą słodko-gorzki, subiektywny portret zawieszenia pomiędzy dwoma światami i kulturowej alienacji. Bez moralizatorstwa i zadęcia, ale z należytym wyczuciem Lulu Wang prowadzi tę rozemocjonowaną całość do wcale nieoczywistych konkluzji. Wang proponuje jeden z najciekawszych w ostatnich latach obrazów transkulturowego rozdwojenia, coraz powszechniejszego wśród rosnącego grona migrantów na całym świecie. W Kłamstewku obserwujemy prawdziwą symfonię rozdźwięków i niedopasowania, począwszy od tarć w relacjach rodzinnych, przez kontrastujące perspektywy etyczne, aż po językową niekompatybilność bohaterów. W tej rodzinnej miniwieży Babel uniwersalny nie jest ani chiński, ani angielski, co dodatkowo podkreśla tożsamościowe rozdarcie głównej protagonistki, a także, w mniejszym nieco stopniu, reszty jej rodziny. Najważniejsze rozterki rozgrywają się gdzieś między współbrzmiącymi językami, między wypowiadanymi słowami, w sferze wątpliwości i (celowego lub nie) przekłamania. Dzięki temu obyczajowa historia zyskuje drugie dno, wnikając głęboko w skomplikowaną tkankę świata migracji, mieszania się kultur i sprowadzonej do jednostkowych doświadczeń globalizacji. Przekuwając na kinową opowieść własne doświadczenia, reżyserka nadaje intymnej opowieści uniwersalizujący rys, komunikatywny niezależnie od geograficznego kontekstu. Film nie byłby jednak tak porywający bez będącej jego sercem głównej bohaterki. Billi, dzięki genialnej roli Awkwafiny, łączy autentyczność i skrywającą się pod pozorną prostotą głębię. Dziewczyna odczuwa rodzaj alienacji i w Stanach (gdzie zmaga się z trudami życia uzależnionej od decyzji grantowych prekariuszki) i w Chinach (gdzie nie włada nawet biegle językiem) i na łonie własnej rodziny, która wypycha ją na obrzeża. To postać, z której bije niepewność, ale równocześnie silna i sprawcza – rodzinną czarną owcą jest przecież głównie ze względu na swój upór i indywidualizm, co stawia ją w poprzek do wyznawanego przez rodziców fetyszu krewniaczej wspólnoty, a w głównym wątku czyni tykającą (emocjonalną) bombą, zagrażającą misternemu status quo. Postać Billi kumuluje więc i dopełnia ambiwalencji filmu, którego charakter determinuje ścieranie się różnych systemów wartości i nierzadko sprzecznych emocji – jak w soczewce, Awkwafina skupia w swojej kreacji egzystencjalny dramat oraz pozytywną energię, niepozwalającą Kłamstewku osuwać się ani w rejony ckliwe, ani posępne. Ta otwartość nastroju, subtelne kreowanie emocjonalnego napięcia i niemal niezauważalne podprowadzanie momentów kulminacyjnych są wyznacznikiem oryginalnego stylu Lulu Wang. Reżyserka wnosi do dramatu zorientowanego na relację jednostki z rodziną nową jakość. Proponowana przez nią tragikomiczna wrażliwość na niepozorne momenty napięć między bohaterami pozwala przenieść pozornie zwyczajną opowieść na poziom głębokiej kulturowej i psychologicznej refleksji. Balansując nieustannie na pograniczu śmiertelnej powagi i niewymuszonego humoru, reżyserka tworzy wyrazisty tygiel estetyczny, w którym sprzeczności łączą się w nierozerwalną całość. Jeden ruch kamery – bardziej posuwisty lub gwałtownie rozmazujący obraz – potrafi w mgnieniu oka przeprowadzić nas z lirycznego dramatu do klasycznej komedii sytuacyjnej, po kilku chwilach stapiając te oblicza w niepowtarzalny komediodramat. Emocje zlewają się tu podobnie jak kulturowe konteksty, tworząc coś na kształt krzywego lustra pogmatwanej współczesności.

Kłamstewko to film niepozorny, lecz wyrazisty. Wang z wdziękiem łączy sprzeczności, przeplata kulturowe perspektywy i tworzy historię przyciągającą prostolinijną energią. Bez szkody dla powagi podejmowanej problematyki z każdej niemal sceny udaje się jej wydobyć akcenty humorystyczne, nadające całości pozytywnego wydźwięku. Łzy żalu i śmiechu mieszają się tu nieustannie, przypominając, jak chaotycznie rozedrgane potrafi być życie. Najważniejsze jednak, że ani na chwilę nie gubi się u Wang fundamentalna prostota wyrazu, bezpretensjonalność, nadająca Kłamstewku niepowtarzalnego wdzięku. Dzięki temu spójnemu spięciu wielości nierzadko odległych od siebie elementów w zaskakująco przyziemną całość film Wang oddziałuje bardzo bezpośrednio i z dużą siłą. W połączeniu z charyzmatyczną rolą Awkwafiny, wspieranej rzetelnie przez resztę obsady, daje to niespodziewanie elektryzujące efekty – wbrew niepozornemu zarysowi Kłamstewko to naprawdę poważny gracz w panoramie światowego kina, manifestujący wyraziste artystyczne tożsamości reżyserki i głównej aktorki, a co więcej, udanie eksperymentujący z konwencją portretowania współczesności, podchodząc do niej z perspektywy jej niedookreślenia. To więcej niż interesująca próba i zwyczajnie znakomity film.

Tomasz Raczkowski, Film.org.pl

 

„PARASITE”

Cannes 2019

Złota Palma Najlepszy film Joon-ho Bong

Oscary  2020

Najlepszy film Joon-ho Bong, Sin-ae Kwak

Najlepszy reżyser Joon-ho Bong

Najlepszy scenariusz oryginalny Jin Won Han, Joon-ho Bong

Najlepszy film międzynarodowy Joon-ho Bong

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Joon-ho Bong

Scenariusz - Joon-ho Bong, Jin Won Han

Zdjęcia - Kyung-Pyo Hong

Muzyka - Jaeil Jung

Montaż - Jinmo Yang

Scenografia - Ha-jun Lee

Kang-ho Song - Gi-taek

Seon-gyun Lee - Prezes Dong-ik Park

Yeo-jeong Jo - Yeon-kyo

Woo-sik Choi - Gi-woo

Hye-jin Jang - Chung-sook

O FILMIE:

"Parasite" to mistrzowska i trzymająca w napięciu opowieść, w której czworo ludzi bez przyszłości wpada na pomysł przekrętu doskonałego. Kierowca bez pracy, gospodyni bez domu, student bez kasy i dziewczyna bez perspektyw wspólnie stworzą perfekcyjny plan, jak w najkrótszym czasie stać się kimś i zająć miejsce bogaczy. W świecie, w którym liczy się tylko wydajność i sukces, przechytrzą system i zawalczą o siebie. Nawet, jeśli będzie to wymagało przekroczenia cienkiej granicy między tym, co jeszcze dozwolone, a tym co absolutnie zabronione. Bong Joon-ho pokazuje, że prawie każdy marzy o lepszym życiu, awansie i szansie na sukces. Ale tylko niektórzy - dzięki nieposkromionej wyobraźni i braku skrupułów - są w stanie po to wszystko sięgnąć. "Parasite" to pełen dzikiego humoru i nieoczekiwanych zwrotów akcji thriller o ludziach, którzy nigdy nie mieli się spotkać - biednych i bogatych, tych naprawdę uprzywilejowanych i tych zepchniętych do rynsztoków.

 

Celuloidowa pożywka dla oczu, serca i rozumu? Jest! Obrazy twarzy zastygłych w przerażeniu, ekscytacji lub zdziwieniu? Są! Rodzina jako azyl, ale i popękany fundament egzystencji? Jak najbardziej. Nie regulujcie odbiorników: Koreańczyk Bong Joon-ho może być najzdolniejszym spadkobiercą filmowego dziedzictwa Stevena Spielberga. Jasne, teoretycznie mnóstwo ich dzieli. Lecz gdzieś pod spodem pulsuje ta sama narracyjna energia. A także przeświadczenie, że kino może jednocześnie dawać frajdę i nie zostawiać nas z pustą głową. 

Bong ma dziwaczną filmografię. Jest w niej monster movie skrzyżowany z dramatem rodzinnym, opowieść o zmutowanej świni skrzyżowana z ekologicznym traktatem, kino akcji podszyte twardą fantastyką oraz czarny jak smoła, demaskatorski kryminał. Filmy sklejone z najróżniejszych konwencji, gatunkowo niejednorodne, lecz nieodmiennie – z autorskim stempelkiem. "Parasite" nie pasuje do nich tylko pozornie – w końcu będąc świadkami takiej kariery, mogliśmy spodziewać się wszystkiego, nawet opowieści o wielkomiejskiej biedocie "pasożytującej" na organizmie klasy uprzywilejowanej.  

 

Członkowie ekranowej familii patrzą na świat z poziomu rynsztoka. To nie metafora – mieszkają w prowizorycznej piwnicy, skąd przez lufcik obserwują buty dostawców, właścicieli lokalnych sklepów oraz obsikujących mury pijaczków. Internet podkradają sąsiadom, karaluchy eksterminują przy okazji miejskiej deratyzacji, a w ramach odpłatnego zajęcia składają – zazwyczaj niedbale – kartony do pizzy. Wszystko zmienia się w momencie, gdy najmłodszy z nich (Woo Sik-Choi), dostaje posadę korepetytora córki bogatego małżeństwa. Obserwując artystyczne próby ich drugiego dziecka, chłopak błyskawicznie instaluje w domu pracodawców swoją siostrę (So-dam Park). Ta z kolei, bezbłędnie odgrywając rolę dziecięcego psychologa oraz dystyngowanej absolwentki prestiżowej uczelni, powoli zaczyna obmyślać plan podmiany nadwornego szofera bogaczy na swojego bezrobotnego ojca (Kang-ho Song)... Widzicie już, jak działa "łańcuszek" i dokąd to wszystko zmierza? Cóż, dam sobie rękę uciąć, że nie macie pojęcia. 

 

Bong rozpoczyna swój film nieco przestylizowaną, neorealistyczną z ducha opowieścią o "szlachetności w biedzie". Sympatyczni bohaterowie mają kąt ciasny, ale własny i wcale nie sprawiają wrażenie cynicznych graczy – czasem ktoś kogoś obrazi, podniesie ton, trzaśnie drzwiami, wszystko zostaje w rodzinie. Wraz z rozwojem intrygi domyślamy się jednak, że to postacie raczej z farsy niż ze społecznego dramatu – zwłaszcza gdy z uśmiechem na twarzach oraz bezwzględną determinacją zaczynają odhaczać kolejne punkty swojego planu. Od ciepłej humoreski, przez lekką satyrę, droga wiedzie wprost na terytorium thrillera. Tym razem Bong nie potrzebuje ani potwora z bagien, ani sadystycznego mordercy, żeby zepchnąć nas na krawędź fotela. Wiemy przecież doskonale, że ekonomiczne dysproporcje bywają zapalnikiem najbardziej przerażających historii. 

 

Narracyjnie i formalnie to bodaj najbardziej wyrafinowany z jego filmów. Otwieranie kolejnych szkatułek sprawia mnóstwo frajdy, znajdziecie w nich czarny humor, grozę, dramat, tragedię, makabreskę, słowem – wszystko, czego tylko sobie życzycie. Zaś elegancka forma jest do tych szkatułek kluczem, bezbłędnie osadza nas w kolejnych konwencjach. Dla przykładu sposób, w jaki twórca kontrastuje świat slumsów z wnętrzami nowoczesnego domu na przedmieściach (ergo – dwie odseparowane gospodarczym murem rzeczywistości), budzi mój najszczerszy podziw. Dostosowuje nie tylko wewnątrzkadrową kompozycję, ale też rytm, tempo, sposób montażu, a nawet efektowne ornamenty w rodzaju zwolnionego tempa. Szukając wizualnego ekwiwalentu dla stale zmieniającej się sytuacji bohaterów, wędruje od jednej "oswojonej" estetyki do drugiej. I tak też obcuje się z "The Parasite" – każdy cukierek jest pyszniejszy od poprzedniego, nawet gdy w torebce zostają już tylko kamyki. 

Michał Walkiewicz – Filmweb

„NIETYKALNY”

Tytan. Wizjoner. Twórca snów. To Harvey Weinstein – samozwańczy cesarz Hollywood, który wierzył, że wybudował sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu. Pomnik, który upadł pod ciężarem zarzutów: prześladowania, szantażu, napaści seksualnej i gwałtu.  "Nietykalny: Harvey Weinstein" to współczesna szekspirowska historia, która ukazuje potężnego człowieka jako socjopatycznego drapieżnika, opętanego przez własną chciwość, potrzebę chwały i  władzy. To także historia hollywoodzkiego skandalu wszech czasów i ruchu #metoo, który miał odwagę, aby go ujawnić.  Jak jeden człowiek mógł zdobyć władzę, która pozwoliła mu na bycie bezkarnym? Co można zrobić, aby uchronić się przed ludźmi jak Harvey Weinstein?  "Nietykalny: Harvey Weinstein" to film dwukrotnego laureata Oskara za filmy "Człowiek na linie" oraz "Sugar Man", a także nagrodzonego Nagrodą Emmy twórcy filmu "LA 92".

 

„PRAWDA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Hirokazu Koreeda

Scenariusz - Hirokazu Koreeda

Zdjęcia - Éric Gautier

Montaż - Hirokazu Koreeda

Muzyka - Alexei Aigui

Scenografia - Riton Dupire-Clément

Catherine Deneuve - Fabienne Dangeville

Juliette Binoche - Lumir

Ethan Hawke - Hank

Clémentine Grenier - Charlotte

Alain Libolt - Luc Garbois

Ludivine Sagnier - Amy

 

O FILMIE:

Film otwarcia 76. Festiwalu w Wenecji. Najnowsze dzieło zdobywcy Złotej Palmy, nominowanego do Oscara Hirokazu Koreedy (Złodziejaszki) i równocześnie pierwszy film w karierze reżysera nakręcony poza granicami ojczystej Japonii. W gwiazdorskiej obsadzie produkcji: ikona francuskiego kina Catherine Deneuve, zdobywczyni Nagrody Amerykańskiej Akademii Juliette Binoche, czterokrotnie nominowany do Oscar Ethan Hawke oraz laureatka Srebrnego Niedźwiedzia Ludivine Sagnier. Prawda to mistrzowsko zagrana, intymna opowieść o poszukiwaniach prawdy, miłości i rodzinnego szczęścia.

Fabienne (Catherine Deneuve) to wielka gwiazda kina i królowa męskich serc. Wkrótce po tym, jak aktorka publikuje swoje intymne wspomnienia, jej córka Lumir (Juliette Binoche) przybywa z Nowego Jorku do Paryża z mężem (Ethan Hawke) i dzieckiem. Ponowne spotkanie matki i córki szybko zmienia się w zaciętą konfrontację. W jej trakcie miłość zderzy się z dawnymi urazami, a tajona przez lata prawda w końcu ujrzy światło dzienne.

Niech Was nie zwiodą nowe dekoracje. Choć w "Prawdzie" Hirokazu Koreeda zamienił Tokio na Paryż, a obiektyw kamery skierował na wolną od trosk materialnych burżuazję, jego przepis na kino pozostał taki sam. Japończyk wciąż jest czujnym, a przy tym niezwykle czułym portrecistą skomplikowanych rodzinnych więzi. Nawet, gdy zdarza mu się rozdrapywać niezabliźnione rany na sercach bohaterów, nigdy nie zapomina założyć na nie kojącego opatrunku. Idąc na jego film, nie musicie się obawiać, że wyjdziecie z seansu z popsutym humorem. 

Nie będę mówić samej prawdy. To za mało interesujące – broni się Fabienne (Catherine Deneuve), gdy córka (Juliette Binoche) oskarża ją, że w wydanej niedawno autobiografii popuściła wodze fantazji. Dla bohaterki życie na styku rzeczywistości i fikcji to chleb powszedni. Jest wybitną aktorką, boginią ekranu, która do perfekcji opanowała wykorzystywanie autentycznych przeżyć na potrzeby roli. Goniąc za kolejnymi artystycznymi wiktoriami, gwiazda zawsze stawiała bliskich na drugim miejscu. W efekcie jej relacja z latoroślą – scenarzystką mieszkającą na stałe w Nowym Jorku wraz z mężem (Ethan Hawke) i dzieckiem – to materiał na wieloletnią terapię. Naznaczona rozczarowaniem i żalem, a jednak niepozbawiona bliskości oraz poczucia humoru. Nabrzmiała od konfliktów, a mimo to nacechowana wzajemnym szacunkiem. Raz zimna wojna, raz czułe słówka.

Trajektorię fabuły "Prawdy" wyznacza wątek Fabienne grającej drugoplanową rolę w filmie science fiction "Wspomnienie mojej matki". Opowiada on historię kobiety, która z powodów zdrowotnych mieszka poza Ziemią, a rodzinę widuje tylko raz na siedem lat. Podczas gdy dla niej czas stanął w miejscu, mąż i córka nieubłaganie starzeją się. W tej baśniowej historii bez trudu można dostrzec metaforę sytuacji Fabienne – wielkiej gwiazdy żyjącej niejako w innej galaktyce niż reszta ludzi. W komediodramacie Koreedy prawda i fikcja nieustannie przenikają się. Sztuka może zadawać cierpienie, ale czasem ma również właściwości uzdrawiające. Artysta bywa  narcystycznym pasożytem żerującym na cudzych emocjach, jednak dzięki talentowi potrafi wyczarować iluzję, która porusza w odbiorcy najczulsze struny.

Intrygujących motywów jest tu znacznie więcej: niezgoda na przemijanie, opowieść o niedoskonałej pamięci i konfrontacji ze wspomnieniami, tęsknota za epoką, gdy kino miało mitotwórczą siłę. Twórca "Złodziejaszków" buduje całe to obszerne zaplecze intelektualno-tematyczne z pozornie nieefektownych sytuacji: rozmów przy posiłkach, przerw na papierosa, podróży samochodem na plan zdjęciowy. Nie ma tu szokujących zwrotów akcji ani rozdzierających melodramatycznych gestów.  I choć czasem chciałoby się, żeby Koreeda poszedł za radą pojawiającej się w filmie postaci reżysera (Zagraj mi to o 20% szybciej) i nieco zagęścił narrację, jego bezpretensjonalność, empatia oraz dowcip wynagradzają delikatne dłużyzny.  

"Prawda" to kino prawdziwie kobiece. Panowie zostają w nim sprowadzeni do roli służących: gotują, bawią się z dziećmi, zadowalają bohaterki w sypialni. Jedyny mężczyzna, która teoretycznie sprawuje tu jakąkolwiek władzę, żali się, że żaden ze współpracowników go nie rozpoznaje. Przywództwo dzierżą bowiem panie. To one kształtują rzeczywistość: podejmują kluczowe decyzje, wynagradzają, karzą i udzielają łaski. Na ich czele stoi Catherine Deneuve, która w tak wybornej formie nie była bodajże od czasów "8 kobiet". Królewska w każdym słowie, czynie i geście aktorka tworzy pełną odcieni kreację diwy, która nie wylewa za kołnierz, pali jak smok i zawsze ma na podorędziu ostrą jak brzytwa ripostę. Obserwować ją to – jak mawiał pewien gangster-filozof – jest sama przyjemność. 

Łukasz Muszyński Filmweb

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LUTY 2020

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

OFICER I SZPIEG

03.02.2020

19.00

126 MIN

2

„OBYWATEL JONES”

10.02.2020

20.00

120 MIN

3

„DOGONIĆ MARZENIA”

17.02.2020

19.00

98 MIN

4

„JOKER”

24.02.2020

19.00

122 MIN

 

„OFICER I SZPIEG”

MFF w Wenecji  2019

Nagroda Międzynarodowej Federacji Krytyki Filmowej (FIPRESCI)

Najlepszy film Roman Polański

Nagroda Specjalna - Nagroda Zielona Kropla ('Green Drop') Roman Polański

Srebrny Lew - Wielka nagroda Jury Roman Polański

REALIZACJA

OBSADA

reżyser - Roman Polański                          

scenariusz - Robert Harris,

                     Roman Polański

zdjęcia - Paweł Edelman                            

muzyka - Alexandre Desplat                     

montaż - Hervé de Luze                             

scenografia - Jean Rabasse                        

kostiumy - Pascaline Chavanne     

Jean Dujardin -Pułkownik Georges Picquart

Louis Garrel  - Alfred Dreyfus

Emmanuelle Seigner - Pauline Monnier

Grégory Gadebois - Henry

Hervé Pierre  - Generał Gonse

Wladimir Yordanoff - Generał Mercier

Didier Sandre - Generał Boisdeffre

Melvil Poupaud - Pan Labori

O FILMIE

Owacje na stojąco, świetne recenzje i najwyższe oceny dla filmu Romana Polańskiego od czasów „Pianisty”. Epicki thriller „Oficer i szpieg” na podstawie bestsellerowej powieści Roberta Harrisa to jedno ze szczytowych osiągnięć w karierze Romana Polańskiego.

„Oficer i szpieg” opowiada opartą na faktach historię Alfreda Dreyfusa, francuskiego oficera skazanego na dożywocie za zdradę swojej ojczyzny i zesłanego na wygnanie. Georges Picquart, nowy szef wywiadu, wkrótce po uwięzieniu Dreyfusa odkrywa, że dowody przeciwko skazanemu zostały spreparowane. Wbrew swoim przełożonym Picquart postanowi za wszelką cenę ujawnić prawdę. Stawką w tej grze jest nie tylko błyskotliwie rozpoczęta kariera Picquarta, ale i wielki międzynarodowy skandal, który zmieni bieg historii. W rolach głównych występują nagrodzony Oscarem Jean Dujardin („Artysta”, „Wilk z Wall Street”), Louis Garrel („Marzyciele”) i Emmanuelle Seigner („Wenus w futrze”). Autorem zdjęć jest wybitny polski operator Paweł Edelman, od filmu „Pianista” na stałe współpracujący z Polańskim.

Roman Polański opowiada o kulisach jednej z najgłośniejszych afer w historii. Już od dawna chciałem nakręcić film o sprawie Dreyfusa, nie jako dramat kostiumowy, lecz jako historię szpiegowską. W ten sposób można pokazać podobieństwo historycznej afery do tego, co dzieje się w dzisiejszym świecie: prześladowania mniejszości, absurd środków bezpieczeństwa, tajne trybunały wojskowe, wymykające się spod kontroli agencje wywiadowcze, ukrywanie faktów przez rządy, tworzenie fake newsów i wściekłą prasę. Perfekcyjne poprowadzona intryga pokazuje system, w którym samonakręcająca się spirala nienawiści niebezpiecznie zaczyna przypominać współczesność. „Oficer i szpieg” to film o tym, jak historia się powtarza, a jeden człowiek, na przekór wszystkim walczący o sprawiedliwość, może zmienić bieg wydarzeń.

Roman Polański nie musi już niczego w kinie udowadniać. Nie potrzebuje wymyślnych środków i filmowej transgresji, by opowiedzieć ważną dla niego historię. 86 letni Polański może bez spoglądania na kinowe trendy pokazać nam, na czym polega staroświeckie, akademickie kino. „Oficer i szpieg” to prawdziwy old school. Stara filmowa szkoła mistrza swojego fachu. A jednocześnie jest to osobisty film, w którym Polański „oskarża”.

„Oficer i szpieg” opowiada historię Alfreda Dreyfusa (Louis Garrel), francuskiego oficera skazanego na dożywocie za szpiegostwo na rzecz Niemców i skazanego na dożywocie na koszmarnej Wyspie Diabelskiej w Guanie. Sprawa przez dekadę rozpalała życie polityczne we Francji. To właśnie w sprawie Dreyfusa Émile Zola opublikował swój słynny artykuł J’accuse! (Oskarżam!) z apelem o uniewinnienie Dreyfusa, za który skazano go na rok więzienia. Żołnierza bronili inni francuscy intelektualiści na czele z Marcelem Proustem. Dopiero w 1899 prezydent Francji pod naciskiem opinii publicznej anulował wyrok i przywrócił niesłusznie oskarżonemu stopień oficerski. Dreyfus nie wyszedłby nigdy na wolność, gdyby nie upór francuskiego oficera Georgesa Picquarta (Jean Dujardin). Polański zdecydował się opowiedzieć o sprawie Dreyfusa właśnie z jego perspektywy. Była to znakomita decyzja. Picquart jest postacią, w której odbija się cała Francja przełomu XIX i XX wieku. Polański nie nakręcił tylko sądowego dramatu z elementami kafkowskiego absurdu i czarnego humoru rodem z „Matni”, którego „Oficer i szpieg” nie jest pozbawiony. Polański rozlicza pierwszy raz w swojej twórczości otwarty antysemityzm Francuzów, pokazując, że demon Holokaustu nie narodził się z niczego. Widząc pogardę francuskiej elity oskarżającej Picquarta (również początkowo antysemity) czy pełnej nienawiści ulicy palącej książki Zoli, można zrozumieć późniejszą antyżydowską politykę Vichy.

Jest to kolejny film, gdzie Polański wykorzystuje elementy swojego burzliwego życia do opowiadanej historii. Zawsze tak robił. Nie można Polańskiego skandalisty oderwać od jego wielkiego kina. Niemniej jednak rzucane przez Polańskiego „Oskarżam!” ( taki jest francuski tytuł filmu) nie przesłania tego, co w „Oficerze i szpiegu” jest najważniejsze. Polański dowodzi po raz kolejny, że jest maestro reżyserii filmowej. Ba, pojawia się jako cameo podobnie, jak miał w zwyczaju to robić Alfred Hitchcock. Polański zadbał o każdy szczegół opowieści. Polski reżyser był zawsze znany z fanatycznego przywiązania do detali pokazywanego świata. Teraz dowodzi, że na stare lata nic ze swojego kunsztu nie stracił. Kostiumy, ulice Paryża, wnętrza gmachów francuskiej armii, gabinety ministrów- to wszystko zachwyca realizmem. Paweł Edelman wspaniale pokazuje pokazową degradacje Dreyfusa na placu pełnym żołnierzy i gapiów, by gładko potem oddać kafkowski koszmar biurokracji w klaustrofobicznych ujęciach dusznego gabinetu Picquarta. Wszystko podlewa złowieszcza muzyka Aleksandre Desplata.

Polański nie nakręcił hollywoodzkiej produkcji o ostatnim sprawiedliwym szeryfie występującym przeciwko skorumpowanemu systemowi. A jednak jest „Oficer i szpieg” uniwersalną przypowieścią o niezłomności i obronie prawdy w imię prawdy i sprawiedliwości. W imię sumienia i dobrego imienia własnego kraju. „Oficer i szpieg” jest pod tym względem filmem konserwatywnym. Jednak Polański unika patosu i cukierkowatości. Picquart i Dreyfuss rozmawiają ze sobą tylko dwa razy. W obu przypadkach dzieli ich mur wyobcowania. Polański doskonale go czuje jako wieczny uciekinier i osoba wiecznie oskarżona.

autor: Łukasz Adamski (kultura)

 

 „OBYWATEL JONES”

2019                        FPFF

Złote Lwy - Najlepszy film Agnieszka Holland

Złote Lwy - Najlepsza scenografia Grzegorz Piątkowski

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA – AGNIESZKA HOLLAND

SCENARIUSZ – ANDREA CHALUPA

ZDJĘCIA – TOMASZ NAUMIUK, PSC SCENOGRAFIA – GRZEGORZ PIĄTKOWSKI

KOSTIUMY – ALEKSANDRA STASZKO

MONTAŻ – MICHAŁ CZARNECKI, PSM MUZYKA – ANTONI KOMASA -ŁAZARKIEWICZ

CHARAKTERYZACJA – JANUSZ KALEJA

GARETH JONES – JAMES NORTON

ADA BROOKS – VANESSA KIRBYWALTER DURANTY – PETER SARSGAARD

GEORGE ORWELL – JOSEPH MAWLE

 LLOYD GEORGE – KENNETH CRANHAM

MAKSIM LITWINOW – KRZYSZTOF PIECZYŃSKI

BONNIE - PATRYCJA VOLNY

PAUL KLEB – MARCIN CZARNIK

JULIA – MICHALINA OLSZAŃSKA

 

O FILMIE

Młody dziennikarz Gareth Jones (James Norton) zyskał sławę, pisząc artykuł o swoim spotkaniu z Adolfem Hitlerem, zaraz po przejęciu przez niego władzy w 1933 roku. Teraz ambitny Walijczyk przymierza się do kolejnego wielkiego tematu - gwałtownej modernizacji Związku Radzieckiego. Chcąc gruntownie zbadać sprawę, reporter decyduje się na podróż do Moskwy, aby przeprowadzić wywiad ze Stalinem. Na miejscu poznaje młodą dziennikarkę Adę Brooks (Vanessa Kirby), pracującą dla Waltera Duranty'ego (Peter Sarsgaard), dzięki której odkrywa, że prawda o stalinowskim reżimie jest brutalnie tłumiona przez sowieckich cenzorów. Słysząc zatrważające plotki na temat wielkiej klęski głodowej w ZSRR, Jones udaje się w samotną podróż przez Ukrainę. Dziennikarz staje się naocznym świadkiem tragedii Hołodomoru. Miliony ludzi umierają z głodu, podczas gdy tony zboża sprzedawane są za granicę, by sfinansować proces industrializacji radzieckiego imperium. Po powrocie do Londynu, Jones pisze artykuł ukazujący horror, którego doświadczył. Publikacja jest wyciszana, a jej autentyczność podważana przez zachodnich dziennikarzy, pozostających pod wpływem Kremla. Pomimo śmiertelnych pogróżek, Gareth nie ustaje w walce o prawdę. Swoimi odkryciami postanawia podzielić się z młodym, aspirującym pisarzem, George'em Orwellem.

Gareth Jones wciąż słyszy uwagi na temat swojego wieku. Politycy i doświadczeni dziennikarze podśmiewają się z idealizmu i naiwności niespełna trzydziestoletniego specjalisty od spraw międzynarodowych. Agnieszka Holland podkreśla jednak wartość młodzieńczej bezkompromisowości, w niej szukając przyzwoitości w nieprzyzwoitych czasach.

Nagrodzony Złotymi Lwami w Gdyni „Obywatel Jones” dzieli się na trzy, wyraźnie od siebie oddzielone części. W pierwszej główny bohater lawiruje w świecie zachowawczości, zepsucia i hipokryzji. W drugiej ogląda koszmar zaprogramowanego przez Józefa Stalina głodu na Ukrainie. W trzeciej wreszcie walczy o ujawnienie prawdy. Prawda właśnie spaja cały film. Reżyserka przypomina o jej znaczeniu. Z wyraźnym obrzydzeniem ukazuje skłonność do chowania się za wygodnymi kłamstwami i tłumaczenie obłudy wyższymi celami.

Moralna przejrzystość buduje siłę wyrazu dzieła. Duchowo i fizycznie piękny Gareth staje się uosabianiem wartości. Kontakt z fałszem, zamiast deprawować, tylko go hartuje. Swoboda, wdzięk i wzruszająca emocjonalność interpretacji Jamesa Nortona nie pozwalają bohaterowi osunąć się w drażniącą papierowość. W swoim uporze wydaje się nawet bardziej ludzki od pozostałych. Uniknięcie deprawacji czyni go człowiekiem, w opozycji do skupionych na sobie zwierzętach.

Nie bez przyczyny parokrotnie pojawiają się cytaty z „Folwarku zwierzęcego”. Od książki George’a Orwella rzecz się zresztą zaczyna. Pierwsze sceny budują także sugestywny, wizualny język filmu. Zdjęcia Tomasza Naumiuka bywają malownicze, ale w surowy sposób. Kadry są wyprane z mocnych kolorów. Stylowe wnętrza moskiewskich pałaców przejawiają dekadencki szyk, który wywołuje podziw i odrazę równocześnie. Zwłaszcza, gdy ogląda się potem zmrożone, opustoszałe stepy Ukrainy. Cena luksusu budzi niedowierzanie i oburzenie.

Parokrotnie pojawiają się również ekspresyjne, wypełnione napięciem i adrenaliną sekwencje. Okraszone wyrazistą muzyką ożywiają akcję. Dodają produkcji dynamizmu i efektowności, dzięki czemu silniej oddziałuje na emocje. Uzupełniają również pola interpretacji o motywy technologii, ekonomii, pojmowania rozwoju. Warstwa formalna doskonale współgra więc z treścią obrazu, a zarazem nie pozwala mu opaść w rejony ciężkostrawnego fatalizmu i trudnego w odbiorze artyzmu.

Gdyby „Obywatel Jones” powstał w Stanach Zjednoczonych, pod reżyserią podpisałby się pewnie Steven Spielberg. Holland wpisuje w swoją opowieść charakterystyczną dla tego twórcy szlachetność. Stara się przywrócić prawdzie, dobru, moralności odpowiednią wagę, siłę i znaczenie. Jednocześnie serwuje produkcję, która przykuwa do ekranu, angażuje emocjonalnie, nie pozwala się nudzić. Jeżeli po Andrzeju Wajdzie polskie kino wydawało się osierocone pod względem mistrzowskiego opowiadania o wartościach, ta dziura właśnie została zasypana.

Jan Bliźniak, Całe życie w kinie

 

 „DOGONIĆ MARZENIA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Rachel Griffiths

Scenariusz - Andrew Knight, Elise McCredie

Zdjęcia- Martin McGrath

Montaż Jill Bilcock, Maria Papoutsis

MuzykaDavid Hirschfelder

Scenografia- Carrie Kennedy

Kostiumy - Rachel Nott

Teresa Palmer - Michelle Payne

Sam Neill – Paddy Payne

Sullivan Stapleton - Darren Weir

Sophia Forrest - Cathy Payne

Aaron Glenane - Patrick Payne

Genevieve Morris - Joan Sadler

Summer North - Młoda Michelle

O FILMIE:

 „Dogonić marzenia” to prawdziwa historia o pasji, rodzinie, przyjaźni oraz walce o własne marzenia. W rolach głównych występują: Teresa Palmer (Księga Czarownic, Kiedy gasną światła) oraz Sam Neill (Park Jurajski, Dynastia Tudorów). Michelle Payne, najmłodsza z dziesięciorga rodzeństwa wychowywanego przez samotnego ojca, od dziecka wiedziała, co chce robić w życiu. Marzyła o niemożliwym: zwycięstwie w Melbourne Cup -najtrudniejszym i najbardziej prestiżowym wyścigu konnym na świecie. Wyścigu, którego nigdy nie wygrała żadna kobieta. Mając 15 lat Michelle rezygnuje ze szkoły, żeby zostać dżokejką. Jej obiecującą karierę przerywa rodzinna tragedia oraz bardzo poważny wypadek podczas zawodów. Pomimo wszelkich przeciwności, przy wsparciu ojca oraz cierpiącego na zespół Downa brata, nie poddaje się i wciąż dąży by dogonić marzenia.

Dogonić marzenia – reżyserski debiut Rachel Griffiths, kojarzonej głównie z serialu Sześć stóp pod ziemią, to miła, familijna opowieść o Michelle Payne – niezłomnej kobiecie, która nigdy się nie poddała i mimo wielu przeciwności, które napotkała na swojej drodze – dopięła swego i została pierwszą kobietą w historii, która wygrała prestiżowe zawody jeździeckie Melbourne Cup. To jedna z tych produkcji, które wywołują w odbiorcy pozytywny nastrój i pozwalają choćby przez chwilę wierzyć, że wszystko jest możliwe.

Michelle Payne pochodzi z dużej rodziny. Poznajemy ją jako kilkuletnią dziewczynkę, która otoczona ósemką starszych braci i sióstr opiekuje się jedynym młodszym od niej Steviem, który ma zespół Downa. Ich ojciec – Padyy – po śmierci żony, którą ta poniosła w wypadku samochodowym, samodzielnie wychowuje tę niesforną gromadkę. Mężczyzna od najmłodszych lat uczy swoje pociechy miłości do koni oraz do wyścigów konnych, dlatego widza w późniejszych etapach filmu nie dziwi, że finalnie aż ósemka rodzeństwa jest ściśle związana z tym sportem, a podczas jednych zawodów między sobą rywalizuje aż piątka Payne’ów.

Najmłodsza córka Paddy’ego od dziecka marzy, aby iść w ślady starszych braci oraz sióstr. Jednak dziewczyna nie pragnie być tylko dżokejką – Michelle Payne pragnie wygrać słynne na całą Australię, niezwykle prestiżowe doroczne zawody Melbourne Cup, będące najważniejszym jeździeckim wydarzeniem w kraju. Michelle Payne jest do tego stopnia zakręcona na punkcie tych zawodów, że wspólnie z ojcem mają swojego rodzaju niepisaną grę, w której on zadaje pytanie o rok, a ona odpowiada nazwę konia oraz dżokeja, który wtedy wygrał.

Niestety, gdy Michelle wkracza w dorosłość i jest zdecydowana, by wziąć udział w poważnych zawodach, spotyka się z murem, który początkowo jest nie do przeskoczenia. Jednak Michelle znajdzie sposób, by go skruszyć i wreszcie dopiąć swego. Jjej ojciec w obawie o zdrowie córki jest przeciwny jej ambicjom. Bohaterka filmu Dogonić marzenia jest jednak niepoprawną optymistką i jednostką wybitnie upartą, której nie powstrzyma chyba nic, dlatego w końcu uda jej się przekonać wszystkich, w jakim błędzie byli, lekceważąc ją.

Dogonić marzenia może się pochwalić ładnymi zdjęciami, dynamicznymi i w jakiś sposób majestatycznymi ujęciami wyścigów konnych i ciepłym, przyjemnym dla uszu soundtrackiem z dość znanymi hitami (wśród wykonawców między innymi Sia). Aktorsko absolutnie nie ma się do czego przyczepić. Złapałem się nawet na tym, że za dwie sceny doceniłem Sama Neila, który nie należy do grona moich ulubionych aktorów. Teresa Palmer wykonała swoją robotę w zadowalający sposób – nie przerysowała postaci, ale jednocześnie udźwignęła dramatyczne momenty.  Warto wspomnieć także o tym, że Stevie Payne wciela się w samego siebie i jest bardzo jasnym punktem tej produkcji.

Rachel Griffiths prowadzi fabułę oraz swoich bohaterów w dość bezpieczny, liniowy wręcz sposób. Rozpoczyna od wprowadzenia, zarysowuje pragnienia bohaterów, wprowadza chwilową przeciwność losu, by w finale zaserwować erupcję pozytywnych emocji. To nie jest wytknięcie wady – historia ta w bardzo dużym stopniu bazuje wszak na faktach, zresztą znaczna większość prawdziwych bohaterów tego filmu żyje (Michelle Payne wygrała Melbourne Cup w 2015 roku) i ma się dobrze, dlatego też trudno o jakieś przekłamania w tej kwestii. Dogonić marzenia jest klasycznie, bardzo sprawnie wyreżyserowanym kinem familijnym.

Mateusz Cyra, Głos Kultury

„JOKER”

MFF w Wenecji  2019

Złoty Lew - Najlepszy film Todd Phillips

Camerimage  2019 Nagroda Publiczności - Najlepszy film Lawrence Sher

Camerimage  2019 Złota Żaba - Najlepszy operator Lawrence Sher

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Todd Phillips                                 

Scenariusz - Todd Phillips, Scott Silver                                                              

Zdjęcia - Lawrence Sher                        

Muzyk - Hildur Guðnadóttir      

Joaquin Phoenix - Arthur Fleck / Joker

Robert De Niro - Murray Franklin

Zazie Beetz         - Sophie Dumond

Frances Conroy                           - Penny Fleck                  

Brett Cullen       - Thomas Wayne

O FILMIE:

"Joker" przedstawia oryginalną wizję historii niesławnego łotra z uniwersum DC, nawiązującą do tradycyjnych opowieści o tej postaci, choć od nich całkowicie niezależną. Przedstawiony przez Todda Phillipsa portret Arthura Flecka, w którego rolę brawurowo wcielił się Joaquin Phoenix, ukazuje człowieka usiłującego znaleźć swoje miejsce w podzielonej społeczności mieszkańców Gotham. Marzący o choćby odrobinie uznania, próbuje swoich sił jako komik stand-up. Okazuje się jednak, że ostatecznie zawsze to on jest nabierany. Boleśnie szczere, alegoryczne studium postaci ukazuje, jak człowiek uwięziony w błędnym kole egzystencji - między apatią, okrucieństwem i zdradą - podejmuje fatalne w skutkach decyzje, które uruchamiają tragiczny łańcuch zdarzeń.

Joker to film przedziwny - im bardziej chcesz go szufladkować, tym mocniej zdajesz sobie sprawę, że to arcydzieło. Zza majaczącego umysłu i gotującego się społeczeństwa wyłania się tu współczesny świat bez retuszu. Fabryka Snów ustąpiła miejsca brutalnej rzeczywistości i chwała jej za to.

Jest w filmie Joker scena, w której oczami Arthura Flecka spoglądamy na mocno sfatygowany notes z żartami. Początkowo jeden z nich głosi, że tytułowy bohater ma nadzieję, iż jego śmierć będzie miała więcej sensu niż życie. W finałowej fazie historii ten napis ulega nieoczekiwanemu przeobrażeniu - angielskie słowo "sense" zostaje zastąpione przez "cents". Magnetyzm zmieniającego się ujęcia robi piorunujące wrażenie; sztuka bywa przewrotna, ale też zwodnicza. Pal już licho igranie z widzem, które reżyser Todd Phillips opanował w tej opowieści do perfekcji. Skoro fikcja i rzeczywistość zaczęły tu ze sobą tańczyć obłąkane tango, to od samego początku do końca nie będziesz wiedział, co jest prawdą, a co tylko urojeniem chorego umysłu. Wychodzisz z założenia, że znasz już wszystkie fabularne schematy, że nic nie jest w stanie cię zaskoczyć. Później jednak głowisz się nad tym, w którą stronę podąży teraz narracja, czy poszczególne sekwencje faktycznie się rozgrywają, czy są tylko mylnym tropem podesłanym ci przez twórcę. Z ręką na sercu przyznaję się, że nie wierzyłem. Ani w to, że obraz Phillipsa jest w stanie sprostać tak wygórowanym oczekiwaniom, ani w to, że w Hollywoodzkiej Fabryce Snów z jej komiksową maszynerią wciąż pojawia się miejsce na tak bezpardonowy eksperyment. Joker to Dzieło przez duże "D", które w naszą przyzwyczajoną do bezpieczeństwa świadomość wchodzi jak taran. Prowokuje i mami, uderza posępnością i zmusza do refleksji. Jeśli po seansie poczujesz, że w duszy coś ci wrzeszczy, dudni, skrzypi i bełkocze, wiedz, że to Książę Zbrodni właśnie opowiedział swój najlepszy żart. W pewnej perspektywie - zabójczy. 

Najwygodniej byłoby odbierać Jokera przez pryzmat fascynującego studium majaczącego umysłu z niezwykle aktualnym komentarzem społecznym - ot, osobliwe pożenienie dramatu psychologicznego z kreśleniem szerokiej panoramy publicznych niepokojów. Sęk w tym, że na pijanym statku Phillipsa nie ma takiego słowa jak "wygoda"; to łajba szaleńców - albo poddanych obywatelskiemu ostracyzmowi, albo spoglądających na żyjących na marginesie ludzi ze swoich wystawnych sanktuariów. Gotham City w stanie permanentnego wrzenia, przy czym nie jest ono bynajmniej jak u Christophera Nolana ufundowane na anarchistycznej w wydźwięku krucjacie jednostki. Tutaj uciśnione masy zatracają się w poczuciu beznadziei i braku perspektyw, jakby miasto przeobrażało się w tykającą bombę nie tyle dosłowną, co będącą konsekwencją zmiany mentalności. Społeczny bunt przychodzi więc w odpowiedzi na zalewające ulice góry śmieci, przenoszone fabryki, likwidowane miejsca pracy, plagę przerośniętych szczurów czy podupadający system opieki zdrowotnej z zamykaniem szpitali psychiatrycznych na czele. Powiesz, że Phillips bawi się w lewicującego rewolucjonistę, jednak nie mogłeś być w większym błędzie. Reżyser, choć umiejscawia akcję na przełomie lat 70. i 80. XX wieku, zaprzęga do pracy cały szereg odwołań do rzeczywistego świata, przez co przekaz filmu nabiera ponadczasowego wymiaru. Słychać tu echo słynnego nowojorskiego strajku śmieciarzy z końcówki lat 60. i obywatelskich nastrojów pod rządami Donalda Trumpa. Ograbiany z godności i wolności lud chce wyjść na barykady; problem polega na tym, kto ma go tam poprowadzić. W mieście szaleńców może to zrobić tylko najbardziej obłąkany z nich. 

To właśnie na tle rodzącej się w Gotham rewolucji poznajemy Arthura Flecka (Joaquin Phoenix), który wydaje się jednocześnie największą ofiarą systemowych zmian, jak i swoistym prorokiem ich konkluzji. Dopiero co opuścił zakład psychiatryczny, a swoją chorobę próbuje ujarzmić w ramach rozmów z pracowniczką opieki socjalnej. To postać zupełnie niezrozumiana - jego niekontrolowane napady śmiechu sprawiają, że spotykający go na swojej drodze ludzie biorą go za niebezpiecznego odmieńca. Dziwakiem jest nawet dla kolegów po fachu z trupy klaunów; w pracy idzie mu zresztą jak po grudzie, skoro najpierw zostaje pobity w trakcie jednego z ulicznych pokazów, a później szef grozi mu zwolnieniem. Na przeciwległym biegunie życia Flecka wyrasta opieka nad chorą matką (Frances Conroy), z którą namiętnie zatraca się w oglądaniu telewizyjnych programów Murraya Franklina (Robert De Niro). Kobieta raz po raz pisze listy do Thomasa Wayne'a (Brett Cullen), swojej dawnej sympatii - gdy Arthur jeden z nich przeczyta, będzie sądził, że lokalny magnat i obiekt społecznego buntu jest jego ojcem. Dodajmy do tego urokliwą sąsiadkę Sophie (Zazie Beetz), która bodajże jako jedyna zdradza zainteresowanie osobą protagonisty.

Sęk w tym, że w przewrotnym zamiarze reżysera każdy z powyższych komponentów fabularnych jest albo fikcyjny, albo staje się pokłosiem faktu, że główny bohater mylnie interpretuje rzeczywistość. Nie ma więc, jak wszystko na to wskazuje, Wayne'a-ojca, nie ma miłosnych przechadzek z potencjalnym obiektem westchnień, nie ma rozwijającej się kariery komika. Jest za to naznaczone chorobą psychiczną matki tragiczne dzieciństwo, jest też sprezentowany Arthurowi rewolwer, z którego wystrzeli on do trójki napastników w metrze. Tracimy grunt pod nogami w opozycji fikcja-rzeczywistość, zaciera się też granica między dobrem a złem. Gotham widzi w tajemniczym klaunie z metra zbawiciela, Franklin zaś w jednym z jego stand-upowych występów dostrzeże potencjalny materiał na pośmiewisko i zaprosi go do swojego programu. Cała ta historia zakończy się zamordowaniem Murraya na antenie - w mieście gejzery niepokoju już dawno wystrzeliły, mieszkańcy przyozdobieni w maski klaunów zyskali swojego ludowego trybuna. Joker wyniesiony przez publikę na piedestał tańczy na dachu samochodu w ramach osobliwego danse macabre. Jakże wymowne jest to, że dopiero po tym wszystkim miejsce w szpitalu psychiatrycznym ostatecznie się dla niego znajdzie. 

Przedziwny to film. Nominalnie wpisany w ramy większego niż życie kina superbohaterskiego, a jednak najpełniej wybrzmiewający tam, gdzie liczy się subtelność i konteksty. Phillips z narracyjną maestrią podchodzi do szkicowania świata przedstawionego, zupełnie nieprzewidywalnego, wymykającego się jakimkolwiek próbom kategoryzacji poznawczej. O sile Jokera najbardziej stanowią więc jego zniuansowanie i wielowarstwowość. Nie pamiętam już, kiedy X Muza zaoferowała nam dzieło o tak szerokich perspektywach interpretacyjnych. Na Boga, czego tu nie ma? Choroba umysłu, psychologia tłumu, alegorie społeczno-polityczne, ludzkie dramaty, dyktat medialny, a do tego wszystkiego dochodzi jeszcze bezpretensjonalny hołd dla klasyków kina z późnych lat 70. i wczesnych 80. Jakbyśmy przemierzali Ulice nędzy, na których naszymi przewodnikami są Martin Scorsese, Francis Ford Coppola, Sidney Lumet, Brian De Palma czy nawet arcypoważny Clint Eastwood, którego oblicze, notabene, pojawi się na jednym z monitorów w ostatnim ujęciu produkcji. Co więcej, elementy fabuły i konwencje gatunkowe działają w ten sposób, że o ich ostatecznym kształcie decyduje sam widz, niejako na zasadzie: zobaczysz tu to, co naprawdę chcesz dostrzec. Phillips nie pretenduje bowiem ani do miana społecznego diagnosty, ani moralisty; choć bierze na warsztat niewiarygodnie ciężką tematykę, to mocuje się z nią bez popadania w banał czy narracyjne koleiny. Schorzenia obywatelskie i mentalne faktycznie nimi są, nikt nie rozładowuje ich entuzjastycznym post scriptum czy tasowaniem nam przed oczami nadzieją na lepsze jutro. Oto życie takie, jakie jest - pełne bólu, strachu, zła i deficytu empatii. Demony rodzą się nie jako odprysk, a w samym sercu tego etycznego rozgardiaszu. Kiedyś Joker fascynował dlatego, że wyrastał naprzeciw wiecznie pokazującego mu jego miejsce Batmana. Teraz w tym równaniu Mroczny Rycerz, nawet jeśli Bruce Wayne na ekranie jest, to wydaje się kompletnie niepotrzebny. Tak się jednak dzieje, gdy niepokorny reżyser zaczyna celebrować nadaną mu wolność twórczą i przewietrza ekranowy świat komiksów. To już świat istniejący przed Jokerem i po Jokerze. Phillips nie wchodzi co prawda w szaty społecznego oskarżyciela, jednak z drugiej strony żadnych jeńców też brać nie zamierza - jeśli ktoś przyczynił się do wybudzenia potworów w Arthurze Flecku, to zrobiliśmy to my wszyscy. Największy dyskomfort w trakcie seansu odczujemy wtedy, gdy zdamy sobie sprawę, że nie możemy go ani polubić, ani znienawidzić. Gdzieś na najgłębszym poziomie protagonista staje się dla nas osobliwym zwierciadłem; możemy się w nim przejrzeć tak, by samych siebie zapytać o własną empatię dla drugiego człowieka. Gdzie byliśmy, gdy bity w metrze bronił się za pomocą rewolweru? Czy gdy próbował opowiedzieć o swojej chorobie, zachowywaliśmy się jak znudzona tym stanem rzeczy pracowniczka opieki społecznej? Śmialiśmy się do rozpuku podczas jego nagranego na wideo komediowego występu? Fleck nie jest złoczyńcą z krwi i kości; to postać tragiczna, która niczym Canio we włoskiej operze Pajace, cierpiąc wewnętrzne katusze, wie, że będzie musiał grać wesołą komedię i bawić tłum. Takie piętno odcisnęła na nim przecież nieustannie nazywająca go "Wesołkiem" matka. Arthur jest tak szalony, jak otaczająca go rzeczywistość. Psychopata, mający jednak pierwotnie dobre serce. Desperacko poszukujący akceptacji everyman, który na przedstawienie dla chorych na raka dzieci zabiera pistolet. Niepoprawny marzyciel, do znudzenia przemielany medialną papką. Jest wszystkim tym, czego się boimy - wodą pomieszaną z ogniem, mrokiem i jasnością, czernią i bielą. Nie mamy jednak kontroli nad tymi opozycjami, więc naszą reakcją na nie może być wyłącznie strach, podlany jakąś trudną do jednoznacznej klasyfikacji fascynacją. Potrzebujemy tego typu outsiderów z prostego powodu; to oni pomagają nam zrozumieć, że jądro ciemności to coś więcej niż pusta kategoria, a jeden z komponentów naszej natury. 

Nie ma żadnego przypadku w tym, że hartowany fizycznym i psychicznym bólem, wypychany poza społeczny margines i określany przez swoje rzeczywiste oraz wyimaginowane relacje Arthur w ramach ostatecznego żartu w programie Franklina odbiera prowadzącemu życie. W filmie Phillipsa media to okno nie tyle na, co po prostu przesłaniające świat; osobliwą wariację na temat szczęścia odnajdziemy uwalniając się spod ich jarzma. Zachłyśnięci medialną agendą i jej rozrywkową funkcją stajemy się ślepcami wśród wszechobecnych, jaśniejących ekranów - taki stan rzeczy przepowiadał Jean Baudrillard, mający swoją drogą gigantyczny wpływ na filozofię lat 70. i 80. Zamiast pisać scenariusz własnego życia wolimy tworzyć doskonale preparujące rzeczywistość symulacje. Klaszczemy, choć nie wiemy dlaczego. Zabijamy, choć nie znamy powodów własnego postępowania. Przypomnijcie sobie o tym, gdy Arthur najpierw udusi poduszką własną matkę, a później oszczędzi jednego z klaunów tylko dlatego, że ten zawsze był dla niego "miły". Jest coś niesłychanie złowieszczego w scenie zmasakrowania kolegi z pracy, gdy towarzyszący mu karzeł próbuje otworzyć drzwi - jest za niski, by sięgnąć zamka. Ironia tej sytuacji wbrew pozorom polega na tym, że w odróżnieniu od nas Fleck zna już powody swojego zachowania. Nie jest z pewnością wzorcem, który powinniśmy naśladować, ale ma większy od naszej stopień samoświadomości. Niektórzy z nas zareagują dającym iluzję bezpieczeństwa śmiechem, inni zaczną dostrzegać w całej sekwencji rzekomą inspirację dla przyszłych morderców. Nawet po seansie będziemy próbować rozładować skalę napięcia, którą uraczył nas reżyser. Moja rada jest taka: przestańcie, dajcie tej chwili płynąć. Tylko wtedy docenicie pełne spektrum realizacyjnej wirtuozerii Phillipsa. 

Cały reżyserski kunszt jest pochodną przeróżnych czynników - skrupulatnego budowania stylistyki na modłę kina lat 70., subtelnie wplecionego w fabułę czarnego humoru czy niepokojących, lecz wciąż intrygująco ukazanych scen przemocy. Choć przez ostatnie lata bywaliśmy już w Gotham wielokrotnie, to z tej strony jeszcze go nie poznaliśmy. To miasto dosłownie i w przenośni pełne brudu, taplające się w szczurzych odchodach i walających się po ulicach odpadkach. Operator Lawrence Sher konsekwentnie dobiera ciemniejsze soczewki tak, by ekranową lokację zatopić albo w mroku, albo przynajmniej w półcieniu. Nawet sekwencje rozgrywające się za dnia, jak choćby ta, gdy Fleck próbuje wejść do posiadłości Wayne'ów, wydają się matowe, poniekąd wyzute z symbolizującego życie światła. Pomysł na warstwę wizualną znajduje swoje dopełnienie w ścieżce dźwiękowej, która, o dziwo, nie zapada w pamięć z uwagi na evergreeny Franka Sinatry, a poprzez kapitalną pracę, jaką przy jej tworzeniu wykonała autorka soundtracku do Czarnobyla, Hildur Guðnadóttir. Poszczególne sceny są więc okraszane taktami, które mają wybudzić atmosferę grozy - niektórym z nas skojarzą się z próbą zapisu majaczenia umysłu, innym ze skrzypieniem i trudnymi do opisania jękami. 

Nazwijmy rzeczy po imieniu: Joker nie stałby się filmowym arcydziełem, gdyby nie koncert, który na ekranie dał Joaquin Phoenix. Widziałem już większość produkcji z jego udziałem, ale w tej przechodzi on sam siebie. Z emploi kinowej enigmy aktor uczynił w tym przypadku swoją największą broń - gdy trzeba, błaznuje, gdy wymaga tego sytuacja, zastyga w bezruchu ze śmiertelnie poważną miną. Przez całą opowieść przetacza się niczym śmiercionośny huragan, który najpierw niszczy, by później dać chwilę oddechu w swoistym oku cyklonu. Na każdą jego szarżę przypada moment, w którym wybudza pozorny spokój. Fenomenalna gra Phoenixa jest skutkiem modulacji chropowatego głosu i operowania całym ciałem, co uwidacznia tak jokerowa gestykulacja, jak i ruchy kącików ust. Jestem jednak przekonany, że w pamięci zapadnie nam przede wszystkim jego szaleńczy śmiech; brawurowy rechot raz po raz będzie kontrastował z cieknącymi łzami. Złowieszczą aurę protagonisty dopełni jeszcze, wydawałoby się, pokraczny taniec, ten ze schodów, zza kulis programu Franklina i z dachu auta. Phoenix wygina się tu w ramach obłąkanych pląsów, uwodząc swoją postawą. To bez dwóch zdań spektakl jednego aktora, nawet jeśli na drugim planie widzimy kapitalnie rozpisane postacie, które naprawdę dobrze sportretowali De Niro, Conroy, Marc Maron czy Glenn Fleshler. Doskonały scenariusz sprawia, że każdy z bohaterów funkcjonuje w ramach osobnych mikroświatów, które zderzając się ze sobą doprowadzają do mentalnych (r)ewolucji. 

Joaquin Phoenix podniósł ten sam sztandar, który w kinie trzymali już przed nim giganci - nie bez powodu wizualnie jego Książę Zbrodni będzie nam kojarzył się z kreacją Cesara Romero, w mocy sprawczej z Heathem Ledgerem, a przecież i tryskający cieczą kwiat przypięty do marynarki na modłę tego Jacka Nicholsona też się znajdzie. Wygląda na to, że każda epoka dostaje takiego Jokera, na jakiego sobie zasłużyła. Jakimś przedziwnym zrządzeniem losu wszystkie jego wersje zaczynają korespondować z aktualnymi nastrojami społeczno-politycznymi. Co najnowszy z nich mówi nam o nas samych? Głównie to, że żyjemy w świecie przepadających nadziei i wszędobylskich iluzji, gdzie empatia w stosunku do drugiego człowieka zanika. Znacznie bardziej pokrzepiające jest to, że reżyser Todd Phillips stanął w opozycji do determinującego Hollywood, a zwłaszcza jego superbohaterską część, ducha czasu. Stworzył film, których w dzisiejszej Fabryce Snów już się po prostu nie robi - lekcja z kinowej anatomii, realizacyjny majstersztyk i zarazem piekielnie inteligentna wiwisekcja współczesnego społeczeństwa. Niektórzy na ten wniosek zareagują śmiechem. Rzecz w tym, że ostatni śmieje się dziś Joker.

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” STYCZEŃ 2020 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

MY!

07.01.2020

19.00

100 MIN

2

„KAPITAN”

13.01.2020

19.00

118 MIN

3

„JUTRO ALBO POJUTRZE”

20.01.2020

20.00

93 MIN

4

„PETRA”

27.01.2020

19.00

107 MIN

 

„MY!”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser: Rene Eller

Scenariusz: Rene Eller, Elvis Peeters

Operator: Maxime Desmet

Montaż: Wouter van Luijn

Scenografka :Julia Klok

JENS: Friso Van Der Werf

LOESJE: Lieselot Siddiki

SARAH: Gaia Cozijn

ENA: Laura Drosopoulos

KARL: Folkert Verdoorn

FEMKE: Salome Van Grunsven

THOMAS: Aime Claeys

LIESL: Pauline Casteleyn

RUTH: Maxime Jacobs

SIMON: Tijmen Govaerts

 

O FILMIE

Niewielkie miasteczko na granicy holendersko-belgijskiej. Podczas upalnego lata ośmioro nastolatków zanurza się w świat seksu, rozrywki i buntu. Na początku sami nie wiedzą, czego chcą. Wieczorami siedzą przy ognisku, wygłupiają się, ale to im nie wystarcza. Budząca się seksualność sprawia, że wikłają się w prostytucję i szantaż. To co zakazane coraz bardziej ich pociąga. Aż wydarza się tragedia. Film podzielony jest na rozdziały, w których czworo z nich opowiada władzom, co się właściwie stało. Tak więc mamy różne wersje wydarzeń: marzyciela, buntownika, artysty i prowodyra. Wersje, które nie do końca się pokrywają. "My" dzieło przypominające "Samobójstwa dziewic", to obraz hedonistycznej przemocy, którą przełamują senne idylliczne wizje. Film jest adaptacją głośnej i kontrowersyjnej powieści Elvisa Peetersa.

Kontrowersyjny debiut Rene Ellera „My” to nie tyle mocny przykład coming-of-age movie, co raczej – by konsekwentnie trzymać się angielskiej terminologii – brutalny teenage exploitation. Na kontrowersję składa się bowiem w tym przypadku kilka czynników: równie głośny w krajach Beneluksu pierwowzór, czyli powieść Elvisa Peetersa pod tym samym tytułem, szokujące sceny erotyczne (w większości niesymulowane) oraz kluczowy napis otwierający film – „oparte na faktach”.

Tytułowe „my” stanowi grupa ośmiorga nastolatków, których trudno określić paczką bliskich przyjaciół. Trafili na siebie trochę przez przypadek, a trochę z nudów, ponieważ w leżącej na holendersko-belgijskiej granicy małej mieścinie Wachtebeke niewiele się dzieje.

By umilić sobie czas a przy okazji łatwo zarobić na kolejną imprezę w przyczepie kempingowej, bohaterowie nagrywają amatorskie filmy porno ze swoim udziałem, a kiedy to okaże się mało lukratywnym przedsięwzięciem, zaczynają sprzedawać za pieniądze swoje ciała. W upalne lato młodzi ludzie będą chcieli od razu przeskoczyć kilka etapów okresu dojrzewania i stać się „większymi niż życie”, przekraczając nie tylko granice przyzwoitości, ale i człowieczeństwa. Nie ma reguł, nie ma jutra.

Film nosi podtytuł „Letnia odyseja w czterech aktach” i z czterech różnych, niechronologicznie poukładanych perspektyw, podglądamy młodzieńczą eskapadę łączącą sielankę dnia i demony nocy. Oprócz nielinearnej narracji, spoiwem opowieści są dołączane do scen wypowiedzi pochodzące z sądowych stenogramów. Tym samym od początku czujemy, że zło czai się gdzieś za rogiem, a wakacyjna przygoda to tragedia szyta na dużą skalę.

W obawie przed czynami z przeszłości bohaterowie żyją wyłącznie teraźniejszością, reżyser zaś podrzuca odbiorcy tropy z przyszłości. Pobieżnie poznajemy rodziców, którzy – agresywni lub nieobecni – dawno stracili kontrolę nad swoimi pociechami. Bez ambicji, cienia perspektyw czy radości z życia nastolatkowie wymieniają się coraz bardziej ekstremalnymi pomysłami na przeżywanie młodości, a zdziczała przyjemność płynąca z seksualnych gier staje się najważniejszą z potrzeb, głównym motorem napędzającym monotonną codzienność. Słowem – hedonizm, niszczący niewinność pokolenia bez przyszłości.

Z takiego portretu Ellera, przedstawiciela – co istotne – milenialsów, wyziera nihilizm, bezsilność wobec cynizmu protagonistów i świata przedstawionego. Narcystyczne „ja” cechujące dzisiejsze samotne czasy zastępuje tu przewrotnie impulsywna potrzeba tożsamości zbiorowej, ponieważ „ja” nic ostatecznie nie znaczy. Relacje w tej samozwańczej komunie z typowym, psychopatycznym Thomasem na czele, nie tworzą więzi przyjaźni, a zostają sprowadzone do pustej transakcji na zasadzie prostytutka-klient. Wymiany towaru i pieniądza, z natychmiastowym odczuciem przyjemności i brakiem wyrzutów sumienia.

Holendrowi udaje się sprawnie przedstawić zatracenie bohaterów, ciekawie miesza różne wątki. Z początku historia wydaje się kolejną satyrą na drobnomieszczańskie, sterylne życie zamożnych Europejczyków. Zamknięci w jednakowo wyglądających domach, mieszkańcy miasteczka wydają tak samo wyglądające kolacje, nie zdają egzaminu ani jako opiekunowie, ani obywatele demokratycznego społeczeństwa. Gdy jednak karuzela przemocy nabierze tempa, wizja Ellera zaczyna przypominać austriackie wiwisekcje Michaela Hanekego.

Prowokacyjna metoda Ellera ma jednak swoje ograniczenia i uproszczenia. Wizja świata oparta jedynie na pesymizmie i demistyfikacji szybko przekształca się w odbiorczy szok, stawiający pod znakiem zapytania racjonalność ekranowej rzeczywistości. To świat bez nadziei, wywołujący u widza wstrząs, a nie głębszą refleksję.

Piotr Szczyszyk, My, „Kino" 2019, nr 02, s. 85

 

 „KAPITAN”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria  : Robert Schwentke

Scenariusz : Robert Schwentke

Zdjęcia: Florian Ballhaus

Montaż: Michał Czarnecki

Muzyka: Martin Todsharow

Scenografia: Harald Turzer

Kostiumy: M. J. Rutkiewicz-Luterek

Max Hubacher : Herold

Milan Peschel : Freytag

Frederick Lau : Kipinski

Bernd Hölscher : Schütte

Waldemar Kobus : Hansen

 

O FILMIE

Film opowiada historię młodego niemieckiego żołnierza, który w ostatnich chwilach II wojny światowej rozpaczliwie walczy o przetrwanie. Ratunek przychodzi, kiedy bohater przypadkowo znajduje mundur nazistowskiego kapitana. Podszywając się pod oficera, mężczyzna szybko przybiera potworną tożsamość oprawców, przed którymi wcześniej próbował uciec.

Szeroko nagradzany dramat wojenny w reżyserii i według scenariusza Roberta Schwentke, hollywoodzkiego reżysera niemieckiego pochodzenia („RED”, „R.I.P.D. -Agenci z zaświatów”, „Zbuntowana”, „Wierna”, „Plan lotu”), który specjalnie na potrzeby swojego wymarzonego projektu powrócił w rodzime strony. Jednym z atutów filmu jest montaż Michała Czarneckiego („Amok”, „Karbala”, „Czas honoru”), nominowanego za swą pracę do Niemieckich Nagród Filmowych.

Zrealizowany w 2017 roku w Niemczech „Kapitan”  jest brutalnym, czarno-białym obrazem z końca ostatniej wojny, opartym na autentycznej historii niejakiego Williego Herolda.

Ten szeregowiec w przywłaszczonym sobie mundurze kapitana Luftwaffe doprowadził do egzekucji niemal stu więźniów przetrzymywanych za dezercję. W rezultacie stał się bodaj jedynym niemieckim żołnierzem skazanym w ostatnich dniach wojny na śmierć równocześnie przez Aliantów i Wehrmacht. Ale o takim finale reżyser informuje tylko w napisie.

Historię Williego Herolda traktuje inaczej – jako alegorię rodzącej się w określonych warunkach bezgranicznej przemocy, przemocy wspomaganej czynnie przez wplątanych w sytuację ludzi chroniących się przed odpowiedzialnością.

Poznajemy Herolda jako zbiega rozpaczliwie szukającego możliwości ucieczki. Na jego tropie są swoi, ale nie wiemy, dlaczego i skąd ucieka. Przypadkowo znaleziony mundur hitlerowskiego kapitana radykalnie zmienia jego sytuację. Herold przeobraża się – i to nie tylko zewnętrznie. W samochodowym lusterku widzi siebie większego niż jest w rzeczywistości. Widzi autorytet. I bez trudu przyjmuje nową rolę.

Młody aktor Max Hubacher jest w tym przekonujący, zmienia ton głosu i sposób zachowania, ale ta przemiana pozbawiona jest głębszego uzasadnienia psychologicznego. To proces ograniczony do faktów pospiesznie rejestrowanych w ich przebiegu. Herold nie ustaje w działaniu, narzucając wszystkim swoją wolę.

Jest to o tyle prawdopodobne, że w ekstremalnych warunkach katastrofy – akcja filmu rozgrywa się w ciągu dwóch ostatnich tygodni wojny – bezwzględne działanie było nie tylko możliwe, ale wręcz pozwalało na przeżycie. Obok Herolda pojawiają się zagubieni, zdemoralizowani sytuacją, pozbawieni łączności ze swymi oddziałami żołnierze i natychmiast podporządkowują się nowemu autorytetowi. Herold tworzy z nich grupę, rozdziela funkcje. I butnie wjeżdża do wciąż jeszcze działającego obozu jenieckiego.

Autorytet wymaga potwierdzenia, ale w warunkach ogólnego chaosu nie ma miejsca na dokumenty. Dlatego przyjęta zostaje deklaracja Herolda, że jego misją jest złożenie raportu samemu Führerowi. Herold działa, nie może się zatrzymać. Rozkazy, które wydaje, przyjmowane są jako potwierdzenie pełnionej funkcji. Tylko nakaz zamordowania ponad stu więźniów napotyka na pewien sprzeciw – w istocie jednak bezsilny.

To istotny moment w narracji filmu, moment zmieniający jej charakter. Realizm się skończył, teraz mamy do czynienia z metaforą. Czy wydanie takiego rozkazu było w sytuacji Herolda po prostu formą samoobrony? Film zachowuje pozornie beznamiętną ciągłość, ciągłość sprawozdawczą, ale widz zaczyna zdawać sobie sprawę, że kryje się w tym coś więcej.

Zademonstrowane zostało czyste zło. Zło o wymiarze metafizycznym, nie znajdujące żadnego wyjaśnienia. Chciałoby się powtórzyć pytanie zadawane przez poetów: „unde malum?”. Skąd zło? Czy narodziło się w wyniku wyjątkowych okoliczności wojennych? Czy zrodził je mundur, symbol władzy? A może jednak to coś więcej: zło, które należy do natury człowieka? Ukrywane, lecz ujawniające się w sprzyjających warunkach. Herold nie potrafi już się cofnąć, bowiem paradoksalnie nie jest sam. O jego postawie decyduje nacisk innych. Milczący, ale aktywny, bezwzględny jak jakaś irracjonalna siła życiowa.

Ciąg dalszy nie jest istotny, bowiem nie pada żadna odpowiedź na zarysowane dylematy. Tak, zwyczajny człowiek zamienił się w kata. Ale próba jego osądzenia okazuje się farsą, bo wśród wojskowych sędziów nie brakuje takich, którzy podziwiają jego determinację i postawę. Przecież przestały istnieć jakiekolwiek normy moralne.

Gdyby chodziło tylko o rzeczywistość III Rzeszy, byłaby to konkluzja nie budząca wątpliwości. Ale Schwentke burzy iluzję filmowego spektaklu, wprowadzając ukradkiem, w sposób nieoczywisty, przewrotny finał. Oto pod gęstymi napisami końcowymi, jakby celowo przesłaniającymi obraz, rozgrywa się dziwna scena, której zrozumienie wymaga szczególnej uwagi.

Do niemieckiego miasteczka jaśniejącego dziś czystością wjeżdża rozklekotany samochód z Heroldem w mundurze kapitana i jego zdziczałymi podwładnymi. Zatrzymują przechodniów, brutalnie ich atakują i odbierają przedmioty takie jak smartfony. Ależ to anachronizm! Wojny już dawno nie ma, nie ma Herolda i całej tej agresywnej bandy.

A jednak scena się toczy: nic nie zostaje wyjaśnione. Okazuje się, że drapieżny realizm filmu to tylko część gry, jaką twórca prowadzi z widzem. Gry niezbyt jasnej. W końcowym absurdzie kryje się zapewne memento, którego sensu powinniśmy się domyślić. Zgoda na to oznacza przyjęcie reguł, które nie wszystkim muszą się podobać.

Andrzej Kołodyński, Kapitan, „Kino" 2019, nr 03, s. 82

 

 „JUTRO ALBO POJUTRZE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria  Bing Liu.

Zdjęcia      Bing Liu.

Muzyka Nathan Halpern, Chris Ruggiero

 

O FILMIE:

Bohaterami filmu są trzej przyjaciele: Zack, Keire i Bing, którzy w Rockford, w stanie Illinois, spędzają wolny czas na jeżdżeniu na deskorolce po mieście i imprezowaniu. Tematem „Jutro albo pojutrze” jest dorastanie tych trzech młodych mężczyzn. Za kamerą stanął jeden z nich -Bing Liu. „Jutro albo pojutrze” powstawał spontanicznie jako czysta rejestracja codzienności zaprzyjaźnionych ze sobą deskorolkarzy, ale efektem jest poruszający zapis procesu ich dorastania. Zack zostaje nieoczekiwanie ojcem, a Keire dostaje pierwszą pracę oraz zmaga się z problemem rasowej tożsamości i śmiercią ojca. Bing prowadzi długie rozmowy z matką, która jako chińska emigrantka po traumatycznym małżeństwie nie może się odnaleźć w amerykańskim społeczeństwie. „Jutro albo pojutrze” jest intymnym i szczerym spojrzeniem młodego mężczyzny na proces dorastania i radzenia sobie z nieokiełznaną młodością. „Jutro albo pojutrze” był nominowany do Oscara i znalazł się na liście najlepszych filmów 2018 r. według Baracka Obamy. Przypadł także do gustu widzom15. edycji festiwalu Millennium Docs Against Gravity, gdzie zdobył aż cztery nagrody: Nagrodę BankuMillennium –Grand Prix, Nagrodę Dokumentalną Warszawy (nagroda publiczności), Grand Prix Dolnego Śląska -Nagrodę Marszałka Województwa Dolnośląskiego oraz Bydgoszcz ART.DOC Award.

 

Zack, Keire i Bing znają się od dziecka i od tego czasu spędzają razem czas, jeżdżąc na deskach. Świetnie się przy tym bawią i są naprawdę dobrzy. Od razu widać, że skateboarding to dla nich coś więcej niż sposób na zabicie wolnego czasu. Im lepiej jednak ich poznajemy, tym trudniej przychodzi nam podziwianie kolejnych niesamowitych tricków.

Każda udoskonalona akrobacja, niesamowity przejazd czy niebezpieczna sztuczka skrywają za sobą traumę i strach. Jazda na desce okazuje się ucieczką przed zbliżającą się dorosłością, ale przede wszystkim przed doznawaną przemocą. Poranione kolana i rozbite łokcie bolą mniej niż uderzenie od najbliższego.

Bing Liu jest nie tylko członkiem paczki, ale również reżyserem filmu. Stanął w sytuacji, której może pozazdrościć mu każdy dokumentalista. Nie musi zabiegać o zaufanie bohaterów, rozmawia z nimi w taki sam sposób, gdy trzyma w ręku kamerę albo puszkę piwa. Razem jeżdżą na desce, razem imprezują i nawzajem się sobie zwierzają.

Symbolem tej wspólnotowości są zapierające dech w piersiach zdjęcia jazdy, przepełnione dziwnym smutkiem i melancholią. Bing Liu ze swoją kamerą sunie za chłopakami, dzieląc z nimi tę samą pasję i podobne troski.

Reżyser podchodzi do swoich przyjaciół najbliżej jak się da, nie rezygnując również ze stawiania siebie przed kamerą. Bo jego film ma być pewnego rodzaju terapią – być może przede wszystkim właśnie dla niego. Pozwala mu uporządkować pewne kwestie, zrozumieć je i dostrzec niepokojące powracające schematy.

Dzięki kamerze i profesjonalnemu sprzętowi może zmusić do rozmowy na trudne tematy zarówno kumpli, jak i swoją rodzinę – wszystkie osoby, które przez lata skutecznie unikały konfrontacji z tym, co najbardziej bolesne.

Dokumentalista skupia się na zwykłej, prozaicznej codzienności. Ta ona przeraża najbardziej, bo pod powierzchnią skrywa powszechną, a przez to coraz mniej zauważalną przemoc. Bing Liu w pierwszej kolejności porusza kwestię przemocy fizycznej – której on sam doświadczał od ojczyma, Keire od ojca, a dziewczyna Zacka od Zacka właśnie.

Film rozpoczyna się sceną, w której chłopaki nielegalnie wchodzą na opuszczoną wieżę. Stara konstrukcja ledwo się trzyma, ale męska duma nie pozwala żadnemu z bohaterów zawrócić. W końcu jednak odpuszczają – górę bierze zdrowy rozsądek i najzwyklejszy strach. Są w stanie powiedzieć, że się boją.

To jeden z tych momentów, które zbliżyły ich do dorosłości, oznaczającej tu odpowiedzialność i wyrwanie się z narzucanych przez starsze pokolenie norm płciowych. Właśnie stoją na progu samodzielnego życia i każdy z nich zostaje zmuszony do rzucenia się w nie na główkę. Zack zostaje ojcem, Keire musi wyrwać się z domu, by uzyskać niezależność, a Bing chce egzorcyzmować demony przeszłości.

Każde z tych wyzwań jest wielką niewiadomą – nie ma pewności, co czeka bohaterów na końcu podjętej drogi. Dlatego paraliżuje ich strach, który wydaje się przenikać całą rzeczywistość niewielkich amerykańskich miast. Młodzi nie mają perspektyw ani nawet planów – jedyne, co im pozostaje, to imprezy i doskonalenie skejterskich tricków.

„Jutro albo pojutrze” zrodziło się z prywatnych, amatorskich nagrań Binga Liu, który lubił kręcić swoich kumpli podczas wspólnych szaleństw na desce. Dokumentalista znalazł klucz do opowiedzenia o rówieśnikach, w których losach odbijają się problemy całych grup społecznych.

Połączył szeroką perspektywę społeczno-kulturową z osobistą równie sprawnie, jak epicką skalę scen jazdy na desce z atmosferą wyjątkowej intymności. Z wygłupów i zabawy w pewnym momencie zaczął wyłaniać się znacznie poważniejszy obraz – pokaleczonego pokolenia, próbującego zagłuszyć ból, strach i niepewność waleniem deską o krawężnik.

Michał Piepiórka, Jutro albo pojutrze, „Kino" 2019, nr 04, s. 86

„PETRA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Jaime Rosales

Scenariusz: Jaime Rosales, Clara Roquet,

                   Michel Gaztambide

Zdjęcia: Hélène Louvart

Montaż: Lucía Casal

Muzyka: Kristian Eidnes Andersen

Scenografia: Victoria Paz Álvarez

Kostiumy:Iratxe Sanz

 

Bárbara Lennie: Petra

Alex Brendemühl: Lucas

Joan Botey: Jaume

Marisa Paredes: Marisa

Petra Martínez: Julia

Carme Pla: Teresa

Oriol Pla: Pau

Chema del Barco: Juanjo

Natalie Madueño :Martha

 

O FILMIE:

Pokazywany w sekcji Director’s Fortnight 71. MFFw Cannes, nowy film cenionego hiszpańskiego reżysera Jaime Rosalesa („Piękna młodość”, „Sen i cisza”, „Godziny dnia”).Tytułowa bohaterka, Petra, nigdy nie poznała swego ojca, a jego tożsamość była przed nią ukrywana. Dopiero po śmierci matki dziewczyna postanawia uzupełnić tę lukę w swojej historii i wyrusza na poszukiwania. Gdy trafia do pracowni sławnego artysty, musi zmierzyć się nie tylko z potencjalną prawdą, lecz także ze skomplikowanymi relacjami rodzinnymi, które zastaje w jego domu. Na jaw wychodzą szokujące rodzinne tajemnice...A im dłużej tam przebywa, tym bardziej sytuacja zaczyna przypominać typową grecką tragedię...W roli głównej w filmie występuje gwiazda hiszpańskiego kina Bárbara Lennie („Skóra, w której żyję”, „Rodzina na sprzedaż”), która,poza „Petrą”,promowała na MFF w Cannes także najnowszy obraz Asghara Farhadiego „Wszyscy wiedzą”, gdzie wystąpiła u boku Penélope Cruz i Javiera Bardema.

 

Najnowszy film Jaime Rosalesa „Petra” nie przypomina wcześniejszych dzieł reżysera, z których wprawdzie każde różniło się od poprzedniego, ale nie aż tak radykalnie.

Kolejne filmy Rosalesa są eksperymentami, w których twórca poddaje próbie środki wyrazowe kina, a spośród nich przede wszystkim sposób opowiadania. Coś, co jest wydarzeniem, fragmentem opowieści, przelotnym przybliżeniem czyjegoś losu, wyłania się z potoku życia, by ponownie się w nim zanurzyć i za chwilę zniknąć nam z oczu bez rozwiązania, bez odpowiedzi. Rosales kwestionuje relacje przyczynowo-skutkowe, jego filmy zdają się nie mieć teleologicznego ukierunkowania. Pod tym względem „Petra” nie idzie jednak aż tak daleko. Jest tu historia dająca się opowiedzieć, domykająca wszystkie wątki związane z losem postaci.

„Petra” na wzór utworu literackiego podzielona została na rozdziały, z których każdy posiada tytuł sygnalizujący treść zapowiadanego epizodu. Nie następują one jednak po sobie w porządku chronologicznym. Film zaczyna się rozdziałem II: poznajemy główną bohaterkę, młodą malarkę Petrę i postaci, z którymi łączyć się będą jej losy, a więc starego słynnego artystę rzeźbiarza Jaume, jego syna Lucasa, żonę Marisę i kilka innych. Po rozdziale II i III następuje I i dopiero wtedy dowiadujemy się, dlaczego naprawdę Petra pojawiła się w pracowni Jaume. Po rozdziale I mamy znów przeskok w czasie i kolejny nawrót. Nie jest jednak tak, że gdybyśmy przestawili te rozdziały, ustanawiając chronologiczny porządek, otrzymalibyśmy spójną całość.

Historia Petry poszukującej swojej tożsamości, swoich korzeni (jest córką nieznanego ojca) i historia Jaume, który znajduje podnietę i satysfakcję w krzywdzeniu ludzi, wyłaniają się właśnie z tych meandrycznych splotów, retardacji, zawieszenia. Stopniowo ujawnia się osobliwy charakter relacji wszystkich ludzi, którzy dostali się w orbitę oddziaływania Jaume.

Ci ludzie tworzą rodzinę, a raczej jej pozór, tylko dzięki temu, że żyją w gruncie rzeczy osobno. Dlatego mogą się tolerować, choć – jak się okazuje – do czasu. Podstawą tolerancji jest baza finansowa. Na pieniądze Jaume liczą wszyscy członkowie rodziny, a także służący – Teresa i Juanjo. Jaume zatrudni ich syna Pau, ale w zamian za seks. Perfidny starzec znajduje tu okazję do szczególnej satysfakcji. Seks dla samego seksu jest dla niego nudny, ale staje się atrakcyjny, gdy wiąże się z upokorzeniem partnerki. Powiadamia Teresę, że opowie jej synowi, na jakie poświęcenie zdobyła się jego matka, by mógł otrzymać pracę. Samobójstwo Teresy jest pierwszą z serii katastrof, poprzez które mamy do czynienia z rodzajem linearnej progresji zdarzeń, co nie znaczy, że dzieją się one w porządku chronologicznym.

Przyjęta przez Rosalesa strategia opowiadania, przypominająca wędrówkę po labiryncie, dotyczy nie tylko rozdziałów. Reżyser rozbija i fragmentaryzuje wydarzenia w taki sposób, że śledzimy równocześnie kilka porządków, ex post z detali składając całość, która rzadko jest nam po prostu dana. Reżyser stale rozgrywa relacje między pokazanym / niepokazanym, wiadomym / domyślnym, istotnym / przypadkowym, najczęściej poprzez odniesienie tego, co możemy zobaczyć w kadrze, do tego, co poza kadrem.

Każdy fragment wiążący się ze zmianą scenerii zaczyna się kadrem obrazującym jakąś przestrzeń, wejściem w tę przestrzeń, która wydaje się elementem dominującym, prowadzącym. Postaci pojawiają się w tych kolejnych przestrzeniach i opuszczają je, kamera za nimi nie podąża. Jej główną funkcją jest penetrowanie i organizowanie przestrzeni, a także sugerowanie jej ciągłości poza kadrem, a nie śledzenie postaci. Szczególnie znamienny jest stosunek kamery do postaci w scenach dialogów. Z reguły nie pojawia się relacja ujęcie – kontrujęcie. Widzimy tego, który mówi, lub tego, który słucha. Wypowiedź kierowana jest poza kadr. Jeśli twórca zmierza do ukazania kogoś lub czegoś, na co mamy zwrócić uwagę, nie posługuje się najazdem kamery do planu bliskiego, lecz wykonuje jazdę od lewej do prawej (rzadziej odwrotnie) odsłaniając to, co ma być dane do widzenia.

Ten rodzaj strategii znakomicie koresponduje z motywacjami, którymi kierują się bohaterowie. U podstaw znajdujemy przemilczenie, bądź jeszcze częściej kłamstwo.

One w ostatecznej konsekwencji okazują się źródłem zła. Matka Petry (eksplikację tego wątku mamy w rozdziale III) nie chce powiedzieć córce (ani komukolwiek innemu), kto jest jej ojcem. Córka nie rezygnuje, szukając śladów naprowadzających ją na myśl, że może to być Jaume. Kłamstwo Jaumego, który jest jej ojcem, ale przekonywająco przeczy temu, powoduje tragedię. Nie mógł wprawdzie przewidzieć, że Petra zwiąże się z jego synem Lucasem i urodzi mu córkę, ale wolał zachować prawdę dla siebie, wyczekując momentu, kiedy będzie mógł zrobić z niej użytek, zgodnie ze swoimi perwersyjnymi upodobaniami.

Jaume nie mógłby skrzywdzić Petry i Lucasa, gdyby nie jeszcze jedno kłamstwo. Kłamstwo Marisy, która zbyt późno powiedziała Petrze, że nie było żadnego kazirodztwa, bowiem Lucas był synem z jej pozamałżeńskiego romansu. Ten splot powikłań, jak gdyby z opery mydlanej, gdzie rozwiązania pojawiają się na zasadzie deus ex machina, doprowadza do nieszczęść, których można byłoby uniknąć. Dlaczego musiało tak się stać? Gdyby zapytać o to Rosalesa, odpowiedziałby zapewne, że nie wie.

Alicja Helman, Petra, „Kino" 2019, nr 06, s. 77-78

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” GRUDZIEŃ 2019

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

NIEPLANOWANE

02.12.2019

19.00

110 MIN

2

„PODWÓJNE ŻYCIE”

09.12.2019

19.00

108 MIN

3

„W DESZCZOWY DZIEŃ W NOWYM JORKU”

16.12.2019

19.00

92 MIN

 

NIEPLANOWANE


REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA: Chuck Konzelman,

                         Cary Solomon

SCENARIUSZ: Chuck Konzelman,

                            Cary Solomon

MUZYKA: Blake Kanicka

Ashley Bratcher - Abby Johnson                    

Brooks Ryan - Doug                                       

Robia Scott - Cheryl                                       

Jared Lotz - Shawn                                         

Emma Elle Roberts - Marilisa                         

Robin DeMarco  - Kathleen                                 

,

 

O FILMIE

Dzieło –ze względu na odzew społeczny –określono jako przełomowe, a nawet rewolucyjne! Burza spowodowana próbami ograniczenia dostępu do informacji o nim, a później trudności dystrybucyjne wywołały z kolei debatę o współczesnej cenzurze w mediach społecznościowych i wolności słowa, która otarła się nawet o amerykański Kongres. Niedługo po premierze było jasne, że Nieplanowane to coś więcej niż film, to zjawisko kulturowe i społeczne. Tymczasem film opowiada zaledwie prowincjonalną historię Abby Johnson, która jedyne, czego pragnęła, to pomagać kobietom. Z tym nastawieniem już podczas studiów została wolontariuszką, a potem pracownicą jednej z klinik aborcyjnych potężnej organizacji Planned Parenthood. Głęboko wierząc w prawo kobiet do wyboru, szybko awansowała, by ostatecznie zostać jedną z najmłodszych w kraju dyrektorek korporacyjnego giganta wykonującego seryjne aborcje. Tak było do czasu, aż zobaczyła coś, co zmieniło jej życie na zawsze...

W tym przypadku oczywiście duże znaczenie ma to, że Abby Johnson to postać autentyczna, więc nie można zarzucić twórcom, że tak drastyczna zmiana poglądów jest zupełnie nieprawdopodobna. Z kolei już na początku filmu słyszane przez nas z offu wypowiedzi głównej bohaterki rozbrajają kolejne miny – jakim cudem tak długo nic nie dostrzegała, jak mogła być aż tak głupia i naiwna? No cóż, Abby nawet nie szuka tutaj dla siebie usprawiedliwienia – po prostu popełniła w swym życiu wiele błędów, a jej historia nie jest ani miła, ani przyjemna.

Wydarzenie, które zmienia o 180 stopni postawę bohaterki, przedstawiono już w pierwszych minutach film. Abby Johnson jest w tym momencie dyrektorką jednej z klinik Planned Parenthood, ale zostaje poproszona o asystowanie przy przeprowadzanej tam aborcji. Ma tylko trzymać sondę, ale w trakcie zabiegu patrzy na ekran USG i to właśnie ten widok jest dla nie prawdziwym wstrząsem. Nienarodzone dziecko próbuje uciec przed narzędziami lekarza, a po chwili już nie widać płodu, lecz jedynie czarną dziurę…

W kolejnych scenach cofamy się do początków kariery Abby w Planned Parenthood, która trafiła tam jeszcze w trakcie studiów jako wolontariuszka. Następnie obserwujemy, jak dzięki swemu zaangażowaniu i zdolnościom szybko awansuje, a początkowe niepowodzenia w życiu osobistym (nieudane pierwsze małżeństwo i dwie aborcje) ustępują niemal idyllicznemu obrazkowi szczęśliwej rodziny. Wprawdzie mąż Abby i jej rodzice woleliby, żeby zajmowała się czymś innym, ale kochają ją mimo dokonanego przez nią wyboru. A w końcu ich modlitwy zostają wysłuchane… No cóż, na jakieś wielkie zaskoczenie nie ma tutaj miejsca, a nawet proces, jaki wytacza bohaterce jej były pracodawca, kończy się nadspodziewanie szybko.

Trzeba jednak przyznać, że Ashley Bratcher w roli Abby Johnson wypada dość przekonująco (chociaż w scenach z czasów studenckich przydałaby się jednak lepsza charakteryzacja). Aktorka potrafi wzbudzić w nas sympatię do kreowanej przez siebie postaci, a także uwiarygodnić zmianę jej postawy, mimo pewnych mielizn kryjących się w scenariuszu. Nawet pal licho naiwność bohaterki, której tak naprawdę przez długi czas zwyczajnie wygodniej było nie dostrzegać, że w istocie cały jej dobrobyt bierze się z pieniędzy pochodzących z aborcji. Zdecydowanie mniej zrozumiałe jest wszak, że chociaż sama jako klientka nie miała dobrych wspomnień związanych z usługami oferowanymi przez klinikę, to jednak zdecydowała się związać z nią swą karierę. To właśnie zasługą Ashley Bratcher jest też, że doskonale rozumiemy, czemu Abby była tak skuteczna zarówno namawiając klientki do dokonania zabiegu w klinice, jak i później odwodząc kobiety od przerywania ciąży.

Inną sprawą jest, że twórcy filmu ukazują działania Planned Parenthood w zdecydowanie negatywnym świetle. Takie deklarowane cele tej organizacji jak propagowanie świadomego rodzicielstwa i kompleksowej edukacji seksualnej okazują się jedynie zasłoną dymną dla zyskownego przemysłu aborcyjnego. Zdecydowanie przerysowana jest też postać mentorki Abby – Cheryl, która w imię osiągania przez Planned Parenthood (formalnie organizacji non-profit) coraz większych dochodów między innymi narzuca swym podwładnym plan dwukrotnego wzrostu aborcji dokonywanych w klinikach!

Na plus filmowi trzeba natomiast zaliczyć, że chociaż działacze pro-life zostali tutaj przedstawieni z dużą dozą życzliwości, to nie przemilczano wstrząsającego zabójstwa lekarza-aborcjonisty Geroge′a Tillera, do którego doszło w kościele. „Nieplanowane” pokazuje, że stosowanie przemocy zdecydowanie nie jest dobrym sposobem na obronę nienarodzonych dzieci, skoro nawet osoba odpowiedzialna za 22 tysięcy aborcji może przejść duchową przemianę.

Nie sądzę jednak, aby „Nieplanowane” mogło sprawić, że ktoś z widzów zmieni poglądy jak główna bohaterka - obraz ten raczej przemówi do osób będących zdecydowanymi przeciwnikami aborcji, a zwolennicy prawa kobiet do wolności wyboru zapewne będą omijać wielkim łukiem kina z seansami tego filmu.

Marcin Mroziuk

 PODWÓJNE ŻYCIE

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Oliver Assayas

Scenariusz - Oliver Assayas

Zdjęcia - Yorick Le Saux

Montaż - Simon Jacquet

Scenografia - François-Renaud Lebarthe Kostiumy - Jürgen Doering

Guillaume Canet - Alain Danielson

Juliette Binoche – Selena

Vincent Macaigne - Léonard Spiegel

Christa Théret - Laure d’Angerville

Nora Hamzawi - ValériePascal

 

 

 

O FILMIE

Uwodzicielski i przewrotny, najnowszy film Oliviera Assayasa („Sils Maria”, „Personal Shopper”) bawi się pojęciem wierności. W „Podwójnym życiu” dotyczy ono zarówno kilku zdradzających się osób, perwersyjnej relacji fikcji do rzeczywistości, jak również rewolucji technologicznej, która każe nam porzucać stare przyzwyczajenia. W błyskawicznie zmieniającym się świecie e-booki wygryzają papierowe książki, młode kochanki – starzejące się żony, zaś seriale – kinowe fabuły. Nie zmienia się tylko jedno: zawsze najbardziej podnieca nas nowe. Swoimi bohaterami uczynił Assayas członków paryskiej bohemy, przeżywających właśnie kryzys wieku średniego. Leonard, pisarz snobujący się na bycie offline (Vincent Macaigne), pragnie wydać kolejną powieść, będącą zapisem romansu z pewną aktorką. Jego wydawca, przystojny karierowicz Alain (w tej roli super gwiazda francuskiego kina – Guillaume Canet), odrzuca książkę, bo o wiele bardziej pasjonuje go teraz świat e-booków, a dokładnie atrakcyjna doradczyni do spraw digitalizacji. Alainowi umyka więc, że jego żona, marząca o ambitnej roli serialowa aktorka Selena (fantastyczny, autoironiczny występ Juliette Binoche) spotyka się z pewnym pisarzem, którego partnerka także nie wie o zdradzie, bo jest zbyt zajęta ogarnianiem PR–u prowadzącego podwójne życie polityka... Na ów splot seksu, kłamstw i literatury, Assayas patrzy z wyrozumiałością i humorem (krytycy podkreślają, że „Podwójne życie” to jego najlepsza komedia!), deklarując w jednym z wywiadów: „Staliśmy się takimi moralistami, że zapragnąłem nakręcić film odrobinę niemoralny”. Inspiracją dla tego lekkiego niczym czytnik – i równie pojemnego – komediodramatu jest bez wątpienia seksowne kino mistrza Erica Rohmera. Niektórzy piszą też o podobieństwach do najlepszych filmów Woody’ego Allena – z tym że u Assayasa jest zdecydowanie więcej wina.

Olivier Assayas, twórca filmu „Podwójne życie”, przedstawia swoje dzieło jako komedię. Dodać od razu należy: komedię intelektualną, która wprawdzie gromkiego śmiechu nie wywoła, lecz zawiera kilka zabawnych momentów, charakteryzujących zarówno postacie, jak i określony styl bycia. Na przykład jeden z bohaterów jest pisarzem, który ze swego życia uczynił kanwę własnej prozy. Na kartach powieści przyznaje się do miłości francuskiej w trakcie seansu filmowego. Wszystko jest odpowiednio zakamuflowane – akt miłosny, owszem, miał miejsce, ale z inną panią niż zostało to zasugerowane w książce, i na innym filmie. Konkretnie, na którejś z kontynuacji „Gwiezdnych wojen”. Aspirujący do miana intelektualisty literat wrzuca jednak do powieści tytuł „Biała wstążka”. No i w trakcie audycji promocyjnej w radiu dziennikarz natychmiast odpytuje go z… treści filmu Hanekego.

Nastrój opowieści jest więc pogodny, choć fabuła dotyka mnóstwa istotnych tematów. Akcja toczy się w środowisku pisarzy i wydawców, postawionych wobec wyzwań współczesności, czyli po prostu Internetu. Nie jest to być może – zwłaszcza z punktu widzenia ludzi żyjących z pisania (choćby i recenzji filmowych) – temat na komedię. Ale tak naprawdę, na ekranie nie dzieje się zbyt wiele, liczą się przede wszystkim dialogi. I chociaż z ekranu padają liczby, statystyki budzące niepokój, grozy nie ma. W zasadzie żadna rozmowa – może z jednym wyjątkiem, wyznania polityka nakrytego przez policję na homoseksualnej schadzce – nie ma dramatycznego przebiegu, nawet scena zerwania nie przekracza granic small talk, gadki szmatki.

Nad całością unosi się duch niezapomnianych przypowieści Erica Rohmera – z jedną różnicą: bohaterowie Rohmera – sympatyczni i naiwni – byli młodzi, uczyli się życia. Tu mamy do czynienia z pokoleniem czterdziestolatków – niby ludzi dojrzałych, lecz z racji wykonywanego zawodu zmuszonych do oswajania się z nową sytuacją. Dyrektor wydawnictwa z Internetem jako konkurencją druku oswaja się tradycyjnie: zatrudnia młodą specjalistkę od marketingu, każe jej śledzić rozwój form literackich w sieci, a w stosownej chwili uwodzi. Wkrótce, zaspokoiwszy swą ciekawość (Internetu czy dziewczyny?) wycofuje się z romansu z klasą, według reguł zaczerpniętych z literatury (bardziej popularnej niż wielkiej). Pisarz zwyczajnie Internet ignoruje: załamuje ręce, że jego powieści sprzedają się słabo i bez odzewu, ale nie podejrzewa nawet, że obecnie dyskusje na większość tematów (w tym o jego powieści) przeniosły się do sieci. Dla młodszej żony pisarza, specjalistki od marketingu politycznego, Internet, podobnie jak wszelkie media elektroniczne, jest użytecznym narzędziem pracy. Przed wyjściem z domu zgarnia ze stołu laptop, tablet i komórki z ładowarkami do wielkiej torby, ale wystarczy, że padnie jej telefon a będzie jak bez ręki. Także żona wydawcy a zarazem romansująca z pisarzem aktorka zdaje się dobrze przystosowana do zmieniającej się rzeczywistości. Po obiecującej, jak się można domyślać, karierze (nie przypadkiem gra ją Juliette Binoche) znalazła przytulisko w telewizyjnym serialu, gdzie wprawdzie gra zwykłą policjantkę, ale, charakteryzując rolę, dodaje: „specjalistkę od rozwiązywania sytuacji kryzysowych”. Kiedy poczuje się zmęczona, ma obiecane, że jej bohaterka zginie na posterunku, a ona będzie grać w teatrze Fedrę, czyli wejdzie w okres aktorskiej emerytury.

„Podwójne życie” Oliviera Assayasa zanurzone jest we współczesności po uszy. Nie tylko dlatego, że bohaterowie chodzą do kina na aktualne filmy, oglądają seriale w telewizji, bywają uwikłani w związki homo- i biseksualne. Przede wszystkimi dlatego, że niemal wszyscy obecni na ekranie z racji wieku przynależą do kultury słowa drukowanego. Posługują się wprawdzie smartfonami i tabletami, ale korzystają z nich w stopniu podstawowym, nie zdając sobie sprawy, jakie są możliwości tych urządzeń. Jednocześnie nie mają zaufania do nowych mediów, choć starają się tego nie okazywać. Dopuszczają istnienie audiobooków i e-booków, ale nie wierzą w ich skuteczność. W istocie Internet jest dla nich bytem równoległym, rządzącym się swoimi prawami – korzystają z niego, ale nawet nie próbują go zrozumieć. Dla wydawcy seks w trakcie seansu „Białej wstążki” jest niesmaczny, wręcz stawia pod znakiem zapytania wydanie książki, dla radiowego dziennikarza, na co dzień obcującego ze słuchaczami (i szerzej: konsumentami kultury) to kwestia kluczowa. Czy to znaczy, że wydawca nie dostrzegł zmiany gustów odbiorców? Niekoniecznie, to raczej znak, że strzegąc kultury wysokiej nie dostrzegł – a może nie docenił – demokratycznego, by nie powiedzieć: samoistnego procesu powstawania kultury niskiej.

Olivier Assayas w „Podwójnym życiu” pokazuje, że dostrzegł i docenił. I na wszelki wypadek w lekkiej formie ostrzega, że za moment może być za późno. Nawet w Paryżu, gdzie w metrze ciągle jeszcze więcej podróżnych czyta książki i gazety niż wgapia się w smartfony.

Konrad J. Zarębski, Podwójne życie, „Kino" 2019, nr 05, s. 71

 „W DESZCZOWY DZIEŃ W NOWYM JORKU”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Woody Allen.

Scenariusz - Woody Allen

Zdjęcia Vittorio Storaro.

Timothée Chalamet – Gatsby

Elle Fanning – Ashleigh

Selena Gomez – Shannon

Jude Law - Ted Davidoff

Liev Schreiber - Roland Pollard

Diego Luna - Francisco Vega

 

O FILMIE:

Nowa komedia romantyczna Allena opowiada o zakochanej parze studentów, Gatsby’m (Timothée Chalamet) i Ashleigh (Elle Fanning), którzy postanawiają spędzić romantyczny weekend w Nowym Jorku - jednak ich plany ulegają zmianie równie szybko jak słoneczna pogoda, która znika w ulewnym deszczu.  Gatsby uwielbia klimat Nowego Jorku i chce pokazać ukochanej Ashleigh rodzinne miasto. Niespodziewanie ich ścieżki rozchodzą się i każde z osobna przeżywa własne przygody, pełne humoru i zwrotów akcji.  Reżyser filmowy (Liev Schreiber) zaprasza dziewczynę na pokaz roboczej wersji jego najnowszego dzieła. Będąca początkującą dziennikarką Ashleigh zostaje wciągnięta przez wydarzenia, dzięki którym poznaje scenarzystę (Jude Law) oraz gwiazdę kina – Francisco Vegę (Diego Luna). Pozostawiony samemu sobie Gatsby przypadkowo spotyka i spędza cały dzień w towarzystwie Chan (Selena Gomez) – młodej i błyskotliwej siostry swojej ex dziewczyny. Rozmarzony i skąpany w deszczu dzień w Nowym Jorku sprawi, że Ashleigh pozna siebie na nowo, a jej chłopak przekona się, że żyje się tylko raz – ale to wystarczy, jeżeli znajdzie się właściwą osobę.

 

Gatsby (Timothée Chalamet) zabiera swoją dziewczynę Ashleigh (Elle Fanning) do rodzinnego Nowego Jorku, by spędzić razem z nią romantyczny weekend. Po przyjeździe czeka ich jednak seria nietypowych przygód i…ulewne deszcze. Razem ze swoimi bohaterami do Wielkiego Jabłka powraca Woody Allen.  Co prawda nie ma tu już klasy Manhattanu, jednak nadal jest to urocza i przyjemna opowieść.

 

Na seansie W deszczowy dzień w Nowym Jorku można spekulować,ile tak naprawdę tkwi w nim rasowego Woody’ego Allena. W przeciwieństwie do Na karuzeli życia jest go tutaj bardzo dużo. Można stwierdzić wręcz, że król przegadanych komedii odrodził się na nowo po kilku latach nieurodzaju. Co prawda, nie otrzymujemy tutaj wybitnego, wyjątkowo odkrywczego dzieła, które rzuciłoby nowe światło na filmografię Allena, ale dzięki motywom znanym z jego wcześniejszych filmów wiemy, że obcujemy z jedną ze sztandarowych produkcji mistrza. Reżyser powycinał z nich bowiem różne elementy i posklejał je ze sobą, tworząc typową, charakterystyczną dla siebie komedię pomyłek. Duże miasto, walka z ironią losu, zlepek niefortunnych zdarzeń, niedopasowanie charakterów w związku, przypadkowe spotkanie z prawdziwą miłością, relacja oparta na zasadzie kto się czubi, ten się lubi, chęć powrotu do minionych epok czy kulisy życia gwiazd. Wszystko to gdzieś już widzieliśmy, prawda?

Film stanowi o wiele lepszą parodię salonowego życia niż poprzednia Śmietanka towarzyska ,która nużyła wtórną fabułą i irytowała napuszonymi dialogami. Już na początku Deszczowego dnia w Nowym Jorku  Woody Allen puszcza oko do widza, informując go o tym, że ma do czynienia z historyjką nie do końca na serio. Tak naprawdę jest to filmowa fraszka wycelowana w zepsute, wyniosłe środowisko bogaczy żyjących na pokaz. W prześmiewczy sposób ukazuje ona destrukcyjny wpływ zbyt wymagających rodziców na ich dzieci. Matka Gatsby’ego (ciekawa aluzja do Fitzgeralda, chociaż to nie on organizuje tutaj wystawne przyjęcia, tylko jego rodzicielka) wywiera na nim presję bycia najlepszym w każdej dziedzinie, co sprawia, że nie potrafi on zbudować zdrowych relacji z innymi, odnaleźć sensu życia i własnych celów. Jako neurotyczny chłopak egzystujący we własnym świecie fantazji znajduje ukojenie na terapeutycznej kozetce. Reżyser przedstawił problem narcystycznych rodziców, chcących wychować chodzące ideały, które w przyszłości będą służyć za ich przedłużenie i ozdobę rodzinnych spotkań, bardzo delikatnie. Postać zagubionego, wrażliwego Gatsby’ego przestrzega jednak przed konsekwencjami życia w tak de facto destrukcyjnym środowisku uzależnionym od aprobaty i opinii publicznej. W końcu, co widać w kulminacyjnej rozmowie chłopaka z matką, pod pozornie nieskazitelną fasadą zbudowaną z najdroższych ubrań, klejnotów, minipałaców oraz wpływowych ludzi, kryje się po prostu skrzywdzony, niedowartościowany człowiek. Allen kpi także z wyścigu szczurów, w którym uczestniczy młodzież z dobrych domów. Zwykle wybierają oni prestiżowe zawody, bo tak wypada. Udają ambitnych, lecz często są puści w środku, próżni, zapatrzeni w siebie, jak cukierkowa Ashleigh, dziewczyna Gatsby’ego. Nie reprezentują sobą nic poza majątkiem i pozycją społeczną. Służą jedynie za głupiutkie marionetki w rękach rodowej starszyzny. Podziwiajmy więc tych śmiałków, którzy pomimo dorastania w elitarnym otoczeniu, pozostali spontanicznymi, swobodnymi, a przede wszystkim autentycznymi ludźmi, takimi jak filmowa Shannon.

W żyłach W deszczowy dzień w Nowym Jorku płynie świeża krew. Obsada złożona z młodych, zdolnych nazwisk nie tylko przyciąga do kina nastolatków, ale również czyni film rześkim jak poranna rosa. Być może Allen, obsadzając w rolach głównych wschodzące gwiazdy Hollywood, pragnął wcielić do swoich prywatnych, aktorskich szeregów gwiazdy młodego pokolenia i oddać im stery w branży filmowej. Zrobił to poniekąd niezwykle trafnie, nie przełamując równocześnie ich dotychczasowego emploi. Trzpiotowata Ashleigh, córka multimiliarderów, w wykonaniu Elle Fanning przypomina jej wcześniejszą rolę wychuchanej księżniczki Aurory w Czarownicy. Timothée Chalamet słynie z ról delikatnych, eleganckich arystokratów XXI wieku przyzwyczajonych do towarzystwa kawy, papierosów oraz kieszonkowych tomików poezji.

Zarówno Elio z Tamte dni, tamte noce, zmanierowanego Kyle’a z Lady Bird, jak i Gatsby’ego łączy przecież egzaltowany styl bycia, ekspresja, zamiłowanie do sztuki, literatury i elokwencja. Pomimo pewnej powtarzalności grają oni wspaniale, z ogromną dozą charyzmy. Oboje przyćmiewają nawet aktora tak wielkiego formatu jak sam Jude Law. Niestety, Selena Gomez nie dorównuje im umiejętnościami, ale cechuje ją pewna naturalność, dzięki czemu stanowi miły, nieszkodliwy dodatek do dwójki głównych bohaterów.

Najnowszy film Allena poprawia humor, nastraja pozytywnie, relaksuje i wywołuje uśmiech na twarzach widzów. Przywodzi na myśl smakowite ciasto złożone z naszych ulubionych składników, które upiekł najbardziej wzięty piekarz w mieście. Chociaż bohaterowie W deszczowy dzień w Nowym Jorku toną w mokrych kałużach, długo po wyjściu z kina nosimy w sercu ciepłe, radosne płomienie słońca.

Anna Godoń

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LISTOPAD 2019

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

LEGIONY

04.11.2019

19.00

136 MIN

2

„WYMARZONY”

18.11.2019

19.00

110 MIN

3

„I ZNOWU ZGRZESZYLIŚMY DOBRY BOŻE”

25.11.2019

20.00

99 MIN

 

LEGIONY


REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Dariusz Gajewski

Scenariusz - Tomasz Łysiak, Dariusz Gajewski, Michał Godzic, Maciej Pawlicki

Muzyka - Łukasz Pieprzyk

Zdjęcia - Jarosław Szoda

Scenografia - Paweł Jarzębski

Sebastian Fabijański - Józek "Wieża"

Bartosz Gelner - Tadeusz Zbarski

Wiktoria Wolańska - Aleksandra Tubilewicz

Mirosław Baka - Stanisław "Król" Kaszubski

Jan Frycz - Józef Piłsudski

Grzegorz Małecki - Złotnicki

Borys Szyc – rot. Zbigniew Dunin Wąsowicz

Antoni Pawlicki -  Jerzy "Topór" Kisielnicki

Piotr Cyrwus - "Kucharz"

Modest Ruciński - Tadeusz Kasprzycki,

 

O FILMIE

"Legiony" to uniwersalna opowieść o przyjaźni, marzeniach, gorącym uczuciu i dorastaniu w trudnych czasach. Wielka historia w filmie jest tłem dla rozgrywającej się na pierwszym planie love story, w którą uwikłani są: Józek (Sebastian Fabijański), dezerter z carskiego wojska; agentka wywiadu I Brygady, Ola (Wiktoria Wolańska) z Ligi Kobiet Pogotowia Wojennego oraz Tadek (Bartosz Gelner), narzeczony Oli, ułan i członek Drużyn Strzeleckich. Ich spotkanie rozpocznie burzliwy romans, który wystawi relacje bohaterów na wielką próbę. Obok postaci fikcyjnych, których historie wzorowano na życiorysach prawdziwych legionistów, w filmie pojawia się szereg osobistości znanych z kart historii. Wśród nich: brygadier Józef Piłsudski (Jan Frycz), porucznik Stanisław Kaszubski ps. "Król" (Mirosław Baka), rotmistrz Zbigniew Dunin-Wąsowicz (Borys Szyc), czy porucznik Jerzy Topór-Kisielnicki (Antoni Pawlicki).

 

W "Legionach" podobnie jak w "Mieście 44" Jana Komasy przyjmujemy przede wszystkim perspektywę młodych, którzy odważnie decydują się na czynną walkę w służbie idei niepodległej ojczyzny, stworzenia dla siebie "nowego domu". I choć sam tytuł filmu kojarzy się z dziejową epickością ekranizowanego przedsięwzięcia, twórcy filmu zdecydowali się na burzliwym tle Wielkiej Historii (1916-1918) wyróżnić troje bohaterów i mocno wyeksponować ich (tragi)miłosną relację.

Do świata "Legionów" wchodzimy in medias res. Dezerter z carskiego wojska Józek (Sebastian Fabijański) trafia zbiegiem okoliczności do sztabu przygotowujących się do walki "Legionów" Piłsudskiego. Zderzenie z nową rzeczywistością i jej ideałami spowoduje u chłopaka przełom rodem z 3. części "Dziadów" Adama Mickiewicza (Gustaw-Konrad). Na swojej idealistycznej drodze bohater napotka nie tylko szereg kluczowych postaci historycznych (Stanisława Kaszubskiego czy Zbigniewa Dunina-Wąsowicza), ale także parę narzeczonych – agentkę wywiadu I Brygady, Olę (Wiktoria Wolańska) oraz Tadka (Bartosz Gelner), ułana i członka Drużyn Strzeleckich. To właśnie ich wspólna relacja stanie się jednym z najważniejszych elementów "Legionów".

Film Dariusza Gajewskiego zdaje się rozpadać na dwie części. W pierwszej odnajdziemy całkiem ciekawą mozaikę wątków, dygresji i postaci, które starają się z różnych stron nakreślić proponowaną w "Legionach" lekcję historii o I wojnie światowej oraz polskiej drodze do uzyskania niepodległości (w tym kontekście na szczególną uwagę zasługują np. sceny dialogowe między Mirosławem BakąGrzegorzem Małeckim, będącego w filmie kimś w rodzaju charyzmatycznego Mefisto). Reżyserowi i jego ekipie udaje się wielokrotnie oddać na ekranie obraz wysiłku, cierpienia, niepewności czy też pasji, z jaką legioniści godzą się żyć i w konsekwencji umierać. Jest w tej wizji spora dawka wiarygodności, a także – za sprawą dość wyważonej formy filmowej i często nieśpiesznego tempa narracji – rodzaj uszlachetnienia dla jej protagonistów i ich motywacji.


Co ważne, film Gajewskiego podkreśla także, jak istotny był czynny udział kobiet na froncie – nie tylko w działaniach sanitarnych, ale też tych dywersyjnych i strategicznych. To, co w "Piłsudskim" Michała Rosy jest śladowo zarysowane za sprawą postaci Aleksandry Szczerbińskiej granej przez Marię Dębską (a czego nie można z historycznego punktu widzenia odebrać pierwszej żonie Marszałka, czyli Marii Piłsudskiej), w tym przypadku otrzymuje szersze pole filmowej ilustracji (vide sekwencja podkładania przez dwie działaczki bomb pod strzeżony przez wroga most).

Film traci na sile w momencie, gdy opowieść przybiera sztywną formę miłosnego trójkąta, przywołującego na myśl amerykańskie "Pearl Harbor" w reżyserii Michaela Baya. Wspomniana wcześniej epizodyczna i eliptyczna narracja zaczyna się dusić w melodramatycznym gorsecie. I choć aktorzy próbują oddać romans z subtelnością i z przekonaniem, zostają stłamszeni przez ograniczenia materiału scenariuszowego (szczególnie słabo wypada rozegranie historii w momencie łazarzowego powrotu narzeczonego do swojej ukochanej). Warto zauważyć, że najlepiej z całej trójki wypada aktorsko Sebastian Fabijański, którego gra zaskakuje oszczędnością środków i niezłomnym spokojem. Nie tylko wierzy się w jego przemianę, ale wręcz jej kibicuje. 

"Legiony" są siłą rzeczy i zamysłu silnie oddane "sprawie narodowej", lecz bez ekstrawaganckiego patosu i łopatologii. Nurt, który na potrzebę tego tekstu określę mianem "historyczno-patriotycznego", odnajduje coraz liczniejszą reprezentację  w panoramie rodzimego kina. I choć dotychczasowy efekt ich realizacji (oraz eksploatacji) pozostawiał w większości przypadków wiele do życzenia, "Legiony" na tym tle bronią się warsztatową sprawnością, pasującym do całości rozmachem, a chwilami wręcz wyważeniem, które sprawia, że można zagłębić się w historię poszczególnych postaci, docenić staroświecką szlachetność i poetyckość ich postaw.

Diana Dąbrowska -  FILMWEB

 

WYMARZONY

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Jeanne Herry.

Scenariusz - Jeanne Herry.

Zdjęcia -  Sofian El Fani.

Muzyka - Pascal Sangla.

Sandrine Kiberlain – Karine

Élodie Bouchez – Alice

Gilles Lellouche - Jean

Olvia Côte - Lydie

 

O FILMIE

Alice od lat marzy o dziecku, ale wie, że nigdy nie będzie mogła urodzić. Maleńki Theo zaraz po narodzinach zostaje oddany przez nastoletnią matkę. Jean od lat prowadzi tymczasowy dom dla dzieci, czekających na swoich nowych rodziców. Losy tej trójki splotą się w opowieści o poszukiwaniu miłości i własnego miejsca na Ziemi. Theo trafia pod opiekę Jeana. Między chłopczykiem, a jego tymczasowym tatą rodzi się silna więź. Jean ze zdumieniem dostrzega, jak dużo chłopczyk rozumie ze swojej sytuacji i jak wiele potrzebuje uczucia. Tymczasem Alice jeszcze raz musi udowodnić sobie i światu, że jest gotowa do roli matki. Jej spotkanie z Theo i Jeanem okaże się decydujące dla całej trójki. Czy chłopczyk jest gotowy na kolejną zmianę w swoim krótkim życiu? Jak zniesie rozstanie z Jeanem? Czy w oczach Alice zobaczy swoją nową mamę?

Sierota, niemowlę, adopcja, poświęcenie i wielka miłość. Temat na dokument, ale nie na obraz fabularny. No bo jak zainteresować widza czekaniem, nadzieją, długim i żmudnym procesem administracyjnym i wyczerpującym, bardzo emocjonalnym procesem adopcji. Zwłaszcza że we Francji adopcja to prawdziwa droga krzyżowa, która ciągnie się latami. Przykładem Alice (Elodie Bouchez, wyjątkowa), która decyduje się walczyć o prawo do macierzyństwa jako szczęśliwa trzydziestoletnia mężatka, a wchodzi do kręgu potencjalnych wybrańców po dziesięciu latach jako kobieta rozwiedziona i samotna – ma przy tym dużo szczęścia, bo zmiany prawne właśnie zezwoliły na adopcję przez osoby samotne.

Jeanne Herry, autorka scenariusza i reżyserka, towarzyszy ostatnim trzem miesiącom, prowadzi świetnie udokumentowany scenariusz jak thriller, w którym walczy się o prawo do szczęścia i do życia spełnionego, do życia w miłości. Każda postać odgrywa swoją rolę w tym emocjonalnym labiryncie, każdy pracownik socjalny może się przyczynić do happy endu albo go zniszczyć jednym podpisem.

Na początku jest młoda dziewczyna w ciąży. Nie chce dziecka, jest licealistką, wie, że rodzina nie będzie chciała i potrafiła jej pomoc. Jej postać jest wzruszająca, jej ból, kiedy odmawia kontaktu z synkiem zaraz po porodzie, rozdzierający. Do akcji wkracza pracownica opieki socjalnej, która pozwala kobiecie nabrać dystansu do traumatycznych przeżyć, pozwala zmniejszyć poczucie winy. Przynosi akceptację, ta zaś ociepla chłód samotności – bo młode kobiety, nastolatki, przechodzą przez koszmar porodu i separacji od niemowlaka często same, we wstydzie i nieuchronnej depresji.

Malutki Théo jest pozbawiony matczynego ciepła i miłości, ale staje natychmiast w centrum uwagi administracji socjalnej, której celem jest doprowadzenie do spotkania z przyszłą mamą. Matka biologiczna ma czas do namysłu, zanim podpisze dokument ostatecznego zrzeczenia się praw rodzicielskich, a potem jeszcze dwa miesiące na zmianę zdania. Przez ten czas niby krótki, ale jakże długi dla niemowlaka zawieszonego w emocjonalnej próżni, zajmuje się nim rodzic zastępczy. Jeanne Herry powierzyła tę rolę mężczyźnie o temperamencie Gilles Lelouche’a, znanego z komedii i z wybuchowego stylu macho. No i tym razem niespodzianka – Gilles okazuje się najbardziej czułym, ciepłym i wzruszającym ojcem zastępczym, któremu nie brakuje też sex-appealu. I jego pierwszego zaniepokoi brak aktywności niemowlęcia. Być może grozi dziecku opóźnienie w rozwoju?

Po drugiej stronie łańcuszka miłości śledzimy Alice, jej gorączkę i nieśmiałość, bo tak bardzo chce wierzyć, ale przeżyła już tyle nadziei i rozczarowań… Alice jest wspierana przez Lydie, pracownicę socjalną, która śledzi jej drogę przez administracyjną mękę od lat i wie, jak bardzo Alice czeka na dziecko. Kandydatka ma już czterdziestkę, straciła męża, jej praca nie jest zbyt stabilna i lukratywna, ale jej potrzeba przekazania miłości rośnie z każdą chwilą. Podczas „Rady Rodziny”, grupy, która podejmie decyzję i wyda ostateczny werdykt, dyskusja jest gorąca. Każdy reklamuje i broni swego protegowanego. Alice, raz jeszcze, będzie miała sporo szczęścia.

No i w końcu nadchodzi moment, który zapada widzowi głęboko w serce. Moment spotkania nowej rodziny, moment poznania i zrozumienia, że już nikt nigdy małemu Théo mamy nie odbierze i że Alice już nigdy więcej nie będzie samotna. Wspaniały happy end i emocje, których we współczesnym kinie nie spotyka się często. Elodie Bouchez ma twarz madonny z dzieciątkiem właśnie.

Film kobiet z mężczyzną w roli matczynej, tak intymny i tak serdeczny to prezent w czasach galopującej nienawiści. Do zobaczenia, pokochania i przemyślenia. Z ekranu emanuje ciepło podsycane przez wspaniałe aktorstwo i empatyczną kamerę. Ta historia musiała skończyć się dobrze.

Grażyna Arata, Wymarzony, „Kino" 2019, nr 05, s. 83

 

 „I ZNOWU ZGRZESZYLIŚMY, DOBRY BOŻE

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Philippe de Chauveron. Scenariusz - Guy Laurent,

                     Philippe de Chauveron.

Zdjęcia - Stéphane Le Parc.

Muzyka -  Marc Chouarain.

Christian Clavier - Claude Verneuil

Chantal Lauby - Marie Verneuil

Ary Abittan - David Benichou

Medi Sadoun - Rachid Benassem

Frédéric Chau - Chao Ling

Noom Diawara - Charles Koffi

O FILMIE:

Błogosławieni cierpliwi, którzy czekali na powrót niecodziennej rodziny znad Sekwany. Christian Clavier i spółka znów rozbawią nas do łez w kontynuacji hitu „Za jakie grzechy, dobry Boże?”. Twórcy jednej z najbardziej kasowych francuskich komedii ostatnich lat nie wzięli sobie do serca mocnego postanowienia poprawy. Dla widowni to bardzo dobra nowina. Tym razem nie ma mowy o małżeństwach i rozwodach. Gorzej – pary młode z poprzedniej części będą chciały opuścić Francję. Jak daleko posuną się teściowie, by zatrzymać ich w kraju? Religia, tożsamość i narodowe stereotypy znów trafią na ołtarz krytyki, a państwo Verneuil i inni zostaną wyspowiadani na ekranie z małych i dużych grzechów. Więcej kłopotów, więcej kontrowersji, więcej... zabaw

 

Philippe de Chauveron kręci filmy od 20 lat, ale zapewne nikt poza Francją by o nim nie słyszał, gdyby nie zrealizowana w 2014 roku komedia „Za jakie grzechy, dobry Boże?”. A raczej nie tyle komedia, co ukryty pod płaszczykiem komedii esej o francuskiej ksenofobii.

Oto typowe francuskie małżeństwo wyższej klasy średniej: mieszka na prowincji w cudownej rezydencji z rozległym parkiem, kształci córki w Paryżu i kolejno wydaje je za mąż. Zważywszy na francuski tygiel kulturowo-etniczny sytuacja wydaje się prawdopodobna, aczkolwiek mało wiarygodna i wygląda bardziej na błąd statystyczny niż rzeczywistość – jedna panna wychodzi za Żyda i wyznawcę judaizmu, druga za Araba a zarazem muzułmanina, trzecia za Chińczyka, otwartego na inne kultury, wreszcie czwarta, najmłodsza – za katolika, tyle że pochodzącego z Wybrzeża Kości Słoniowej.

Państwo Verneuil zostają tym samym zmuszeni do prowadzenia dość trudnej polityki rodzinnej, starają się przestrzegać reguł właściwych dla obyczajów każdego z zięciów, a zarazem unikać jakichkolwiek przejawów ksenofobii, która zwłaszcza dla głowy rodziny (Christian Clavier, sławny jako filmowy Asterix) zdaje się chlebem powszednim.

Cała ta misterna gra bierze w łeb, gdy okazuje się, że ugrzecznieni wobec teściów zięciowie nie potrafią dogadać się między sobą, zaś ksenofobii i rasizmu wszyscy mogą się uczyć od czarnego jak smoła ojca zięcia z Afryki (Pascal N’Zozi o temperamencie Louisa de Funesa). Mądry i wyważony, miejscami wręcz brawurowy film zgromadził w kinach ponad 12 mln widzów, co było rekordem roku 2014 i szóstym najlepszym wynikiem francuskiego kina w historii.

Byłoby grzechem – nawiążmy do tytułu filmu – nie zdyskontować takiego sukcesu, zwłaszcza że Philippe de Chauveron zyskał opinię eksperta w dziedzinie kontaktów Francuzów z imigrantami (kolejny jego film, „Czym chata bogata!”, opisywał w komediowym cudzysłowie relacje francusko-romskie). „I znowu zgrzeszyliśmy, dobry Boże!” jest więc obowiązkowym ciągiem dalszym pierwowzoru – bynajmniej nie wyczerpującym tematu, skoro już zapowiedziana została część trzecia.

Oryginał miał przekonać Francuzów, że są zdolni do elastycznej postawy wobec przybyszów, natomiast część druga cofa się do punktu wyjścia. Państwo Verneuil wracają z podróży (niemal) dookoła świata, której celem było odwiedzenie rodziców zięciów w Pekinie, Tel Awiwie, Algierze i Abidżanie.

Choć minęło kilka lat, nie zmieniło się nic – podróżnicy nie wyrzekli się stereotypów, którymi posługiwali się przed wydaniem córek za mąż. Z kolei zięciowie nie kryją rozczarowania Francją, gdzie interesy z koszerną żywnością się nie udają, arabski adwokat nie może liczyć na więcej niż reprezentowanie imigrantów, chiński bankowiec nie czuje się bezpiecznie na paryskiej ulicy, a ciemnoskóry aktor nie dostanie prestiżowej roli.

W efekcie rodzi się pomysł wyemigrowania z Francji i spróbowania kariery za granicą. Dla starszych państwa Verneuil to katastrofa – utrata kontaktu z córkami i wnukami. Postanawiają więc za wszelką cenę powstrzymać zięciów od wyjazdu.

Jeśli część pierwsza bazowała na tym, co przybysze mogą dać Francuzom w wymiarze społecznym, to część druga stawia pytanie o to, co Francja może dać przybyszom w wymiarze jednostkowym. Na pewno nowoczesne technologie, piękne widoki i obcowanie z historią, zwłaszcza demokracji. Ale też miłość, empatię i szansę rozwoju.

Nadto, powodzenie działań teściów okupione jest sporą kwotą, po którą sięga pan Verneuil, odpokutowując niejako grzech ksenofobii. Jeśli jednak do tych prywatnych pieniędzy dodać środki, jakie na szeroko rozumianą asymilację kulturową imigrantów i uchodźców desygnuje państwo, francuska gościnność ma swoją cenę i nie ma powodu, by narzekać na niechęć do obcych. I tak z każdym kadrem dowcipny esej, jakim był pierwowzór, zamienia się w cukierkową pocztówkę: Francja to nie tylko kosmopolityczny Paryż, ale też przyjazna wszystkim prowincja.

A poza tą gościnnością Francja trzyma dla przybyszów jeszcze jeden niepodważalny atut w zanadrzu. Otóż od 20 lat obowiązuje tu Pakt Solidarności, umowa społeczna umożliwiająca zawieranie rejestrowanych związków partnerskich niezależnie od płci, czym Francja wyprzedziła o dwa lata Holandię, gdzie w 2001 roku zalegalizowano małżeństwa homoseksualne. I nikt, nawet demoniczny Pascal N’Zozi, nie zdoła nikomu przeszkodzić w podpisaniu tej demokratycznej deklaracji.

Konrad J. Zarębski, I znowu zgrzeszyliśmy, dobry Boże!, „Kino" 2019, nr 07, s. 81-82

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” PAŹDZIERNIK 2019

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

BÓL I BLASK

07.10.2019

18.00

113 MIN

2

„ASAKO.DZIEŃ I NOC”

14.10.2019

19.00

119 MIN

3

„PŁOMIENIE”

21.10.2019

19.00

142 MIN

4

„PARASITE”

28.10.2019

20.00

132 MIN

 

BÓL I BLASK

Cannes 2019  Złota Palma Najlepszy aktor Antonio Banderas

 


REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria:  Pedro Almodóvar

Scenariusz: Pedro Almodóvar

Muzyka: Alberto Iglesias

Zdjęcia: José Luis Alcaine

 

Antonio Banderas - Salvador Mallo

Penélope Cruz - Jacinta za młodu     

Asier Etxeandia                         - Alberto Crespo                        

Leonard Sbaraglia - Federico Delgado

Nora Navas     - Mercedes

César Vicente  - Eduardo

 

 

O FILMIE

Pedro Almodovar opowiada o roli przypadku w naszym życiu, o sile pierwszych fascynacji oraz o tym, co po latach zostaje z relacji, zwłaszcza miłosnych, z ważnymi dla nas ludźmi. Głównym bohaterem filmu jest Salvador Mallo (Antonio Banderas), kultowy hiszpański reżyser, który stroni od mediów i strzeże swojej prywatności. Mężczyzna odnajduje po latach osoby, które wywarły największy wpływ na jego życie, oraz przeżywa na nowo najważniejsze momenty ze swojej przeszłości. Wraca do dzieciństwa, gdy wraz z rodzicami w poszukiwaniu dobrobytu przenieśli się do małego miasteczka. Przywołuje obrazy swojej pierwszej namiętności, pierwszej wielkiej miłości i bólu rozstania. Wspomina spotkanie z kinem, które na lata stało się sensem jego życia. Powracając do najintensywniejszych doświadczeń minionych lat, Salvador odnajduje siłę, by zmierzyć się z teraźniejszością. Czy uda mu się zamknąć niedokończone sprawy z przeszłości, które burzą jego poukładaną codzienność?

"Ból i blask" to hiszpański film roku. To autobiograficzne dzieło jednego z najbardziej znanych hiszpańskich twórców Pedro Almodóvara, który kreując postać reżysera filmowego Salvadora Mallo (w tej roli Antonio Banderas), wspomina własne dzieciństwo i młodość. Jednak "Ból i blask" to nie tylko migawki z życia samego reżysera czy jego osobiste rozliczenie się z przeszłością. Jest to też ogólna refleksja nad wydarzeniami i ludźmi, którzy nas kształtują.

Salvador przeżywa kryzys twórczy, cierpi fizycznie i psychicznie. Dolegają mu bóle pleców i głowy, jednak najbardziej uciążliwy jest ból istnienia - depresja i brak chęci do życia. Reżyser powraca do wspomnień młodości i przeżywa na nowo swoje dzieciństwo w wiosce Paterna. Wspomina ukochaną matkę (Penélope Cruz) i swoją pierwszą miłość, bo te osoby wpłynęły na niego najbardziej. Reprodukcja filmu Salvadora sprawia, że musi wrócić on do lat swojej młodości i stawić czoło przykrym wspomnieniom.

Pedro Almodóvar przyznaje, że są to wątki autobiograficzne, jednak krzywdzące byłoby uznanie filmu wyłącznie jako portretu jego własnej osoby. Sytuacja Salvadora powinna skłonić widzów to przemyślenia swojego życia aniżeli być wyłącznie hołdem Almodóvara dla jego własnej persony. Reżyser zaprzeczył również, ażeby "Ból i blask" był próbą odtworzenia jego relacji z matką. W filmie matka Salvadora jest świadoma, że są to jej ostatnie dni. Dlatego robi rachunek sumienia i to ona chce rozliczyć się z synem, by móc spokojnie odejść. Jest wobec niego bardzo stanowcza. Ma silny charakter, który ukształtowały ciężkie czasy, w których przyszło jej żyć. Salvador uczy się od niej pokory oraz wytrwania mimo bólu i przeciwności.

Salvador Mallo początkowo nie godzi się na ból fizyczny i psychiczny, który nie pozwala mu tworzyć ani normalnie funkcjonować. Stara się zniwelować go na wszystkie możliwe sposoby. Jednak daje mu to tylko chwilową ulgę - jedynym wyjściem z dręczących przypadłości jest zadbanie o swoje zdrowie, przede wszystkim psychiczne. Reżyser zaczyna podchodzić do życia z pokorą i spokojem. To pozwala mu na nabranie nowej perspektywy. 

Almodóvar sam określił "Ból i blask" jako kino werbalne - to słowo ma w nim kluczową rolę. Nie ma w nim dynamicznych bohaterów ani wartkiej akcji. Salvador przede wszystkim milczy i słucha, a każde wypowiedziane zdanie jest przemyślane i poddane refleksji. Ta postać to również aktorski kunszt Antonio Banderasa, który nie kopiował samego Almodóvara, ale ukształtował pełnoprawną postać. Reżyser ostatecznie godzi się na przeżywanie bólu i emocji, bo to właśnie one pozwalają mu tworzyć. Niszczą go jako człowieka, ale kształtują jako artystę.

"Ból i blask" ma wiele elementów, których mogliśmy się spodziewać po Almodóvarze. Zaczynając od obsady, czyli znanej z wielu jego poprzednich filmów Penélope Cruz, jak i Antonio Banderasa, który debiutował właśnie u niego ("Zwiąż mnie"). Towarzyszy im genialny Asier Etxeandia, gościnnie pojawia się nawet piosenkarka Rosalía. Nie nowe jest również umiejscowienie filmu na ulicach Madrytu (Lavapiés, Cine Doré), jak również mnogość wątków autobiograficznych (szkoła prowadzona przez księży jak w "Złym wychowaniu", relacja z matką czy wszechobecne sąsiadki niczym w "Volver"). Autor pokazuje nawiązania nie tylko do własnej biografii, ale również do swoich poprzednich filmów. Jest to twórcza i osobista autorefleksja. Jednak ten film jest inny, ponieważ emanuje spokojem, jakby reżyser uczył się pokory i szukał równowagi w życiu. Przeszłości nie da się zmienić, ale warto się z nią zmierzyć i się z niej rozliczyć. Wyciągnąć z niej lekcję, jednocześnie zostawiając ją daleko za sobą. 

Film to wspaniała autorefleksja. To hołd dla kina, teatru, literatury i muzyki, z licznymi odniesieniami do różnorodnych dzieł. Co ciekawe, większość obrazów i książek w mieszkaniu Salvadora rzeczywiście należy do samego reżysera i przypomina, że film jest lustrzanym odbiciem Almodóvara. "Ból i blask" to kompletne dzieło świadomego artysty, który po latach bitwy nie tylko z konserwatywnym ustrojem, ale przede wszystkim z samym sobą, postanawia się wyciszyć. Cały czas w postmodernistycznym duchu kina autorskiego, Pedro Almodóvar tworzy męski dramat, który staje się jego sentymentalną kroniką. Obnaża się, ale już nie szokuje. Ujmująca jest jego wdzięczność za wszystko, co się stało oraz pokora i nadzieja wobec tego, co nadejdzie. Ból kiedyś przeminie i zostanie po nim tylko blask. 

Alexandra Zeira Filmweb 10.04.2019

 „ASAKO. DZIEŃ I NOC”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Ryûsuke Hamaguchi

Scenariusz: Sachiko Tanaka,

                   Ryûsuke Hamaguchi

Zdjęcia: Yasuyuki Sasaki

Montaż: Azusa Yamazaki

Muzyka: Tofubeats

Scenografia: Masato Nunobe

Masahiro Higashide -  Baku / Ryôhei

Erika Karata -  Asako  

Sairi Itô - Haryuo

Koji Seto -  Kushihashi

Misako Tanaka -  Eiko

Rio Yamashita - Maya

Daichi Watanabe - Okazaki

Kôji Nakamoto - Hirakawa

 

O FILMIE

Prezentowany w Konkursie Głównym 71. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes, nowy film cenionego japońskiego reżysera Ryûsuke Hamaguchiego. Asako mieszka w Osace. Zakochuje się w Baku, wolnym duchu. Pewnego dnia chłopak znika bez śladu. Dwa lata później znów spotykamy Asako. Obecnie mieszka w Tokio i spotyka się z Ryohei. Chłopak wygląda dokładnie jak Baku, ale ma zupełnie inną osobowość...

„Asako. Dzień i noc” to rewelacja festiwalu w Cannes, ambitny romans porównywany z dziełami Erika Rohmera i „Zawrotem głowy” Alfreda Hitchcocka.

Pozornie to film o Asako – dziewczynie, która dwa razy spotyka, jak jej się wydaje, tego samego chłopaka, w którym jest zakochana. Jeśli jednak założyć, że prawdziwym bohaterem filmu nie jest ona, lecz on, opowieść zmienia sens. Wtedy historia nie mówi już o magicznej równoległości istnienia, jak w „Zawrocie głowy” Alfreda Hitchcocka czy „Podwójnym życiu Weroniki” Krzysztofa Kieślowskiego, nie aspiruje do żadnej metafizyki. Po prostu oddaje uczucie bycia niewidzianym w związku. Uczucie bycia wypełniaczem czyjejś fantazji miłosnej.

„Skup się na pożeraniu snów i zostaw ją w spokoju” – to pierwsze słowa przyjaciółki Asako, gdy ta (Erika Karata) przedstawia jej narzeczonego. Jakby koleżanka rozpoznała w nim dybuka, który zaraz wtargnie w duszę zakochanej. Baku (Masahiro Higashide) od początku kreowany jest na chłopaka marzeń – widmo nieszczęśliwej miłości nawiedzające „oczy tej małej, jak dwa błękity”, zapatrzone weń na wystawie fotografii Shigeo Goch (oglądamy tu ikoniczny cykl artysty „Self and Others” o parach-sobowtórach) i odtąd idące za nim jak w hipnozie. To narracja fin-de-siecle’u: fatalny mężczyzna, dla którego wariatki rzucały się z okna, albo wamp, dla którego mężczyźni porzucali rodziny i tracili majątki w kasynach. Jednak Baku wcale nie jest jednym z „sercołamaczy”. Jest raczej wyrazem dziewczęcej chęci bycia zaczarowaną i zranioną przez tajemniczego nieznajomego. Chęci posiadania dybuka. Żywą projekcją wyobraźni rodem z „Pani Bovary” zaczytanej w gotyckich romansach. Przecież miłość w tym filmie jest całkiem bezcielesna: bohaterowie całują się raz i beznamiętnie, nie oglądamy z bliska ich ciał, nie otrzymujemy też dostępu do ich pożądania.

O ile jako seksowny przedstawiony jest pierwszy chłopak, czyli Baku – rozczochrany nastolatek w luźnych ogrodniczkach, bez zajęcia, nieprzewidywalny i mrukliwy – to już jego drugie wcielenie, Ryhei (grane bardzo udanie przez tego samego aktora) jest ulizanym, uległym, niewierzącym w siebie nudziarzem w garniturze, robiącym mozolną karierę w biznesie. Obaj powielają więc schematy żeńskiego myślenia: o romantycznym, tragicznym kochanku i pragmatyku, który niczym nie potrafi nas zaskoczyć – dwóch fazach uczucia, rozpętanego w nas przez kulturę. Jest też trzecia faza, gdy niedoceniony, odrzucony nudziarz nagle okazuje się niezwykle potrzebny. Bo dopiero utracony miałby zyskać przeoczoną wcześniej wartość. To narracje współczesności: magnetyczny kochanek, który staje się banalnym pantoflarzem, a potem mąż, który wyszedł po papierosy i nie wrócił, albo żona, która wstała od stolika i wyszła ze swoim eks, nie biorąc nawet torebki.

W japońskim oryginale film nazywa się „Netemo sametemo – Nawet jeśli to ty”, co brzmi bardziej jak tytuł romcomu. Tym gatunkiem jednak „Asako...” zdecydowanie nie jest. Perypetie bohaterki nie są ani zabawne, ani też nie zmierzają do tradycyjnie pojętego happy endu, chyba żeby za taki uważać rozczarowanie własną fantazją. Czytając zaś film genderowo: nie jest to fantazja mężczyzny o kobiecie ani kobiety o mężczyźnie, lecz fantazja mężczyzny (reżysera Ryusuke Hamaguchiego) o kobiecej fantazji o mężczyźnie (autorką powieściowego pierwowzoru jest Tomoka Shibasaki).

Co z tego wynika? Z tych wszystkich projekcji jednych na temat drugich, okraszonych pięknymi twarzami młodych aktorów, stylowymi ciuchami, dużą ilością fajnej muzyki, a także niezwykle fotogenicznym kotem – jednym z tych, dla których istnieje Internet? Mogłoby się wydawać, że to propozycja idealna dla nastolatków – taki nowy „Zmierzch” dla wielbicieli kultury japońskiej: mangi i anime. Ci jednak, jak sądzę, nie dadzą się nabrać na „Asako…”, bo ich wyobraźnią rządzą dziś inne wzory. Choćby bardziej aktywne, samodzielne bohaterki, decydujące o swoim losie z większą odwagą. Asako zaś chowa się w cień sama przed sobą, nie wiedząc kompletnie, co ją w życiu interesuje, prócz bycia nieszczęśliwie zakochaną. Na przykład, gdy w pewnym momencie jest w stabilnym, udanym związku (oczywiście z uległym nudziarzem), przyszłość wymyśla dla niej nikt inny jak ów nudziarz, widzący w niej oczywiście właścicielkę kawiarni z kotami.

Najciekawsza scena filmu przedstawia wypadek motocyklowy, bo najlepiej umrzeć młodo i pięknie wyglądać w trumnie. Pozorna śmierć naprawdę obrazuje kres pierwszego zauroczenia. To uczucie, gdy miłość nie wystarcza, bo kocha się tak, że chce się razem umrzeć, zostało w „Asako...” najlepiej oddane. Gdyby jednak Hamaguchi był bliżej swoich bohaterów, pokazałby, że w łóżku nigdy nie jest się we dwoje, a co najmniej w sześcioro. W tym przypadku byliby to: Asako, fantazja Asako o Baku, fantazja Asako o Asako oraz analogicznie, jej mąż ze swoimi fantazjami.

Adriana Prodeus, Asako. Dzień i noc, „Kino" 2019, nr 05, s. 73-74

 

 „PŁOMIENIE”

Cannes 2018 Nagroda Międzynarodowej Federacji Krytyki Filmowej (FIPRESCI)  Nagroda konkursowa Chang-dong Lee

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Chang-dong Lee

Scenariusz:Chang-dong Lee, Jung-mi Oh

Zdjęcia:Kyung-pyo Hong

Montaż: Da-won Kim, Hyun Kim

Muzyka:Mowg

Scenografia:Jum-hee Shin

Kostiumy:Choong-yeon Lee

Ah-in Yoo - Lee Jong-soo

Steven Yeun - Ben

Jong-seo Jeon - Shin Hae-mi

Joong-ok Lee

Ja-Yeon Ok

O FILMIE:

Jong-soo żyje z dorywczych prac w położonym niedaleko Koreańskiej Strefy Zdemilitaryzowanej miasteczku Paju. Pewnego dnia spotyka Hae-mi, dawną koleżankę z klasy. Idą na drinka, gdzie Hae-mi wyznaje, że lubiła Jong-soo, kiedy była młodsza, ale zawsze ją ignorował. Dziewczyna opowiada koledze o swoich planach podróży do Afryki i prosi go o karmienie kota, kiedy jej nie będzie. Następnego dnia para spotyka się w mieszkaniu Hae-mi, co kończy się namiętnym seksem. Niedługo potem Hae-mi wyjeżdża, zaś zakochanemu Jongsoo pozostaje snucie planów o wspólnej przyszłości. Kilka tygodni później Jong-soo odbiera telefon od Hae-mi, która wskutek alarmu terrorystycznego utknęła na trzy dni na lotnisku w Nairobi. Dziewczyna prosi chłopaka, aby odebrał ją następnego dnia. Na lotnisku Hae-mi pojawia się w towarzystwie bogatego Bena, którego spotkała w Kenii. Po Bena przyjeżdża porsche i Hae-mi wybiera ekskluzywne auto nowego znajomego, zamiast brudnej ciężarówki Jong-soo. Aby załagodzić niekomfortową sytuację, Ben zaprasza Hae-mi i Jong-soo na obiad. Tam Jong-soo mówi Hae-mi o swoich wątpliwościach co do zamiarów Bena.

W końcówce roku dystrybutorzy jakby się zmówili na sylwestra z Erosem i Tanatosem w rolach głównych. „Climax”, „Suspiria”, a teraz mamy „Płomienie”, gdzie w jednej z kluczowych scen zmysłowa dziewczyna na marihuanowym haju tańczy topless w plenerze o zmierzchu. Jej ramiona kołyszą się powoli do muzyki Milesa Davisa, a potem szybują ku górze, by w końcu gwałtownie opaść w geście rezygnacji. Ekstaza przechodzi w płacz.

To taniec, jakiego Hae-mi nauczyła się podczas podróży do Kenii, bazujący na plemiennym koncepcie małego (przyziemnego) i wielkiego (egzystencjalnego) głodu. Z wycieczki młoda kobieta wraca do rodzimej Korei Południowej nie tylko bogatsza w nowe doświadczenia, ale także w towarzystwie nowego znajomka, nonszalanckiego japiszona Bena. Z lotniska odbiera ich Jong-su, nieśmiały, wycofany chłopak i aspirujący pisarz, z którym Hae-mi, z kolei niedoszła aktorka, dorabiająca obecnie jako hostessa, nawiązała niezobowiązujący romans tuż przed wyjazdem.

Już tytuł wskazuje, że w tym trójkącie będzie iskrzyć. Pierwsze symptomy pojawiają się w scenie lotniskowej. Rozklekotany gruchot Jong-su kontra lśniące porsche Bena. Co wybierze Hae-mi doraźnie, a co finalnie? Odpowiedź wcale nie będzie oczywista, bo reżyser Lee Chang-dong jest zbyt inteligentnym twórcą, by ograniczać się do schematycznego harlequina o dylemacie między bogatym i zepsutym a biednym i poczciwym.

Film zasadniczo bazuje na opowiadaniu „Płonąca stodoła” Harukiego Murakamiego, ale czerpie również z noweli Williama Faulknera pod tym samym tytułem, którą inspirował się japoński pisarz. Oba dzieła literackie mówią o zderzeniu klas, choć na płaszczyźnie fabularnej łączy je tylko wątek piromański, istotny także w adaptacji.

Proste opowiadanie Murakamiego, z ledwie naszkicowanymi postaciami, reżyser znacznie rozbudowuje o rozmaite detale i motywacje. Od Faulknera pożycza zaś figurę skazanego ojca i związane z nią „dziedzictwo kulturowe”, które rzuca się cieniem na życie bohatera, pragnącego bezowocnie wypracować własną tożsamość.

Chang-dong ma cokolwiek perwersyjną tendencję do dręczenia swoich i tak już ciężko doświadczonych bohaterów, kiedy akurat próbują wyjść na prostą. W „Poezji” starsza kobieta dopiero uczyła się żyć z Alzheimerem, gdy odkrywała, że jej wnuk jest wplątany w morderstwo. W „Sekretnym świetle” młoda wdowa jeszcze nie zdążyła się otrząsnąć po stracie, a już musiała stawić czoło kolejnej tragedii.

Z aspołecznym samotnikiem Jong-su z „Płomieni” jest podobnie. Raptem poznaje dziewczynę, dokarmia jej kota pod jej nieobecność i tęsknie masturbuje się do jej fotografii, kiedy perspektywę nieuchronnego zdawałoby się szczęścia nagle burzy „ten trzeci”.

Gra pozorów między trojgiem protagonistów jest intrygująco rozpisana i sportretowana, ze szczególnym uwzględnieniem postaci Bena. Strzałem w dziesiątkę okazało się zatrudnienie do tej roli Stevena Yeuna, jedynego w obsadzie aktora wychowanego w Ameryce. Kiedy jego Ben po raz pierwszy pojawia się na ekranie w scenie na lotnisku w Seulu, od razu daje się odczuć, również na poziomie metafilmowym, że to zarazem rdzenny Koreańczyk, jak i przybysz z innego świata. Gwiazdor serialu „The Walking Dead” kapitalnie odgrywa zblazowanego socjopatę, przypominającego wypadkową Toma Ripleya z kryminałów Patricii Highsmith i Jake’a Gatsby’ego z powieści F. Scotta Fitzgeralda.

„Korea jest pełna takich Gatsbych”, kwituje nieufny Jong-su, gdy Ben nie słyszy. I jest w tych słowach proletariusza pogarda, ale i zazdrość, bowiem Ben stanowi personifikację wielkomiejskiej Korei, zapatrzonej w zachodnie ideały i opływającej w kapitalistyczne zbytki. Jong-su tymczasem żyje na zapadłej prowincji nieopodal granicy z Koreą Północną, boryka się z bezrobociem i wiecznie tylko „aspiruje”.

Na samym końcu tego łańcucha pokarmowego znajduje się jednak Hae-mi, „święta dziwka” po operacji plastycznej i z debetem na karcie kredytowej, jak wiele „aspirujących” Koreanek. Ich intencje niełatwo rozszyfrować. „Wszystkie wyglądają normalnie, ale nigdy nie znasz ich historii”, rzuca ktoś.

Przewidywalny jest tylko system uzależniający ich „być albo nie być” od męskich fantazji i kaprysów. „Kobietom jest trudniej. Problemem jest, jeśli się malujesz i jeśli nie; jeśli nosisz wyzywające ciuchy, ale także jeśli nie ubierasz się elegancko. To nie jest kraj dla kobiet”, zauważa jedna z pobocznych postaci.

W pewnym momencie Hae-mi znika. Standardowy thriller koncentrowałby się wokół zagadki, gdzie się podziała. Ale pytanie palące twórców wybitnych „Płomieni” jest zgoła inne: dlaczego nikogo to nie obchodzi?

Piotr Dobry, Płomienie, „Kino" 2018, nr 12, s. 79

 „PARASITE”

Cannes 2019 Złota Palma Najlepszy film Joon-ho Bong

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Thomas Vinterberg

Scenariusz Robert Rodat

 Zdjęcia Anthony Dod Mantle

Muzyka Alexandre Desplat

 

Matthias Schoenaerts  - Michaił

Léa Seydoux  - Tania

Colin Firth - David Russell

Peter Simonischek – Gruzinskij

Max von Sydow - Borys Jelcyn

 

O FILMIE:

"Parasite" to mistrzowska i trzymająca w napięciu opowieść, w której czworo ludzi bez przyszłości wpada na pomysł przekrętu doskonałego. Kierowca bez pracy, gospodyni bez domu, student bez kasy i dziewczyna bez perspektyw wspólnie stworzą perfekcyjny plan, jak w najkrótszym czasie stać się kimś i zająć miejsce bogaczy. W świecie, w którym liczy się tylko wydajność i sukces, przechytrzą system i zawalczą o siebie. Nawet, jeśli będzie to wymagało przekroczenia cienkiej granicy między tym, co jeszcze dozwolone, a tym co absolutnie zabronione. Bong Joon-ho pokazuje, że prawie każdy marzy o lepszym życiu, awansie i szansie na sukces. Ale tylko niektórzy - dzięki nieposkromionej wyobraźni i braku skrupułów - są w stanie po to wszystko sięgnąć. "Parasite" to pełen dzikiego humoru i nieoczekiwanych zwrotów akcji thriller o ludziach, którzy nigdy nie mieli się spotkać - biednych i bogatych, tych naprawdę uprzywilejowanych i tych zepchniętych do rynsztoków.

Celuloidowa pożywka dla oczu, serca i rozumu? Jest! Obrazy twarzy zastygłych w przerażeniu, ekscytacji lub zdziwieniu? Są! Rodzina jako azyl, ale i popękany fundament egzystencji? Jak najbardziej. Nie regulujcie odbiorników: Koreańczyk Bong Joon-ho może być najzdolniejszym spadkobiercą filmowego dziedzictwa Stevena Spielberga. Jasne, teoretycznie mnóstwo ich dzieli. Lecz gdzieś pod spodem pulsuje ta sama narracyjna energia. A także przeświadczenie, że kino może jednocześnie dawać frajdę i nie zostawiać nas z pustą głową. 

Bong ma dziwaczną filmografię. Jest w niej monster movie skrzyżowany z dramatem rodzinnym, opowieść o zmutowanej świni skrzyżowana z ekologicznym traktatem, kino akcji podszyte twardą fantastyką oraz czarny jak smoła, demaskatorski kryminał. Filmy sklejone z najróżniejszych konwencji, gatunkowo niejednorodne, lecz nieodmiennie – z autorskim stempelkiem. "Parasite" nie pasuje do nich tylko pozornie – w końcu będąc świadkami takiej kariery, mogliśmy spodziewać się wszystkiego, nawet opowieści o wielkomiejskiej biedocie "pasożytującej" na organizmie klasy uprzywilejowanej.  

 

Członkowie ekranowej familii patrzą na świat z poziomu rynsztoka. To nie metafora – mieszkają w prowizorycznej piwnicy, skąd przez lufcik obserwują buty dostawców, właścicieli lokalnych sklepów oraz obsikujących mury pijaczków. Internet podkradają sąsiadom, karaluchy eksterminują przy okazji miejskiej deratyzacji, a w ramach odpłatnego zajęcia składają – zazwyczaj niedbale – kartony do pizzy. Wszystko zmienia się w momencie, gdy najmłodszy z nich (Woo Sik-Choi), dostaje posadę korepetytora córki bogatego małżeństwa. Obserwując artystyczne próby ich drugiego dziecka, chłopak błyskawicznie instaluje w domu pracodawców swoją siostrę (So-dam Park). Ta z kolei, bezbłędnie odgrywając rolę dziecięcego psychologa oraz dystyngowanej absolwentki prestiżowej uczelni, powoli zaczyna obmyślać plan podmiany nadwornego szofera bogaczy na swojego bezrobotnego ojca (Kang-ho Song)... Widzicie już, jak działa "łańcuszek" i dokąd to wszystko zmierza? Cóż, dam sobie rękę uciąć, że nie macie pojęcia. 

 

Bong rozpoczyna swój film nieco przestylizowaną, neorealistyczną z ducha opowieścią o "szlachetności w biedzie". Sympatyczni bohaterowie mają kąt ciasny, ale własny i wcale nie sprawiają wrażenie cynicznych graczy – czasem ktoś kogoś obrazi, podniesie ton, trzaśnie drzwiami, wszystko zostaje w rodzinie. Wraz z rozwojem intrygi domyślamy się jednak, że to postacie raczej z farsy niż ze społecznego dramatu – zwłaszcza gdy z uśmiechem na twarzach oraz bezwzględną determinacją zaczynają odhaczać kolejne punkty swojego planu. Od ciepłej humoreski, przez lekką satyrę, droga wiedzie wprost na terytorium thrillera. Tym razem Bong nie potrzebuje ani potwora z bagien, ani sadystycznego mordercy, żeby zepchnąć nas na krawędź fotela. Wiemy przecież doskonale, że ekonomiczne dysproporcje bywają zapalnikiem najbardziej przerażających historii. 

 

Narracyjnie i formalnie to bodaj najbardziej wyrafinowany z jego filmów. Otwieranie kolejnych szkatułek sprawia mnóstwo frajdy, znajdziecie w nich czarny humor, grozę, dramat, tragedię, makabreskę, słowem – wszystko, czego tylko sobie życzycie. Zaś elegancka forma jest do tych szkatułek kluczem, bezbłędnie osadza nas w kolejnych konwencjach. Dla przykładu sposób, w jaki twórca kontrastuje świat slumsów z wnętrzami nowoczesnego domu na przedmieściach (ergo – dwie odseparowane gospodarczym murem rzeczywistości), budzi mój najszczerszy podziw. Dostosowuje nie tylko wewnątrzkadrową kompozycję, ale też rytm, tempo, sposób montażu, a nawet efektowne ornamenty w rodzaju zwolnionego tempa. Szukając wizualnego ekwiwalentu dla stale zmieniającej się sytuacji bohaterów, wędruje od jednej "oswojonej" estetyki do drugiej. I tak też obcuje się z "The Parasite" – każdy cukierek jest pyszniejszy od poprzedniego, nawet gdy w torebce zostają już tylko kamyki. 

Michał Walkiewicz - Filmweb

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE”

WRZESIEŃ 2019

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

PODŁY, OKRUTNY, ZŁY

02.09.2019

19.00

108 MIN

2

„TRANZYT”

09.09.2019

19.00

101 MIN

3

„ZABAWA ZABAWA”

16.09.2019

19.00

88 MIN

4

„CIEMNO PRAWIE NOC”

23.09.2019

19.00

114 MIN

5

„YOMEDDIN PODRÓŻ ŻYCIA”

30.09.2019

19.00

97 MIN

 

„PODŁY, OKRUTNY, ZŁY”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Joe Berlinger.

Scenariusz Michael Werwie.

 Zdjęcia Brandon Trost.

Zac Efron - Ted Bundy

Lily Collins - Liz Kendall

Kaya Scodelario - Carole Anne Boone

 Haley Joel Osment – Jerry

Angela Sarafyan – Joanna

John Malkovich - sędzia Edward D. Cowart

 

 

O FILMIE

Niewinna twarz Teda Bundy'ego (Zac Efron) skrywała tajemnice brutalnych mordów, w które Liz Kloepfer (Lilly Collins) długo nie chciała uwierzyć. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Ted szybko zdobył serce Liz, która samotnie wychowywała córkę. Przez parę lat tworzyli sielankową rodzinę. Ideał runął, gdy Ted został aresztowany pod zarzutem makabrycznych zbrodni. Przystojny, czarujący, charyzmatyczny, czy podły, okrutny, zły? Losy Bundy'ego śledzi cała Ameryka - to pierwszy proces w historii transmitowany przez telewizję. Zakochane kobiety przyjeżdżają na salę sądową. Bundy zyskuje medialną sławę oraz rzeszę wierzących w jego niewinność fanek. Liz musi zdecydować, czy pozostać u jego boku, czy chronić siebie i córkę?

Kino niezmiennie kocha fotogenicznych kryminalistów, choć przez lata ich ekranowy obraz ulegał modyfikacjom. Kiedyś prym wiedli czarujący łajdacy w typie Belmonda, dziś na fali są prawdziwi zwyrodnialcy z policyjnych kartotek. Podli, okrutni, źli, mimo że piękni i młodzi. Jak argentyński „Anioł”, czyli Carlos Robledo Puch, albo amerykański Ted Bundy.

Oba filmy łączy nie tylko to, że opowiadają o najsłynniejszych seryjnych mordercach w dziejach swoich krajów, ale także sposób, w jaki to robią. Degeneraci zyskują seksowną powierzchowność gwiazd pop, uchwyconych podczas krwawego tournée w rytm rockandrollowych przebojów.

Znak czasów? Zanim zaczniemy załamywać ręce nad relatywizmem moralnym i degrengoladą, warto przypomnieć, że kierunek wyznaczył już pół wieku temu Arthur Penn. Jego „Bonnie i Clyde” też znaleźli się pod ostrzałem moralistów. Podobnie jak inny romantyczny bohater masowej wyobraźni, XIX-wieczny Billy Kid, z którego popkultura zrobiła legendarnego rewolwerowca i przystojniaka, mimo że w „realu” był przeciętnym strzelcem i bandytą o pospolitej urodzie.

„Podły, okrutny, zły” nie jest filmem tak niejednoznacznie uwodzicielskim, ciekawym stylistycznie i zniuansowanym, jak „Anioł”, gdzie androgyniczny socjopata nie mieścił się nie tylko w normie społecznej, ale i płciowej. Jednak też ma swoje atuty.

Reżyser Joe Berlinger na temacie zjadł zęby – premierę filmu poprzedził nakręcony przez niego dla Netfliksa serial dokumentalny „Rozmowy z mordercą: Taśmy Teda Bundy’ego”, opowiadający historię zabójcy jego własnymi słowami.

Z kolei „Podły...” – zrealizowany na podstawie wspomnień Elizabeth Kloepfer, narzeczonej Bundy’ego – przyjmuje w dużej mierze jej perspektywę, co na tle standardowej formuły życiorysów seryjnych morderców wypada całkiem odświeżająco. Relacja obojga jest sednem filmu.

Pierwszy kadr, który później okazuje się klamrą całości, to właśnie zbliżenie na umęczoną twarz Liz, czekającej na widzenie z Bundym w więzieniu stanowym na Florydzie. Następnie narracja cofa nas do momentu pierwszego spotkania pary w barze w Seattle. Urok osobisty Teda momentalnie działa na młodą samotną matkę. Kilkuletnią sielankę przerywa dopiero aresztowanie Bundy’ego pod zarzutem porwania. Od tej chwili poukładane życie bohaterki zaczyna się rozpadać.

Berlinger bynajmniej nie robi z Liz naiwnej idiotki. Nie sugeruje, że była całkowicie nieświadoma. Zamiast tego każe nam się zastanowić, dlaczego tak dużo czasu zajęło jej zaakceptowanie prawdy. I czy możemy ją obwiniać o krycie zbrodniarza, który był tak przystojny, uroczy i pewny siebie, że nawet nie zawracał sobie głowy używaniem pseudonimu, kiedy publicznie, w biały dzień, zbliżał się do potencjalnych ofiar.

To sprytny zabieg, że nigdy nie widzimy makabrycznych wyczynów, o jakie Bundy był oskarżany. Dzieją się poza ekranem, a ich charyzmatyczny sprawca jest tak przekonujący w swoich usprawiedliwieniach, że gdybyśmy nie wiedzieli, że ta historia oparta została na faktach, sami moglibyśmy uwierzyć, że ktoś go wrabia.

Spora w tym zasługa Zaka Efrona, któremu udaje się uchwycić nie tylko maniery i sposób bycia, ale też niebezpieczny urok Bundy’ego, specyficzny mrok czający się pod gładką powierzchnią. Przy okazji aktor ironicznie ogrywa własny status idola nastolatek.

Nietrudno zrozumieć, dlaczego Bundy mógł bez większych podejrzeń zgwałcić i zamordować ponad trzydzieści kobiet w siedmiu stanach w ciągu czterech lat. Po prostu nie pasował do profilu typowego „seryjnego mordercy”, tak jak Efron nie pasuje do profilu „dobrego aktora”.

Lily Collins jako Liz ma znacznie mniej efektowną rolę, jednak udaje się jej oddać wewnętrzną udrękę skonfundowanej, zmanipulowanej kochanki. Szkoda tylko, że w drugiej połowie filmu reżyser przesuwa środek ciężkości z jej perypetii na więzienne i sądowe doświadczenia Bundy’ego.

To raczej do końca powinna być historia Elizabeth Kloepfer i jej drogi do odzyskania życia po latach traumy. Co więcej, gdyby scenariusz skupiał się wyłącznie na perspektywie ufnej, zakochanej kobiety, zdecydowanie bardziej dałoby się uzasadnić tak romantyczny, wyidealizowany obraz potwora w ludzkiej skórze i jego cokolwiek kłopotliwej seksualizacji w erze #MeToo.

W końcu ta narracja ma niechlubną tradycję jak świat długi i szeroki; zmarły niedawno przestępca z czasów PRL, Jerzy „Tulipan” Kalibabka, też zapisał się w prasowych nagłówkach jako „legendarny uwodziciel”.

Ostatecznie zatem Ted Bundy kradnie cały show. Tak jakby filmowcy, podobnie jak prawdziwe ofiary zbrodniarza, nie byli w stanie oprzeć się jego urokowi. Chociaż może paradoksalnie w ten sposób dotknęli istoty problemu?

Piotr Dobry, Podły, okrutny, zły, „Kino" 2019, nr 05, s. 76

 

 „TRANZYT”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Christian Petzold

Scenariusz Christian Petzold

Zdjęcia  Hans Fromm

Muzyka Stefan Will

Montaż Bettina Böhler

Scenografia Kade Gruber,

                     Aurelie Combe

Kostiumy Katharina Ost

Franz Rogowski - Georg

Paula Beer-  Marie

Godehard Giese – Richard

Lilien Batman – Driss

Maryam Zaree – Melissa

Barbara Auer – architektka

Alex Brendemühl - konsul meksykański Trystan Pütter - konsul amerykański

 

O FILMIE

Prezentowany w Konkursie Głównym ubiegłorocznego festiwalu w Berlinie, nowy dramat wybitnego niemieckiego reżysera Christiana Petzolda, autora dystrybuowanych przez Aurora Films „Feniksa” i „Barbary”. Bohaterem filmu jest Georg, który w trakcie ucieczki z Francji po inwazji nazistowskiej przejmuje tożsamość zmarłego pisarza, którego dokumenty zdobył przypadkowo. Utknąwszy w Marsylii, Georg spotyka młodą kobietę, Marie, desperacko poszukującą zaginionego męża –człowieka, pod którego podszywa się Georg...„Tranzyt” to nie tylko niezwykle realistyczny obraz nazistowskiego terroru osadzonego we współczesnej scenografii. Reżysera interesuje przede wszystkim skłaniająca do refleksji analogia między losem ówczesnych uchodźców europejskich a obecną falą migracji do Europy. Scenariusz filmu powstał na podstawie powieści Anny Seghers „Tranzyt”, wydanej po raz pierwszy w 1944r. W głównych rolach występują znakomici niemieccy aktorzy: Franz Rogowski, znany m.in. z „Victorii” Sebastiana Schippera i „Happy End” Michaela Hanekego, oraz aktorskie odkrycie ubiegłego sezonu, Paula Beer, gwiazda historycznego romansu „Frantz” François Ozona.

Georg wiecznie przed czymś ucieka. Teraz przed Niemcami okupującymi Francję. Opuszcza Paryż i udaje się do Marsylii. Tu nadarza się okazja emigracji do Ameryki, kraju, gdzie wciąż jest bezpiecznie. Mężczyzna przejmuje tożsamość zmarłego pisarza i, legitymując się jego paszportem, zdobywa wizę. I tu zaczynają się komplikacje…

W powieści Anny Seghers z 1944 roku perypetie Georga są wpisane w konkretny czas i miejsce: lata II wojny światowej we Francji. Akcja filmu Christiana Petzolda rozgrywa się we współczesnych dekoracjach. Nie jest to jednak typowe zaadaptowanie motywów sprzed lat do tu i teraz.

Naziści noszą mundury dzisiejszych wojskowych, a bohaterowie poruszają się współczesnymi środkami lokomocji, ale clue historii pozostaje niezmienne. To wciąż jest okupowana przez Niemcy Francja (o czym przypominają i dialogi, i narrator z offu), z której rozmaici ludzie z różnych powodów (np. nieaprobowanego przez okupantów pochodzenia) próbują się wydostać.

Ta transpozycja to bardzo interesujący zamysł unaoczniający dobitniej niż naukowe dysertacje, że emigracja nie jest zjawiskiem charakterystycznym dla XXI wieku, że to wszystko, stosunkowo niedawno, już przerabialiśmy, że „oni” to „my”. Wtedy: Żydzi, Romowie, Polacy. Dzisiaj: Syryjczycy, Kurdowie, Ukraińcy.

Problem migracji, przekraczania granic (tych geograficznych i tych mentalnych) to jeden z emblematycznych wątków w twórczości Christiana Petzolda. Łączy się z nim kwestia poszukiwania własnej tożsamości, problematyzowana na różne sposoby w kolejnych filmach reżysera.

W „Tranzycie” emigranci to ludzie, którzy uciekając zatracają samych siebie, bo migracja wymusza na nich przybieranie rozmaitych tożsamości, odgrywanie różnych ról. Georg nie tyle więc szuka siebie, co obserwuje poszukiwania innych.

W interpretacji Franza Rogowskiego (uwaga: talent! obecnie jeden z najbardziej rozchwytywanych niemieckich aktorów) to współczesny Kandyd, człowiek bez właściwości, w kontaktach międzyludzkich posługujący się rozmaitymi maskami.

Niewiele o nim wiemy. Zamieszany w jakieś szemrane interesy opuszcza Paryż towarowym pociągiem w towarzystwie ciężko rannego mężczyzny. Jego towarzysz podróży umiera tuż przed dotarciem do celu, jakim jest Marsylia, a Georg postanawia zawiadomić o tym jego partnerkę i jej syna. Relacja z tą dwójką, kiełkująca nić porozumienia, skazane są na przegraną, bo Georg z Marsylii chce wyjechać do Ameryki.

W staraniach o wizę pomaga mu przypadek: samobójcza śmierć pisarza, którego dokumenty kradnie i w którego żonie się zakochuje. W każdej z tych relacji niejako spełnia oczekiwania innych: chłopca, który chce w nim widzieć swojego zmarłego ojca, żony samobójcy, dla której jest romantycznym, bezinteresownym kochankiem.

Rogowski daje swojemu bohaterowi wrażliwość i pasję, które czynią go wiarygodnym. Takich bohaterów, samotnie borykających się z wykluczeniem czy odrzuceniem, zmuszonych do opuszczenia swojego kraju (Francuzi uciekający z Algierii) spotkamy u Alberta Camusa czy Patricka Modiana.

O ile jednak ekranowy Georg to postać skomplikowana, wielopoziomowa, to świat kobiecych bohaterek „Tranzytu” wypada „standardowo”: w filmie Petzolda istnieją one wyłącznie w relacji z mężczyzną. Mizoginizm drażni zwłaszcza w przypadku postaci Marie – żony pisarza-samobójcy.

Odtwarzanej przez Paulę Beer bohaterce brakuje głębi, komplikacji, zdaje się kierować wyłącznie instynktem przetrwania, jak pies przywiązując się do każdego kolejnego pana. Tak słabo nakreślona postać dziwi w twórczości reżysera, dzięki któremu fascynujące bohaterki wykreowała Nina Hoss („Martwy człowiek” [2002], „Barbara” [2012], „Feniks” [2014]).

Petzold nie zawodzi za to jako kreator filmowego świata. Warstwa formalna jest tu koherentnie spleciona z treścią. Teatralizacja i natarczywy narrator z offu, komentujący niemal wszystkie poczynania bohaterów, podkreślają umowność ekranowej rzeczywistości.

Czas przeszły miesza się z teraźniejszym, syryjscy imigranci przeglądają się w oczach uciekających przed nazistami Żydów. Gra przeszłością i teraźniejszością toczy się także w warstwie dźwiękowej: klaksony i syreny współczesnych aut sąsiadują z niemieckimi marszami czy piosenkami z czasów wojny (kołysanka, którą śpiewa Georg).

W kadrach autora zdjęć Hansa Fromma, współpracującego z Petzoldem przy niemal wszystkich jego filmach, w ciemnych zaułkach Marsylii, małych kawiarenkach i podupadłych hotelach, ożywa świat kina noir, z przegranymi femmes fatales i mało heroicznymi, samotnymi bohaterami, uwikłanymi w historie, które ich przerastają.

Wszyscy przed czymś uciekamy, wszyscy udajemy, ale – jak pisał Kurt Vonnegut – „musimy bardzo uważać, kogo udajemy”. Raz doklejona „gęba”, niełatwo ściera się z twarzy. A może wcale nie chcemy, żeby się starła? Może tak jest bezpieczniej?

Iwona Cegiełkówna, Tranzyt, „Kino" 2019, nr 05, s. 88

 

 „ZABAWA ZABAWA”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA – kinga dębska

scenariusz – kinga dębska, mika dunin

zdjęcia – andrzej wojeciechowski

scenografia – monika sudół

kostiumy – dorota roqueplo

muzyka – michal novinski

dźwięk – leszek freund

montaż – bartosz karczyński

charakteryzacja – ewa kowalewska

 

agata kulesza – dorota

dorota kolak – teresa

maria dębska – magda

marcin dorociński – jerzy

barbara kurzaj – beata, córka teresy

mirosław baka – wiktor

dorota landowska – matka magdy

przemysław bluszcz – ojciec magdy

mateusz janicki – adrian

jowita budnik – matka dziewczynki

O FILMIE:

Najnowsze dzieło twórców hitu „Moje córki krowy” Tym razem reżyserka – Kinga Dębska – postanowiła zmierzyć się z problemem, który może dotknąć każdego, niezależnie od wieku, płci, poglądów, statusu społecznego czy materialnego. „Zabawa zabawa” to trzy przeplatające się historie kobiet, będących w różnych fazach uzależnienia, opowiedziane w charakterystycznym stylu Dębskiej, która – jak mało kto –  potrafi dotrzeć do serc widzów, tworząc „kino terapeutyzujące” – pełne emocji, wzruszeń i pełnokrwistych bohaterów. Poruszające i zabawne zarazem. W rolach głównych w filmie wystąpiły: Agata Kulesza, Dorota Kolak oraz Maria Dębska. Na ekranie towarzyszą im m.in.: Marcin Dorociński, Mirosław Baka, Przemysław Bluszcz, Jowita Budnik, Marian Dziędziel oraz Tomasz Sapryk. Scenariusz filmu reżyserka napisała wspólnie z Miką Dunin, najsłynniejszą polską blogerką piszącą o kobiecym piciu. Został on doskonale udokumentowany i uwiarygodniony rozmowami z wieloma kobietami, zmagającymi się z nałogiem.

 

40-letnia prokurator Dorota (Agata Kulesza) pije, by – jak sama mówi – „nie zwariować”. Zasłaniając się immunitetem, ukrywa wszystkie wykroczenia popełnione „pod wpływem”. Skutecznie pomaga jej w tym mąż, znany polityk (Marcin Dorociński). Studentka Magda (Maria Dębska) lubi ostro imprezować, ale świetnie się uczy i ma super pracę, więc nikt nie robi jej z tego wyrzutów. Dla szanowanej chirurg – Teresy (Dorota Kolak) każdy pretekst jest dobry, żeby się napić. Alkoholu nie odmawia sobie nawet w pracy, w szpitalu dziecięcym, którego jest ordynatorem. Wkrótce, w życiu każdej z kobiet nastąpią wydarzenia, po których ich problem przybierze na sile. Czy wspierane przez rodziny i przyjaciół bohaterki zdążą go w porę pokonać?

 

Trzy kobiety większe niż życie: zdolne, niezależne, ciężko zapracowały na swoją pozycję. Gdy je poznajemy, Teresa, grana przez Dorotę Kolak, odbiera nagrodę za osiągnięcia w dziedzinie chirurgii dziecięcej. Dorota (mrugająca tu do swojej roli z „Idy” świetna Agata Kulesza) rozdaje karty w warszawskiej prokuraturze i czaruje wśród socjety. Magda (Maria Dębska, którą równolegle oglądać możemy w komedii romantycznej „Pech to nie grzech”) dopiero wchodzi w dorosłe życie, ale robi to z impetem, łącząc pracę ze studiami.

Wszystkie trzy, będąc też piękne i szykowne, ochoczo korzystają ze swojego seksapilu. Brzmi jak wstęp do kolejnej komedii romantycznej, w której pośród szklanych wieżowców bohaterki poszukiwać będą swojego księcia? Nic z tych rzeczy. Towarzysza życia już znalazły. To alkohol.

Oprócz wspólnej skłonności do butelki, łączy je też kolor włosów – żadne to „głupie blondynki”, choć i te potrafią zagrać. Fabularnie losy przebojowych brunetek przetną się wyłącznie dzięki pojawiającej się na drodze każdej z nich parze dobrodusznych, nieco gapowatych policjantów (Rafał Rutkowski i Sławomir Zapała). Wprowadza ona komediowy kontrapunkt dla dramatycznych sytuacji z życia bohaterek, ale napięcie rozładowuje tylko początkowo. Okazuje się, że panowie są wobec nich bezsilni - właśnie tak, jak ich bliscy, a także i one same wobec własnego uzależnienia.

Ci snujący się po Warszawie, nieco slapstickowi mundurowi zespalają wprawdzie trzy wątki w jedną czasoprzestrzeń, trudno jednak nie postrzegać filmu Dębskiej – wzorem klasycznego dokumentu Kieślowskiego „Siedem kobiet w różnym wieku” – jako opowieści o jednej i w gruncie rzeczy tej samej osobie na innych etapach życia. Ambitna studentka zostanie świetnie maskującą swoje problemy kobietą sukcesu, która z czasem zamieni się w spełnioną zawodowo panią profesor, autorytet w swojej dziedzinie. Jeśli wszystko pójdzie dobrze.

„Zabawa zabawa” pokazuje warianty tej samej kobiety na różnych szczeblach kariery – ale i uzależnienia. A im dalej, tym robi się bardziej dramatycznie, choć w każdym z przypadków żaden to margines. Mamy do czynienia z piciem w wersji deluxe: studentka bawi się w modnych stołecznych klubach, pani prokuratorka opróżnia kieliszki na wystawnych balach i butelki we własnym przepastnym ogrodzie, a ordynatorka oddziału pediatrycznego dożyna się opróżniając lodówki w eleganckich pokojach hotelowych.

Rano makijaż, kroplówka, odświeżacz do ust. Wszystko w porządku? Więc od początku. W pewnym momencie jednak bohaterki niebezpiecznie przekraczają granicę, po której trudno jest dalej mówić sobie: „bawię się świetnie”. U pierwszej będzie to seksualne nadużycie – gwałt, którego dopuścił się na półprzytomnej dziewczynie imprezowy towarzysz. U drugiej – spektakularny wypadek samochodowy, który niełatwo będzie zatuszować. Trzecia pod wpływem alkoholu wkroczy na blok operacyjny.

„To się może każdemu zdarzyć, ej”? Podobne historie przeczytać można nie tylko na poświęconym kobiecemu piciu blogu „Emocjonalna izba wytrzeźwień” Miki Dunin, która była współautorką scenariusza. Znamy je z doniesień medialnych – w „Zabawie zabawie” odnajdziemy pogłosy afery z pijaną lekarką z Łomży czy trzeźwiejącej w Sejmie posłanki, która „potrafi coś tam, coś tam”.

Znamy te historie od przyjaciół, rodziny, z ulic i tramwajów, czasem z autopsji. Jednocześnie jednak polskie kino lubi problem ukrywać lub obśmiewać. Przynajmniej to głównego nurtu, z którym Dębska flirtuje, wypełniając swe filmy rodzimą popkulturą – przypomnieć sobie można choćby Darię Zawiałow śpiewającą w finale „Planu B” czy Piotra Bukartyka w „Moich córkach krowach”.

Tym razem na ekranie zobaczymy Kayah z Krzysztofem Kiljańskim – na szczęście tylko przez chwilę. Rolę ozdobnika dostał też stale współpracujący z Dębską Marian Dziędziel, który wystąpił w nawet zabawnym, choć nie wiem w jakim celu wprowadzonym, epizodzie barowego uwodziciela – nie jednak pijącej w tym samym barze Doroty Kolak, a młodych mężczyzn.

Być może te wabiki, mające chyba grać na większą widownię, są potrzebne, by „Zabawa zabawa” wypełniła lukę we współczesnym kinie popularnym, gdzie problem alkoholowy – wyjąwszy filmy Smarzowskiego – właściwie nie istnieje. Od ostatniego polskiego filmu, w którym kobiece picie ukazane było tak szczerze i przejmująco jak u Dębskiej, minęło 25 lat.

Co ciekawe, stworzony na początku lat 90. „Tylko strach” Barbary Sass portretował podobny typ postaci – nieustannie znajdującej się na świeczniku kobiety (Anna Dymna), która przebiła się w męskim świecie. Dębska idzie tym tropem, koncentrując się herstoriach, pokazuje, że kobiece picie jest nie tylko nie mniej dramatyczne niż męskie, ale też równie rozpowszechnione. Nawet jeśli lepiej zamaskowane przez społeczne tabu.

Wybierając postaci z wyższej klasy średniej, reżyserka mówi jednocześnie coś o kosztach transformacji, bogacenia się, emancypacji – coś, czego przez ostatnie trzy dekady chyba nie chcieliśmy słyszeć. Że to nie tylko bieda, szaruga, złe komuchy wpędzały naród w alkoholizm. Że podobną cenę płaci się za zaradność, „kapitalizm, głupcze”, sukces – nawet jeśli ten pozwala czasem ukryć, jak wielką.

Dębska z dużym wdziękiem i wyczuciem potrafi ukazać te momenty, kiedy zabawa przestaje być fajna, a ci, którzy „wygrali życie” ponoszą sromotną klęskę. Robi to jednak bez satysfakcji, ostrzegając, ale i dzieląc się z widzem swym zrozumieniem i sympatią dla bohaterek. Bez względu na to, jak nisko upadły.

Adam Kruk, Zabawa zabawa, „Kino" 2019, nr 01, s. 70-71

  

 „CIEMNO PRAWIE NOC”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA – BORYS LANKOSZ

SCENARIUSZ – BORYS LANKOSZ,                              MAGDALENA LANKOSZ

ZDJĘCIA – MARCIN KOSZAŁKA

SCENOGRAFIA – KATARZYNA FILIMONIUK, JAGNA DOBESZ

KOSTIUMY – MAGDALENA BIEDRZYCKA, AGATA CULAK

MONTAŻ – MAGDALENA CHOWAŃSKA

MUZYKA – MARCIN STAŃCZYK

CHARAKTERYZACJA – POLA GUŹLIŃSKA

ALICJA TABOR – MAGDALENA CIELECKA

MARCIN SCHWARTZ – MARCIN DOROCIŃSKI

PAN ALBERT KUKUŁKA – JERZY TRELA

ANNA LIPIEC – AGATA BUZEK

EWA TABOR – ELIZA RYCEMBEL

MARIAN WASZKIEWICZ – PIOTR FRONCZEWSKI

MARIA WASZKIEWICZ – DOROTA KOLAK

MARECZEK – DAWID OGRODNIK 

MIZERA – ROMA GĄSIOROWSKA

 

O FILMIE:

Ekranizacja głośnej, uhonorowanej Nagrodą Literacką Nike” powieści Joanny Bator – „Ciemno, prawie noc” w reżyserii Borysa Lankosza („Ziarno prawdy”, „Rewers”). Film produkują Leszek Bodzak i Aneta Hickinbotham z Aurum Film, producenci wielokrotnie nagradzanej „Ostatniej rodziny”. Scenariusz „Ciemno, prawie noc” to wspólne dzieło Magdaleny Lankosz i Borysa Lankosza, które zręcznie łączy elektryzującą historię kryminalną z elementami kina grozy. W roli dziennikarki Alicji Tabor, która powraca do rodzinnego miasta, aby napisać reportaż o tajemniczych zaginięciach dzieci, wcieli się Magdalena Cielecka. W gwiazdorskiej obsadzie znajdują się również: Marcin Dorociński, Aleksandra Konieczna, Eliza Rycembel, Jerzy Trela, Dorota Kolak, Agata Buzek, Piotr Fronczewski,  Dawid Ogrodnik, Roma Gąsiorowska i Krystyna Tkacz.

 

Kiedy Wałbrzychem wstrząsa seria tajemniczych zaginięć dzieci, do miasta przybywa dziennikarka Alicja Tabor (Magdalena Cielecka). Powracająca po latach w rodzinne strony, nieustępliwa reporterka chce poznać rodziny zaginionych i rozwikłać zagadkę, wobec której nawet policja okazuje się bezsilna. W trakcie prywatnego śledztwa Alicja – dość nieoczekiwanie – wpada na trop dramatycznych wydarzeń, które swój początek miały dekady temu. Dążąc do odkrycia prawdy, dziennikarka będzie musiała stawić czoła nowemu zagrożeniu oraz temu, przed czym uciekała przez całe dorosłe życie – tajemnicy swojego dzieciństwa i szokującym sekretom własnej rodziny. Z czasem ponura intryga kryminalna połączy w jedno zaginięcia dzieci, wojenną przeszłość, legendę zaginionego skarbu oraz losy samej Alicji, która na swojej drodze zmierzy się z czystym wcieleniem zła, jak i zyska sojuszników, stojących po stronie dobra. Mroczna i piękna sceneria miasta oraz okolic zamku Książ dopełniają świat barwnych i niebezpiecznych postaci, w którym nasza bohaterka przestaje oceniać rzeczywistość tak jak dotychczas…

 

Nowy film Borysa Lankosza rozpoczyna się od obrazu pociągu przemierzającego leśny krajobraz. Już na początku widz otrzymuje sygnał: dojeżdżamy do miejsca, gdzie kończą się tory, poza granice znanego i oswojonego świata. Las, w który wjeżdża pociag wiozący bohaterkę, przywodzi na myśl lasy, jakie znamy z baśni braci Grimm: pełne tajemnic, labiryntów drzew i polan ukrytych w gęstych mgłach.

Zamieszkane i nawiedzane przez wiedźmy, demony, niepojmowalne rozumem istoty i siły raczej wrogie niż przyjazne człowiekowi. Bohaterka, wielkomiejska dziennikarka, wraca do rodzinnego Wałbrzycha, by napisać o potworach, wychodzących z wzgórz i lasów otaczających miasto. Ktoś w Wałbrzychu porywa bowiem małe dzieci, zniknęło bez wieści już troje.

Mrok jest podstawowym środkiem wyrazu, za pomocą którego twórcy adaptacji powieści Joanny Bator budują świat przedstawiony. W ich Wałbrzychu nie ma prawie w ogóle światła, wszystkie barwy są przygaszone, zszarzałe, jakby na kamerę założono specjalny filtr z dymu fabrycznego komina, z zasiarczonego węgla.

Mroczna jest także prowincja. Bohaterka, wracająca z wielkiego świata do rodzinnego miasta, od początku napotyka tam wyłącznie okazy z panoptikum. Sposób inscenizacji chwilami przywodzi na myśl „Ładunek 200” Bałabanowa, chwilami estetykę współczesnego wysokoartystycznego horroru, niekiedy też kino Lyncha.

Klimat kojarzy się z pierwszym sezonem „Detektywa”. Świat filmu jest rzeczywistością upadłą, potępioną. Zło krąży w nim jak choroba dziedziczna, przenosi się z pokolenia na pokolenie. Zjada ludzi od wewnątrz, zatruwa ich, z każdym dniem przybliża do obłędu i śmierci. Krzywda wyrządzona dzieciom uderza także w ich dzieci.

Los człowieka to wieczne błędne koło cierpienia, wydaje się, że nie ma z niego ucieczki. Instytucje, których zadaniem jest chronić najbardziej niewinnych, same – z rodziną włącznie – okazują się zainfekowane, dogłębnie przegniłe. Jeśli w ogóle pojawia się dobro, to na marginesach, wśród tych, których społeczeństwo usuwa z zasięgu wzroku.

Problem z „Ciemno, prawie noc” polega jednak na tym, że maluje wszystko tak bardzo na czarno, iż widz szybko obojętnieje i przestaje reagować na kolejne okropności. Koszmar upadłego świata, w jaki wstępuje bohaterka, pozbawiony punktu odniesienia słabo wybrzmiewa na ekranie. Gdybyśmy zobaczyli choć jeden, dwa, trzy obrazy szczęścia, to kolejne sceny w kalejdoskopie grozy miałyby zupełnie inną siłę oddziaływania.

W zasadzie od pierwszych scen wszystko zostaje już wyłożone na tacy, przez co tracimy ciekawość dla śledztwa bohaterki, które powinno nas dopiero stopniowo wprowadzać w zstępujące coraz głębiej kręgi wałbrzyskiego piekła. Film, podążając za książką, daje bohaterce szansę wyrwania się z pokoleniowej sztafety winy, kary, przemocy i nienawiści do siebie. Kiedy jednak w tym mrocznym tunelu pojawia się światło, nasze oczy tak przywykły już do ciemności, że nie jesteśmy w stanie go dostrzec. Mrok i zaduch czterech piątych filmu całkowicie przytłacza oczyszczający, katartyczny, emancypacyjny efekt finału.

„Ciemno, prawie noc” podejmuje szereg tematów, jakimi żyje dziś sfera publiczna w Polsce. Pedofilia, cierpienie dzieci, codzienna, znormalizowana przez kulturę i relacje społeczne przemoc (w tym seksualna) wobec kobiet i towarzysząca jej mizoginia, często uwewnętrzniana przez ofiary – każdy z tych tematów wywołuje obecnie wielkie emocje społeczne i polityczne.

Trudno mi jednak sobie wyobrazić, by „Ciemno...” wywołało w którymkolwiek z tych obszarów żywy odzew opinii publicznej – ten film wydaje się na to zbyt zamknięty w sobie i na sobie skupiony, by mógł wywołać zbiorowe poruszenie, jak „Kler” czy choćby „Pokot”. Pewnie tylko prawica obowiązkowo się oburzy, że kolejny filmowiec z warszawki pogardza polską prowincją i zamieszkującym ją ciężko pracującym, oddanym tradycji i wierze ludem.

„Ciemno, prawie noc” powinno mi się podobać. Lubię i cenię literacki oryginał, podobnie jak poprzednie filmy reżysera. Wszystkie elementy, z jakich Lankosz składa swoją wizję – niespieszna narracja, wygaszone barwy, estetyka makabry i grozy przyprawiona miejscami surrealistyczną groteską, ekspresyjne plastycznie kadry – na ogół na mnie w kinie działają, kocham kino złożone z takich klocków. Tu jakoś nie chcą się one jednak złożyć w satysfakcjonującą całość.

Jedyna sekwencja, która mnie w pełni przekonała, to historia kazirodczej miłości rodziców jednej z zaginionych dziewczynek. Opowiada ją dyrektor domu dziecka, widzimy ją w ciągu retrospekcji. Myślę, że całości filmu zabrakło przede wszystkim tego: sprawnej narracji, zdolnej utrzymać ciekawość widza, prowadzić go przez mroczne światy reżyserskiej wizji. Choć miejscami ta wizja tworzy fascynujące obrazy, choć trzeba docenić odwagę zmierzenia się z tyleż fascynującym, co trudnym do adaptacji materiałem literackim, to, niestety, ostateczny efekt nie porywa.

Jakub Majmurek, Ciemno, prawie noc, „Kino" 2019, nr 04, s. 76

 „YOMEDDINE PODRÓŻ ŻYCIA”

REALIZACJA

OBSADA

reżyseria:    A.B. Shawky

scenariusz:  A.B. Shawky

muzyka:     Omar Fadel

 zdjęcia:      Federico Cesca

Rady Gamal                               - Beshay                         

Ahmed Abdelhafiz - Obama                         

Shahira Fahmy - Pielęgniarka                                

 

 

O FILMIE:

"Yomeddine" oznacza w języku arabskim "Dzień Sądu". Fragmentem, który najbardziej nawiązuje do tego pojęcia, jest scena wschodu słońca pod mostem, gdzie Rayes mówi Beshayowi, że "na Yomeddine, wszyscy będziemy równi". Wyleczony z trądu kopt Rayes i przygarnięty przez niego sierota Beshay po raz pierwszy opuszczają granicę kolonii trędowatych i ze skromnym dobytkiem przytroczonym do grzbietu osła wyruszają w podróż przez Egipt, by odnaleźć to, co zostało z ich korzeni, z ich rodzin. Konfrontują świat ze wszystkimi jego smutkami, trudnościami i chwilami łaski, w poszukiwaniu rodziny, swojego miejsca na świecie, odrobiny człowieczeństwa.

 

Czasem jeden cud to za mało. Wprawdzie Beshay (Rady Gamal) został wyleczony z trądu, lecz powykręcane stawy, zdeformowane dłonie i obsypana krostami twarz wciąż skazują go na życie w kolonii na głębokiej, egipskiej prowincji. W pierwszej scenie filmu widzimy, jak buszuje po wysypisku śmieci, przerzuca niezdarnie ciężkie kamulce, a z gruzowiska wygrzebuje Świętego Graala – ledwie zipiącego walkmana. Jednak wraz ze śmiercią żony, dla której walkman miał być prezentem, Beshay traci grunt pod nogami i stawia wszystko na jedną kartę: w poszukiwaniu swojego ojca wyrusza do świata "zdrowych" ludzi. Towarzyszy mu Obama (Ahmed Abdelhafiz), osierocony dzieciak, który ksywkę dostał po "gościu z telewizji". 

Reżyser i pisarz A.B. Shawky już raz opowiedział tę historię – w krótkim dokumencie z 2009 roku. Nic dziwnego, że jego pełnometrażowy debiut również zaczyna się jak kino faktu: podglądany przy najprostszych czynnościach, w trakcie rozmów z przyjaciółmi, podczas snu i harówki na wysypisku, Beshay ma w sobie coś ze skromnych i zarazem większych niż kino bohaterów Michaela Glawoggera ("Śmierć człowieka pracy") – trudną do uchwycenia szlachetność, wypisane na twarzy poczucie godności, a także głęboko skrywany smutek. Później, gdy zszyte w zgrabną narrację skrawki jego codzienności ustępują miejsca klasycznemu kinu drogi, jest już nieco gorzej: gatunkowe klisze, znajome tropy i epizodyczna fabuła jakoś nie chcą się skleić ze społeczną krytyką, którą uprawia Shawky. Ale nawet kiedy reżyser zaczyna kręcić film młotkiem, a Beshay wykrzykuje, że też jest "istotą ludzką" lub śni o pięknym i gładkim ciele, całość ratuje charyzma głównych bohaterów. 

Odgrywający Beshaya naturszczyk Gamal naprawdę żyje w prowadzonej przez zakonnice kolonii trędowatych, a sposób, w jaki Shawky ogrywa jego pooraną bliznami twarz i wykręcone członki, podkreśla tylko subtelności ekspresji oraz języka ciała. Wcielający się w Obamę Abdelhafiz wnosi do filmu uroczą dezynwolturę i zaskakująco dużo aktorskiej dojrzałości. Ich relacja, bazująca w dużej mierze na milczeniu, komunii wrażliwości i tym, co ukryte między słowami, pozostaje najmocniejszym punktem filmu – nietrudno uwierzyć ani w w przyjaźń pozornie niedobranych bohaterów, ani w sens całej misji.  

Podróżując z kamerą przez egipskie bezdroża, argentyński operator Federico Cesca ("Patti Cake$") z godną podziwu konsekwencją unika folderowego kiczu i stara się dostrzec w krajobrazie odzwierciedlenie emocjonalnego stanu bohaterów. Z kolei znany z pracy przy amerykańskim kinie niezależnym oraz grach wideo kompozytor Omar Fadel ("Assassins Creed IV: Black Flag") ilustruje wszystko rewelacyjną, eklektyczną ścieżką dźwiękową. Ich praca z Shawkym to również dowód na to, jak na naszych oczach zmienia się kino. Oto film o trędowatym facecie na osiołku najpierw osiąga swój próg na Kickstarterze, a później błyszczy na festiwalu w Cannes. Cóż, Beshay zapewne by się spierał, ale czasem jeden cud w zupełności wystarczy.   

 

Michał Walkiewicz

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” CZERWIEC 2019

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

WSZYSCY WIEDZĄ

03.06.2019

19.00

132 MIN

2

„ZŁODZIEJASZKI”

10.06.2019

19.00

121 MIN

3

„ANIOŁ”

17.06.2019

19.00

115 MIN

4

„NAGA NORMANDIA”

24.06.2019

19.00

105 MIN

 

„WSZYSCY WIEDZĄ”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Asghar Farhadi

Scenariusz - Asghar Farhadi

Zdjęcia - José Luis Alcaine Montaż - Hayedeh Safiyari Kostiumy - Sonia Grande

Muzyka - Javier Limón

Penélope Cruz jako Laura

Javier Bardem jako Paco

Ricardo Darín jako Alejandro

Eduard Fernández jako Fernando

Bárbara Lennie jako Bea

 

O FILMIE

„Wszyscy wiedzą” to trzymający w napięciu, zaskakujący i do samego końca mylący tropy nowy film Asghara Farhadiego. Za sprawą tego mistrzowsko poprowadzonego dramatu obyczajowego z elementami kryminału i love story, po raz kolejny na ekranie spotkał się gwiazdorski duet (a prywatnie para) – Penélope Cruz i Javier Bardem. Cruz wciela się w rolę Laury, kobiety, która przed laty wyjechała do Argentyny, a dziś powraca do rodzinnego hiszpańskiego miasteczka na ślub siostry. Bardem gra Paco, jej dawnego kochanka, teraz cenionego winiarza. We „Wszyscy wiedzą” parę, którą kiedyś łączyło uczucie, tym razem połączy tragedia: podczas burzowej weselnej nocy znika bowiem nastoletnia córka Laury, Irene. Od tego momentu osadzony w urokliwym, okolonym winnicami miasteczku, film zdobywcy dwóch Oscarów (za „Rozstanie” i „Klienta”) całkowicie zmienia nastrój. Fasada sielanki gwałtownie pęka, a zza niej wychodzą rodzinne sekrety, zawiści, namiętności i skrzętnie ukrywane konflikty. Przeszłość nawiedza misternie tkaną opowieść niczym zły duch; burząc przy tym spokój całego miasteczka. Na jaw wychodzą kolejne tajemnice, o których „wszyscy wiedzą”, ale nikt nie chce przerwać zmowy milczenia. Farhadi prowadzi opowieść z charakterystyczną dla siebie swobodą i lekkością. Rodzina to terytorium, na którym porusza się z wprawą, bezbłędnie wychwytując paradoksy, dzięki którym to kłębowisko toksycznych emocji, sprzecznych interesów i wzniosłych uczuć działa jak doskonale naoliwiona maszyna. Intymny, a przy tym kipiący emocjami „Wszyscy wiedzą” dowodzi, że w opowiadaniu o związkach i relacjach, Farhadi nie ma sobie równych.

Wśród irańskich reżyserów Asghar Farhadi ma dziś najsilniejszą pozycję: tak w rodzinnym kraju, gdzie po śmierci Abbasa Kiarostamiego (na którego pogrzebie w ostrych słowach wyraził się o polityce kulturalnej rządu) obwołany został jego następcą, jak i na arenie międzynarodowej.

Tu jego prestiż przypieczętowały nagrody na najważniejszych festiwalach oraz dwa amerykańskie Oscary: pierwszego dostał za „Rozstanie”, drugiego, którego nie odebrał osobiście w proteście przeciwko ksenofobicznej polityce Donalda Trumpa, za „Klienta”. Sukcesy sprawiły, że należy do nielicznych twórców, którzy mogą tworzyć zarówno w Iranie, jak i za granicą.

Mając za sobą udane doświadczenie pracy we Francji nad „Przeszłością” (2013), Farhadi na zeszłorocznym festiwalu w Cannes pokazał drugie stworzone poza krajem dzieło, „Wszyscy wiedzą”, w którego ekipie tylko on i jego stała montażystka, Hayedeh Safiyari, pochodzili spoza hiszpańskojęzycznego świata.

Pomysł osadzonej na Półwyspie Iberyjskim opowieści przyszedł mu do głowy 15 lat temu, gdy z rodziną podróżował po Hiszpanii. Przejeżdżając przez Andaluzję, natknął się na plakaty z wizerunkiem zaginionego chłopca.

Próbując wytłumaczyć je przestraszonej córeczce, zaczął snuć domysły nad powodami zniknięcia dziecka – te następnie ułożyły się w scenariusz. Niepewny, czy historia jest wiarygodna i czy naprawdę mogłaby się wydarzyć w Hiszpanii, pokazał tekst Pedro Almodóvarowi. Hiszpański twórca miał odpowiedzieć, że chętnie sam go zekranizuje.

Farhadi scenariusza nie oddał, lecz przemienił w – jak ogłosiło „El Mundo” – „najbardziej hiszpański film roku”. Otwiera go ujęcie starej wieży zegarowej w małym miasteczku. Wskazówki przesuwają się na niej miarowo od wieków, a gołębie przebiły sobie drogę do wnętrza, w którym przybywa tylko kurzu i inicjałów kolejnych pokoleń zakochanych. Kamera zatrzymuje się na tych dla nas najważniejszych: L+P.

L to Laura (Penélope Cruz), wracająca właśnie z Argentyny w asyście dwójki dzieci na ślub młodszej siostry (Inma Cuesta). Wita ją ojciec (Ramón Barea), którego świetny wygląd komplementuje, by zaraz potem szepnąć starszej siostrze (Elvira Mínguez), że strasznie się zestarzał.

Witają i kolejni krewni, wita cała miejscowość, w której żadnej wizyty ukryć się nie da. Od razu więc Laura natyka się na P, czyli Paco (Javier Bardem) – właściciela lokalnej winnicy, duszę-człowieka i duszę lokalnego towarzystwa. Ten wspaniały prolog, w którym kolejno poznajemy wszystkich bohaterów dramatu (bo wesoło film tylko się zaczyna), prowadzi nas do sceny ślubu, dramatycznie przerwanego zniknięciem jednej z niedawno przedstawionych nam postaci.

Podobnie jak we wcześniejszym o dekadę „Co wiesz o Elly?”, którym Farhadi przebił się do pierwszej ligi światowego kina, zniknięcie detonuje wszelkie pozory rządzące życiem małej społeczności. Oddala od siebie bliskich, konfliktuje, odsłania skrywane cechy i tajemnice.

I podobnie jak w „Rozstaniu” nie ma tu dobrych ani złych, każdy ma swoje racje i emocje, z których żadna nie jest mniej lub bardziej uprawniona niż inne. Jeżeli jednak w perskich filmach Farhadi zagęszczał konflikt także w celu zbadania kondycji kulturowej i obyczajowej współczesnego Iranu, to tu jest inaczej. Pozostajemy w uniwersalnej krainie ludzkich uczuć.

Wyrażane są one wprawdzie po kastylijsku, jednak nie poznajemy nawet nazwy filmowego miasteczka. Może właśnie dzięki temu wyabstrahowaniu udało się uniknąć spojrzenia na Hiszpanię okiem turysty. „Wszyscy wiedzą” wystrzega się folkloru spod znaku corridy i flamenco, zdjęcia José Luisa Alcaine – legendarnego hiszpańskiego operatora, współpracownika Almodóvara, Trueby i Erice, w latach 70. prekursora używania świetlówek na planie – unikają nadmiernego zachwycania się południowym pejzażem czy urodą aktorów.

Jednocześnie pojawiają się dyskretne acz trafne odniesienia do współczesnych hiszpańskich bolączek. Widzimy młodych migrujących na północ dającą większe szanse na dobrą pracę (tu do Niemiec), interesowność kleru, plotkarstwo, w końcu – dławiące przywiązanie do rodziny.

Nie dowiadujemy się wprawdzie, dlaczego Laura wyjechała do Argentyny, ale rozumiemy, że tam, gdzie wszyscy wiedzą wszystko, potrafi zrobić się naprawdę duszno. Farhadi punktuje też europejską niechęć wobec imigrantów, pracujących tu w winnicy w charakterze robotników sezonowych – to na nich padnie pierwsze podejrzenie, gdy zdarzy się tragedia.

Naprawdę jednak podejrzani są wszyscy, prawie do końca nie wiemy, kto mógł stać za zbrodnią. Ciekawie wypada też wątek żony Paco, która wbrew własnej woli wplątana zostaje w nie swoje dramaty, rzucające długi cień na jej życie.

Wciela się w nią pokonana przez Joannę Kulig podczas ostatniego rozdania Europejskich Nagród Filmowych Bárbara Lennie, znana u nas z „Rodziny na sprzedaż” i „Magical Girl”. To obecnie jedna z najciekawszych hiszpańskich aktorek, skrupulatnie dobierająca role, które zawsze obdarza nie tylko swą urodą i wdziękiem, ale też czymś tajemniczym i drapieżnym.

Prowadzenie fantastycznej obsady, stanowiącej „creme de la creme” hiszpańskiego gwiazdozbioru, czy wciągającej niczym u Agathy Christie intrygi z pogranicza thrillera i filmu detektywistycznego wypada bezbłędnie.

Gorzej jest z równolegle odsłanianymi tajemnicami z przeszłości Paco, Laury i jej męża, granego przez argentyńskiego aktora Ricardo Darína. Im więcej się o nich dowiadujemy, tym dynamika niegdysiejszych relacji staje się mniej przekonywająca, a wiarygodność psychologiczna grzęźnie to w potoku informacji, to w ich niedostatku.

W rezultacie wewnętrzna energia centralnego trójkąta opowieści przestaje działać – wytraca się, zamiast wzrastać. Zamiast iskier czuć papier. Rzutuje to na odbiór całego misternie skonstruowanego filmu: z początku intrygującego, a jednak w finale pozostawiającego uczucie pewnego zawodu. „Qué pena!”.

Adam Kruk, Wszyscy wiedzą, „Kino" 2019, nr 03, s. 80-81

 

 „ZŁODZIEJASZKI”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria – Hirokazu Kore-eda

Scenariusz - Hirokazu Kore-eda

Montaż - Hirokazu Kore-eda

Muzyka - Haruomi Hosono

Zdjęcia – Ryuto Kondo

Scenografia – Keiko Mitsumatsu

Światło - Isamu Fujii

Dźwięk – Kazuhiko Tomita

Lily Franky jako Osamu

Shibata Sakura Ando jako Nobuyo

Shibata Mayu Matsuoka jako Aki

Shibata Kilin Kiki jako Hatsue

Shibata Kairi Jyo jako Shota Shibata Miyu Sasaki jako Juri Hojo

 

O FILMIE

„Złodziejaszki” to historia trzypokoleniowej ubogiej rodziny żyjącej na przedmieściach Tokio. Utrzymują się najróżniejszych dorywczych zajęć oraz drobnych kradzieży. I choć ledwo wiążąc koniec z końcem, to gdy jednak pewnego dnia w ich życiu pojawia się bezdomna dziewczynka, bez wahania decydują się zapewnić jej dach nad głową. To początek wydarzeń, które odsłonią skrywane tajemnice z rodzinnej przeszłości. Reżyser filmu Hirokazu Kore-eda należy do czołówki współczesnych japońskich twórców i jest najpopularniejszy przedstawicielem tej kinematografii w Polsce. W ostatnich kilku latach kinowa publiczność miała okazję obcować z jego głośnymi, nagradzanymi obrazami „Po burzy” (2016), „Nasz młodsza siostra” (2015), „Jak ojciec i syn” (2013). Krytycy nazywają go kontynuatorem filmowej tradycji japońskiego mistrza Yasujirô Ozu, jednak sam Koreeda uważa, że bliżej mu do Kena Loacha, który podobnie jak on używa kamery do sportretowania społecznych nierówności i absurdów współczesnego świata.

- Świat zmierza w przedziwnym kierunku, nie wiem czy rodzina – w takim tradycyjnym założeniu, zbudowana na dobrowolnym byciu razem, długotrwałej i wielopokoleniowej więzi czy bezinteresownej chęci niesienia pomocy – ma szansę przetrwać. Ten temat wciąż do mnie powraca, bo nie ma jednej recepty na udane życie rodzinne, na trwałe relacje. A tak jak powiedziałem, współczesny świat nie sprzyja inwestowaniu czasu, wiedzy, czy pieniędzy we wspólnotę. Wszyscy stawiają teraz na siebie, liczy się jednostka – nie zbiorowość – mówił w wywiadzie dla "Wprost" po ubiegłorocznym Festiwalu w Cannes. Z tej najważniejszej na świecie filmowej imprezy wrócił ze Złotą Palmą. Choć w Konkursie Głównym konkurował z "Zimną wojną" Pawła Pawlikowskiego, a takżez filmami m.in. Spike’a Lee, Matteo Garrone czy Nadine Labaki, tu Jurypod przewodnictwem amerykańskiej aktorki Cate Blanchett jednogłośnie zdecydowało o uhonorowaniu filmu japońskiego reżysera.

 Miałem szczęście. Filmy Hirokazu Koreedy oglądałem od pierwszego do najnowszego. Wydaje mi się, że po kolei. Debiut fabularny w Warszawie na specjalnym pokazie festiwalowym, „Złodziejaszków” – w moim ulubionym londyńskim kinie w Institute of Contemporary Arts. Tego typu ciągłość pozwala śledzić zmiany, doskonalenie warsztatu, ewolucję indywidualnego języka.

Problem jednak w tym, że sztuka japońskiego reżysera od razu urodziła się dojrzała. Wczoraj, kilka dni po seansie w ICA, przypomniałem sobie pierwszy film – pod tajemniczym i wieloznacznym tytułem „Maborosi” – i po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że to dzieło doskonałe i prawdziwie mądre. Opowiada o śmierci i stracie, wiernych towarzyszach ludzi starych, a zostało przecież zrealizowane przez twórcę wtedy zaledwie trzydziestodwuletniego.

Hirokazu Koreeda nigdy mnie nie zawiódł, choć kilkakrotnie zaskoczył. Najbardziej w 2009 roku, kiedy premierę miała „Dmuchana lalka” – po pierwsze dlatego, że zrealizowana według mangi, po drugie – bo opowieść o związku z lalą z sexshopu wydawała się nie bardzo pasować do innych filmów artysty. A jednak.

To kolejny piękny film, odebrany wtedy przeze mnie i moją towarzyszkę jako metaforyczna opowieść o kimś, kto szuka miłości, a jednocześnie bardzo się jej boi. Jak wielkie było nasze zaskoczenie, kiedy – kilka tygodni później, podczas wyprawy do Japonii – odkryliśmy, że Koreeda opowiedział o czymś, co naprawdę jest społecznym problemem w Japonii. Na własne oczy zobaczyliśmy młodych mężczyzn wyprowadzających na spacer (na inwalidzkich wózkach) kosztowne lalki do złudzenia przypominające młode kobiety.

Widzieliśmy też ogromne sklepy oferujące ubrania i akcesoria przeznaczone tylko dla nich.
Wracam przy okazji „Złodziejaszków” do tamtego filmu, bo nowe dzieło Japończyka jest właśnie takie. Ogląda się je jak rozprawę o czymś absolutnie fundamentalnym, a przecież sama historia jest zwyczajna, opowiedziana czasem w niemal paradokumentalnym stylu. Bez patosu i zadęcia. Jakby po cichu.

„Złodziejaszki” to przykład japońskiego wariantu slow cinema. Niewiele się w nich dzieje, aż przychodzi ten moment, kiedy Koreeda pokazuje jak bardzo mocne potrafią być jego filmy. I – prawie zawsze – bardzo, bardzo smutne. Często pojawiają się w nich dzieci, a to trudni bohaterowie, pewnie jeszcze trudniejsi aktorzy, zwłaszcza kiedy mają zagrać bohaterów skrzywdzonych, naznaczonych traumą.

Tu jedną z głównych postaci jest pięcioletnia dziewczynka znaleziona na ulicy i przygarnięta przez nietypową „rodzinę”, żyjącą w ubóstwie w nędznym mieszkanku. Rodzina to osobliwa, bo wzajemne relacje jej członków są nieoczywiste. Jest też starszy chłopiec, który uczy się fachu złodzieja sklepowego od swego przyszywanego ojca, by potem samemu wciągnąć do tej profesji jeszcze bardziej przyszywaną siostrzyczkę.

Kradną różne rzeczy. Najczęściej jedzenie, czasem coś bardziej wartościowego. Chłopiec nie widzi w procederze nic złego, bo przekonany jest, że to, co nie zostało przez kogoś kupione, w istocie nie ma właściciela. Film jest jednak nie o tym. Tak jak niemal wszystkie dzieła Hirokazu Koreedy, wraca do tematu straty, uczuciowej pustki, poszukiwania miłości. W najnowszym filmie pokazane to zostało niebanalnie i odważnie.

Trudno o tym pisać, jeśli nie chce się zdradzić tajemnic filmu, które przecież każdy widz zechce odkrywać samodzielnie. Dość powiedzieć, że miłości nie znajdziemy w „dobrych” domach. Gdzie zatem? Nie... odpowiedź wcale nie jest prosta. Nie ma tu banałów o łajdakach o złotych sercach, potrafiących wznieść się na emocjonalne wyżyny. Każdy, kto zna twórczość Hirokazu Koreedy wie, czego można się spodziewać. Nadziei, ale i klęski.

Przełomowa scena to ta, w której mały Shota zostaje po raz pierwszy złapany, a raczej pozwala się złapać. Kradnie siatkę pełną pomarańczy i kiedy zostaje otoczony przez dwóch ochroniarzy na moście, decyduje się na desperacki skok z wysokości kilkunastu metrów.

Przez chwilę nie wiemy, co się z nim stało. Kamera podąża wprawdzie za nim, ale nie widzimy chłopca, jedynie owoce rozsypane na ulicy. To bardzo japońska figura, którą można odnieść do tradycji plastycznej czy literackiej. Osobliwa synekdocha, będąca jednym z wyróżników stylu reżysera.

Zobaczcie, co się stało z Shotą. Ten film to prawdziwy klejnot.

Andrzej Pitrus, Złodziejaszki, „Kino" 2019, nr 03, s. 70

 

 „ANIOŁ”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Luis Ortega

Scenariusz - Luis Ortega, Rodolfo Palacios,

                    Sergio Olguín

Zdjęcia - Julián Apezteguía

Montaż - Guillermo Gatti

 

Carlitos – Lorenzo Ferro

Ramón – Chino Darín

José – Daniel Fanego

Ana María - Mercedes Morán

Aurora – Cecilia Roth

Héctor - Luis Gnecco

O FILMIE:

Wibrujące rock-n-rollem Buenos Aires, lata 70-te. 17-letni Carlitos o twarzy anioła (Lorenzo Ferro) przemierza ulice, jakby należały do niego. Od najmłodszych lat wykorzystuje wszelkie okazje by kraść. To fascynacja, której nie chce się oprzeć. Kiedy w nowej szkole spotyka Ramona (Chino Darín) natychmiast stają się przyjaciółmi. Wyruszają w podróż pełną ryzykownych przygód, namiętnej miłości i mrocznej zbrodni.

Film luźno oparty na życiu seryjnego mordercy Carlosa Robledo Pucha zwanego „Aniołem śmierci”. Porywająca historia. Stylistyczny majstersztyk. Wizualna uczta.

Luis Ortega zainspirował się prawdziwą historią Carla Robledo Pucha zwanego „Czarnym Aniołem” złodziejem, który zabił jedenaście osób w 1971 i 1972 roku. Wydaje się, że dokonanie zabójstw było dla niego abstrakcją. Robledo znajdował się pod wpływem obowiązującej w tamtym okresie teorii lombrozjańskiej. Opierała się ona na deterministycznej koncepcji prawa karnego zakładającej, że każde ludzkie zachowanie, w tym także przestępcze, jest warunkowane określonymi czynnikami, które nie są kontrolowane przez człowieka. Według tej teorii brzydota staje się motywem do popełniania przestępstw (urodzeni kryminaliści mają wyłupiaste oczy, ciemną skórę, haczykowate nosy, szerokie czoła i krzywe zęby). Robledo był inny. Jego pochodzenie i sympatyczny wygląd okazały się doskonałymi czynnikami przeczącymi tradycyjnemu opisowi mordercy. 

Z tej fascynującej mieszanki reżyser stworzył fikcyjną postać Carlita różniącego się znacznie od prawdziwego „potwora” Robledo. Dziś, po ponad czterdziestu pięciu latach więzienia, Carlos Robledo Puch jest najdłużej przebywającym w zakładzie karnym więźniem w historii Argentyny.

Film otwiera i zamyka scena samotnego tańca Carlosa – chłopaka o niepokojącej urodzie cherubina i pustym, nieobecnym spojrzeniu. Ta rama sugeruje taką interpretację losów tego mordercy, budzącego zaufanie, zwłaszcza swą niewinną powierzchownością, która graniczy z banałem: umysł psychopaty jest zagadkowy, bo i życie jest zagadkowe. Jedni ludzie mają wyjątkową łatwość zabijania innych ludzi, inni jej nie mają.

Wydawałoby się, że efektownie i dość konsekwentnie zrealizowany „Anioł” ma ambicje odpowiedzieć na pytania dotyczące owej tajemnicy łatwości czynienia zła czy nieodpartej skłonności do przemocy albo też postawić je w jakiś nowy, intrygujący sposób. Sugestii pojawia się wiele, może nawet zbyt wiele, rzecz w tym, że wszystkie one niejako się znoszą.

„Anioł” to wariacja na temat biografii najsłynniejszego argentyńskiego seryjnego mordercy, Carlosa Robledo Pucha (ur. 1952), zwanego Czarnym Aniołem albo Aniołem Śmierci. Dokonał on w 1971 roku wielu morderstw, z których udowodniono mu jedenaście. Brał udział w serii napadów rabunkowych, często zakończonych krwawo.

Wygląda na to, że zabijał nie – by tak rzec – z przestępczej konieczności, lecz często dla samej przyjemności zabijania. Do tej pory odbywa karę, prośby o warunkowe zwolnienie a także o wykonanie kary śmierci (w Argentynie nie jest ona stosowana) odrzucono. Puch ze względu na swój młody wiek, chłopięcą urodę i całkowitą obojętność wobec cierpienia ofiar i reakcji otoczenia budził ekscytację tamtejszej opinii publicznej.

Tym bardziej, że jego głos docierał do mediów. Deklarował się na przykład jako pilny czytelnik Biblii i „Mein Kampf”, napisał też pełen oburzenia list do reżysera Luisa Ortegi, zarzucając mu liczne przekłamania, a przede wszystkim to, że przedstawił go jako homoseksualistę. Mniejsza o dwuznaczność postępowania filmowców, którzy dość ściśle trzymali się przebiegu autentycznych wydarzeń, ale przecież nie deklarowali ich rekonstrukcji.

Znaczące jest, że zrezygnowali z wielu najbardziej drastycznych detali, zwłaszcza z przedstawienia scen gwałtów, jakich dopuszczał się kompan Pucha – Carlos zaraz potem zabijał zgwałcone kobiety. Bardziej istotna jest odpowiedź na pytanie, co kryje się pod powierzchnią tego zrealizowanego trochę w manierze „Chłopów z ferajny” filmu, rozegranego w klimacie nieco nostalgicznym, w rytm lokalnych rockowych klasyków.

„Anioł” zaczyna się od znanego chwytu, często wykorzystywanego w filmach noir: narracji zza kadru bohatera, przedstawiającego się jako „urodzony złodziej” i narzekającego, „że nikt nie myśli o wolności”. Spodziewać się można kolejnej przypowiastki o instynktownie badającym granice wolności outsiderze, w stylu nieco Genetowskim.

Oto poszukiwacz swobody, który w latach widocznej i w ówczesnej Argentynie wolności obyczajowej dochodzi do ostatecznego wniosku: moja wolność to niewola innych. Czemu więc ich z tej niewoli nie wyrwać? Ale narrator bardzo szybko milknie, niknie też napięcie pomiędzy tym, co widzimy na ekranie, a jego spodziewanymi, choćby i złudnymi wyjaśnieniami. Wychwalany debiutant Lorenzo Ferro jako Carlos niemal cały czas jest na ekranie i rzeczywiście potrafi przykuć uwagę.

Rzecz jednak w tym, że mimo wszystko pozostaje nieprzenikniony. Owszem, okazuje pewne emocje, ale najsilniejsza okazuje się ta podczas lekcji strzelania: wtedy pełen drżenia odkrywa to, co go najmocniej pociąga. Mnożą się różnorakie tropy: to być może o rzecz o dojrzewaniu i ukrywaniu (niezbyt przesadnie głęboko) homoseksualnej tożsamości w otoczeniu dominującej kultury macho.

Rzeczywiście, chyba jedyną osobą, na której zależy Carlosowi, jest jego wspólnik Ramón. Jedyna naprawdę liryczna scena rozgrywa się podczas napadu z jego udziałem. Biada mu jednak, gdy Carlosa rozczaruje. Uparta podróż donikąd jest ważniejsza niż jakiekolwiek uczuciowo–erotyczne więzy.

A może „Anioł” to opowieść głównie o tym, jak uwodzicielscy bywają ludzie, którzy bez najmniejszych hamulców przekraczają społeczne normy? Doświadczeni kryminaliści dziwnie łatwo ulegają zuchwałości i lekceważącej wszelkie reguły rzemiosła brawurze chłopaka. Jakby zahipnotyzowani jego swoistą charyzmą polegającą przede wszystkim na niezwykłej łatwości naciskania spustu.

Producentami filmu byli bracia Almodóvarowie i pewnie dlatego sekwencje kipiące podskórną zmysłowością, mającą za nic społeczne reguły, ale i podszytą melancholią, są tu najbardziej sugestywne i przekonujące. Pomimo wszystko nie idzie o to, żeby stworzyć przewrotny melodramat z dobrze znaną figurą homoseksualisty – zabójcy, obecną przez lata w latynoskich, ale i anglosaskich thrillerach, i podważyć ten przez lata powielany stereotyp podstępnego dewianta, dającego zastępczy upust swemu popędowi przez zbrodnię.

Można bowiem odnieść wrażenie, że Carlosem wcale nie kieruje „prawo pożądania”, a celem filmu Ortegi nie jest przewartościowanie po części już przezwyciężonych homofobicznych schematów. Pożądanie jest dla „anioła” jedynie kolejną zachcianką, na chwilę bardziej kuszącą od innych.

Mamy też wątek klasowy: Carlosowi niczego specjalnie nie brakuje, ale z upodobaniem penetruje on domy bogaczy, a z drugiej strony przebywa w towarzystwie kryminalistów. Jest zatem wyobcowanym przedstawicielem niższej klasy średniej, wstydzącym się swego przeciętnego statusu, ale jednocześnie gardzącym zarówno bogatszymi, jak i uboższymi.

Być może jego postępowanie to swoista reakcja na kulturę korupcji i przemocy, autorytarny system polityczny oparty na brutalności i przekupstwie, którego reguły działania zna doskonale, jak się okazuje podczas scen na posterunku. Morderca rzuca mu zatem wyzwanie, co zdaje się puentować scena zasadzki nawiązująca wyraźnie do boliwijskiego finału „Butcha Cassidy i Sundance'a Kida”.

Kłopot leży w tym, że żadna z powyższych interpretacji nie wybrzmiewa naprawdę konsekwentnie, wszystkie wyglądają na dość zdawkowe. Film Ortegi ma w sobie coś z tabloidowej ilustracji – jest mniej od niej krzykliwy, z pewnością, ale wnioski sprowadzają się do stwierdzenia, że umysłu psychopaty nie da się głębiej opisać ani poznać.

Nie jest to uciekająca w stronę jawnej stylizacji satyra, jak „American Psycho”, ani studium społeczne sugerujące potrzebę odwetu, rzecz o egzystencjalnej pustce, czy też analiza kultury macho. To po prostu portret potwora, którego mamy trochę polubić, a trochę się nim przerazić. Zrozumieć przecież go trudno. Wiemy, że naprawdę niewiele wiemy. Konkluzja w pewnym sensie prawdziwa, ale przecież rozczarowująca.

Tomasz Jopkiewicz, Anioł, „Kino" 2019, nr 02, s. 83-84

 

„NAGA NORMANDIA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Philippe Le Guay.

Scenariusz Olivier Dazat, Philippe Le Guay. Zdjęcia Jean-Claude Larrieu.

Muzyka Bruno Coulais.

François Cluzet - Georges Balbuzard

Toby Jones – Newman

François Demaison – Thierry Levasseur Julie-Anne Roth - Valérie Levasseur

 

O FILMIE:

Urocze miasteczko Mele-sur-Sarthe w Normandii przeżywa prawdziwy kryzys. Import zagranicznych towarów sprawia, że ceny wyrobów spadają, a kolejnym rolnikom grozi bankructwo. W tej sytuacji burmistrz Georges Balbuzard (Francois Cluzet) robi wszystko, by nagłośnić sprawę w krajowych mediach. Problem w tym, że kłopoty małego Mele-sur-Sarthe nie interesują dosłownie nikogo. Sytuacja wydaje się beznadziejna aż do dnia, gdy do wioski przybywa słynny amerykański fotograf, Newman (Toby Jones). Artysta widzi w Normandii idealne tło do następnej sesji zdjęciowej, a Balbuzard dostrzega w tym wszystkim swoją szansę. Postanawia przekonać mieszkańców miasteczka - rolników, rzeźnika, farmaceutę, ponad 200 osób, do wzięcia udziału w wielkiej sesji fotograficznej. Haczyk? Wszyscy muszą pozować nago!

Punkt wyjścia wydawał się odważny, a nawet pełen fantazji. Oto burmistrz pewnej gminy krową i mlekiem stojącej, a raczej obumierającej, chwyta się nagości jako metody mającej zwrócić uwagę mediów na tragiczną sytuację hodowców krów w Normandii. Pomysł objawia mu się pewnego ranka w postaci znanego amerykańskiego fotografa, który upodobał sobie pole właśnie w ich gminie.

Fotograf słynie ze zdjęć-happeningów pełnych nagości. Narodowość fotografa ma znaczenie – co przypomina przy okazji, jak ogromną rolę odegrali Amerykanie w regionalnej historii. Wyzwoliciele, którzy oddali masowo życie za Francję i Normandię podczas Operacji Overlord w czerwcu 1944, zbombardowali również miasta i miasteczka, masakrując ludność cywilną. Nic nie jest białe ani czarne, przypominają na każdym kroku twórcy scenariusza.

Podobnie rzecz ma się z naszymi bohaterami. Gromada rolników, którymi dowodzi wójt w skórze François Cluzeta, aktora-specjalisty od zadań społecznych wymagających determinacji i wielkiego serca, boryka się z narastającymi trudnościami – fermy są zadłużone, cena mleka spada bez przerwy, chociaż cena masła rośnie, lokalne mięso nie ma szans na rynku z dumpingową konkurencją zagraniczną itd.

Bolączki są realne a sytuacja hodowców dramatyczna, w dodatku każdy ma tu pretensje do każdego o miedzę, o Jagnę, o kasę. Powodów, jak to w życiu, nie brakuje. Przekonać tę skłóconą, sfrustrowaną grupę do wspólnej a w dodatku kontrowersyjnej akcji grupowego rozbierania się, nie jest łatwo. Gorzej! Trzeba walczyć nawet z aktywnym sabotażem! W końcu i niestrudzony wójt, który życie prywatne poświęcił społecznej misji, ma ich wszystkich serdecznie dość i wpada w depresję.

W filmie występuje więc bohater zbiorowy. Oprócz sfrustrowanego wójta oglądamy tutaj m.in. młodego człowieka, który uciekł do miasta, ale co chwila wraca, i paryżanina, który uległ ideologii piękna natury i za wszelką cenę chce przekonać samego siebie, że wieś kocha i tyle. Kłopot jednak w tym, że do żadnej z postaci nie mamy czasu się przywiązać, nawet wójt-Cluzet nam ucieka.

W dodatku normandzka wspólnota skazana na roznegliżowanie jest, powiedzmy sobie szczerze, raczej antypatyczna. Tak to bywa, kiedy scenariusz opiera się na „tradycyjnych rolnikach” – kobiety tu albo szyją, albo pichcą, albo stoją za ladą, a w najlepszym razie epatują erotyczną odwagą. No, może to i zgodne z głębokim duchem rolniczej Normandii, ale nawet tam coraz więcej kobiet szefuje w gospodarstwach rolnych i bierze rewanż za wielowiekowe traktowanie małżonki jako legalnej niewolnicy.

Reżyser i scenarzysta Philippe Le Guay specjalizuje się w komediach socjalnych, opartych na refleksji nad społeczeństwem i jego „obłudną moralnością”. Największy sukces Le Guaya, „Kobiety z 6. piętra” (2010), opowiada o sprzątaczkach z Hiszpanii ulokowanych przez bogate panie na poddaszu „bez wygód” i o ich przedziwnych relacjach z „patronkami i patronami”.

Takie były też z pewnością ambicje „Nagiej Normandii”: przełamać bariery, pokazać prawdziwą twarz i prawdziwe problemy facetów na traktorach, oglądanych w telewizji wyłącznie podczas protestów, gdy blokują autostrady albo wysypują gnój przed prefekturą.

Tym razem materia przerosła chyba scenarzystów, a szkoda! Bo piękno Normandii, którego w filmie niewiele, waga problemów, z jakimi borykają się aktualnie hodowcy zwierząt, a nawet pytanie o formy, jakie przybierze rolnictwo w przyszłości, to tematy, które mogą zainteresować także mieszczuchów.

Aktorzy dowodzeni przez Cluzeta dwoją się i troją, żeby obronić swoje postaci – na szczególną uwagę zasługuje Grégory Gadebois jako rzeźnik-Otello. Trochę komedia, trochę dramat, „Naga Normandia” przenosi nas w inny klimat, inną rzeczywistość. Czy jednak będziemy umieli się w niej odnaleźć?

Grażyna Arata, Naga Normandia, „Kino" 2018, nr 03, s. 74-75

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” MAJ 2019

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

PRZEDSZKOLANKA

06.05.2019

19.00

96 MIN

2

„UŁASKAWIENIE”

13.05.2019

19.00

100 MIN

3

„KAFARNAUM”

20.05.2019

19.00

121 MIN

4

„KURSK”

27.05.2019

19.00

117 MIN

 

„PRZEDSZKOLANKA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Sara Colangelo

Scenariusz Sara Colangelo na podstawie scenariusza Nadava Lapida

Zdjęcia Pepe Avila del Pino

Muzyka Asher Goldschmidt

Maggie Gyllenhaal - Lisa Spinelli

Parker Sevak - Jimmy Roy

Gael Garcia Bernal – Simon

Michael Chernus - Grant Spinelli

Rosa Salazar - Becca

 

O FILMIE

„Przedszkolanka” to – według krytyków – najlepsza rola w karierze nominowanej do Oscara Mag-gie Gyllenhaal, która po wspaniałych kreacjach w serialach „Uczciwa kobieta” i „Kroniki Times Square” („The Deuce”) zabiera nas w fascynującą podróż po meandrach kobiecego umysłu. Aktorka jest również jedną z producentek tego nagrodzonego na Festiwalu w Sundance za najlepsząreżyserię debiutu Sary Colangelo, który swoją odwagą i przewrotnością zachwycił widzów i krytyków. W filmie Maggie Gyllenhaal partneruje znakomity Gael García Bernal, a w roli małego geniusza debiutuje pięcioletni Parker Sevak. „Przedszkolanka” to amerykański remake uznanego izraelskiego filmu z 2014 roku, wyreżyserowanego przez Nadava Lapida, tegorocznego laureata Złotego Niedźwiedzia na Festiwalu Filmowym w Berlinie.

Recenzent brytyjskiego „Guardiana” przyznał „Przedszkolance” pięć gwiazdek, pisząc, że „to prawdopodobnie jedyny film o poezji z pełnym napięcia zakończeniem prosto z rasowego thrillera”, a „Hollywood Reporter” zachwycił się pięknem drobnych, zaobserwowanych ukradkiem momentów, które składają się na historię wyjątkowej relacji między przedszkolanką a jej kilkulet-nim uczniem. Jeannette Catsoulis z „The New York Times" docenia wybitną kreację Maggie Gyllenhaal – pełen suspensu, niejednoznaczny portret kobiety, która nie przestaje zaskakiwać. „Przedszkolanka” to opowieść o kobiecie, która pomimo życiowej stabilizacji i rodzinnej rutyny jest wciąż pełna pasji, spragniona wrażeń i intelektualnych bodźców. To także poruszająca i wspaniale opowiedziana historia o o czułości, marzeniach i poszukiwaniu piękna w codzienności, przywołująca na myśl „Patersona” Jima Jarmuscha.

 Praca przedszkolanki traktowana jest na ogół z protekcjonalną pobłażliwością. To dlatego Lisa Spinelli pytana o profesję odpowiada zdawkowo, że „uczy”. I dopiero ciągnięta za język dodaje, że w przedszkolu. Zaś podczas kłótni z córką o lekcje daje się zbić z tropu pogardliwym: „Ty tyle się kształciłaś i na co ci przyszło”.

Lisę poznajemy, gdy zbiera swoje rzeczy pod koniec dnia pracy. Wystarczy kilka niepozornych gestów i zamyślonych spojrzeń bezbłędnie obsadzonej Maggie Gyllenhaal, żebyśmy od razu wyczuli, że jej bohaterka boryka się z jakimś problemem. I rzeczywiście, szybko się okazuje, że gdziekolwiek Lisa przebywa – czy to w klasie wśród podopiecznych, czy w ciepłym domu na przedmieściach, czy nawet na cotygodniowym kursie poezji, wszędzie bije od niej podskórna frustracja.

Choć nigdy nie daje tego po sobie poznać, Lisę nudzi poczciwy mąż, irytują nastoletnie dzieci przyspawane do smartfonów, męczy fakt, że jej wiersze haiku nie znajdują uznania u przystojnego wykładowcy o aparycji Gaela Garcii Bernala.

To coś więcej niż dopadająca każdego z nas rutyna dnia codziennego. Przedszkolanka jest nie tyle wypalona zawodowo, co świadoma miałkości otaczającego ją świata, niespełniona, niedowartościowana intelektualnie. Z wielką cierpliwością odnosi się do swoich uczniów, jednak dobija ją schematyczność zajęć. Kocha własne dzieci, ale drażni ją ich ostentacyjny brak ambicji. Kocha sztukę, lecz nie potrafi się przez nią wyrazić.

Z przewlekle depresyjnego stanu niespodziewanie wyrywa bohaterkę jeden z podopiecznych. Przedszkolanka przypadkowo słyszy, jak pięcioletni Jimmy spontanicznie wymyśla wiersz, piękniejszy niż wszystko, co sama do tej pory stworzyła. A potem następny wiersz. I kolejny.

Lisa jest olśniona niebywałym talentem chłopca, porównuje go do Mozarta, ale nikt wokół nie podziela jej entuzjazmu. Ani lekkomyślna niania Jimmy’ego, ani sceptyczny mąż Lisy, ani nawet ojciec małego geniusza, zapracowany biznesmen, który uważa, że jego syn w tym wieku powinien się po prostu bawić, jak wszyscy jego rówieśnicy, a nie zajmować poezją.

Jednak Lisa nie daje za wygraną i w efekcie film, który początkowo zapowiada się na przedszkolną wersję „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”, stopniowo przeradza się w duchowego spadkobiercę „Taksówkarza” – opowieść o samozwańczym aniele stróżu, za wszelką cenę chroniącym swego pupila przed zepsutym światem, w którym „nie ma miejsca na poezję”.

I podobnie jak w przypadku Travisa Bickle’a, Lisie daleko do anielicy. Mimo niewątpliwie dobrych intencji, jej altruizm podszyty jest zazdrością. Poniekąd zaczyna wymuszać na Jimmym kolejne wiersze, a nawet je sobie przywłaszcza. Po to, by uzmysłowić innym skalę samorodnego kunsztu, który w wykonaniu pięciolatka pozostałby niezauważony? Czy po to, by im zaimponować własną osobą? Dzięki zniuansowanej grze Gyllenhaal niełatwo to rozszyfrować.

Przesuwając kolejne granice w relacji mentor-uczeń, Lisa cały czas święcie wierzy, że postępuje słusznie, usprawiedliwia się przed samą sobą, że „to świat jest zły, nie my”. W istocie jednak, choć nigdy by tego nie przyznała, wykorzystuje Jimmy’ego, żeby nadać znaczenie własnemu życiu. Postrzega chłopca trochę jako bratnią duszę, a trochę jak dziecko, którego nigdy nie miała – dziecko, które w pewnym stopniu zaspokaja jej zawiedzione ambicje artystyczne.

Jest w tym jakiś nieprzyjemny zgrzyt, że film, który tak głośno upomina się o kreatywność, sam stanowi remake – izraelskiego dramatu Nadava Lapida, tego samego, którego „Synonimy” niedawno zdobyły Złotego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie. Zarazem jednak nie sposób zarzucić Sarze Colangelo jałowej odtwórczości „pod zachodniego widza”.

Przeszczepiona na inny grunt „Przedszkolanka” uderza w kulturę, do której została zaadaptowana, niosąc interesujący przekaz: mimo wszystkich różnic kulturowych materialistyczny świat odrzucający wrażliwe dusze wszędzie wygląda bardzo podobnie. Dochodzi do tego nieobecny w izraelskim pierwowzorze kontekst rasowy – Jimmy jest pół-Hindusem, a zawłaszczanie kulturowe ma w Ameryce długą i niechlubną tradycję. Często, jak w przypadku pedagożki-stalkerki Lisy, uzasadnianą dobrymi chęciami, którymi wiadomo co jest wybrukowane.

Lapida interesowała przede wszystkim krytyka świata „bez wartości”, w którym poezja żydowska, sięgająca przecież czasów starotestamentowych, odchodzi do lamusa, a indywidualizm jest w odwrocie. Colangelo natomiast, nie zarzucając etycznych rozważań pierwowzoru, kładzie większy nacisk na studium zdesperowanej kobiety pragnącej odegrać się na świecie za własną przeciętność. To rzadka i cenna perspektywa.

Piotr Dobry, Przedszkolanka, „Kino" 2019, nr 04, s. 80

„UŁASKAWIENIE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Jan Jakub Kolski.

Scenariusz Jan Jakub Kolski

Zdjęcia Julian A. Ch. Kernbach, Jan Jakub Kolski.

Muzyka Dariusz Górniok.

 

Grażyna Błęcka-Kolska - Hanna Szewczyk Jan Jankowski - Jakub Szewczyk,

Michał Kaleta – Jurgen

Krzysztof Globisz – zakonnik

Michał Malinowski - Wacław Szewczyk „Odrowąż”, syn Hanny i Jakuba

Michał Kowalski - konfident Jakub Zając

 

O FILMIE

Osadzona w realiach powojennej Polski historia zmagających się z żałobą rodziców, wyruszających ze swoim synem w ostatnią podróż, opowiedziana z perspektywy ich wnuka Jana. Syn Hanny i Jakuba, żołnierz AK Wacław „Odrowąż” Szewczyk, zostaje jesienią 1946 roku zastrzelony przez UB. Po serii upokorzeń doznanych ze strony nowej władzy, bezczeszczącej zwłoki ich dziecka, Hanna i Jakub postanawiają zapewnić synowi godny pochówek w oddalonej o 500 km Kalwarii Pacławskiej. Podróż rodziców przez wciąż pogrążoną w powojennym koszmarze Polskę staje się metaforyczną wyprawą w głąb ludzkiej duszy i próbą stworzenia na nowo definicji człowieczeństwa w świecie, w którym sąsiedzi zwracają się przeciwko sobie, a nieoczekiwanym sojusznikiem może stać się dotychczasowy wróg.

„Historia kina w Popielawach”, „Jańcio Wodnik”, „Jaśminum”, „Pornografia”, „Wenecja” – tytuły te zapewniły Janowi Jakubowi Kolskiemu miano jednego z najbardziej uznanych polskich reżyserów.

Twórca magicznego realizmu w polskim kinie stworzył swój osobny język. Rozkochiwał widzów w ciepłej i magicznej prowincji. Po tragicznej śmierci córki Kolski nakręcił przejmujący „Las, 4 rano”. Było też „Serce, serduszko” nagrodzone, co znamienne, na katolickim Międzynarodowym Festiwalu Filmów „Niepokalanów” we Wrocławiu. Obie produkcje nie wzbudziły jednak specjalnego entuzjazmu krytyki. Inaczej jest z nagrodzonym na festiwalu w Gdyni (scenariusz, główna rola kobieca, kostiumy) „Ułaskawieniem”, w którym zagrała niewidziana w kinie Kolskiego od ośmiu lat jego była żona Grażyna Błęcka-Kolska. W końcu się doczekaliśmy naprawdę dobrego filmu o żołnierzach wyklętych. Taka myśl mnie naszła po obejrzeniu osobistego dzieła Kolskiego. A przecież określenie „żołnierz wyklęty” nie pada nawet na ekranie. Kolski jest zbyt subtelny, by kręcić kino polityczne i propagandowe. Piotr Zaremba napisał, że „Ułaskawienie” to „hołd złożony wyklętym, bez sztampy i zbędnego patosu, a i z delikatnym przesłaniem: próbujmy zrozumieć i przebaczyć. Choć nie każdemu, bo czasem się nie da”.

1946 r. Hanna (Błęcka-Kolska) i Jakub (Jan Jankowski) Szewczykowie muszą pochować syna. Zadenuncjowany przez konfidenta UB chłopak, nie godząc się na rządy komunistów, poszedł do lasu. Tego czerwoni oprawcy nie wybaczają i nie dają rodzinie spokoju nawet po śmierci syna. UB trzykrotnie odkopuje trumnę. Rzekomo po to, by kolejni świadkowie identyfikowali zwłoki. Chodzi o ostateczne upokorzenie rodziny. Szewczykowie zabierają więc trumnę z Popielaw i jadą na drugi koniec Polski, by syn mógł spokojnie spocząć w ziemi. Zamordowany Wacław Szewczyk był żołnierzem AK i bratem matki Kolskiego.

Reżyser nie ukrywa, że „Ułaskawienie” jest bardzo osobistym filmem nie tylko w warstwie historycznej. Kolski sam jest narratorem i wkomponował w akcję nakręcone na 16-milimetrowej taśmie ujęcia stylizowane na dokumentalne. To jednak opowieść znacznie bardziej symboliczna. Podróż Szewczyków przez Polskę jest podróżą po zatopionym w krwi kraju, ale też podróżą do własnej duszy. Kolski i Błęcka-Kolska przepracowują traumę po śmierci ich dziecka. „Ułaskawienie” staje się przez to filmem eschatologicznym i mitologicznym. Nie jest to tylko moralitet w podobnych narracyjnie „Trzech pogrzebach Melquiadesa Estrady” Tommy’ego Lee Jonesa. Kolski sięga po chrześcijańską koncepcję grzechu, kary, odkupienia i przebaczenia.

Realizm utopionego w błocie i we krwi kraju miesza się z poetyką typową dla Kolskiego, tworząc jedną z najbardziej przejmujących filmowych wizji powojennej Polski.

Łukasz Adamski „Ułaskawienie”, reż. Jan Jakub Kolski, dystr. Velvet Spoon

„KAFARNAUM”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Nadine Labaki

Scenariusz - Jihad Hojeily

                   Michelle Keserwany

                   Nadine Labaki Khaled Mouzanar

Zdjęcia - Christopher Aoun

Muzyka - Khaled Mouzanar

Scenografia - Hussein Baydoun

Zain Al Rafeea – Zejn

Yordanos Shiferaw – Rahil

Boluwatife Treasure Bankole – Yonas

Kawthar Al Haddad – Souad

Fadi Kamel Youssef -  Selim

Haita Izam – Sahar Alaa

Chouchnieh - Aspro

 

O FILMIE:

Uhonorowany Nagrodą Jury w Cannes, „Kafarnaum” sprowokował najgłośniejsze i najdłuższe (aż piętnastominutowe!) owacje podczas festiwalu. Potężny ładunek emocjonalny, jaki detonuje na ekranie Nadine Labaki, nikogo nie pozostawia obojętnym. Jej film pochłania, wstrząsa, porusza – i bywa, że doprowadza do łez. To zasługa nie tylko fantastycznego scenariusza, ale też odtwórcy głównej roli, Zejna Al Rafeea. Ten mały uchodźca z Syrii zagrał w filmie chłopca, który pozywa własnych rodziców za to, że nie byli w stanie zapewnić mu godnego życia. Dwunastoletni Zejn jest mieszkańcem bejruckich slumsów, odmalowanych w „Kafarnaum” z niezwykłą intensywnością. Zgodnie z tytułem, oznaczającym „chaos”, „bezład”, „gmatwaninę”, dzielnica uderza nadmiarem: rzeczy, ludzi, a przede wszystkim dzieci, niewinnych ofiar rzeczywistości społecznej oraz klasowych i ekonomicznych podziałów. Nadine Labaki (autorka doskonale znanego w Polsce „Karmelu”) staje w ich obronie – i to dosłownie, wciela się bowiem w filmie w rolę adwokatki Zejna. Przed sądem chłopak odtwarza swoją historię, przywołuje dramatyczne wspomnienia, ale co najważniejsze: z pasją walczy o siebie i swoją przyszłość. To dziecko ma zdumiewającą odwagę, determinację i siłę, a przez „Kafarnaum” nawiguje go niezawodny moralny kompas, dzięki któremu odróżnia dobro od zła. Niezmordowany włóczęga, mały obrońca jeszcze mniejszych i słabszych, Zejn w pojedynkę rzuca wyzwanie niesprawiedliwości i krzywdzie. Przejmująco portretując dziecięcą solidarność, Labaki akcentuje, jak sama je nazywa, „drobne cuda”: serdeczne gesty, akty współczucia i miłości. To dzięki nim możliwe jest przetrwanie. Porównywany do słynnego „Slumdoga. Milionera z ulicy”, film libańskiej reżyserki nie serwuje łatwych wzruszeń, bo stawia przed nami nie tyle bezbronną, milczącą ofiarę, co chłopca przepełnionego gniewem i umiejącego swój gniew wykrzyczeć. Chcąc nie chcąc stajemy się więc uczestnikami wytoczonego przez Zejna procesu. I tylko od nas samych zależy, czy wejdziemy w rolę obrońców, oskarżycieli, czy sędziów. Bo dystansu wobec opowiedzianej w „Kafarnaum” historii nikomu nie uda się zachować.

Nadine Labaki, libańska reżyserka i aktorka, zwróciła uwagę autorskimi „Karmelem” i „Dokąd teraz?”. Z tamtych filmów przebijało wielkie przywiązanie do rodzinnego kraju i doskonale wyczuwalne pragnienie, by udało się na tej regularnie rozdzieranej krwawymi konfliktami ziemi znaleźć drogę porozumienia. Najnowszy film Labaki, „Kafarnaum” jest może najsurowszy w wyrazie, ale pojawia się w nim podobna nadzieja.

Jest to opowieść o dwunastolatku Zainie, który trafia przed sąd za atak na dorosłego mężczyznę. Przyczyny tego, co się stało, poznamy w retrospekcjach. Labaki, słynąca z doskonałej współpracy z aktorami – amatorami, zrezygnowała tym razem ze stylizacji, łagodzącej drastyczność opisu. Wybrała konwencję opowiadania mocno kojarzącą się z dziedzictwem neorealizmu. Była z pewnością świadoma niebezpieczeństw, jakie niesie taki język narracji. Usiłowała te zagrożenia ominąć, ale czy całkowicie jej się to udało?

Jak wiadomo historie o dzieciach cierpiących w świecie źle urządzonym przez dorosłych to przedsięwzięcia artystycznie wielce ryzykowne. Labaki może najbliżej do „The Florida Project” Seana Bakera. Z pewnością wierzy w żywioł obserwacji, choć starannie udramatyzowanej, i bardzo stara się unikać tak powszechnej dziś „pornografii nędzy”, jak i emocjonalnego szantażu. Wątpliwości budzi, dobrze skądinąd spełniająca swą rolę, rama konstrukcyjna.

Bo właśnie w scenach sądowych najmocniej dochodzą do głosu patos i publicystyczny żywioł. Nie da się ukryć, że film ma ambicje nie tylko opisowe, ale i dydaktyczne. Zabieg z Zainem przekształcającym się w pełnego goryczy oskarżyciela, żądającego osądzenia rodziców za to, że go powołali do życia, służy zaintrygowaniu i wstrząśnięciu widzem, ale niestety po części burzy wiarygodność rysunku bohatera.

Twórcy filmu na szczęście nie upajają się szczegółami życia na ulicy, lecz starają się oddać jego koloryt i rytm bez przesadnie szczegółowego rozwodzenia się nad drastycznymi detalami. Udało się w wielu kluczowych partiach filmu umknąć przed wszechobecną dziś estetyką reportażu-klipu, epatującego na przemian brutalnością i sentymentem.

Wielce ryzykowny i kluczowy dla dramaturgii „Kafarnaum” pomysł, by Zaina uczynić opiekunem nieletniej siostry, słusznie obawiającego się, że Sahar zostanie przehandlowana tanio przez rodziców, jednak się sprawdził, przede wszystkim dzięki doskonale naturalnej grze młodziutkich wykonawców.

Chłopiec już pozbawiony złudzeń, o zaciętej, ale jeszcze ciągle niewinnej twarzy, staje się oczywiście centrum moralnym filmu. Uzasadniona nieufność i spryt Zaina dorównują jego witalności i niezaspokojonej potrzebie bliskości i ciepła. Okoliczności nauczyły go twardości, ale jeszcze nie bezwzględności czy podłości.

Koncentrując się na bohaterach, Labaki zwraca też uwagę na otoczenie, filmowane w powściągliwie reporterskim stylu. Jednym z bohaterów tego filmu staje się Bejrut – miasto zrujnowane i ciągle ze zmiennym powodzeniem usiłujące podnieść się z ruin, miasto nędzy i ostrych społecznych kontrastów. Uważność w przyglądaniu się scenerii, a nie poszukiwaniu w niej tylko mocnych wizualnych punktów ocaliła ten utwór przed plakatową jaskrawością. Twórcy zdają sobie sprawę, że krzyk dziś spowszedniał. To nie jest kolejny film z cyklu „idź i patrz”.

Reżyserka bardzo chce wnieść do opisu nieco światła. Te akcenty nie do końca przekonują, zwłaszcza w zakończeniu filmu. Nie da się prosto zwalczyć i wykorzenić zła, przezwyciężyć codziennego okrucieństwa i otępienia, ale można je ograniczyć dzięki niekonsekwentnemu, ale czasem jakoś skutecznemu działaniu machiny państwowej i pomocy humanitarnej. Oto wnioski, podsuwane nam przez twórców, które nie do końca logicznie wynikają z odysei Zaina.

Mamy w filmie dotkliwe sceny, niejako kwestionujące ten założony trudny optymizm. Sceny nie pozbawione smutnej zjadliwości przemieszanej z rezygnacją. Obraz ludzi niepotrzebnych, kryminalistów i nielegalnych emigrantów, którymi interesują się tylko zorganizowane wspólnoty religijne. Można przypuszczać, że w najlepszym przypadku idzie tym organizacjom o pozyskiwanie wiernych, ale może się zdarzyć, że ich aktywność zaowocuje kolejnymi eksplozjami fanatyzmu i przemocy.

Ambicja twórców filmu, by stworzyć panoramę współczesnego Libanu i jego problemów jest ewidentna, stąd „Kafarnaum” zmienia się chwilami w katalog społecznych problemów. Ceną tej wyrazistości jest nienaturalna samoświadomość Zaina i jego rodziców, którzy w dialogach chwilami wręcz retorycznych są w stanie rozpoznać i dość precyzyjnie opisać własne położenie. Cała trójka zaskakująco sprawnie operuje dość wyrafinowanym językiem, potrafi swe problemy zwerbalizować. Czyżby Labaki nie dowierzała inteligencji widzów? Bardzo chce ich przekonać, by nie byli obojętni. Ale przecież znużone, choć ciągle zaczepne spojrzenie Zaina pamięta się mocniej i dłużej niż jego, na szczęście niezbyt częstą, elokwencję.

Tomasz Jopkiewicz, Kafarnaum, „Kino" 2019, nr 02, s. 74

 

 „KURSK”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Thomas Vinterberg

Scenariusz Robert Rodat

 Zdjęcia Anthony Dod Mantle

Muzyka Alexandre Desplat

 

Matthias Schoenaerts  - Michaił

Léa Seydoux  - Tania

Colin Firth - David Russell

Peter Simonischek – Gruzinskij

Max von Sydow - Borys Jelcyn

 

O FILMIE:

10 sierpnia 2000 roku okręt podwodny Kursk, stalowy kolos o rozmiarach pary jumbo jetów i długości dwóch boisk piłkarskich, wyrusza na pierwsze od dekady ćwiczenia wojenne. W wielkich manewrach Floty Północnej niezatapialna duma rosyjskiej marynarki bierze udział w towarzystwie 30 okrętów i trzech innych łodzi podwodnych. Dwa dni później potężna eksplozja, którą zarejestrowały nawet sejsmografy na Alasce, posyła Kursk na dno arktycznych wód Morza Barentsa. Według docierających informacji katastrofę przeżywa zaledwie 23 ze 118 obecnych na pokładzie marynarzy. Rozpoczyna się desperacka akcja ratunkowa, która przykuwa uwagę całego świata. Chociaż szanse na ocalenie oraz zasoby tlenu żołnierzy maleją z godziny na godzinę, Rosjanie konsekwentnie odmawiają przyjęcia pomocy z Zachodu. Przez kolejne 9 dni trwa porażający dramat. Biorą w nim udział walczący o życie marynarze Kurska, ich rodziny, a w wśród nich wierząca w ocalenie męża, Tanya Averin (Lea Seydoux), sztaby dowódcze najważniejszych mocarstw świata i kapitanowie jednostek, gotowych ruszyć na pomoc Rosjanom, w tym brytyjski komandor, David Russell (Colin Firth).

Prawie dwadzieścia lat temu tą tragedią żyli wszyscy. W połowie sierpnia 2000 roku świat obiegła informacja o okręcie podwodnym Kursk, który zatonął na Morzu Barentsa, zabierając ze sobą całą, liczącą 118 osób załogę. Zawiniła wadliwa konstrukcja jednej z torped, która spowodowała silną eksplozję, powodującą olbrzymie spustoszenie w szkielecie okrętu.

Marynarzy można było jeszcze uratować – pomoc zaoferowały Norwegia i Wielka Brytania, ale Rosja odmówiła jej przyjęcia, skazując tym samym swoich obywateli na śmierć. Po mniej więcej 10 dniach od tragedii, wbrew doniesieniom rosyjskich mediów, okazało się, że eksplozję udało się przetrwać ponad dwudziestu marynarzom, którzy schronili się w ostatnim przedziale łodzi, wyposażonym w pancerny właz. Nie zginęli od wybuchu, a z braku tlenu i w wyniku poparzeń.

Dwie dekady później za przełożenie tych wydarzeń na język filmowy zabrał się Thomas Vinterberg – duński mistrz formy, oszczędnych środków wyrazu, atmosfery, niedopowiedzenia i niuansu – w największej i najdroższej produkcji w swojej karierze. Zrealizowany jako koprodukcja belgijsko-luksemburska „Kursk” opowiada historię, którą wszyscy znamy, ale przedstawia ją na swój sposób.

Wiarygodnie, bez nadmiernego patosu i z należnym, choć nie przesadnym szacunkiem pokazuje, jak doszło do wielkiego dramatu, którego ceną było ponad 100 ludzkich istnień. W tym celu Vinterberg pozwala błyszczeć gwiazdorskiej międzynarodowej obsadzie, w której znaleźli się m.in. Colin Firth, Peter Simonischek, Max von Sydow, August Diehl. Stoi u steru jednego z najbardziej klasycznych filmowych gatunków – historycznego dramatu wojennego w typie hollywoodzkim, oddalając się maksymalnie od wyznawanych kiedyś przez siebie rygorystycznych zasad nurtu Dogmy.

W sierpniu 2000 roku Marynarka Rosyjska organizuje po raz pierwszy od upadku Związku Radzieckiego ćwiczenia bojowe. Na lądzie, zanim wsiądą na pokład uznawanego za niezniszczalny okrętu Kursk, marynarze korzystają z ostatnich dni wolności, bawiąc się na weselu jednego z nich (przywołuje to dość oczywiste skojarzenie z „Łowcami jeleni” Cimino). Wśród weselników jest też Michaił Kalekow (Matthias Schoenaerts) i jego ciężarna młoda żona Tania (Léa Seydoux).

Wkrótce, po wypłynięciu na pełne wody, statkiem wstrząsa pierwsza eksplozja, niebawem następna, która zabija większą część załogi. Wśród ocalałych jest i Kalekow, cieszący się największym zaufaniem pozostałych przy życiu, jest też wśród nich najwyższy stopniem. W czasie, kiedy mężowie walczą na morzu, kobiety odchodzą od zmysłów na lądzie, wymuszając na wojskowych oficjelach podjęcie jakichkolwiek działań ratowniczych. Na czele zdesperowanego tłumu staje Tania, otwarcie agitująca przeciw władzy, porządkowi i autorytetowi.

Kalekow i Tania nie są postaciami prawdziwymi, pozostają raczej symbolami, bo ich charakterystyki zostały stworzone z cech i losów dziesiątek bohaterów tamtych tragicznych wydarzeń. Nie ujmuje im to jednak niczego z autentyczności. Wręcz przeciwnie – pewna ręka Vinterberga odziera efektowną, spektakularną opowieść z hollywoodzkiego glamouru, pozostawiając surowy, przejmujący i realistyczny obraz dramatu. Duńczyk świetnie korzysta też z przestrzeni i czasu.

W momentach newralgicznych, mimo zastosowania przez operatora Anthony’ego Dod Mantle’a ujęć panoramicznych, dojmujące pozostaje uczucie klaustrofobicznego ścisku, czuje się też nieubłagany upływ czasu. Szybki montaż i angażująca muzyka Alexandre’a Desplata sprawiają, że niemal słychać bijący w tle zegar, odliczający chwile do ostatniego tchnienia ocalałych w katastrofie.

Vinterberg nie wkłada kija w mrowisko międzynarodowej polityki, nie piętnuje bezpośrednio rosyjskich władz (w domyśle przede wszystkim Władimira Putina, który nie wrócił na czas z wakacji). Nie prowokuje, ale świadomie punktuje biurokratyczne niezdecydowanie, urzędnicze zidiocenie i ślepą ufność w prymat porządku nad zdrowym rozsądkiem. „Kursk” to opowieść o ludziach w potrzasku – nie o Rosjanach, Brytyjczykach czy Norwegach, ale po prostu zwyczajnych ludziach, demonstrujących niespotykany hart ducha, mimo blednącej nadziei na ratunek.

Magdalena Maksimiuk, Kursk, „Kino" 2018, nr 12, s. 86

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” KWIECIEŃ 2019

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

ŻYCIE ANIMOWANE

01.04.2019

19.00

89 MIN

2

„GREEN BOOK”

08.04.2019

19.00

130 MIN

3

„ROMA”

15.04.2019

19.00

135 MIN

4

„VICE”

29.04.2019

19.00

132 MIN

 

„ŻYCIE ANIMOWANE”

Kwiecień to Miesiąc Wiedzy na Temat Autyzmu.

Ważne, żeby mieć świadomość, że autyzm jest, choć nie od razu go widać…

Ważne, żeby o tym mówić, edukować, uświadamiać i nie uciekać od tematu.

Każde podejmowane w kwietniu działanie z autyzmem w tle, jest ważne i potrzebne, bo każde z nich może poprawić jakość życia osób dotkniętych autyzmem w naszym mieście.

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria:

Roger Ross Williams

Muzyka: Todd Griffin, Dylan Stark

Zdjęcia: Thomas Bergmann

Steve Carell - David Sheff

Timothee Chalamet - Nic Sheff

Maura Tierney - Karen Barbour

Christian Convery - Jasper Sheff

Amy Ryan - Vicki Sheff

 

O FILMIE

Powstały na bazie autobiograficznej powieści Rona Suskinda (dziennikarza, laureata Nagrody Pulitzera) dokument opowiada historię 23-letniego Owena Suskinda - autystycznego syna pisarza, który wbrew przeciwnościom losu i przy pomocy postaci z kreskówek Disneya uczył się jak żyć w prawdziwym świecie. Reżyserii tego niezwykłego filmu podjął się Roger Ross Williams - laureat Oscara. Jego krótkometrażowy dokument "Muzyka Prudence" (2010) swego czasu pokonał w oscarowej rywalizacji m.in. polskiego "Królika po berlińsku" Bartka Konopki.

"Życie animowane" to niezwykle ciepły i poruszający dokument potwierdzający maksymę, że najlepsze scenariusze pisze samo życie. Gdy w wieku trzech lat Owen Suskind zaczął tracić zdolność chodzenia i mówienia, a współczesna medycyna nie była w stanie mu pomóc jego przyszłość wyglądała dosyć ponuro. Na ratunek przyszły animacje z wytwórni Walta Disneya, dzięki którym chłopak zaczął stopniowo reagować na bodźce docierające do niego z ekranu telewizora oraz porozumiewać z najbliższą rodziną.

"Życie animowane" zostało bardzo dobrze przyjęte podczas festiwalu w Sundance, gdzie Roger Ross Williams otrzymał nagrodę za najlepszą reżyserię filmu dokumentalnego.

 „GREEN BOOK”

2019   Oscar

Najlepszy film

Najlepszy aktor drugoplanowy - Mahershala Ali

Najlepszy scenariusz oryginalny – B. Hayes Currie, N. Vallelonga, P. Farrelly

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Peter Farrelly

Scenariusz: Nick Vallelonga, Brian Hayes

                   Currie, Peter Farrelly

Zdjęcia: Sean Porter

Muzyka: Kris Bowers

Viggo Mortensen - Tony Lip

Mahershala Ali - Don Shirley

Linda Cardellini – Dolores

Sebastian Maniscalco - Johnny Venere Dimiter D. Marinov – Oleg

Mike Hatton - George

 

O FILMIE

Mahershala Ali jako wybitny jazzman i Viggo Mortensen w roli jego włosko-amerykańskiegoszofera! Cudowna, pełna humoru, prawdziwa historia niewiarygodnej przyjaźni, zdobywca ponad 50 nagród i nominacji, jeden z największych faworytów oscarowego rozdania.Wybitny muzyk jazzowy zatrudnia jako swojego szofera byłego bramkarza z nowojorskiego klubu nocnego i wspólnie wyruszają w trasę koncertową. Wyprawa na Głębokie Południe USA da początek niewiarygodnej przyjaźni, która połączy dwaz pozoru nieprzystające do siebie światy.

Frank Antohny Vallelonga – lepiej znany jako Tony Lip, bo ma najlepszą gadkę w mieście – to chłop prosty, jowialny, ale sympatyczny. Pracuje głównie jako wykidajło w nowojorskich klubach nocnych, więc potrafi, gdy trzeba, dać w mordę. Umie też kombinować i ściemniać, lecz są to doprawdy drobne grzeszki w porównaniu w poczynaniami włoskich mafiosów.

Co prawda, Tony i z nimi ma jakieś nie do końca jasne powiązania – pochodzi przecież z włoskiej rodziny, pokazanej na ekranie w sposób najbardziej stereotypowy ze stereotypowych: ciągle jedzą, przekrzykują się nawzajem, ale twardo trzymają się razem – jednak nigdy nie przekracza granicy przestępstwa.

Tak przynajmniej pokazuje tę postać syn Tony’ego, Nick Vallelonga, jeden ze współautorów scenariusza napisanego m.in. na postawie rozmów z ojcem (zmarł w 2013 r.) i jego listów do żony. „Green Book” bazuje bowiem na prawdziwej historii. Mamy lata 60. XX wieku. Tony przyjmuje pracę u czarnoskórego pianisty jazzowego, Dona Shirleya.

Przyjmuje cokolwiek niechętnie, gdyż ma nieco (acz „bez przesady”) rasistowskie poglądy, jak zresztą wszyscy w jego otoczeniu. Bardziej jednak niż kolor skóry irytuje go sposób bycia Shirleya – wyniosłego samotnika, ekscentryka, zamkniętego w wieży z kości słoniowej, pełnej pięknych, drogocennych przedmiotów. Właściwie dosłownie z kości słoniowej, bowiem jednym z owych przedmiotów jest rzeźba z niej wykonana. Oj, dzisiaj Shirley dostałby – i słusznie – srogą burę od obrońców praw zwierząt.

Wirtuoz gry na fortepianie, starannie wykształcony w leningradzkim (!) konserwatorium, osiągnął to, na co jego pobratymcy w ówczesnych Stanach Zjednoczonych w zdecydowanej większości nie mają najmniejszych szans: sławę, pieniądze, prestiż… Nie utrzymuje jednak kontaktu z afroamerykańską społecznością, odciął się od korzeni, ucieka w świat wielkiej muzyki, wyrafinowanego języka, eleganckich salonów – świat, do którego dostęp mają wyłącznie biali obywatele. Uwielbia Bacha i Chopina, krzywi się, gdy w radiu leci któraś z popularnych gwiazd soulu.

Jednak postanawia przysłużyć się sprawie równouprawnienia, z pełną świadomością opuszcza na parę tygodni w miarę liberalny Nowy Jork, by odbyć tournée po wciąż rasistowskim Południu Stanów Zjednoczonych. Zatrudnia Tony’ego jako swego kierowcę i ochroniarza jednocześnie. W podróż zabierają „Zieloną książeczkę” – informator z wykazem restauracji i hoteli, w których obsługiwani są Czarni. Stąd tytuł filmu.

Shirley występuje w domach bogaczy, którzy prawią mu dusery i podziwiają go niczym doskonale wyćwiczoną małpkę, a jednocześnie nie pozwalają skorzystać z toalety „tylko dla Białych”. Don obdarza publikę wyćwiczonym uśmiechem i robi wszystko, by – nawet za cenę upokorzeń – dotrzymać warunków kontraktu. „Bo żeby zmieniać świat, trzeba mieć odwagę w sercu” – i ten morał padnie z ekranu.

Zresztą, na Południu nie znajdziemy nierasistów; bohaterowie spotykają ich na każdym kroku: w sklepie, hotelu, barze, na ulicy, w komisariacie… Prawdę mówiąc, nie znam regionu świata, który miałby w ostatnich latach gorszy wizerunek w amerykańskim kinie niż Południe USA. Niby rzecz dotyczy przeszłości, niby w Polsce z jeszcze gorszymi rzeczami mamy do czynienia, a wzdragam się na samą myśl, że musiałbym jechać do Alabamy.

Oglądamy więc w „Green Book” typowo hollywoodzkie zderzenia dwóch zupełnie różnych bohaterów – przeciętniaka, z którym ma się utożsamić większość widowni, i odmieńca, którego owa większość winna obdarzyć współczuciem. Oczywiście, w czasie długiej i trudnej drogi lody między protagonistami zostaną przełamane. Tony będzie uczył Dona tzw. prawdziwego życia (czyli np. jedzenia fastfoodowego żarcia), natomiast Don Tony’ego – dobrych manier i wykwintnego słownictwa.

Gdzieś w połowie filmu wychodzi na jaw, że Shirley jest także gejem, co dodatkowo wzmacnia jego wyobcowanie. I tu zaczyna się problem. Pewnie jeszcze parę lat temu kwestia homoseksualnej orientacji bohatera w filmie dla szerokiej publiczności zostałaby przemilczana.

Dożyliśmy jednak czasów, gdy, owszem, zamknąć do szafy jej już nie można, ale wciąż nie należy jej eksponować. Wątek gejowski zajmuje więc w filmie może ze dwie minuty. Zostaje po prostu skwitowany. O życiu uczuciowym Dona nie dowiadujemy się niczego poza tym, że… był kiedyś żonaty.

Narracja konsekwentnie prowadzona jest z perspektywy heteroseksualnego Tony’ego, który ma to wszystko, czego brakuje genialnemu odmieńcowi: wiernie czekającą na niego żonę, gromadkę dzieci, wielką rodzinę, wiernych przyjaciół… I biały kolor skóry – chciałoby się dorzucić kąśliwie.

Rację trzeba przyznać tym, którzy uważają zmiany zachodzące w kinie hollywoodzkim za równie hałaśliwe, co naskórkowe. Nadal prym wiedzie stara dobra hipokryzja.

Generalnie zresztą od połowy film idzie na skróty, kastruje różnice i sprzeczności, łagodzi sytuacje nieprzyjemne – a wszystko po to, byśmy mogli się cieszyć jedynie słusznym przesłaniem: antyrasistowskim, antydyskryminacyjnym, nawołującym do wzajemnej tolerancji i przyjaźni ponad podziałami. Kończy się zaś „Green Book” jak najbanalniejsze kino familijne – pełną trajkotu kolacją bożonarodzeniową.

Wyczytałem gdzieś, że w rzeczywistości Vallelongę i Shirleya łączyły wyłącznie relacje służbowe, nie zaś przyjacielskie. Nie wiem – prawda to czy nie, ale jakież to ma znaczenie? Nie od dzisiaj przecież obowiązuje w Hollywoodzie zasada, że jeśli coś nie jest prawdą, to tym gorzej dla prawdy, a tym lepiej dla show-biznesu.

Bartosz Żurawiecki, Green Book, „Kino" 2019, nr 02, s. 79-80

„ROMA”

2019  Oscar

Najlepszy reżyser - Alfonso Cuarón

Najlepszy film nieanglojęzyczny - Alfonso Cuarón

Najlepsze zdjęcia - Alfonso Cuarón

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Alfonso Cuarón

Scenariusz - Alfonso Cuarón

Zdjęcia -  Alfonso Cuarón.

Yalitzia Aparicio – Cleo

Marina de Tavira - pani Sofia

Diego Cortina Autrey – Tono

Carlos Peralta – Paco

Marco Graf – Pepe

Daniela Demesa - Sofi

O FILMIE:

ROMA to barwny portret konfliktów rodzinnych i społecznej hierarchii pośród politycznego chaosu, opowiadający historię młodych służących pochodzących z indiańskiego ludu Misteków. Cleo (Yalitza Aparicio) i Adela (Nancy García García) pracują dla niedużej rodziny w zamieszkiwanej przez klasę średnią dzielnicy Meksyku Romie. Pani domu, matka czwórki dzieci Sofia (Marina de Tavira) usiłuje uporać się z przedłużającą się nieobecnością męża, natomiast Cleo musi stawić czoło druzgocącej prawdzie. Czy zacznie przez to zaniedbywać dzieci Sofii, które kocha jak własne? Starając się nadać nowy sens miłości i poczuciu solidarności w kontekście hierarchii społecznej, gdzie klasa i rasa są ze sobą pokrętnie splecione, Cleo i Sofia po cichu zmagają się ze zmianami przenikającymi ich rodzinny dom w kraju, w którym dochodzi do starć między wspieraną przez rząd milicją a demonstrującymi studentami.

Alfonso Cuaron jest jednym z najbardziej uzdolnionych reżyserów meksykańskich. Można go chyba śmiało też nazwać jednym z największych malarzy współczesnego kina. Soczyste kolory, wśród których dominuje zieleń; ulubiony kolor reżysera, płynne prowadzenie kamery, doskonałe wykorzystanie muzyki; to wszystko sprawia, że każdy jego film to prawdziwa uczta dla oka.

 „Rzym, miasto otwarte” – „Roma”, kino otwarte. Życzyłabym sobie, żeby nie było to sformułowanie na wyrost i rzeczywiście anonsowało nadejście nowego sposobu narracji w kinie, tak jak film Rosselliniego otworzył epokę włoskiego neorealizmu.

Nie wierzę jednak, by podobne dzieła zdominowały ekrany (kinowe czy domowe, jak dzieje się to w przypadku „Romy”, dystrybuowanej przez Netflix), zastępując tytuły, które dziś zdobywają największe uznanie: sprytnie łączące popularną rozrywkę z arsenałem arthousowych środków – snujące widowiskowe fantazje i grające pasaże na klawiaturze naszych emocji. Od takich działań bowiem „Roma” się uchyla, przedstawiając codzienność w szeregu zdarzeń, które widz sam musi wypełnić sensem. Łatwo ten film posądzić o banał, ale może też on służyć za seans oczyszczający zmysły i mózg swędzący od ciągłej pracy interpretacji.

Zwłaszcza że żywiołem „Romy” jest woda, wylewająca się z większości scen w domu, bo mycie podłogi, naczyń, pranie jest procesem, który wciąż trzeba rozpoczynać od nowa. Woda jako nieokiełznana siła towarzyszy tu przedwczesnym porodom, rozlewa się toastem jako zły omen podczas Sylwestra, przechodzi z rąk do rąk, gdy trzeba gasić pożar i powraca jako wysoka fala oceanu. Dlatego początkowe ujęcie kałuży, w której przegląda się świat, a która, jak okazuje się później, zmywa po prostu psie odchody, jest synekdochą całości filmu. Obraz Alfredo Cuarona nawiązuje też do słynnej stendhalowskiej koncepcji „zwierciadła, które obnosi się po gościńcu, to obnosząc lazur nieba, to błoto”, realistycznie opisując tryb życia meksykańskiej wielkomiejskiej klasy wyższej. Ale przede wszystkim woda jest tu symbolem życia i domeną kobiet, którym to „Roma” każdą swoją minutą składa hołd. To one zwykłą krzątaniną dbają, by życie trwało, mimo przemocy i niestałości mężczyzn, mimo klasowych podziałów, wichrów historii i niespodziewanych nieszczęść.

W centrum filmu mamy więc portret Cleo (Yaritza Aparicio), zajmującej się nie swoim domem i nie swoimi dziećmi. Młoda, spokojna, cierpliwa niania ma niewiele czasu dla siebie, będąc częścią rodziny, która na niej pasożytuje. Żyje blisko z czwórką dzieci, a także z innymi kobietami: pokojówką Adelą (Nancy Garcia Garcia), babką Teresą (Veronica Garcia) i matką Sofią (Marina de Tavira). Ta ostatnia to wprawdzie dama z towarzystwa, żona lekarza, ale nic nie różni jej losu od losu reszty kobiet. Razem tworzą bohaterkę zbiorową, którą celnie opisuje wiersz Anne Sexton Housewife (Gospodyni domowa – przeł. aut.):

Niektóre kobiety poślubiają domy.

To inny rodzaj skóry: ma swoje serce,

usta, wątrobę i wypróżnienia.

Ściany są nośne i różowe.

Spójrz na nią, jak cały dzień na kolanach

dokładnie zmywa stąd siebie.

Mężczyźni wchodzą siłą, cofani jak Jonasz,

w swoje mięsiste matki.

Kobieta jest własną matką ,to najważniejsze.

Sytuacja kobiet w czasach drugiej fali feminizmu, gdy powstała ta poezja, była nierozerwalnie związana z przestrzenią życia familii: obowiązków, kłótni, trosk, z których smród psich kup stanowił zdecydowanie najmniejszy problem. Kluczowa była tu rola matki, nawet dla kobiet, które nie miały własnych dzieci, ale matkowały cudzym, a także mężczyznom, innym kobietom a wreszcie samym sobie.

Cuaron ma ambicje uchwycenia panoramy rzeczywistości tamtych czasów, dlatego jego kamera często wykonuje obrót wokół własnej osi niemal o 360 stopni. Wypełnione mnóstwem szczegółów wnętrze domu wygląda tu jak monumentalne panneau, które można kontemplować bez końca. Niby mimochodem reżyser pokazuje też uliczne pochody, demonstracje, a wreszcie masakrę tzw. El Halconazo z 10 czerwca 1971 roku, gdy na ulicach zginęło niemal 120 osób, w tym dzieci. Sceny zbiorowe reżyser nakręcił genialnie, w świetnym rytmie i w długich mastershotach – wyrazy uznania należą mu się choćby dlatego, że po raz pierwszy sam był autorem zdjęć, bo jego stały współpracownik Emmanuel Lubezki, z którym przygotowywał film, ostatecznie nie mógł zjawić się na planie. Cuaron zdecydował się ukazać swoją bohaterkę w szerokich planach, z dystansu, w ogromnym, zagraconym domu, wciśniętą gdzieś między sterty książek bez regałów, trofea psów, kręcone schody i telefon, przez który odbywają się ważne rozmowy. Najbardziej umniejszył jej postać w scenie, gdy Cleo ogląda pokaz sztuk walki i ćwiczeń na równowagę, które tylko ona potrafi wykonać poprawnie. Widzimy ją wtedy w tumanach kurzu, na tle gór z ogromnym napisem, przed setką zawodników. Ledwo można wypatrzyć ją w tłumie.

Autentyzm gry nieprofesjonalnych aktorów reżyser uzyskał dzięki trzymaniu ich w niewiedzy, co zaraz się zdarzy. Wprowadzał ich też w błąd, żeby uzyskać naturalną reakcję (za koronny przykład służy tu scena porodu). Dzięki temu uczucia bohaterów mają niezwykły walor świeżości.

Jest też miejsce na humor. Dowcipnie ograna zostaje choćby czynność parkowania samochodu. Gdy wjeżdża pan domu (Fernando Grediaga), dla całej rodziny to widowisko wypracowanej perfekcji. Gdy robi to pani domu, nigdy nie wiadomo, jakich uszkodzeń dokona. A gdy szerokie auto zostaje wymienione na mniejsze, zaczyna się nowy rozdział w życiu rodziny. Wiele zabawnych scen toczy się też w tle – gdy bohaterowie idą do kina (na film, który dowcipnie nawiązuje do „Grawitacji”) albo do slumsów, gdzie przechodząc po desce przez błoto nie zauważają cyrkowca wystrzeliwanego z armaty. Zdarzają się tu piękne, poetyckie sceny, jak choćby ta, kiedy Cleo kładzie się z małym Pepe (Marco Graf) pod kapiącym praniem i oboje udają, że nie żyją. Albo scena pożaru lasu, czy ta, kiedy przed leżącą w łóżku kochanką nagi Fermin (Jorge Antonio Guerrero) prezentuje swoje umiejętności w sztukach walki, wywijając rurką od prysznica.

Trzeba jednak powiedzieć, że zdarzają się również momenty, gdy obrazowanie staje się mechaniczne. I to nie w scenach codzienności, mijającej w rytmie zapalania i gaszenia światła. Lecz właśnie w nadzwyczajnych fragmentach, niepotrzebnie powtarzanych, jakby trudno było pożegnać się z raz użytym pomysłem. Na przykład dziecko, które pamięta, jak było stare – za pierwszym razem brzmi to świeżo, za drugim staje się tylko pustym gagiem. Podobnie jak życiowe mądrości wygłaszane przez kobiety, metafory gór, błota, a wreszcie sama kałuża, w której odbija się świat, chyba niepotrzebnie tak wiele razy.

Mimo tej mechaniczności, która chwilami ciąży „Romie”, trudno o film tak skończony, a zarazem tak otwarty na widza. Czy ten będzie chciał widzieć w nim latynoską wersję włoskiego realizmu lub realistyczny portret rezydencyjnej dzielnicy Roma w Mexico City lat 70.? Albo głos na temat matriarchatu? A może sam się w nim przejrzy? Na pewno dla Cuarona jest to już jego największy sukces – niezwykle osobisty film, ale także świadectwo męskiej samokrytyki.

Adriana Prodeus, Roma, „Kino" 2019, nr 01

 „VICE”

2019 Oscar         

Najlepsza charakteryzacja i fryzury

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Adam McKay

Scenariusz - Adam McKay

Zdjęcia -  Greig Fraser

Muzyka - Nicholas Britell

Christian Bale - Dick Cheney

Amy Adams - Lynne Cheney

Steve Carell - Donald Rumsfeld

Sam Rockwell - George W. Bush

Eddie Marsan - Paul Wolfowitz

Alison Pill - Mary Cheney

 

O FILMIE:

„Vice” w reżyserii Adama McKay (zdobywcę Oscarów za „Big Short”) to zrealizowana z epickim rozmachem historia człowieka, który konsekwentnie przeszedł drogę od poruszającego się zręcznie po waszyngtońskich korytarzach biurokraty do realnej władzy. Wiceprezydent USA za prezydentury George’a W. Busha był jednym z najpotężniejszych ludzi tamtego czasu i zmieniał swój kraj i świat tak skutecznie, że efekty jego działalności obserwujemy do dzisiaj. „Vice” to wielka aktorska metamorfoza Christiana Bale'a w roli Dicka Cheneya oraz fantastyczne role Sama Rockwella jako George'a W. Busha i Amy Adams jako Lynne Cheney.

Czy może być lepsza praca niż bycie wiceprezydentem USA? Prestiżowe stanowisko z płacą rzędu 250 tys. dolarów rocznie, zakwaterowanie i wyżywienie w Białym Domu, obowiązki głównie reprezentacyjne, no i praca polegająca na czekaniu: na koniec kadencji lub na coś nieoczekiwanego. Wtedy przed wiceprezydentem otwiera się szansa awansu.

W ciągu minionych 70 lat skorzystało z niej kilku: Lyndon Johnson (po śmierci Kennedy'ego), Gerald Ford (po rezygnacji Nixona) i George Bush (po wygaśnięciu kadencji Reagana). Właściwie do tej listy można jeszcze dopisać Richarda Nixona (był wiceprezydentem za kadencji Eisenhowera, przegrał z Kennedym, ale objął urząd po Johnsonie).

Nie ma w tym wykazie Dicka Cheneya, wiceprezydenta za kadencji George'a W. Busha, choć uważany jest za jednego z najbardziej wpływowych polityków tamtego okresu. Jest jedynym wiceprezydentem, który w trakcie swojej kadencji dwukrotnie pełnił obowiązki prezydenta (przez parę godzin - za każdym razem, kiedy Bush miał operację pod narkozą), ale też odchodził z urzędu z najgorszymi notowaniami w historii (zaledwie 13 proc. poparcia). Jego pozycja wynikała z obranego modelu sprawowania wiceprezydentury: współrządzenia.

Adam McKay, twórca "Big Short", błyskotliwej analizy kryzysu ekonomicznego 2008 roku, w filmie "Vice" stawia tezę, że właśnie w wyniku owego współrządzenia Cheney jest odpowiedzialny za wojnę z Irakiem, ponad 3,5 tys. zabitych i 50 tys. rannych żołnierzy amerykańskich, nie mówiąc o setkach tysięcy poszkodowanych innych narodowości, żołnierzach i cywilach. Cheneya obarcza się także odpowiedzialnością za przyzwolenie na stosowanie tortur wobec terrorystów przetrzymywanych w amerykańskich więzieniach.

Teza nie jest nowa, ale żeby ją uzasadnić, McKay przeprowadza inteligentny wywód, wciągając widza w nieoczekiwaną grę. "Vice" przedstawia biografię Cheneya, a raczej wybrane jej fragmenty, przy czym klucz doboru faktów z życia polityka jest co najmniej niejasny.

Informuje, na przykład, o młodzieńczych wybrykach Cheneya (wyrzucono go ze studiów za pijaństwo i narkotyki), samobójstwie (?) teściowej i homoseksualnej orientacji jednej z córek, ale pomija takie kontrowersje, jak unikanie służby wojskowej w okresie wojny w Wietnamie (dość kłopotliwe, zważywszy że Cheney był sekretarzem obrony w gabinecie Busha seniora).

Zaproponowana przez reżysera gra nie jest zbyt subtelna, ale dowcipna (McKay zaczynał od pisania scenariuszy i realizacji filmików do programu "Saturday Night Live"). Raz więc pokazuje Cheneya jako niezdarę i safandułę, z którego śmieje się nawet jego mentor, Donald Rumsfeld, sekretarz obrony w gabinetach Nixona i Busha jr., innym razem jako twardego gracza, zachowującego się jak stojący w rwącym nurcie rzeki wędkarz łowiący na muchę.

Raz bohater filmu wzbudza litość (zwłaszcza gdy mowa o kondycji jego serca, w 2012 roku poddał się transplantacji), innym razem irytuje (choćby zastępując prezydenta w centrum operacyjnym Białego Domu 11 września 2001 roku, Bush przebywał wtedy poza Waszyngtonem).

Pewne kwestie pozostają w sferze niedopowiedzeń (jak choćby to, że ceny akcji Halliburton Company - spółki naftowej, której szefował Cheney przed powrotem do Białego Domu - wzrosły o kilkaset procent w chwili wybuchu wojny), inne tłumaczone są wręcz łopatologicznie: pojawia się narrator (Jesse Plemons), który w kostiumie reprezentującym grupę społeczną, najbardziej w danej chwili wykorzystywaną przez Cheneya - robotników, żołnierzy, wreszcie dawców organów - w krótkich dosadnych słowach wyjaśnia, na czym polega dany przekręt.

Zabawa narracją to jeden z elementów gry z widzem. "Vice" jest przede wszystkim popisem aktorskim. W czołówce pojawia się kilka ważnych nazwisk - Christian Bale, Amy Adams, Steve Carell, Sam Rockwell. Każde z nich ma wielką rolę do zagrania. Scenariusz McKaya daje spore pole do popisu, charakteryzatorzy stanęli na wysokości zadania.

O ile jednak zza masek Lynne Cheney, George'a W. Busha i Donalda Rumsfelda wyglądają rysy odpowiednio Adams, Rockwella i Carella, o tyle Bale nie gra Cheneya, ale nim po prostu jest - i to bardziej niż Gary Oldman był Churchillem w "Czasie mroku". Wiemy, że Christian Bale uwielbia metamorfozy, pamiętamy kreację, dla której zrzucił ponad 30 kg ("Mechanik" Brada Andersona), tym razem jednak - mimo niewątpliwego uznania dla aktora - dokonana przemiana zdaje się sztuką dla sztuki.

Przy całej swej dezynwolturze, wręcz bezczelności, film "Vice" - pokazujący amerykańską politykę na najwyższym szczeblu z pozycji dobrze poinformowanego insidera - na dobrą sprawę nie wychodzi poza korytarze Białego Domu. Prezydentura Busha jr. już dawno została oceniona, Cheneyowi - mimo publikacji dwóch książek - nie udało się tej oceny zmienić.

Konrad J. Zarębski, Vice, "Kino" 2019, nr 01, s. 86

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” MARZEC 2019

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

MÓJ PIĘKNY SYN

04.03.2019

19.00

112 MIN

2

„LOVELING”

11.03.2019

18.45

98 MIN

3

„KRAINA WIELKIEGO NIEBA”

18.03.2019

19.00

103MIN

4

„POWRÓT BENA”

25.03.2019

19.00

104 MIN

 

„MÓJ PIĘKNY SYN”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Felix Van Groeningen.

Scenariusz Luke Davies,

                  Felix Van Groeningen

Zdjęcia Ruben Impens.

Steve Carell - David Sheff

Timothee Chalamet - Nic Sheff

Maura Tierney - Karen Barbour

Christian Convery - Jasper Sheff

Amy Ryan - Vicki Sheff

 

O FILMIE

Historia rodziny, która musi zmierzyć się z uzależnieniem dorastającego chłopaka. To opowieść o nastolatku, który poszukuje swojej drogi, o marzeniach, które prowadzą go na skraj przepaści, a także o miłości rodziców, którzy nie potrafią wypuścić swego dziecka z objęć. To pierwszy tak szczery, prawdziwy i poruszający film o rodzinie, bezwarunkowej miłości, dumie, rozczarowaniach i nadziei.

Nicholas Sheff (w zdrobnieniu Nic) niewątpliwie był kiedyś pięknym chłopcem (taki jest zresztą oryginalny tytuł filmu).  Widać to jasno na zdjęciach z dzieciństwa, które pojawiają się na początku filmu.  Kilkanaście lat później Nic jest już młodzieńcem pełnym lęków i stanów depresyjnych.  Wpada w sidła narkotyków.  Czy zatem tylko był pięknym chłopcem, czy też jest nim nadal?  Dla kochającego go ojca Nic zawsze pozostanie pięknym synem, bez względu na to, jak potoczyły się i jak dalej potoczą się jego życiowe losy.

„Mój piękny syn” to historia oparta na faktach.  David Sheff jest mieszkającym w północnej Kalifornii dziennikarzem, który opisał swoje skomplikowane relacje rodzinne w książce „Cudowny chłopiec.  Mój uzależniony syn.”  Jako dorosły mężczyzna Nic również spisał swoje doświadczenia w autobiograficznej relacji z okresu młodzieńczego uzależnienia. 

Te dwa źródła informacji stworzyły tkankę poruszającej, choć nieco monotonnej opowieści ekranowej.  Film jest anglojęzycznym debiutem utalentowanego belgijskiego reżysera Felixa Van Groeningena, którego pamiętamy choćby z nagradzanego na wielu festiwalach dramatu muzycznego „W kręgu miłości”.

Jego najnowsze dzieło zostało zrealizowane w formie mozaiki przeplatających się wspomnień ojca i syna.  Na ekranie pojawiają się więc ukazane z subiektywnej perspektywy poszczególne sytuacje, reżyser zaś stara się ukazać przede wszystkich ich ładunek emocjonalny. 

Niektóre sceny są pełne rodzinnego ciepła, podczas gdy inne pokazują momenty różnorakich słabości ludzkich charakterów i postępującej alienacji.  W wizualizacjach narracji syna widzimy głównie, co i jak się wydarzyło.  Obrazowo przeważa mroczny świat: samotne sesje narkotykowe, igły, strzykawki, czasami spotkania z innymi ćpunami. 

Ale widzimy też pełne kolorów wizje lepszego świata, jakie tworzyły się w głowie Nica po kolejnych dawkach metamfetaminy.  Ta chwilowa, iluzoryczna ucieczka może była początkowo dla chłopaka kwestią wyboru, ale niedługo później nie potrafił się już z niej wycofać.

W optyce ojca dominują poszukiwania odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało.  Czy jako rodzic popełnił jakieś znaczące błędy wychowawcze?  Czy za późno zdał sobie sprawę z wagi problemów syna?  Introspekcje Davida są pełne poczucia winy, ale i frustracji z powodu bezsilności w obliczu zaistniałej sytuacji.  Jednocześnie są one jednak przepojone bezwarunkową miłością do Nica.

Dwa różne punkty widzenia ojca i syna uzupełniają się wzajemnie i po pewnym czasie z kalejdoskopu wspomnień wyłania się klarowny obraz całego cyklu wydarzeń.  Ojciec stara się pomagać synowi.  Nic zaczyna lepiej kontrolować swoje narkotykowe zapędy i kiedy już wydaje się, że wychodzi na prostą, to w jego życiu pojawia się kolejny kryzys. 

Tym samym koło się zamyka, po czym znów następuje etap poprawy, a po nim następny regres.  Żaden sposób podejścia do problemu nie zapewnia długoterminowego sukcesu.  Ani metoda kija, ani marchewki, ani też najnowsze zdobycze ze świata medycyny i technologii.  Pozostaje tylko niezdefiniowana w szczegółach nadzieja.

Podejście reżysera do tematu cykliczności uzależnienia narkotykowego ma ewidentnie swoje naukowe potwierdzenie, ale prowadzi też do jednostajności.  Powtarzalność oglądanych sytuacji sprawia, że pomimo emocjonalnego zaangażowania widzowie zostają uwięzieni w wąskim przedziale doświadczeń. 

Chociaż film stara się momentami wychodzić poza relacje ojca i syna, to sposób przedstawienia reakcji dalszej rodziny – biologicznej matki Nica, jego macochy i przyrodniego rodzeństwa – jest fragmentaryczny i relatywnie płytki.

Na szczęście Van Groeningen oprawia fabułę w soczystą ścieżkę dźwiękową, niebanalnie ilustrującą nawet ekstremalną amplitudę emocji.  Po raz kolejny reżyser udowadnia, że umiejętność integracji muzyki i obrazu należy do jego najmocniejszych atutów.  Dużo dobrego można również powiedzieć o grze aktorskiej.  Timothee Chalamet bardzo subtelnie przekazuje skomplikowaną naturę postaci Nica. 

Jednocześnie do końca filmu Nic pozostaje do pewnego stopnia enigmatyczny – i dla widzów, i dla ojca i nawet dla siebie samego.  Chalamet, po mocnych rolach w filmach „Lady Bird” i „Tamte dni, tamte noce”, szybko wyrasta na prawdziwą gwiazdę dużego ekranu. 

Z kolei Steve Carell jako ojciec gra bardzo powściągliwie, w przeważającej części internalizując swoje przemyślenia.  Taka interpretacja postaci może i odpowiednio odzwierciedla prawdziwego Davida Sheffa, ale dla potrzeb dramaturgii filmu wydaje się jednak zbyt jednowymiarowa.

I wreszcie, w dyskusji na temat „Mojego pięknego syna” nie można pominąć pojawiających się tu i ówdzie elementów dydaktycznych.  Widać, że oprócz pokazania wzruszającej historii, twórcy mieli też na celu chęć oświecenia widowni w temacie ważnego i coraz bardziej powszechnego, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, problemu społecznego. 

Jak na mój gust, takich fragmentów jest w filmie za dużo, ale być może dla osób, które w pełni wciągną się w emocjonalną tkankę losów Nica i Davida nie będzie to miało większego znaczenia.

Zbigniew Banaś, Mój piękny syn, „Kino" 2019, nr 01, s. 83-84

 „LOVELING”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Gustavo Pizzi.

Scenariusz Karine Teles, Gustavo Pizzi. Zdjęcia Pedro Faerstein.

Muzyka Maximiliano Silveira

 

Karine Teles – Irene

Otavio Müller – Klaus

Adriana Esteves – Sônia

Konstantinos Sarris – Fernando

César Troncoso - Alan

 

O FILMIE

Irene wraz z mężem i czwórką dzieci mieszka w małym miasteczku na obrzeżach Rio de Janeiro. Jej najstarszy syn, Fernando jest utalentowanym graczem w piłkę ręczną. Pewnego dnia chłopak zostaje zaproszony do profesjonalnej drużyny w Niemczech. Rodzina musi szybko podjąć decyzję o wyjeździe, od którego zależy jego dalsza kariera. Zaskoczona obrotem spraw Irene, stara się poradzić sobie z wizją nagłego rozstania z synem, pokonać własny niepokój i odkryć w sobie nowe siły, by przyzwyczaić się do życia bez ukochanego dziecka.

Irene (Karine Teles) należy do tej kategorii kobiet, które właściwie niczego się nie boją i ze wszystkim są w stanie sobie poradzić. Matka gromadki dzieci, poczciwa żona i siostra, uczennica na moment przed uzyskaniem dyplomu, obrotna sprzedawczyni…

Bohaterka na oczach widzów nieustannie poszukuje najdogodniejszych rozwiązań dla siebie i najbliższych, a życie na obrzeżach Rio de Janeiro zanadto jej rodziny nie rozpieszcza. Emocjonalna równowaga Irene ulega jednak zachwianiu, gdy przed jej synem Fernandem pojawia się możliwość wyjazdu do Niemiec i szansa rozpoczęcia profesjonalnej kariery sportowej. Poczucie kontroli rodzicielskiej okazuje się dla bohaterki równie iluzoryczne, jak poczucie kontroli nad własnym życiem.

Podobnie jak w „Aquariusie” (reż. Kleber Mendonça Filho, 2016), w „Loveling” mamy do czynienia z silną, nietuzinkową bohaterką. Na pierwszy rzut oka Irene daleko do dzikiej zmysłowości i bezkompromisowości Clary, mistrzowsko zagranej przez Sônię Bragę.

Z biegiem czasu staje się jednak jasne, że obie panie cechuje cenna umiejętność przetrwania w ciężkich, kryzysowych warunkach. To ciekawe, że we współczesnej kinematografii brazylijskiej tak duży nacisk zostaje położony właśnie na postacie kobiece, które muszą sobie jakoś radzić w „męskim” i niesamowicie wymagającym świecie.

Warto podkreślić przy tym, że zarówno mąż Irene, jak i przede wszystkim jej uzależniony od narkotyków szwagier, nie wystawiają dobrego świadectwa kulturze macho. Mężczyźni nie stanowią w świecie przedstawionym fundamentu, na którym buduje się rodzinne szczęście, pomimo dobrych chęci nie są już w stanie zapewnić w żaden sposób bezpieczeństwa (emocjonalnego, ekonomicznego itd.).

Mąż Irene, marzyciel o gołębim sercu i pustych kieszeniach, chciałby rozpieszczać ukochaną, jednak jak trafnie odpowiada mu bohaterka: „Nie chcę być księżniczką. Zasługuję na samodzielność, na to, żeby sama zarabiać pieniądze”. Ostatecznie to właśnie Irene, pomimo szeregu ról społecznych, jakie przyszło jej nieustannie pełnić, zaskakuje nas emancypacyjną mocą, walecznością.

Główna bohaterka to nie tylko nadopiekuńcza chwilami mama, ale przede wszystkim kobieta, która chce się stale rozwijać i która nie da się ograniczać trudnościom ekonomicznym czy bolesnym wspomnieniom.

Reżyser „Loveling” potrafi oddać na ekranie wrażenie chaosu, nieprzewidywalności i (niekiedy nieznośnej) zmienności ludzkich losów. Podobnie jak w dziełach włoskich neorealistów, estetyka powiązana jest tutaj z etyką: twórca skupia się przede wszystkim „na ciężkim, zmęczonym chodzie” swoich prostych, dobrodusznych i niezbyt zamożnych bohaterów. Wnikliwie śledzi ich poczynania, pokazuje chwile radości, ale przede wszystkim mniejsze i większe klęski.

Autentyczności filmowemu doświadczeniu bez wątpienia dodało to, że Karine Teles, grająca Irene, pomagała swojemu partnerowi Gustavo Pizziemu przy tworzeniu scenariusza. Całe spektrum emocji składa się na barwny i niezwykle ludzki portret brazylijskiej familii, z którą bez trudu można się identyfikować, niezależnie od szerokości geograficznej.

Diana Dąbrowska, Loveling, „Kino" 2018, nr 08, s. 81

 „KRAINA WIELKIEGO NIEBA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Paul Dano

Scenariusz Paul Dano, Zoe Kazan

Zdjęcia Diego Garcia.

Muzyka David Lang

Jake Gyllenhaal - Jerry Brinson

Carey Mulligan - Jeanette Brinson

Ed Oxenbould - Joe Brinson

Bill Camp - Warren Miller

O FILMIE:

Jeanette (Carey Mulligan) i Jerry (Jake Gyllenhaal) są tylko z pozoru szczęśliwym małżeństwem. Właśnie przeprowadzili się do domu na przedmieściach, ale w nowym miejscu czekają na nich stare problemy. Jerry po raz kolejny woli uciec, niż zmierzyć się z trudnościami. Kiedy wyjeżdża na kilka miesięcy gasić niebezpieczne pożary lasów, Jeannette zostaje sama z dorastającym synem. Zagubiona kobieta wdaje się w romans, który na chwilę pozwala jej poczuć się dziewczyną, jaką była kiedyś - szaloną, atrakcyjną i pełną życia.

Często się zdarza, że uznany aktor staje po drugiej stronie kamery. Jednak rzadko decyduje się na to ktoś tak młody, jak trzydziestoczteroletni Paul Dano. Jeszcze bardziej zaskakuje to, że w swoim debiucie pokazuje się on jako twórca już ukształtowany i dojrzały, o wyjątkowej wrażliwości. „Kraina wielkiego nieba” demonstruje ogromny reżyserski talent Dano – również z tego względu, że operuje tym, co najtrudniejsze do uchwycenia w kinie: drobnymi gestami, oszczędną mimiką i półsłówkami, pod którymi można wyczuć ogromne pokłady niełatwych do wyrażenia emocji.

Streszczanie fabuły filmu Dano jest wyjątkowo niewdzięcznym zadaniem, bo w żaden sposób nie oddaje jego istoty. Wszystko, co w nim najważniejsze, pojawia się bowiem raczej gdzieś na marginesach, jest jedynie delikatnie sygnalizowane, jakby mimochodem – motywacje głównych bohaterów trzeba rekonstruować z porozrzucanych tu i ówdzie okruchów. Jednak spróbujmy. Jeanette i Jerry wydają się zgodnym i szczęśliwym małżeństwem. Mieszkają w malowniczym miasteczku nieopodal granicy z Kanadą i wspólnie wychowują nastoletniego syna. Wszystko wskazuje na to, że realizują sen amerykańskiej klasy średniej: mają mały domek, niewielki samochód i jeszcze mniejszy telewizor – wszak akcja filmu rozgrywa się na początku lat 60. ubiegłego wieku. Szybko się jednak okazuje, że niewiele trzeba, by cały ten miraż szczęścia i stabilizacji się rozpłynął.

Dano delikatnie ale bezwzględnie obnaża pozory: zaczyna od tych, które budują mikrorzeczywistość bohaterów, by ostatecznie przejść do skali makro – w ten sposób zahacza o kwestie nierówności społecznych, paradoksy kapitalizmu, ale także problematyzuje relacje między płciami. Na przykładzie losów Jeanette i Jerry’ego pokazuje, jak opresyjnym systemem jest zmaskulinizowana kultura kapitalizmu – i to nie tylko dla kobiet.

Z mozołem budowane przez bohaterów szczęście pryska, gdy Jerry z dnia na dzień traci pracę – opiekował się okolicznym polem golfowym, podlewał je, grabił, ale gdy trzeba było, czyścił też klientom buty. Zwolniono go, bo ponoć za bardzo spoufalał się z bogaczami – nie potrafił uszanować jasno przypisanego mu miejsca w drabinie społecznej.

To wydarzenie uruchamia lawinę. Sposób potraktowania Jerry’ego uraził jego dumę, co zachwiało relacjami między nim a Jeanette, która wzięła część obowiązków na siebie – a to wpędziło męża w jeszcze większą frustrację. By uciec od problemów i dowieść swojej męskości, Jerry zaciąga się do gaszenia płonących okolicznych lasów, Jeanette natomiast zatrudnia się jako nauczycielka pływania. Te dwie decyzje doprowadzą do finalnej katastrofy – rozbicia rodziny.

U Dano niezwykle ważny jest punkt widzenia. Bo epopeję zmagania się z trudnym rynkiem pracy i płciowymi stereotypami oglądamy oczami Joe’ego – syna Jerry’ego i Jeanette. Przez to reżyser nałożył na pokazywane wydarzenia dodatkowy filtr – uniemożliwiający jednoznacznie krytyczną ocenę bohaterów i obdarzający całość nieoczekiwanymi pokładami czułości. Dzięki temu na pierwszy plan wychodzi dramat jednostek, a niekoniecznie socjopolityczna analiza stosunków władzy i płci. Joe widzi w swoim ojcu kogoś wyjątkowego nawet wtedy, gdy ten coraz bardziej pogrąża się w marazmie, za matką natomiast będzie potrafił się wstawić także wówczas, gdy ta całkowicie się pogubi.

Ale pełne ufności i aprobaty spojrzenie Joe’go ma swoją wagę – dodatkowo obciąża rodziców, którzy muszą poradzić sobie nie tylko z własnymi niepowodzeniami, ale także ze świadomością rozczarowania syna. Bo „Kraina wielkiego nieba” jest przede wszystkim filmem o utracie złudzeń, bolesnej weryfikacji oczekiwań wobec życia, które potoczyło się kompletnie inaczej niż miało.

Dlatego wyjątkowo ważna jest przeszłość bohaterów i niegdyś snute plany na przyszłość, o których dowiadujemy się jedynie z kilku mimochodem rzuconych uwag. Dano nie mówi bowiem niczego wprost, a przynajmniej tego, co w tej historii naprawdę jest najważniejsze, nie podaje na tacy; nie pozwala widzom na pochopną ocenę zachowania bohaterów. Zależy mu, żeby wszystkie irytujące poczynania Jerry’ego i Jeanette, ich oczywiste błędy, złe, pochopne decyzje złożyły się ostatecznie na przekonujące portrety postaci, których los autentycznie porusza, bo wskazuje na odwieczną kruchość ludzkiego szczęścia.

To zadziwiające, jak wiele miejsca znalazło się dla czułości w filmie, opowiadającym o goryczy, cierpieniu i rozczarowaniu. Dano wykazał się wyjątkową wrażliwością i ogromnymi pokładami empatii. Przy reżyserze, który nie potrafiłby spojrzeć na swoich pogubionych bohaterów z sympatią, cała historia popadłaby w śmieszność, a w najlepszym razie budziłaby irytację.

Dano natomiast potrafił obdarzyć postacie zrozumiałymi, bo powszechnymi pragnieniami i w taki sposób poprowadzić ich losy, wydobyć emocje i uczucia, by nawet najgorsze decyzje Jerry’ego i Jeanette wydawały się oczywiste i prawdopodobne.

Opowiadana historia broni się również aktualnością – mimo osadzenia w realiach lat 60. i dziś przecież marzenia o małej życiowej stabilizacji okazują się dla wielu wygórowane, a narzucane przez zmaskulinizowaną kulturę genderowe normy więzią w klatce nadmiernych oczekiwań.

Michał Piepiórka, Kraina wielkiego nieba, „Kino" 2018, nr 12, s. 78

„POWRÓT BENA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Peter Hedges.

Scenariusz - Peter Hedges.

 Zdjęcia Stuart Dryburgh.

Muzyka Dickon Hinchliffe.

Julia Roberts - Holly Burns

Lucas Hedges  - Ben Burns

Kathryn Newton - Ivy Burns

Courtney B. Vance - Neal Beeby

Rachel Bay Jones – Beth.

 

O FILMIE:

Gdy Holly (Julia Roberts) wraca do domu ze świątecznych zakupów, zastaje na schodach nieoczekiwanego gościa, swojego syna, Bena (Lucas Hedges), który nie powinien był opuszczać ośrodka odwykowego. Kochająca matka, mimo obaw, przyjmuje go z otwartymi ramionami. Ma nadzieję, że Ben jest "czysty" i będzie mogła cieszyć się Bożym Narodzeniem z nim i resztą rodziny. Okazuje się jednak, że wizyta Bena może sprowadzić poważne kłopoty. Podczas kolejnych 24 godzin, które mogą zmienić na zawsze ich życie, Holly zrobi wszystko, by uratować ukochane dziecko.

 

Uśmiechnięta twarz Julii Roberts rozpoczyna film i natychmiast wiadomo: to ona dominować będzie nad całością, to przede wszystkim dla niej odnowieniu ulega stary model „filmu jednej gwiazdy”. Oczywiście, trochę zmieniony, mamy przecież rok 2018. Obok Roberts pojawia się więc mocny partner w osobie Lucasa Hedgesa.

To syn reżysera, Petera Hedgesa, chłopak, którego nie tak dawno widzieliśmy w roli gniewnego nastolatka w „Manchester by the Sea”. Podobno sama Julia Roberts nalegała na jego udział i rzeczywiście, wyczuwa się między nimi porozumienie, związek niemal charyzmatyczny.

Lucas Hedges gra Bena, który nieoczekiwanie stanął przed drzwiami rodzinnego domu. Twierdzi, że ma przepustkę na 24 godziny z zamkniętego zakładu dla narkomanów. Jest wigilia Bożego Narodzenia, gwiazdka, radość, będzie cała rodzina...

Wszystko niby dobrze, ale na wszelki wypadek trzeba schować leki i biżuterię, którą przecież łatwo spieniężyć. Nie należy kusić losu. Ben mówi, że się zmienił, jednak ludzie w miasteczku, nawet dawni koledzy, go omijają. Po prostu niesie z sobą pamięć krzywd i nieszczęść, które w swoim czasie spowodował. Reżyser zna dobrze podobną sytuację z własnego doświadczenia: wychował się w rodzinie dotkniętej nałogiem.

Czy Ben jest czysty? Czy można wierzyć temu, co mówi? Trudno pozbyć się wątpliwości. W tej sytuacji Holly – jego matka – postanawia nie opuszczać go ani na chwilę. „Przez 24 godziny jesteś moją własnością”. Są więc razem w domu towarowym, gdzie Ben kupuje kurtkę, są w szkole, oglądając występ w świątecznej szopce jego młodszej siostry Ivy (Kathryn Newton), zasiadają na sesji dla uzależnionych, na którą przypadkowo trafili i gdzie Ben opowiada o sobie.

Chłopak jest spokojny, skupiony, niewątpliwie się pilnuje, ale nie ukrywa także narastającego napięcia. To dobra, wyważona kreacja młodego aktora. Natomiast Julia Roberts prezentuje pełną skalę swojej mimiki. Jest inna niż w swoim poprzednim filmie, „Cudowny chłopiec”, gdzie także grała oddaną matkę, wydawała się jednak brzydsza, zniszczona trudnym życiem.

Tym razem rozkwita. Nie chowa swego słynnego szerokiego uśmiechu, choć ma także momenty niepokoju, jakby zawieszenia, po których na jej twarzy powraca wyraz zaufania. Widoczna jest gra spojrzeń wymienianych przez matkę i syna, przedstawiona jednak w trochę monotonnej serii zbliżeń.

Starannie bowiem prowadzona narracja w tym filmie paradoksalnie okazuje się mankamentem. I to nie jedynym. Niepełnie ukazana została na przykład sytuacja całej tej rodziny. Otóż Ben ma czarnoskórego ojczyma, Neala, bo Holly wyszła po raz drugi za mąż. Ben i jego siedemnastoletnia dziś siostra są z pierwszego związku, z drugiego zaś dwoje małych urwisów zdobywających serce przyrodniego brata.

Ale związek Holly i Neala (Courtney B. Vance) cechuje nieufność, podkreślona właśnie pojawieniem się Bena. Neal nie chce go zaakceptować. „Gdybyś był Czarny, już siedziałbyś w więzieniu” – zauważa trzeźwo. Ale nie zamierza niczego robić. Z miłości do Holly? Niestety, nie ma ani jednej sceny czy choćby sugestii świadczącej o intymności ich związku.

Odnosi się wrażenie, że to dwie osoby przypadkowo żyjące w jednym mieszkaniu. Trudno byłoby oczekiwać rozwinięcia problemu rasowego w filmie na zupełnie inny temat, ale trudno też pogodzić się z tak obojętnym przejściem nad okolicznościami mieszanego małżeństwa, które nawet w dzisiejszych Stanach stanowi jakiś problem.

Główny wątek filmu także ulega osłabieniu, bowiem opowiadana historia dzieli się na dwie nierównomierne części. Jeśli przybycie Bena do domu, spotkania i rozmowy, a przede wszystkim spojrzenia matki budują dynamiczny i nabierający wyrazistych rysów portret młodego outsidera, to część druga staje się tylko zwyczajnym thrillerem.

W pewnym momencie Ben znika, poszedł do dawnych kumpli z narkotykowego podziemia. W zamian za działkę musi wziąć czynny udział w przerzuceniu „towaru” w inne miejsce. Czy zażyje swoją działkę? Szukająca go rozpaczliwie matka nie ma złudzeń. To długa sekwencja, jednak pozbawiona dramaturgicznych komplikacji.

Ukazuje Holly za kierownicą błądzącą w jakichś zaułkach. Niewiele się dzieje. Ale treść nadaje temu twarz Julii Roberts, z wyrazem coraz większego zaniepokojenia; twarz we łzach, zastygająca w końcu w masce pełnej rezygnacji rozpaczy. Trudno nie obserwować z przejęciem tej mimicznej gry. Aktorka wyzwala wzruszenie, każe zapomnieć o słabościach narracji.

I w tym kontekście właściwym podsumowaniem staje się enigmatyczne zakończenie. Nie wiadomo, co będzie dalej, nic nie przesądza o przyszłości. Ale takie zawieszenie nadaje filmowi wymiar prawdy.

Andrzej Kołodyński, Powrót Bena, „Kino" 2019, nr 01, s. 74

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LUTY 2019

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

ONI

04.02.2019

19.00

151 MIN

2

„AUTSAJDER”

11.02.2019

20.30

93 MIN

3

„SOFIA”

18.02.2019

19.00

80 MIN

4

„WINNI”

25.02.2019

19.00

85 MIN

 

„ONI”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Paolo Sorrentino

Scenariusz - Paolo Sorrentino

                     Umberto Contarello

Zdjęcia - Luca Bigazzi

Muzyka - Lele Marchitelli

Scenografia /- Stefania Cella

Kostiumy- Carlo Poggioli

Toni Servillo - Silvio Berlusconi

Elena Sofia Ricci - Veronica Lario

Riccardo Scamarcio - Sergio Morra

Kasia Smutniak- Kira

Euridice Axen - Tamara

Fabrizio Bentivoglio - Santino Recc

 

 

O FILMIE

Paolo Sorrentino po kilkuletniej przerwie wraca do kin z komediodramatem „Oni”. Reżyser obsypanego nagrodami „Wielkiego piękna” (Oscar, Złoty Glob oraz BAFTA dla Najlepszego Filmu Nieanglojęzycznego), „Młodości” oraz serialu „Młody papież” znów serwuje wybuchową mieszankę prowokacji i uwodzenia. Bawiąc się biografią byłego premiera Włoch, Silvio Berlusconiego – milionera i potentata medialnego – Sorrentino opowiada o zepsuciu, korupcji oraz odwiecznym mariażu seksu i władzy. A przede wszystkim o „dworze” chciwych pochlebców, jaki wyhodował wokół siebie jeden z najbardziej skompromitowanych współczesnych polityków

Jednak w filmie „Oni” Sorrentino błyskotliwie łączy drapieżną polityczną satyrę z kameralnym dramatem, a iście barokowemu wizualnemu rozpasaniu, które wydaje się parodiować prostacki styl telewizji Berlusconiego, towarzyszą sceny zaskakująco intymne. Brytyjski The Guardian dostrzegł nawet czułość w sposobie, w jaki włoski reżyser portretuje „słabość starzejącego się mężczyzny”. Groteskę z nostalgią brawurowo pogodził na ekranie ukochany aktor Sorrentino, znany z „Wielkiego piękna” i „Boskiego” Toni Servillo. Jego spektakularna metamorfoza to jeden z największych atutów filmu „Oni”, który w samych Włoszech obejrzało aż milion widzów.

Oni są u władzy. Oni są cyniczni, niemoralni i zachłanni. Oni chcą uwielbienia. Oni to Silvio Berlusconi, jego świta i orbitujący wokół nich karierowicze, gotowi zrobić wszystko dla pieniędzy i politycznej chwały. Oni chcą uwieść tłumy. W świecie, gdzie najcenniejszą walutą jest młodość i seks, oni nie mają sobie równych.

 

W jednej z najbardziej znanych scen „Kajmana” (2006) Nanniego Morettiego producent o imieniu Sturowski (Jerzy Stuhr) z reżyserem Brunonem Bonomo (Silvio Orlando) odbywa pogawędkę na basenie. Polak ironicznie stwierdza, że cieszy się na myśl o zrobieniu filmu o Italii pod dekadenckimi rządami Berlusconiego, w kraju rozciągniętym między folklorem a horrorem, który wciąż zaniża swoje „kulturowe dno”.

Słowa postaci granej przez Jerzego Stuhra są bodaj najtrafniejszą diagnozą włoskiego społeczeństwa. Odpowiedzialnością za degradację Włoch obarcza się osobę kontrowersyjnego byłego premiera. To właśnie „Wielkiemu Silvio” poświęcił swoje najnowsze dzieło twórca nagrodzonego Oscarem „Wielkiego piękna”. „Oni” (Loro) to najbardziej wyuzdany, wulgarny i melancholijny film w bogatym dorobku Paola Sorrentina.

Neapolitańczyk lubi portretować włoskich mężów stanu. W 2008 roku zrealizował „Boskiego” (Il Divo), dzieło opowiadające o wielokrotnym premierze Italii, niezwykle charakterystycznym Giulio Andreottim. O ile jednak „Boski Juliusz” był przykładem władzy tajemniczej, ukrytej i niemalże mistycznej, o tyle Berlusconi jest w wizji Sorrentina politykiem, którego każdy, bez względu na wiek, wykształcenie czy płeć, chce posiąść.

Tytułowi „Oni” to rozrywkowo-polityczna elita świata, która próbuje wszelkimi sposobami wkupić się w łaski „wielkiego Silvia”. W „nich” odnaleźć można rysy prawdziwie istniejących postaci (celebrytów, ministrów, managerów), co dla włoskich widzów stanowić może dodatkowy, detektywistyczny wręcz smaczek.

Berlusconi sprzedaje fałszywy sen o „lepszej przyszłości” włoskiego narodu, trzymając się dewizy, że altruizm to nic innego jak kolejna odsłona egoizmu. Wedle własnych słów wielki Silvio zna „scenariusz życia”, najlepiej też tworzy narracje na temat własnej przedsiębiorczości, opowiada dowcipy i pikantne anegdoty otoczony wianuszkiem młodocianych ślicznotek. W filmie Sorrentina wszystko jest ostentacyjne – manifestowanie władzy i bogactwa, sprytu i seksualności, witalności i dekadencji, smutku i znużenia. „Oni” atrakcyjnie i niezwykle dosadnie opowiadają o pustce społecznej, czego najlepszą metaforą stają się nocne imprezy spod znaku bunga-bunga, którym daleko do zmysłowości i erotyzmu.

„Oni” nie są filmem skierowanym przeciwko osobie Berlusconiego, ani też dziełem, które nadmiernie uczłowieczałoby postać osławionego polityka. Sorrentino stwarza sytuacje, w których filmowy Berlusconi jest prowokowany do wyrażania głęboko skrytych emocji i przemyśleń. Medialny potentat to postać idealnie pasująca do stałego repertuaru postaci skrojonych przez specyficzną wrażliwość włoskiego reżysera – melancholijny, zamyślony, czasami złowrogi. Silvio to bezradny obserwator wydarzeń, dzięki którym dostosowuje się do roli, którą życie dla niego wykroiło.

Co ważne, Sorrentino stara się opowiedzieć również, a być może przede wszystkim, o włoskim społeczeństwie – jego zaletach, fascynacjach a przede wszystkim wadach. Obraz u Sorrentina ma funkcjonować niczym zwierciadło, w którym różne pokolenia „odrażających, brudnych i złych” Włochów mogą dostrzec swoją tragikomiczną przeszłość i spojrzeć z oddali na jeszcze bardziej groteskową przyszłość. Każdy z bohaterów pozostaje na swój sposób przegrany i smutny. Reżyser nikogo nie zbawia, wręcz przeciwnie – każdy z bohaterów tkwi w swojej bezużyteczności, niekiedy w zawodowym wypaleniu, emocjonalnej bądź umysłowej biedzie, niemożności dokonania zmiany, a w konsekwencji, uczy się poniekąd „umierać za życia”.

Diana Dąbrowska, Oni, „Kino" 2019, nr 01

 „AUTSAJDER”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA – adam sikora

SCENARIUSZ – adam sikora

ZDJĘCIA – tomasz woźniczka

SCENOGRAFIA – Agata adamus

MUZYKA – tymoteusz bies

KOSTIUMY – beata święcicka

MONTAŻ – beata walentowska

DŹWIĘK – krzysztof stasiak,

                     katarzyna białas

FRANEK – ŁUKASZ SIKORA

MAMA FRANKA – DoROTA POMYKAŁA

buszka – katarzyna gałąska       

„dziadek” – Tomasz Sapryk

naczelnik – mariusz jakus

oficer sb – mariusz bonaszewski

oficer milicji – marek kalita

 

 

O FILMIE

Inspirowany prawdziwymi wydarzeniami poruszający film o studencie malarstwa, którego życie zmienia się nieodwracalnie, kiedy przez przypadek wpadnie w tryby przerażającej totalitarnej machiny. „Autsajder” został wyreżyserowany przez Adama Sikorę – wielokrotnie nagradzanego reżysera i autora zdjęć do takich produkcji jak: „Ach śpij kochanie”, „Młyn i krzyż” oraz „Essential killing”. Obok odgrywającego główną rolę Łukasza Sikory, pośród bogatej obsady zobaczymy takie osobowości polskiego kina jak: osławiony rolą w głośnej „Symetrii” – Mariusz Jakus, Marek Kalita, Cezary Łukaszewicz, Tomasz Sapryk, Mariusz Bonaszewski, czy Dorota Pomykała.

Franek to młody idealista. Jest zakochany w muzyce, malarstwie i pewnej dziewczynie. Mimo wiszącego w powietrzu ogromnego napięcia związanego z wprowadzeniem stanu wojennego i dramatycznymi wydarzeniami w kopalni „Wujek”, mówi, że polityka kompletnie go nie interesuje. Wszystko się jednak zmieni. Odwiedza go bowiem dobry znajomy – Beno i prosi o przechowanie tajemniczej teczki. Kiedy kolejnego wieczora Franek wraca od swojej dziewczyny po rozpoczęciu godziny milicyjnej, zatrzymuje go patrol. Chłopak szybko zostaje oskarżony o współpracę z opozycją, a znaleziona w jego mieszkaniu teczka z ulotkami staje się niezbitym dowodem. Sprawę przejmuje Służba Bezpieczeństwa. Cała jego wrażliwość i ideały zostają poddane najwyższej próbie.

Film Sikory zbudowany jest na modłę historii inicjacyjnej. Wiadomo, że jeśli rzecz dzieje się tuż po 13 grudnia 1981 roku, a główny bohater, student ASP, deklaruje brak zainteresowania polityką, to polityka wcześniej czy później musi go dopaść. Stanie się to podczas godziny milicyjnej, kiedy Franek złapany na ulicy przez patrol zostaje wzięty za twórcę wywrotowych graffiti i trafia do aresztu. W ten sposób rozpoczyna się długa więzienna odyseja, podczas której wrażliwy chłopiec, zainteresowany dotychczas wyłącznie muzyką, malarstwem i miłością, poznaje działanie komunistycznego reżimu od najbardziej brutalnej strony. Dodajmy, że rzecz dzieje się na Śląsku, tuż po pacyfikacji kopalni „Wujek”. Dla Franka towarzyszami niedoli są więc nie tylko kryminaliści – za ścianą siedzą bowiem aresztowani górnicy, a po kolejnej przeprowadzce kompanami z celi staną się działacze opozycji, którzy na dobre przeorają uśpioną świadomość bohatera. Sikora miał dobrą intuicję, by polityczne dojrzewanie naiwnego „studenciaka” wyrazić atmosferą rodem z thrillera.

Niekończące się przesłuchania, upokarzające kontrole osobiste, tortury „dentystyczne”, przymusowe karmienie rurą, długie godziny spędzone w karcerze – przechodząc przez to wszystko zastanawiamy się, co jeszcze wymyśli morderczy aparat władzy. Nie mniejsze poczucie zagrożenia buduje ożywiona na ekranie biurokratyczna machina systemu. Odczytywaniu wyroku towarzyszy upiorny terkot maszyny do pisania. Staroświecka kalka do papieru czy mucha przechadzająca się po wydruku zamrażają uwagę na pozornie nieistotnych szczegółach. Ich autentyczną grozę niweluje jednak łopatologicznie podany przekaz: patrzcie, drogie dziatki, jak złudne bywa wszelkie autsajderstwo – fonetyczne spolszczenie ma tu wydźwięk ironiczny, bo w Polsce bycie „autsajderem” zawsze było podejrzanym luksusem. Franek, mimo prób złamania go przez SB, ale też na przekór tej większości, która „myśli tylko o tym, jak się nażreć”, próbuje być człowiekiem przyzwoitym, choć cena okaże się bardzo wysoka.

Oczywiście, trudno byłoby z tą zacną postawą się spierać, jednakże dydaktyczny ton, który przebija z filmu Sikory, okazuje się koniec końców przeciwskuteczny. „Autsajder” zamiast poruszać, dostarcza przede wszystkim lekcji poglądowej, a przecież nie tego szuka w kinie dzisiejszy rówieśnik Franka.

Autor filmu, znany głównie jako wybitny operator, nie kryje osobistych związków z opowiedzianą historią, ale tym razem zdjęcia powierzył młodszemu o pokolenie Tomaszowi Woźniczce. Przygnębiająca szaruga minionej epoki zderzona zostaje z radosną zmysłowością „czasu wyobrażonego”, w którym młodzi bohaterowie pławią się w politycznej niewinności. Łukasz Sikora, prywatnie syn reżysera, wypada bardzo przekonująco w roli człowieka, który wyrasta z chorobliwego pięknoduchostwa.

Solidnie wykonana praca rekonstrukcyjna (te wszystkie swetry z owczej wełny, herbata parzona w szklance i Lista Przebojów Trójki z jakże wymowną piosenką „Dorosłe dzieci” zespołu Turbo) przenosi nas do ery coraz bardziej odległej i coraz bardziej zmitologizowanej. Warto także dodać, że w postać matki bohatera wciela się Dorota Pomykała, która w 1989 roku zagrała główną rolę w filmie „Chce mi się wyć” Jacka Skalskiego, uchodzącym po dziś dzień za jeden z najbardziej intrygujących obrazów na temat stanu wojennego.

Dlaczego więc, mimo tych wszystkich atutów, film Sikory rozmija się ze swoim widzem? W filmie fabularnym realizował on dotychczas projekty raczej niszowe, krążąc między kinem eksperymentującym („Wydalony”) a społecznie zaangażowanymi przypowieściami („Ewa”). Ze względu na silny ładunek emocjonalny i sugestywne realia „Autsajder” mógłby być pierwszym w jego dorobku tytułem atrakcyjnym dla szerszej publiczności. Jako że wchodzi do kin dokładnie w rocznicę ogłoszenia stanu wojennego, byłby też idealnym narzędziem do „odpominania” tamtych zdarzeń. Jeśli tak się nie stanie, to nie dlatego, że „młodzież nie rozumie pokolenia styropianu”, ale że jest wręcz odwrotnie: to pokolenie styropianu uporczywie nie chce zrozumieć dzisiejszych młodych.

Anita Piotrowska, Autsajder, „Kino" 2018, nr 12, s. 84-85

 

 

 „SOFIA”

Cannes 2018

Najlepszy scenariusz Meryem Benm'Barek-Aloïsi

 

MFF w Salonikach2018

Nagroda Międzynarodowej Federacji Krytyki Filmowej (FIPRESCI)

Dla najlepszego filmu w konkursie międzynarodowym

Meryem Benm'Barek-Aloïsi

 

 

Transatlantyk 2018

Nagroda Young Film Critics Najlepszy debiut reżyserski Meryem Benm'Barek-Aloïsi

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Meryem Benm’Barek-Aloïsi

Scenariusz - Meryem Benm’Barek-Aloïsi Zdjęcia- Son Doan.

Maha Alemi – Sofia

Lubna Azabal – Leila

Sarah Perles – Lena

Hamza Khafif - Omar

O FILMIE:

Współczesne Maroko, gdzie tradycja miesza się z nowoczesnością. Dwudziestoletnia Sofia mieszka z rodzicami w Casablance. Jest w ciąży, ale nawet sama przed sobą nie chce się do tego przyznać. Seks pozamałżeński jest w jej kraju karany więzieniem. Sofia musi podjąć decyzje, które uratują honor jej rodziny i zaważą na całym jej życiu. Reżyserka Meryem Benm'Barek-Aloïsi pokazuje obraz społeczeństwa przez pryzmat problemów i lęków swoich bohaterów. Choć życie Sofii determinuje miejsce urodzenia, to dziewczyna znajduje w sobie siłę, by pokierować swoim życiem.

Marokański debiut o zniewolonej młodej kobiecie? W głowie krytyka i widza może odezwać się dzwonek alarmowy, ale tym razem zmienia się on w oklaski. Może nie od razu na stojąco, jak w Cannes, gdzie reżyserka dostała nagrodę za scenariusz w sekcji Un Certain Regard, po wcześniejszym grancie z Doha Institute. Jednak pierwszy długi film Meriem Benm’Barek-Aloisi, autorki dwóch dobrze przyjętych krótkich metraży ze studiów w Brukseli, robi dobre wrażenie. Choć nie sposób uciec od porównań do stylu narracji Ashgara Farhadiego, to jednak zróżnicowane tempo filmu, kobiece przenikliwe spojrzenie na świat i wrażliwa praca z aktorami działają na korzyść debiutantki.

Wszystko zaczyna się przy uroczystej domowej kolacji, podczas której rodzina z wyższej klasy Casablanki świętuje korzystną umowę na zakup ziemi i rozwój biznesu. Tylko Sofia źle się czuje, a studiująca medycynę kuzynka odkrywa ze zdumieniem, że dziewczyna jest w zaawansowanej ciąży. Trzeba szybko coś wymyślić, oczywiście w ukryciu przed resztą rodziny – i tak, w biegu, zaczyna się gorączkowy pierwszy akt filmu. Wagę i kontekst nadaje mu plansza informująca, że zgodnie z marokańskim prawem za przedmałżeński seks grozi kara od miesiąca do  roku więzienia. Trudno więc znaleźć przychodnię dla legalnego porodu, wszędzie padają niewygodne pytania.

To tylko początek perypetii straumatyzowanej Sofii, granej przez Mahę Alemi bez jednej fałszywej czy przesadnej nuty. Rodzina próbuje ratować honor, a najważniejsze okazuje się znalezienie ojca i szybkie zaaranżowanie wesela. W tych desperackich działaniach zderzają się nie tylko racje religijnych rodziców i zwesternizowanych krewnych, ale także samej bohaterki, domniemanego partnera i jego rodziny. Wychodzą na jaw głębokie podziały klasowe, a potem także – w szczerej rozmowie matki z córką – różne poglądy na samo małżeństwo i jego motywy. Romantyzm konfrontuje się z pragmatyzmem, konserwatyzm z liberalizmem, a ostateczne rozstrzygnięcie uniemożliwiają liczne zaskakujące zwroty akcji.

Co warto docenić, także w kontekście tematu i umiejscowienia filmu, to szacunek Meriem Benm’Barek-Aloisi dla wszystkich stron sporu, unikanie agitacji czy dydaktyzmu. Może to także zasługa tego, że „Sofia” nie jest bynajmniej produkcją marokańską, a reżyserka studiowała kulturę arabską z dystansu – w Paryżu. Powracając do kraju swojego pochodzenia, przywiozła świeże spojrzenie, ale i widoczną fascynację dźwiękami i barwami ojczyzny. Wrażenie robi scena rodzinnej konfrontacji, rozegrana we wszystkich odcieniach niebieskiego: od tradycyjnych kafelków i ornamentów tapety w tle, przez ubiór młodej matki i koc niemowlaka po koszulę ojca i sweter gospodyni. W ogóle błękit, tak ważny w marokańskim pejzażu, przewija się w różnych wariantach w filmie: ciepłym w recepcji i chłodnym w szpitalu, turkusowym w sukience i indygo w szarfie.

Inscenizacyjnym majstersztykiem jest także przedfinałowy kobiecy kwartet na nadmorskim tarasie, z wiatrem rozwiewającym włosy i szumem zagłuszającym ostre słowa. Bo trzeba jasno powiedzieć na koniec, że „Sofia” to kino z głębi serca feministyczne, gdzie mężczyźni odgrywają role ewidentnie drugoplanowe i zgoła niewdzięczne: utracjuszy, prokuratorów, prześladowców. W filmie to kobiety najczęściej rozdają karty i decydują, na przekór stereotypowemu postrzeganiu świata arabskiego i zastanym warunkom. I nawet jeśli koniec nie przynosi łatwego rozwiązania i spokoju bohaterce, to Merjem Benm’Barek-Aloisi dumnie wydłuża blisko 40-letnią sztafetę marokańskich reżyserek, podążając za m.in. Faridą Benliazid, Lajlą Kilani i Lajlą Marakczi.

Jan Topolski, Sofia, „Kino" 2018, nr 11, S. 75

 

„WINNI”

Camerimage

2018 Konkurs Debiutów Reżyserskich

Najlepszy debiut reżyserski Gustav Möller

 

Sundance

2018 Nagroda Publiczności Najlepszy dramat zagraniczny Gustav Möller

 

 

MFF w Salonikach 2018

Nagroda Indywidualna Najlepszy aktor Jakob Cedergren

Nagroda Publiczności dla filmu w konkursie międzynarodowym Gustav Möller

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Gustav Möller

Scenariusz - Emil Nygaard Albertsen

                     Gustav Möller

Zdjęcia - Jasper Spanning

Muzyka - Carl Coleman, Caspar Hesselager

Kostiumy -Ida Skov Gudmundsen-Holmgren

Scenografia - Gustav Pontoppidan

Montaż - Carla Luffe Heintzelmann

Jakob Cedergren - Asger Holm

Jessica Dinnage – Iben (głos)

Omar Shargawi – Rashid (głos)

Johan Olsen - Michael (głos)

Jacob Lohmann – Bo (głos)

Katinka Evers-Jahnsen – Mathilde (głos)

 

 

O FILMIE:

 „Winni” to skandynawski dreszczowiec, sensacja festiwali w Sundance i Rotterdamie, gdzie zdobył nagrody publiczności. Trzymający w napięciu, pełen zwrotów akcji thriller, budujący gęstą atmosferę z oszczędnych, starannie wyważonych środków, klimatem i precyzją przywołujący na myśl „Locke’a” z Tomem Hardym.

Rutynowy wieczór przy telefonie alarmowym. Operator odbierający dziś połączenia – były funkcjonariusz policji – z niecierpliwością czeka na zbliżający się koniec zmiany. Pijani imprezowicze, niedzielni kierowcy, blokujący numer żartownisie – irytacja policjanta rośnie, do momentu, kiedy odbiera telefon od spanikowanej kobiety. Została porwana, a samochód, w którym się znajduje, jedzie w nieznanym kierunku. Gdy połączenie zostanie gwałtownie przerwane, mężczyzna nie opuszczając pokoju rusza kobiecie na ratunek, polegając wyłącznie na swoim doświadczeniu, intuicji i... telefonie. W „Winnych” każda sekunda filmu, każdy grymas, spojrzenie czy dźwięk, łączą się w mistrzowską całość, prowadzącą do zaskakującego zakończenia.

 

Premiera na festiwalu Sundance, gdzie udało się sprzedać film do amerykańskiej dystrybucji, potem Rotterdam, następnie wybór na duńskiego kandydata do Oscara, a teraz dystrybucja w Polsce (pierwszy pokaz miał miejsce już na festiwalu Nowe Horyzonty) – sukcesom „Winnych” nie widać końca. A mowa o debiucie.

Reżyser Gustav Möller, niespełna trzydziestoletni Szwed mieszkający w Danii, należy do tego rodzaju przesiąkniętych popkulturą twórców (mówi, że inspiruje go wszystko, od „Pieskiego popołudnia” po „Pulp Fiction”), którzy przebojem wdzierają się do filmowej pierwszej ligi. Później zostają wziętymi rzemieślnikami lub autorami kina. Albo – jak w przypadku Polańskiego czy Refna – jednym i drugim. Czy Möllerowi uda się powtórzyć ten scenariusz? I czy „Winni” rzeczywiście zasługują na pochwały, które dostają?

I tak, i nie. W debiucie młody reżyser na pewno pokazał, że potrafi opowiadać oryginalnie i porywająco. Problem tylko z tak zwanym drugim dnem, które leży płyciutko – lepiej byłoby, gdyby twórca w ogóle w jego kierunku nie nurkował. Sama historia broni się bowiem właśnie prostotą, właściwie dałoby się z niej stworzyć monodram.

Przez cały film obserwujemy niemal wyłącznie Asgera (Jacob Cedergren), pracującego na policyjnej linii przyjmującej telefony alarmowe. Daje nam to okazję przyjrzenia się funkcjonowaniu modelowej skandynawskiej instytucji, którą rządzą porządek i transparentność. Trzeba przyznać, że zaawansowanie technologiczne, profesjonalizm i efektywność systemu budzą szacunek.

Asger sumiennie wykonuje zadania, a nawet – co już może mniej stereotypowo skandynawskie – gotów jest przekroczyć protokół, by być bardziej skuteczny. Wyraźnie jednak nie znajduje się w swoim żywiole, którym są pościgi, śledztwa, akcje – do słuchawki został przydzielony za karę. Co zrobił? Czy rzeczywiście jest winny?

Nie wiemy, ale grający go Cedergren nie jest typem amanta, na twarzy ma pewną skazę. Asger, niczym Chandlerowski Marlowe, należy do kategorii mężczyzn z przeszłością, a ta, rzutując na kondycję bohatera, wywołuje bezlik problemów: w życiu osobistym i zawodowym. Także w zarządzaniu emocjami – szczególnie gniewem, pychą, zdolnością subordynacji.

Nie pomagają one w podporządkowaniu się karze mało pasjonującej roboty za policyjnym biurkiem. Dlatego też, kiedy Asger, spędzając noc na dyżurze, w gąszczu połączeń od zaprawionych nastolatków odbiera telefon od niejakiej Iben (głos Jessiki Dinnage), uruchamia się w nim rasowy śledczy.

Słyszy bowiem sparaliżowaną strachem kobietę, która mówi szyframi, a czasem tylko potakuje, by nie dać poznać, że dzwoni na policję. Asgar szybko się orientuje, że została uprowadzona i pędzi w nieznanym kierunku w furgonetce prowadzonej przez wyprowadzonego z równowagi mężczyznę. To jednak nie jedyny problem – w domu została sama jej malutka córeczka i także ją policjant będzie musiał zlokalizować.

Proces oswobadzania ofiar, a także, co jeszcze trudniejsze, dochodzenia do prawdy, ogląda się z zapartym tchem. Mimo że przez cały film – bo to sposób Möllera na odróżnienie się od innych produkcji kryminalnych – obserwujemy wyłącznie aktorskie wygibasy Cedergrena w mało atrakcyjnym policyjnym open space’ie, gdzie szuka on dla siebie choć odrobiny prywatności.

Zabieg ten z jednej strony przenosi na widza klaustrofobiczne emocje bohatera, z drugiej pozwala uruchomić wyobraźnię: obraz tego, co dzieje się po drugiej stronie słuchawki, konstruujemy – na podstawie świetnie zmiksowanego przez Oskara Skrivera dźwięku – wyłącznie w głowie; w każdej będzie on wyglądał inaczej. Scenariusz filmu został zainspirowany autentycznym nagraniem z amerykańskiego telefonu 911, które reżyser (a zarazem współscenarzysta) znalazł na YouTube’ie.

„Winni” udowadniają, nie po raz pierwszy zresztą (często w kontekście tego filmu przywołuje się „Locke’a” Stevena Knighta czy „Połączenie” Brada Andersona), że dobrą rzecz można zrobić naprawdę po kosztach – tu zdjęcia ograniczone do jednej lokacji trwały zaledwie 13 dni.

A mowa nie o jakimś ekstremalnym slow cinema, wymagającym od nas przełączenia zmysłów w stan kontemplacji i obserwowania przez półtorej godziny lasu, a o kinie gatunkowym – zasilanym kolejnymi przewrotkami policyjnym thrillerze, w którym liczy się siła wrażeń, podtrzymywanie uwagi, nawigowanie napięciem.

Okazuje się, że nie potrzeba do tego wcale green screenów, efektów specjalnych i pirotechnicznych, spektakularnych pościgów. Wystarczy dobry scenariusz, fachowe wykonanie, talent i wyczucie.

„Winni” sprawdzają się świetnie nie tylko jako ćwiczenie formalne, ale też jako oryginalne widowisko: „utrudniony” film akcji, wciągający road movie bez samochodów. Gorzej z próbą nadbudowania na nim morału, myśli większej niż opowiedziana historia. Jest nią u Möllera – odkryta w samym tytule, więc nie zdradzam tu chyba za wiele – paralela między winą przestępcy, a grzechem ścigającego go policjanta.

Żeby się dowiedzieć, jak bardzo wydumana to analogia, trzeba poczekać do końca filmu, po którym pojawia się w głowie pytanie: „serio”? Wszyscy mamy coś na sumieniu, porównać można każdego z każdym. W „Winnych” jednak to porównanie okazuje się mocno naciągane i intelektualnie miałkie.

Adam Kruk, Winni, „Kino" 2018, nr 11, s. 77

 

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” STYCZEŃ 2019

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

RODZINY SIĘ NIE WYBIERA

07.01.2019

19.00

107 MIN

2

„TULLY”

14.01.2019

19.00

94 MIN

3

FOKSTROT”

21.01.2019

19.00

108 MIN

4

„BOSO PO ŚCIERNISKU”

28.01.2019

19.00

111 MIN

 

„RODZINY SIĘ NIE WYBIERA”

REALIZACJA

OBSADA

Dany Boon - reżyseria

Dany Boon i Sarah Kaminsky - scenariusz

Denis Rouden - zdjęcia

Elodie Codaccioni - montaż

Hervé Gallet - scenografia

Laetitia Bouix - kostiumy

Maxime Desprez - muzyka

Michaël Tordjman 

Dany Boon -  Valentin D.

Line Renaud -  Matka Valentina

Laurence Arné  -  Constance Brandt

Guy Lecluyse - Gustave

François Berléand - Ojciec Constance

Valérie Bonneton - Louloute

Pierre Richard - Ojciec Valentina

Juliane Lepoureau -  Britney

 

 

O FILMIE

Najnowszy film specjalisty od najlepszych komedii - Dany’ego Boona, gwiazdy hitów: „Przychodzi facet do lekarza”, „Jeszcze dalej niż Północ” i „Kobieta na Marsie, mężczyzna na Wenus”. Obraz ten stał się ogromnym sukcesem we Francji, gdzie przez 3 tygodnie królował na szczycie Box Office, pobił frekwencję produkcji „Nowe oblicze Greya” i zgromadził w kinach ponad 5 MILIONÓW WIDZÓW!!

Wszyscy znają go jako pozbawionego rodziny, wychowanego w sierocińcu genialnego projektanta wnętrz ukrywającego się pod tajemniczym pseudonimem: Valentin D. Wspólnie ze swoją piękną partnerką Constance, kolejnymi kolekcjami rzucają na kolana Paryż i światowy design. Wszystko zmieni się jednak, kiedy o jego istnieniu przypomni sobie, mieszkająca w prowizorycznej przyczepie na północy Francji i posługująca się ciężkim do zrozumienia dialektem, szalona rodzina. Obchodząca właśnie urodziny matka Valentina D. oraz brat wraz z żoną i córką bez zapowiedzi przyjeżdżają do Paryża i rzucają się w objęcia przerażonego projektanta podczas otwarcia wystawy prezentującej jego najnowszą kolekcję. Na domiar złego, w wyniku wypadku samochodowego traci on pamięć i cofa się do własnych wspomnień z czasu, gdy miał 17 lat – wtedy nie znał jeszcze swojej obecnej partnerki i kochał się w obecnej żonie brata. Zapomina również jak mówi się po francusku z pięknym paryskim akcentem i zaczyna niezrozumiale bełkotać w dziwacznym dialekcie z dalekiej północy kraju. Constance zrobi wszystko, by odzyskać swojego dawnego partnera. Rodzina Valentina zostaje w Paryżu i dołoży wszelkich starań, aby wywrócić jego życie do góry nogami.

 

Dany Boon to znany już w całej Europie autor, aktor, reżyser i producent popularnych komedii, które przyciągają miliony widzów. Ich sukces zmusił akademię francuskich Cezarów do stworzenia specjalnej nagrody publiczności, wręczonej Boonowi uroczyście na ostatniej ceremonii za film „Agent specjalnej troski”.

Podobnie jak w swym reżyserskim debiucie „Jeszcze dalej niż północ” (2008, drugi w kolejności kasowy sukces dziesięciolecia w kinie francuskim), w „Rodziny się nie wybiera” twórca, pochodzący z okolic Lille, wraca do rodzinnych korzeni. Ten region większości Francuzów kojarzy się z nieprzyjemnym dla ucha dialektem, paskudną aurą, kuchnią zredukowaną do frytek i tłustej kiełbasy oraz… Danym Boonem.

Jesteśmy daleko od wizerunku „słodkiej Francji” zalanej winem i słońcem. Akcent z Północy nie sprawdza się też zupełnie w Paryżu, zwłaszcza jeśli ma się ochotę zrobić karierę w sferach artystycznych.

W „Rodziny się nie wybiera” autor nie odkrywa na nowo gołębiego serca i hojności ludzi z Północy, ale posługuje się ich rzekomą naiwnością i „zacofaniem”, żeby ośmieszać paryski snobizm, egoizm i życiowe zakłamanie.

Rodzinka z Północy, która pojawia się niespodziewanie w intensywnym życiu Valentina D. – człowieka sukcesu artystycznego i paryżanina z wyboru (Dany Boon) – daleka jest od ideału. Na jej czele stoi energiczna mamuśka, zagrana brawurowo przez Line Renaud, przyjaciółkę i krajankę reżysera, która była muzą tej komedii.

Jej filmowy syn, brat Valentina (Gus Leclyse), to mało dynamiczny rolnik „bio” ze skłonnością do alkoholu, jego żona (Valérie Bonneton) nie może zrozumieć zasad funkcjonowania pralni chemicznej, a ojciec rodziny (Pierre Richard) żyje w świecie starych samochodów, olejem silnikowym podlewając ekologiczne warzywa.

Valentin D. – stylista i architekt wnętrz – połączył swe losy z piękną, zdolną Constance Brandt (Laurence Arné) i poddał się opiece teścia (François Bérléand), który bardzo sprawnie kieruje karierami córki i zięcia, bez moralnych oporów prowadząc ich na szerokie wody showbiznesu. Valentin stał się ekspertem od dobrego gustu najbardziej snobistycznych klientów, nie może więc pozwolić sobie na kompromitację, jaką stanowi jego rodzinka. Woli udawać sierotę niż przyznać się do swego wstydliwego pochodzenia.

Cóż, kiedy rodzina postanawia przypomnieć o sobie w najmniej stosownym momencie, podczas ekskluzywnego wernisażu w świątyni współczesnej sztuki, wśród śmietanki paryskich VIP-ów. Konfrontacja ze wstydliwie skrywaną przeszłością niesie szereg perypetii, które kończą się wypadkiem Valentina. Bohater budzi się w szpitalu i wydaje mu się, że znowu jest nastolatkiem. Mówiącym dialektem chti i zakochanym w swej przyszłej bratowej.

I ten oto nastolatek odkrywa na nowo świat sukcesu, o którym marzył i o który walczył: jego dwulicowość, śmieszność, a nawet okrucieństwo. Wielbiciele i klienci Valentina uciekają od niego w popłochu, słysząc okropny akcent artysty.

Satyra Boona odwołuje się do filmów Jacques’a Tati, zagubionego w świecie modnej, zimnej i dalekiej od ludzkich potrzeb technologii. Scena, w której Valentin i Constance przeszukują wszystkie szafki pięknego zestawu kuchennego w poszukiwaniu kubka do kawy, mogłaby znaleźć się w filmie słynnego komika.

Krytyka paryskiego snobizmu i życia zbudowanego na fikcyjnych wartościach nie jest jednak bezwzględna i bezapelacyjna. Przede wszystkim dzięki postaci Constance, której mama Valentina instynktownie nie lubi, a która walczy o miłość swego zdziecinniałego męża jak lwica, ucząc się nawet jego okropnego dialektu. Morał: nic nie jest ani kompletnie czarne, ani białe, mieszkańcy Północy to nie święci, a piękne, zdolne i bogate paryżanki nie są obowiązkowo wysuszonymi emocjonalnie i aroganckimi snobkami.

Dany Boon jako autor potrafi zręcznie nakreślić komediowe portrety. Złota palma pierwszeństwa należy się tu Line Renaud, autentycznej w świętym gniewie matki z Północy, która łaknie synowskiej miłości ale nie za cenę swej dumy i honoru. Orderem uśmiechu odznaczamy Laurence Arné, ekranową małżonkę Valentina, której talent aktorski i komediowy przebił samego Dany Boona, opierającego swą grę na kilku sprawdzonych grymasach.

W „Rodziny się nie wybiera” dużą rolę odgrywają trzy postaci kobiece: żona, matka i pierwsza miłość bohatera. To ewolucja, a nawet rewolucja w męskocentrycznym dotąd filmowym świecie Boona. Zawdzięczamy ją z pewnością współscenarzystce Sarah Kaminsky.

Jak na komedię film jest raczej długi i ma kłopoty z rytmem. Scenki komediowe nie zawsze prowokują salwy śmiechu, ale summa summarum, całość oferuje prawie dwie godziny dobrej i przemyślanej rozrywki.

 „TULLY”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Jason Reitman

Scenariusz - Diablo Cody

Zdjęcia -  Eric Steelberg

Muzyka - Rob Simonsen

Charlize Theron – Marlo

Mackenzie Davis – Tully

Mark Duplass – Craig

Ron Livingston - Drew

 

O FILMIE

Mąż, dom i trójka dzieci! Marlo to prawdziwa superbohaterka, ale czasem nawet superbohaterki potrzebują chwili wytchnienia. Pewnego wieczoru w drzwiach domu Marlo zjawia się tajemnicza niania, Tully... Młoda, seksowna i zwariowana opiekunka szybko wywraca do góry nogami życie całej rodziny. Marlo musi zmierzyć się z przebojową i pełną energii dziewczyną, która ma w sobie wszystko to, co Marlo utraciła.

Przedmieście Nowego Jorku. Trzydziestokilkuletnia Marlo (Charlize Theron) w zaawansowanej ciąży, z dwójką małych dokazujących dzieci u boku, próbuje przygotować śniadanie i wyjazd do szkoły. W raczej małym (jak na amerykańskie warunki klasy średniej) domu na nic nie ma miejsca, bałagan jest wszechobecny, a sama Marlo, oblepiona dziecięcymi naklejkami, umazana obiadową papką i roztopioną czekoladą, wykończona kieratem ledwo jest w stanie dotrwać do wieczora. Na domiar złego jedno z dzieci, wyraźnie autystyczne, sprawia kłopoty w szkole i Marlo musi stoczyć bój z dyrektorką placówki.

Mąż Marli, Drew (Roy Livingston), prowadzi nieźle prosperującą firmę, ale z jakiegoś tajemniczego powodu bohaterowie nie mogą pozwolić sobie na opiekunkę do dzieci albo choćby sprzątaczkę. Nie mówiąc już o dostosowaniu możliwości prokreacyjnych do realiów ekonomicznych. Drew, jak przystało na współczesnego Piotrusia Pana, spędza wieczory, grając na konsolecie.

Małżeństwo, niegdyś pewnie szczęśliwe (troje dzieci w końcu nie pojawiło się chyba przez przypadek!), przechodzi poważny kryzys. Szczytem wszystkiego jest komentarz Drew, który wróciwszy z pracy i zastawszy rodzinę przy kolacji, wyśmiewa umęczoną Marlę za kulinarną nieudolność: znów pizza z zamrażalnika!

Dramat staje się jeszcze bardziej dojmujący po narodzinach trzeciego dziecka. Szkraby dokazują jak zwykle, a do tego niemowlę wymaga karmienia i nocnego wstawania. W pseudonowoczesnym społeczeństwie matka jest niezastąpiona. Nikt nie słyszał o karmieniu butelką, dzieleniu obowiązków z ojcem dziecka? Jednym słowem, jeśli jeszcze nie jesteś matką, kobieto, pomyśl dwa razy!

Wybawieniem okazuje się dopiero brat bohaterki: stereotypowy człowiek sukcesu (świetny w roli młodego biznesmena Mark Duplass), który ma kasę, ale i pomysły, jak uczynić bardziej znośnym życie w ogóle, a w szczególe życie siostry. Nie ma skrupułów, żeby z poczuciem satysfakcji sprezentować jej nocną opiekunkę do niemowlaka.

Tak w życiu Marli pojawia się Tully. Żadna z niej pani Doubtfire czy Mary Poppins, ale z niemowlęciem radzi sobie doskonale. Obecność dziewczyny pozwala Marli na nowo odnaleźć samą siebie: wyspać się, zrzucić wagę, oddać się pieszczotom z mężem…

Tully coraz intensywniej wkracza w życie rodziny. Pojawia się o dowolnej porze w dzień i w nocy, zaprzyjaźnia się z Marlo, samotną w kieracie macierzyństwa. Potrafi nawet rozbudzić na nowo pożądanie w mężu gospodyni. Aż pewnego dnia pomoże Marlo wyrwać się wieczorem do miasta do ulubionej knajpy…

Wolność jednak, choćby chwilowa, ma zgubne skutki. A z okowów rodzinnego życia nie da się wyrwać. Powoli rozwijająca się czarna komedia (perypetie samotnej de facto matki ogląda się właściwie jak ciąg niemal slapstickowych gagów) nieoczekiwanie przeradza się w thriller.

Najmocniejszą stroną filmu są aktorki: Charlize Theron i Mackenzie Davies, idealnie wcielające się w dwie odsłony tej samej kobiety, przed i po macierzyństwie. Z wprawą kameleona Theron odtwarza kolejne wcielenia Matki-Monstera. Jak zauważyła Amy Nicholson w „Guardianie”: „Theron wyglądała na szczęśliwszą, prowadząc ciężarówkę przez pustynię w postapokaliptycznym świecie Mad Maxa niż w domowym kieracie”.

Davies, niezbyt atrakcyjna na pierwszy rzut oka, o intrygującej urodzie przypominającej młodą Frances McDormand, zagrała w „Marsjaninie” i „Blade Runnerze 2049”, gdzie świetnie wykorzystano jej naturalny chłód i kanciastość, tu skontrastowaną z ciepłem i „rozmemłaniem” matki Theron. Mackenzie wykorzystała też w kreacji Tully doświadczenie z filmów kręgu „american indie”.

Na American Film Festival pokazywany był thriller „Zawsze piękna” (Always Shine) z jej udziałem, gdzie jak w „Personie” Bergmana – oczywiście porównanie dotyczy jedynie zarysu historii, nie klasy filmu – bohaterka Mackenzie przejmowała tożsamość przyjaciółki.

„Tully” to film z pozoru feministyczny. Choć wyreżyserował go Jason Reitman, scenariusz napisała Diablo Cody, autorka „Juno” i „Kobiety na skraju dojrzałości” (Young Adult), relacjonujących poprzednie etapy życia kobiety: nastolatki i dwudziestoparolatki. Diablo wychowała dwoje dzieci, pracując zawodowo (jako striptizerka!).

Domyślam się, że część doświadczeń przeniosła do scenariusza (w końcu nieczęsto żeńskie imiona kończą się na „o”). Musiały być to przeżycia traumatyczne, skoro film tak jednoznacznie odstręcza od macierzyństwa. Jawi się ono jako pułapka bez wyjścia, nie sprawia żadnej radości czy satysfakcji, choćby z obserwacji rozwoju dziecka i odwzajemnianej miłości.

Pierwsza, zdecydowanie komediowa część filmu zapowiada naturalistyczną obserwację życia amerykańskiej klasy średniej w aspekcie macierzyństwa, rzadko dotąd obecnym w kinie. Druga część, znacznie bardziej dramatyczna, jedynie najgorsze wnioski z tej obserwacji potwierdza.

Jeśli „Tully” miała kobietom „uwikłanym” w macierzyństwo pozwolić poczuć się mniej samotnie – kompletnie tego zadania nie spełniła. Skutek filmu jest – wbrew założeniom twórców – podobny do tego, jaki ma dla wielu „Mother!” Aronofsky’ego.

W gruncie rzeczy „Tully” to film przede wszystkim antykoncepcyjny: posiadanie potomstwa jawi się nie tylko jako doświadczenie męczące, ale wręcz prowadzące do tragedii. Nie oglądajcie filmu Reitmana i Cody, jeśli właśnie planujecie dzieci. Istnieje ryzyko, że możecie nagle zmienić plany.

Urszula Śniegowska, Tully, „Kino" 2018, nr 05, s. 76-77

„FOKSTROT”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Samuel Maoz

Scenariusz - Samuel Maoz

Zdjęcia - Giora Bejach

Muzyka - Ofir Lejbowicz, Amit Poznanski

Montaż - Arik Lejbowicz, Guy Nemesh

Scenografia - Arad Sawat

Lior Aszkenazi - Michael Feldmann

Sarah Adler - Dafna Feldmann

Jonathan Sziraj – Jonathan

Szira Haas - Alma

Jehuda Almagor Avigdor – brat Michaela

Karin Ugowski - matka Michaela

O FILMIE:

Pewnego dnia Michael i Daphna Feldmanowie, zwyczajne izraelskie małżeństwo, zostają zdruzgotani niespodziewaną wiadomością. W ich domu pojawiają się żandarmi i informują o śmierci ich syna, Jonathana podczas służby na niemal pustym posterunku wojskowym. Z biegiem czasu Michael staje się coraz bardziej sfrustrowany niekończącymi się wizytami krewnych, składających nieszczere kondolencje. Podczas gdy jego żona przeżywa żałobę w ciszy i spokoju, Michael wpada w gniew, który przybiera coraz bardziej absurdalne rozmiary – analogicznie do surrealistycznych doświadczeń wojennych jego syna.

„Nieważne dokąd idziesz. Zawsze znajdziesz się w punkcie wyjścia – mówi w filmie Maoza główny bohater, nawiązując do kroków tytułowego fokstrota. Czyli tak naprawdę nieważne, jak bardzo będziesz się starał, zawsze przegrasz. Twój los nie może się zmienić. Samuel Maoz, twórca słynnego „Libanu”, po raz kolejny wraca do tematu traumy wywołanej konfliktem izraelsko-palestyńskim. Tym razem mierzy się ze zjawiskiem zwanym szchol. W izraelskim społeczeństwie rodziców, którzy stracili swoje dzieci, nazywa się „szchulim”. Język reaguje na rzeczywistość. Jeśli coś powtarza się notorycznie, trzeba to nazwać.

W domu Feldmannów w Tel Awiwie nikt nie spodziewa się tej przerażającej wiadomości. Posłańcy to zawsze ludzie w mundurach. Matka otwiera drzwi i mdleje – wystarczy zaledwie kilka sekund, żeby zdała sobie sprawę, że jej dziecko nie żyje. Gdy tylko wojsko przekroczy próg domu rodziców zmarłego, rozpoczyna procedurę. Nakazuje rodzicom, żeby zachowali spokój, pili wodę i spokojnie oddychali. Aplikuje także zastrzyk uspokajający. Histeria i rozpacz nie są mile widziane.

W „Fokstrocie” (Srebrny Lew na festiwalu w Wenecji w roku 2017) Samuel Maoz opowiada historię tych, którzy zginęli, ale z perspektywy tych, którzy pozostali w żałobie. Rodzice nie mogą zobaczyć zwłok syna, Jonathana. Nie mają pojęcia, jak zginął.

W filmie Maoza oprócz opowieści o odejściu dziecka, które ginie w wyniku konfliktu czy raczej z powodu zamordystycznej polityki jednego kraju wobec drugiego, chodzi także o pokazanie kierunków rozwoju polityki historycznej Izraela. Państwo kontroluje społeczeństwo za pomocą strachu.

Strach budowany jest na motywie powtórzenia – dokładnie tak, jak w krokach fokstrota. Jeśli jest raz do przodu, to na pewno trzeba będzie się cofnąć. Coś, co stało się kiedyś – Holocaust – może się powtórzyć. Izraelski obywatel nie może do tego dopuścić. Narracyjny majstersztyk Maoza polega na tym, że szuka takich powtórzeń nie tylko w strukturze swojej opowieści, ale również w pamięci własnego społeczeństwa.

Druga część filmu rozgrywa się w bazie wojskowej Jonathana przy jednym z posterunków kontrolnych na drodze. Surrealistyczny pejzaż pustyni, szlabanu i kilku amerykańskich gadżetów podkręca przechylony kontener, w którym śpią wojskowi. Z dnia na dzień jest coraz bardziej krzywo. Z nudów można jedynie mierzyć zmiany nachylenia.

Czasoprzestrzeń przypomina świat z filmów Jeana-Pierre’a Jeuneta. Wszystko jest iluzją, która pozostaje poza głównym nurtem – bogaty Tel Awiw nie widzi tego, co dzieje się na głębokiej prowincji. To właśnie w takich miejscach dochodzi do tragedii. To właśnie w takich miejscach pusta puszka wypadająca z palestyńskiego samochodu zostaje uznana za granat. To właśnie tutaj kryją się najstraszniejsze zbrodnie.

W „Fokstrocie” nie ma miejsca na przemilczenia, bo ukryte zawsze wyjdzie na jaw. Ukochany syn rodziny Feldmannów rysuje komiks. Motyw przewodni to czarny iks na twarzy bohatera. Tak jakby nie chciał on czegoś zobaczyć. Odwracanie wzroku od konfliktu, bagatelizowanie agresywnej polityki własnego kraju – to coś, co Izrael opanował do perfekcji. Z drugiej strony, opowieść graficzna uruchamia historię rodzinną, włącza holokaustową perspektywę i motywy pornograficzne. Poza tym odsłania tajemnicę z przejścia granicznego.

Scenariusz „Fokstrota” powstał długo przed wprowadzeniem w Izraelu nowego prawa, które, delikatnie rzecz ujmując, zalegalizowało istnienie obywateli drugiej kategorii. Bycie Izraelczykiem to priorytet. Inne grupy etniczne mają „status specjalny”. Film Maoza stanowi zapowiedź tego, co dzieje się dzisiaj. Atakuje koncept izraelskiej pamięci i podwójne standardy w stosunku do mieszkańców tej ziemi. Zapowiada, że dalej już tak się nie da. Ostatnia część „Fokstrota” to wizualizacja kary za bierność. Nie, nie można po prostu odwrócić wzroku i bezkarnie żyć obok.

Joanna Ostrowska, Fokstrot, „Kino" 2018, nr 09, s. 74

  

„BOSO PO ŚCIERNISKU”

Nagroda publiczności na MFF w Cottbus, 2017

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria i scenariusz: Jan Svěrák

muzyka: Michal Novinski

zdjęcia: Vladimír Smutný

 

 

 

 

Lojzík Gréc - Eda

Oldřich Kaiser - Vlk

Jan Tříska - Dziadek

Tereza Voříšková - Matka

Ondřej Vetchý - Ojciec

Zdeněk Svěrák - Dyrektor

Petra Špalková - Ciotka

Hynek Čermák – Wujek

 

O FILMIE:

Trwa II wojna światowa. Eda wraz z ojcem i matką opuszcza Pragę i przeprowadza się na wieś, gdzie mieszkają jego krewni, w tym wujek, który ma w rodzinie opinię czarnej owcy. Chłopca czekają tam zabawy w towarzystwie lokalnych dzieciaków, pierwsze, mniej lub bardziej śmiałe doświadczenia z dziewczynami, przeróżne domowe awantury. Gdzieś w tle nieustannie toczą się krwawe wojenne zmagania, ale nie przeszkadza to zbytnio Edzie w korzystaniu z licznych uroków dzieciństwa. Najnowszy film Jana Svěráka to prequel jego pochodzącej z 1991 roku Szkoły podstawowej.

 

W najnowszym filmie Jan Svěrák spogląda w daleką, wojenną przeszłość i sięga wspomnieniami – zarówno własnymi, jak i filmowymi – do dzieciństwa. Nie czyni tego bynajmniej sam, partneruje mu w tym stały współpracownik, wszechstronny aktor i scenarzysta Zděnek Svěrák. "Boso po ściernisku" to kolejny film znanego, oscarowego duetu syn i ojciec, a także rodzaj prequelu "Szkoły podstawowej" (1991), stanowiącej pełnometrażowy debiut Svěráka Juniora.

Protektorat Czech i Moraw, II wojna światowa. Mały Eda Souček, wraz z rodzicami, zmuszony jest opuścić praskie blokowiska. Miejska rzeczywistość ulega mglistemu zatarciu, a wiejska familia żyje – dosłownie i w przenośni – "w kupie". Główny bohater zaczyna z coraz większa śmiałością odnajdywać się w nowym otoczeniu między krowami i żołnierzami. Stałymi elementami krajobrazu stają się na przemian przemoc i życzliwość. Uniwersum dzieci rządzi się własnymi prawami i pomalutku uniezależnia się od problematycznego świata rodziców skrywających różnego rodzaju animozje i tajemnice. W przypadku Edy odkrywanie uroków sielskiej prowincji idzie w parze z odkrywaniem odwagi w sobie samym. Okres dorastania to dla niego czas skradzionych wspomnień, które "na dobre i na złe" naznaczą jego przyszłość.

"Boso po ściernisku" nie jest filmem rozliczeniowym. Choć II wojna światowa naznacza w dużym stopniu doświadczenie i codzienność przedstawionych na ekranie postaci, najnowsze dzieło twórcy "Koli" to przede wszystkim opowieść o pamięci. Mozaikowa całość została sprawnie podzielona przez reżysera na epizody odnoszące się – w bezpośredni bądź też w bardziej nieoczywisty sposób – do poszczególnych członków rodziny Součków (dziadków, rodziców i "groźnego" wuja-partyzanta Wilka). Życiorys każdej z postaci uległ przefiltrowaniu przez dziecięcą wrażliwość i składającą się na nią subtelną ironię, naiwność i dobroduszność. Najnowszym film Svěráka obfituje również w elementy stanowiące specjalność artystów z kraju Bohumila Hrabala: odnajdywanie cudowności w niekiedy wrogiej i "nieznośnie zwyczajnej" rzeczywistości, przekształcanie pozornych banałów w niezapomniane, poetyckie zdarzenia. Choć "dziecięca perspektywa" pozwala umotywować wszelką "powszedniość niepowszednią", warto zauważyć, że owa ucieczka od "żelaznego realizmu" w stronę surrealizmu to cecha wspólna całej filmografii Jana Svěráka. Przedstawiony na ekranie "mikroświat" urzeka wyidealizowaną prostotą wyglądów i zachowań, a także – programowym wręcz – brakiem wzniosłości. 

Czy "Boso po ściernisku" stanowi przykład, jakże uwielbianych przez polską publiczność, czeskich (tragi)komedii? W dużej mierze tak. Najnowsze dzieło twórcy "Butelek zwrotnych" charakteryzuje się słodko-gorzkim posmakiem, a także zabawą z różnymi konwencjami. Svěrák nie stroni od sentymentalizmu, nostalgii czy powagi, jednakże czyni to w odpowiednich proporcjach. Dorośli bohaterowie bywają "mało bohaterscy" i śmieszni, dzieci zaś zadają ważne pytanie dotyczące własnej tożsamości i odwagi rodzącej się na styku dwóch różnych porządków dziejowych. Wspomnienia Eda wieńczy przecież euforyczne przywitanie "nowego" i – jak pokaże zarówno wielka historia, jak i filmowa kontynuacja losów rodziny Součków – równie problematycznego dla bohaterów czasu. Czasu, który w kontekście poszukiwań czeskiego humoru nigdy nie bywa stracony. Ale też czasu, który odznaczy się symboliczną przemocą, manipulacją i wzniesieniem na ołtarze "nowych", socrealistycznych ideałów. 

Diana Dąbrowska Filmweb

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” GRUDZIEŃ 2018

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

NA GŁĘBOKĄ WODĘ

03.12.2018

19.00

101 MIN

2

„BOSKI PORZĄDEK”

10.12.2018

19.00

96 MIN

3

„POZYCJA OBOWIĄZKOWA”

17.12.2018

19.00

110 MIN

 

„NA GŁĘBOKĄ WODĘ”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - James Marsh.

Scenariusz - Scott Z. Burns.

Zdjęcia - Éric Gautier.

Muzyka - Jóhann Jóhannsson.

Colin Firth - Donald Crowhurst

Rachel Weisz - Clare Crowhurst

David Thewlis - Rodney Hallworth

Ken Stott - Stanley Best

Jonathan Bailey – Wheeler

Adrian Schiller - Elliot

 

O FILMIE

Claire i Donald Crowhurst to szczęśliwe i zakochane w sobie małżeństwo z trójką dzieci. Gdy rodzinny biznes plajtuje, by zapewnić byt rodzinie, Donald decyduje się na ryzykowny krok. Pomysłowy wynalazca postanawia wziąć udział w żeglarskim wyścigu dookoła świata - Sunday Times Golden Globe. Bez doświadczenia, bez przygotowania, nie zbaczając z trasy musi przetrwać samotną podróż i wygrać wyścig. Donald za wszelką cenę chce osiągnąć sukces, którym zasłuży na podziw najbliższych. Wspierany przez ukochaną żonę i kibicujące mu dzieci wyrusza w niebezpieczną podróż. Na co zdobędzie się, by wygrać z żywiołem i nie zawieść tych, na których najbardziej mu zależy?

Do odważnych świat należy! W 1968 roku Donald Crowhurst postanowił wypłynąć na szerokie wody. Co stało się potem, można sprawdzić w Wikipedii. Albo wybrać się do kina na film inspirowany losem człowieka, który pół wieku temu chciał dokonać spektakularnego oszustwa. W okołoziemskim wyścigu Golden Globe Race, sponsorowanym przez londyńską gazetę „Sunday Times”, Crowhurst wystartował jako jeden z dziewięciu sterników.

Zubożały biznesmen, który wcześniej żeglował jedynie w wyobraźni, skusił się na nagrodę za zwycięstwo, opiewającą na 5 tysięcy funtów. Widział w niej szansę na ocalenie firmy, zaimponowanie żonie i pozostawienie po sobie legendy. Udało się jedynie to ostatnie. Kiedy okazało się, że bezkres oceanu jest nie do poskromienia, zdecydował się zaczekać, aż wyprzedzą go konkurenci, a potem podawać fałszywe współrzędne jachtu.

Po tę historię sięgali już filmowcy z różnych szerokości geograficznych – od Wielkiej Brytanii, przez Francję, aż po Rosję. Głośno było zwłaszcza o dokumencie „Deep Water” Louise Osmond i Jerry’ego Rothwella z 2006 roku, w którym narrację prowadziła Tilda Swinton. Film oparty został na taśmach, które Crowhurst nagrywał w czasie podróży, dzięki czemu mogliśmy się dowiedzieć, co naprawdę się z nim działo w czasie ekspedycji. James Marsh także ma dokumentalną przeszłość (Oscar za „Człowieka na linie” z 2008 roku), ale w nowym filmie postawił na coś innego niż rekonstrukcja zdarzeń.

Na pierwszy plan wybił opozycję natura-kultura, o której traktował inny jego dokument – „Projekt Nim”. Dotknął także po raz kolejny tematu podążania za marzeniami, które z racjonalnego punktu widzenia nie mają szans na spełnienie (vide „Teoria wszystkiego”, „Człowiek na linie”).

Filmowego Crowhursta (Colin Firth) wyposażył w romantyczne tęsknoty, godne samotnych podróżników i szaleńców, takich właśnie jak Philippe Petit, linoskoczek z oscarowego dokumentu. Do Crowhursta, świetnie ułożonego przedstawiciela brytyjskiej klasy średniej, który z etykietą jest za pan brat, z pozoru nijak one nie pasują, ale mężczyzna nie chce żyć według społecznych reguł. Ma u boku żonę, Claire (Rachel Weisz), która widzi, że pragnienia męża są czymś więcej niż przejawem kryzysu wieku średniego.

Zaczyna się więc obiecująco. Marsh skacze na głęboką wodę, ale nie udaje mu się utrzymać tempa, bo wpada we własne sieci. To, co w ekspozycji zapowiadało się na pełen dramatycznych zwrotów akcji pojedynek człowieka z naturą, na ekranie okazuje się mało ciekawe. Powód? Zupełnie niefilmowe okoliczności, w których dzieje się akcja.

Marsh nie ma tej fantazji, co Ang Lee, który w „Życiu Pi” przez ponad dwie godziny trzymał nas za gardło, posługując się jedynie łódką, człowiekiem i tygrysem, ani tej zręczności, co J. C. Chandor, który we „Wszystko stracone” z pomocą jedynie zmieniającej się pogody był w stanie przeczołgać bohatera granego przez Roberta Redforda przez wszystkie stany emocjonalne.

W filmie Marsha dominuje monotonia. Owszem, reżyser wspomaga się melodramatycznymi rozmowami Crowhursta z rodziną, gdy ta jest w zasięgu sygnału radiowego, ale nie mają one w sobie spodziewanej siły – są bowiem zbyt wykoncypowane. Tak samo dylematy głównego bohatera czy brnąć w oszustwo, czy jednak ujawnić mistyfikację, rozegrane zostały histerycznie.

Nie jest to bynajmniej wina grającego główną rolę Colina Firtha, któremu nie można nic zarzucić. Brytyjczyk potwierdza, że jest aktorem totalnym, i równie dobrze sprawdzi się w roli jąkającego się króla czy kochanka Bridget Jones, co mężczyzny przytłoczonego przez ambicję i ocean.

Jego Crowhurst jest postacią niejednoznaczną – aktor nie pozwala nam ani swojego bohatera osądzić, ani o nim zapomnieć. Nawet jeśli film ulatuje z głowy niedługo po projekcji, to obraz człowieka, który musi zdecydować: stracić życie czy honor, nawiedza nas z intensywnością oceanicznej fali.

Artur Zaborski, Na głęboką wodę, „Kino" 2018, nr 06, s. 77

   

„BOSKI PORZĄDEK”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Petra Volpe

Scenariusz - Petra Volpe

Zdjęcia - Judith Kaufmann

Muzyka - Annette Focks

Marie Leuenberger – Nora

Maximilian Simonischek – Hans

Rachel Braunschweig – Theresa

Sibylle Brunner – Vroni

Marta Zoffoli - Graziella

 

O FILMIE

Rok 1971, Szwajcaria. Nora jest młodą gospodynią domową. Mieszka z mężem i dwoma synami w spokojnej małej wiosce. Tutaj, na szwajcarskiej prowincji, mało kto odczuwa skutki wstrząsów społecznych, które zostały wywołane wydarzeniami maja 1968 roku, związanymi z falą rewolucji obyczajowej, demonstracjami studenckimi i walką o prawa obywatelskie. Nora nawet nie przeczuwa, że jej życie tak radykalnie się zmieni i z kury domowej stanie się feministyczną aktywistką, torując drogę do przyznania kobietom praw wyborczych. Film inspirowany faktami, opowiadający o drodze Szwajcarek do uzyskania pełni swobód obywatelskich.

Idee wolnej miłości, równouprawnienia kobiet, gejów i czarnoskórych, ruchy antywojenne, studenckie, ekologiczne – archiwalne obrazki z czasów kontrkultury oglądamy w czołówce filmu. Za chwilę jednak przenosimy się na szwajcarską prowincję, gdzie toczy się akcja „Boskiego porządku”.

Palenie staników, wkładanie kwiatów we włosy i skrętów w usta ma miejsce w San Francisco albo Paryżu, ale tu na początku lat 70. wszystko jest jeszcze po staremu. Wiatr zmian szeleści jedynie przy przewracaniu stron gazet i trzeszczy w odbiornikach radiowo-telewizyjnych, poza nimi panuje swojski Ordnung, pozwalający małej społeczności żyć dostatnio acz nudno pod nieustanną sąsiedzką kontrolą.

Hierarchia społeczna jest przejrzysta (mężczyźni > kobiety > dzieci), a sprzeciw wobec odwiecznych zasad może skończyć się fatalnie. Tak jak w przypadku słuchającej Hendriksa i Joplin nastoletniej Hanny, która wyjeżdża zamieszkać ze swoim  – wyobraźcie sobie! – długowłosym chłopakiem na squacie w Zurychu. Policja szybko odstawia ją z powrotem do domu, tylko po to, by ojciec mógł oddać ją do więzienia za niemoralne prowadzenie się. Zamknięta nie będzie się szlajać, a sąsiedzi nie będą gadać.

Boski porządek oznacza tutaj przypisanie kobiety do mężczyzny – bez jego zgody nie może nawet podjąć pracy. Szwajcarię ominęły wojny, które dziesiątkując mężczyzn, wymusiły profesjonalizację kobiet, panie wciąż więc siedzą w domu, wyprawiając mężów do pracy i dzieci do szkoły.

Tym też zajmuje się grana przez Marie Leuenberger (nagrodzona za tę rolę na nowojorskim Tribeca Film Festival) Nora – ciotka niesfornej Hanny. Sumiennie i troskliwie opiekuje się mężem, teściem i dwójką dzieci, ale wiatru w żagle dostaje nie przy naciąganiu prześcieradeł czy zmywaniu naczyń, lecz gdy wyrywa się z domu, choćby jeżdżąc z pasją na rowerze.

Chętnie by popracowała, ale taki scenariusz przekracza horyzont jej prostodusznego męża (Maximilian Simonischek, syn Petera znanego z „Toniego Erdmanna”). Jedyną aktywną zawodowo kobietą w wiosce pozostaje niezależna (bo niezamężna) pani Wipf (Therese Affolter), która bynajmniej nie wspiera koleżanek.

Skwapliwie strzeże swej uprzywilejowanej pozycji w lokalnej społeczności, twierdząc, że równouprawnienie to grzech przeciwko naturze i stając na czele komitetu niegodzącego się na przyznanie prawa głosu kobietom. Szwajcarię czeka referendum, które ma o tym zadecydować.

Nieoczekiwanie rękawicę rzuca pani Wipf (a właściwie całej wiosce) Nora. Wzorowa pani domu, niezainteresowana początkowo polityką, pod wpływem krzywdy Hanny i podcięcia skrzydeł przez weto męża w sprawie pracy, zamienia się w sufrażystkę.

Nie tylko bowiem rozpoznaje niesprawiedliwość we własnej rodzinie, ale – zacieśniając więzi z sąsiadkami: bitą przez męża siostrą, starszą wdową, którą niegospodarność męża pozbawiła majątku, i rozwiedzioną włoską restauratorką – orientuje się, że coś jest nie tak z całą społecznością.

Razem zaczynają działać, ale też przyjemnie spędzać czas: świetna jest scena, kiedy panie z prowincji jadą na manifestację do Zurychu i trafiają na warsztaty z miłości do własnej waginy. Po powrocie, zachęcone, żeby celebrować swe „motylki”, „króliczki”, „tygrysy”, nie będą już takie same. Postanawiają zmienić oblicze szwajcarskiej wsi, ogłaszając strajk kobiet…

 „Boski porządek” pozostaje oczywiście – choć raczej w duchu lekkiego „Goło i wesoło” niż napuszonej „Sufrażystki” – dziełem politycznym. Niektórzy powiedzieliby, że promuje „ideologię gender”, tłumacząc jak chłop krowie na rowie (bo przetłumaczyć ją musi rolniczej społeczności) zasadność równouprawnienia.

Niestety, trzeba tłumaczyć ją nieustannie – szwajcarskie referendum 1971 roku odbija bowiem i współczesne – także polskie – spory o kształt państwa, dyskusje progresywnego z konserwatywnym, w których próbuje się legitymizować dawne porządki imieniem Boga.

Adam Kruk, Boski Porządek, „Kino" 2018, nr 03, s. 76

 

„POZYCJA OBOWIĄZKOWA”

                                         

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser -Bill Holderman

Scenariusz - Bill Holderman Erin Simms

Zdjęcia - Andrew Dunn

Muzyka - Peter Nashel

Montaż - Priscilla Nedd-Friendly

Scenografia - Rachel O'Toole

 

Diane Keaton- Diane

Jane Fonda - Vivian

Candice Bergen - Sharon

Mary Steenburgen – Carol

Andy Garcia - Mitchell

Craig T. Nelson - Bruce

Don Johnson - Arthur

Alicia Silverstone -­ Jill

O FILMIE:

Cztery wieloletnie przyjaciółki raz w miesiącu spotykają się w stworzonym na własny użytek klubie czytelniczym. Niejedno już w życiu widziały, przeczytały i przeżyły, ale "Pięćdziesiąt twarzy Greya" okaże się w ich przypadku pozycją wyjątkowo inspirującą. Początkowo nieco onieśmielone, szybko dają się zauroczyć Christianowi Greyowi i jego zmysłowej pomysłowości. A ponieważ, jak wiadomo, życie jest krótkie, panie postanawiają nie tracić czasu i odkryć nowe twarze miłości. I choć z pewnością nie każdy facet to Grey, to niejednemu warto dać szansę...

Cztery przyjaciółki dźwigają na plecach sporo doświadczeń życiowych, zarówno tych przyjemnych, jak i negatywnych. Pewnego dnia postanawiają stworzyć klub czytelniczy. Dzielą się w nim nie tylko spostrzeżeniami odnośnie poznanych lektur, ale także tego, co je akurat spotkało i jakie ciekawe wydarzenia miały okazję przeżyć. Pewnego dnia jedna z nich proponuje jako lekturę znaną i dość lubianą powieść noszącą tytuł Pięćdziesiąt twarzy Greya. To właśnie ona stanie się niezwykłą inspiracją dla czterech kobiet. Chociaż z początku treść erotyku będzie je onieśmielać, to z czasem tak bardzo im się spodoba, że postanowią wprowadzić do własnego życia zaczerpnięte z niej elementy. Powoli zaczną więc odkrywać nowe tajniki miłości. I chociaż nie każdy mężczyzna to superseksowny Christina Grey, na którego widok którakolwiek wewnętrzna bogini rozpada się na miliony kawałków, to jednak niejednemu z nich warto dać szansę.

Jestem zachwycona tym, że twórcom udało się dobrać główne bohaterki w taki sposób, że w stu procentach uzupełniają się nawzajem, stanowią integralną całość. Każda z nich jest inna, jednak gdyby w tej grupie zabrakło chociaż jednej z nich, życie codzienne i dosłownie cały ich świat by się zwalił im na głowy.

Diane Keaton, która wciela się w rolę Diane, pokazuje, że można być szczęśliwym na dowolnym etapie życia, bez względu na wiek. Zaraża swoim entuzjazmem wszystkich ze otoczenia. Jane Fonda, która odgrywa rolę Vivian, okazuje się z lekka postrzelona i trudno przewidzieć, jakim tekstem uraczy nas w danym momencie. Dzięki temu wnosi do grupy powiew lekkości i rozluźnienia. Sharon (Candice Bergen) to poważna sędzina, która w skrytości ducha pragnie być kochana i odnaleźć swoją druga połówkę. Jest do tego stopnia zdesperowana, że postanawia zarejestrować się na pewnym serwisie randkowym. Co zabawne, przy próbie stworzenia zdjęcia profilowego dochodzi do paru pomyłek i w efekcie jej konto raczej straszy niż zachęca do zapoznania się z nią. A jednak następnego dnia otrzymuje kilka wiadomości. Za wszelką cenę dąży do randek, lecz jakoś żaden z mężczyzn nie jest nawet dość bliski jej ideałom. Czwarta kobieta z tej ferajny to Carol (Mary Steenburgen), która ma męża, jednak nie jest zadowolona z ich pożycia seksualnego. Robi wszystko, aby to zmienić, aczkolwiek współmałżonek sprawia wrażenie, jakby zupełnie stracił ochotę na zabawy w łóżku. Do czego posunie się Carol, aby na nowo zachęcić go do tej nocnej rozrywki?

Każda z tych kobiet ma za sobą jakieś przejścia, bagaż doświadczeń czy ugruntowane przekonania. Wszystkie aktorki idealnie wcieliły się w swoje postaci i muszę przyznać, że ciężko mi wybrać moją ulubioną. Na ich obliczach była widoczna każda, nawet najmniejsza, emocja. I z pewnością nie nie można jej zaliczyć do drewnianej gry dwóch min, jak to miało miejsce w przypadku dwóch głównych ról w Pięćdziesięciu twarzach Greya.

Zastanawiać może fakt, iż do poszukiwania prawdziwego uczucia bohaterki wybrały akurat erotyk o dość wątpliwej jakości. Jednak trzeba podkreślić to, że jego obecność w tym filmie ma charakter prześmiewczy. Wszystko ukazane jest z ironią, sarkazmem. Kiedy na ekranie pojawiają się sceny, które ukazują cztery przyjaciółki w różnych otoczeniach, ale każdą czytającą o seksownym Greyu, naprawdę ciężko powstrzymać się od śmiechu. Chociażby jak Sharon, z początku bardzo sceptycznie nastawiona do tej lektury, zaś później zaczytująca się w niej, robiąca dziwne miny i podskakująca na najdrobniejsze skrzypnięcie, bo przecież zaraz ktoś może wejść i nakryć ją na zapoznawaniu się z tą „obrzydliwą” powieścią. Myślę, że właśnie taki, a nie inny pomysł na fabułę jest świetnym pomysłem na przyciągnięcie do ekranów wielu widzów.

Muzyka pojawiała się tutaj rzadko, ale kiedy już była, to stanowiła integralną część z przedstawianymi obrazami. Niekiedy okazywała się ona tak rytmiczna, że nogi same rwały się do tańca. Twórcy naprawdę starannie wybrali każdy z utworów, tu nic nie dzieje się z przypadku.

Trudno napisać, że Pozycja obowiązkowa to produkcja stworzona dla wielbicieli tego przystojniaka. Brak jest tutaj tu wyuzdanego seksu, biczowania, ostrego BDSM. Nie ma okropnych wspomnień z przeszłości. Produkcja była reklamowana jako komedia. Widz z pewnością zobaczy wiele zabawnych scen, zaś oglądanie to będzie dla niego dobra rozrywka. Jednak należy podkreślić to, że twórcy postanowili podejść do tematyki greyowskiej trochę po macoszemu i prześmiewczo. Da się dobrze bawić, ale wszystko trzeba traktować z przymrużeniem oka.

Pozycja obowiązkowa to świetna komedia na spędzenie miłego wieczoru. Dobra zabawa gwarantowana. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, iż producenci postanowili podejść do pewnej popularnej serii w dość prześmiewczy sposób i naprawdę świetnie im to wyszło. Cztery aktorki wiodą tutaj prym i zostały tak dobrane, że widz ma wrażenie, iż faktycznie są one przyjaciółkami. Jeśli ktoś lubi zabawne, niekiedy z seksualnym podtekstem, komedie to z pewnością musi obejrzeć i tę produkcję.

Paulina Korek

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LISTOPAD 2018

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„OSTATNIE PROSECCO HRABIEGO ANCILLOTTO”

05.11.2018

19.00

101 MIN

2

„THE PLACE”

12.11.2018

19.00

105 MIN

3

„NEAPOL SPOWITY TAJEMNICĄ”

19.11.2018

19.00

113 MIN

4

„DOGMAN”

26.11.2018

20.00

102 MIN

 

„OSTATNIE PROSECCO HRABIEGO ANCILLOTTO”


REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Antonio Padovan

Scenariusz: Fulvio Ervas,

Antonio Padovan, Marco Pettenello

Zdjęcia: Massimo Moschin

Muzyka:Teho Teardo

Montaż: Paolo Cottignola

Scenografia: Massimo Pauletto

 

Giuseppe Battiston: Stucky

Teco Celio: Isacco Pitusso

Liz Solari: Celinda Salvatierra

Roberto Citran: Sergio Leonardi

Silvia D'Amico: Francesca Beltrame

Babak Karimi: Zio Cyrus

Gisella Burinato: Adele Toniut

Rade Serbedzija: Desiderio Ancillot

 

O FILMIE

Inspektor Stucky prowadzi skomplikowane śledztwo w sprawie serii morderstw i tajemniczego samobójstwa hrabiego Desiderio Ancillotto, właściciela winnicy na wzgórzach. Choć może to się zdawać nieprawdopodobne, tę adaptację bestsellerowej książki z gatunku giallo zainspirowały prawdziwe wydarzenia. W 2010 roku północno-wschodnie Włochy zaczęły odczuwać recesję, której nikt się nie spodziewał. Tylko jeden sektor produkcyjny stawiał opór - prosecco. Historia rywalizacji w świecie wina staje się dla reżysera Antonio Padovana pretekstem do kryminalnej opowieści pełnej napięcia, humoru, pięknych kobiet, wioskowych dziwaków i urokliwych plenerów. W rolę nieco niezgrabnego, ale wnikliwego inspektora Stucky’ego wcielił się Giuseppe Battiston, włoski gwiazdor doskonale znany polskiej publiczności z takich filmów jak ubiegłoroczna komedia „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” i dramat „Po latach”.

Przywiązanie do własnego regionu urasta we włoskiej kulturze niemalże do rangi fetyszu. Ten specyficzny rodzaj lokalnego patriotyzmu określa się mianem „campanilismo”. Mieszkaniec stolicy Kampanii zawsze będzie czuł się najpierw neapolitańczykiem, a dopiero w dalszej perspektywie Włochem.

Podobnie mieszkaniec Turynu czy Palermo – owa przypadłość emocjonalna tyczy się całego Półwyspu Apenińskiego wraz z jego wyspami. Bez trudu zatem można żywić w Italii przekonanie o własnej obcości, odmienności czy też wyjątkowości. O tej pełnej wyrzeczeń i paradoksów miłości do swojej ziemi opowiada w debiutanckim dziele Antonio Padovan.

W rozpoczynającej film sekwencji hrabia Desiderio Ancillotto dramatycznie i dość teatralnie żegna się z życiem. Śmierć mężczyzny jest dopiero początkiem wielu kuriozalnych, niemalże metafizycznych zdarzeń na spowitych słońcem wzgórzach Prosecco w prowincji Conegliano i Valdobbiadene (region Veneto w północno-wschodniej Italii). Czy nieboszczyk może zabić po odejściu ze świata żywych?

Jakiego rodzaju zemstę zaplanował tytułowy hrabia? Sprawą zajmuje się świeżo upieczony inspektor Stucky (znany polskiej publiczności Giuseppe Battiston, gwiazda komediowego hitu „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”). Trzeba przyznać, że nazwisko stróża brzmi obco. Nic dziwnego – nasz bohater ma korzenie zarówno weneckie jak i perskie.

Osobliwa mieszanka przekłada się na równie osobliwy stosunek do otaczającej rzeczywistości. Osierocony Stucky jest stetryczałym samotnikiem, dość nieufnym i chaotycznym. Z rezerwą traktuje perskiego wuja Cyrusa, bodaj jedynego krewnego, który pozostał mu przy życiu. Inspektor wstydzi się swojej przeszłości, wciąż go coś uwiera i nie mam na myśli tylko niedopasowanych rozmiarem ubrań, które stanowią jeden z lepszych gagów w filmie (wystarczy przywołać obraz marynarki slim fit w kolorze ceglastym).

W nowym stuleciu włoska kinematografia zerwała z tzw. „Rzymocentrycznością” i zaczęła odkrywać piękno innych, słabiej znanych widzom krain. Krajobraz stał się też przestrzenią, w którą bohaterowie wpisują swoje lęki, marzenia i refleksje. Dla Stucky’ego rozwiązanie zagadki kryminalnej jest równoznaczne z odkryciem prawdy o samym sobie, szansą na rozliczenie się z własną – chwilami bolesną – przeszłością.

Pejzaże stanowią bodaj najatrakcyjniejszą część debiutu Padovana, trudno bowiem nie rozpłynąć się w malowniczym majestacie Wzgórz Prosecco. Stałym elementem krajobrazu są także postacie o specyficznym poczuciu humoru, niekiedy szalone czy irracjonalne, ale zdecydowanie pogodne, pozytywne. Region Conegliano i Valdobbiadene jawi się zresztą jako miejsce, w którym możliwy jest dobroduszny dialog między żywymi a zmarłymi. Miejsce, gdzie tradycja (i pragnienie jej kontynuowania – nawet za wszelką cenę) stanowi najwyższą wartość. Po seansie, oprócz wypicia lampki tytułowego trunku, warto też przemyśleć kierunek nadchodzących wakacji.

Tym, co może nieco rozczarować w debiucie Padovana, jest przeprowadzenie samej intrygi. Może warto było zrezygnować z kilku zbyt długich ujęć twarzy podejrzanych lub istotnych w śledztwie detali, a także z ilustrującej najskrytsze zamiary postaci muzyki czy chwilami nużącej powtarzalności niektórych motywów (np. mamrotanie „wiejskiego głupka” sprzątającego cmentarze). Bez wyczerpującej gimnastyki umysłowej widz wpadnie przedwcześnie na rozwiązanie zagadki. W filmie włoskiego debiutanta o wiele istotniejszym pytaniem niż „kto zabił” jest „dlaczego” – dlaczego tak uczynił.

Przekorne nawiązanie w polskim tytule do arcydzieła Stanisława Barei i słynnej „ostatniej paróweczki hrabiego Kenta” nie odpowiada ilości i rodzajowi zawartego w filmie humoru. Powiedzmy sobie szczerze: nie jest aż tak śmiesznie jak w „Misiu”, choć misiowaty inspektor skradnie wam niejeden uśmiech. Po tej dawce filmowego prosecco wychodzi się z kina przyjemnie zakręconym i w zdecydowanie pogodnym nastroju. A następnego dnia nie ma kaca.

Diana Dąbrowska, Ostatnie prosecco hrabiego Ancillotto, „Kino" 2018, nr 07, s. 74

 

„THE PLACE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Paolo Genovese

Scenariusz: Isabella Aguilar,

                   Paolo Genovese

Zdjęcia: Fabrizio Lucci

Muzyka: Maurizio Filardo

Montaż: Consuelo Catucci

Kostiumy: Camilla Giuliani

Valerio Mastandrea: mężczyzna

Marco Giallini: zabijaka

Alessandro Borghi: Fulvio

Silvio Muccino: Alex

Alba Rohrwacher: siostra Chiara

Vittoria Puccini: Azzurra

Sabrina Ferilli: Angela

O FILMIE

Psychologiczny thriller, w którym reżyser Paolo Genovese, podobnie jak w swoim poprzednim filmie - rewelacyjnej komedii obyczajowej "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie", bierze pod lupę moralność i mroczne tajemnice ludzkiej duszy. Tajemniczy mężczyzna codziennie siedzi przy tym samym stoliku w tej samej restauracji, rozmawiając z osobami, które przychodzą do niego po nietypową pomoc. Każdy z nich czegoś pragnie, ma marzenie trudne do spełnienia, jeśli w ogóle nie niemożliwe. Jednak dla mężczyzny wszystko jest wykonalne. "Możesz to osiągnąć", powtarza każdemu. Ale warunkiem jest wykonanie specjalnego zadania, dzięki czemu najskrytsze życzenia się spełnią. Kim właściwie jest ten człowiek i kto wyznacza reguły tej dziwnej gry przy stoliku?

 

„The Place” to przyjemne spełnienie oczekiwań. Po znakomitym sukcesie poprzedniego filmu Paolo Genovese „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” zasiada się przed ekranem z życzliwością, ale i wymaganiami. Z kina nikt nie powinien wyjść zawiedziony.

Nie jest to do końca kino włoskie, bo film powstał na podstawie amerykańskiego serialu „The Booth at the End”. Nie jest to żaden minus, ponieważ przesłanie jest bardzo uniwersalne: taką samą historię można nakręcić w każdym innym kraju. Scenariusz jest intrygujący i wciągający. Wciągający do tego stopnia, że wzbudza ciekawość o serial, który był pierwowzorem. Choć w filmowej wersji historia jest zwarta i kompletna, to myślę, że jest to umiejętne przearanżowanie scenariusza, a nie jakaś gruntowna poprawka. Ta sama opowieść rozłożona na dwa krótkie sezony (po pięć odcinków) może być równie angażująca.

Z sukcesem wykorzystano koncept jednej zamkniętej przestrzeni, w której toczy się akcja. Nie jest to „Dwunastu gniewnych ludzi”, w których wrażenie ciasnoty wzmaga rozdrażnienie i poziom adrenaliny. Po pierwsze przestrzeń jest tu mimo wszystko bardziej otwarta, ponieważ akcja toczy się w kawiarni z dużymi oknami, a czasem mamy ujęcia z zewnątrz na front budynku z neonem „The Place”. Po drugie celem nie jest wywołanie poczucia klaustrofobii i zamknięcia. „The Place” jest metaforą. Gdzieś za drzwiami knajpy toczy się życie bohaterów, ale po przestąpieniu progu lokalu, gdy przysiądą się do stolika tajemniczego mężczyzny, ich życie staje się opowieścią: wnikamy w ich pragnienia, myśli, najczarniejsze i najjaśniejsze zakątki duszy.

Tajemniczy mężczyzna siedzi wciąż przy tym samym stoliku, z notesem pełnym zdawałoby się chaotycznych zapisków. Przychodzą do niego najróżniejsi ludzie i w zamian za spełnienie swoich pragnień, wykonują zlecone przez niego zadania. Czasem dobre, ale zdecydowanie częściej złe. Wszyscy próbują się targować i wszyscy mają rozterki moralne, ale zawsze wracają do stolika, aby dać mężczyźnie powód do wypełniania notesu.

Dzięki zamknięciu akcji w jednym pomieszczeniu, w dodatku tak znamiennie nazwanym, „The Place” nabiera charakteru przypowieści o mrocznej walce, która toczy się w każdym z nas. Mężczyzna, który jest władny spełniać marzenia, celowo nie ma imienia. W jego zmęczonej, zmarszczonej twarzy o smutnych oczach bohaterowie odbijają się jak w lustrze. Czymś więcej niż lustrze, ponieważ patrzą na niego z odwagą, bez zawahania mówią mu prawdę o swoich motywacjach, planach; obmyślają okrucieństwa, które mają doprowadzić ich do celu. Całe szczęście w tej smutnej opowieści pojawia się też nadzieja w postaci kelnerki imieniem Angela, która od mężczyzny niczego nie chce. Jedynie poznać go i być może pokochać.

Na uwagę zasługuje gra aktorska, ponieważ trzeba dobrego rzemiosła, aby unieść sceny składające się tylko z dialogów przy kawiarnianym stoliku. Wszyscy są w stanie utrzymać uwagę widza, a nawet trzymać go w napięciu, mimo że tak naprawdę w filmie nie ma żadnej akcji. Jest to też oczywiście zasługa dobrego scenariusza, ale bez dobrych aktorów nawet najlepszy scenariusz jest na nic. Moją uwagę przykuła szczególnie Alba Rohrwacher, o której wspominałam już entuzjastycznie w recenzji „Złaknionych”, gdzie towarzyszyła Adamowi Driverowi. Tutaj wciela się w rolę zakonnicy borykającej się z utratą wiary.

Pozytywny odbiór filmu „The Place” zakłóca tylko jeden drobiazg. Jest tu kilka scen kręconych niby z monitoringu kawiarni. Zdawałoby się, że musi mieć to jakiś konkretny sens. Czy ktoś podgląda/dogląda bohaterów? Czuwa nad nimi albo wręcz przeciwnie, obserwuje ich niczym w pułapce? Tego widz niestety nigdy się nie dowie. W całym filmie nie ma uzasadnienia dla takiego zabiegu. Ale po co właściwie czepiać się takich szczegółów, kiedy otrzymuje się naprawdę dobre kino?

Joanna Raflesz, Okiem Krytyka

 

 „NEAPOL SPOWITY TAJEMNICĄ”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Ferzan Özpetek

Scenariusz: Ferzan Özpetek, Gianni Romoli, Valia Santella

Zdjęcia: Gian Filippo Corticelli

Muzyka: Pasquale Catalano

Montaż: Leonardo Alberto

               Moschetta

Scenografia: Ivana Gargiulo,

                      Deniz Göktürk

Kostiumy: Alessandro Lai

Giovanna Mezzogiorno Adriana

Alessandro Borghi Andrea

Loredana Cannata Liliana

Luisa Ranieri

Maria Pia Calzone

Isabella Ferrari

Anna Bonaiuto

 

O FILMIE:

Zmysłowy i niepokojący film noir autorstwa wielokrotnie nagradzanego włoskiego reżysera tureckiego pochodzenia Ferzana Özpetka, znanego z takich dzieł jak „Mine vaganti. O miłości i makaronach”, „Okna”, „On, ona i on” czy „Noc w haremie”.

Podczas okultystycznej neapolitańskiej ceremonii w domu swojej ciotki, lekarka patolożka Adriana zostaje uwiedziona przez przystojnego młodzieńca Andreę. Oboje spędzają upojną noc w mieszkaniu kobiety. Rankiem Andrea prosi Adrianę o ponowne spotkanie popołudniu, jednak nie pojawia się na nim w wyznaczonym miejscu i godzinie. Następnego dnia, ku swojemu przerażeniu, Adriana odkrywa, że zamordowany młody człowiek, którego sekcję zwłok ma przeprowadzić, to nie kto inny jak Andrea.

Dodatkowo Adriana dowiaduje się od inspektorów policji, że Andrea posiadał jej nagie zdjęcia. Wkrótce potem patolożka postanawia na własną rękę zbadać okoliczności tajemniczej i brutalnej śmierci Andrei. Wtedy też w mieście pojawia się człowiek, który wygląda dokładnie tak jak jej zmarły przyjaciel...

W barokowej scenerii mieszczańskiego salonu odbywa się przyjęcie, podczas którego Pasquale (Peppe Barra, neapolitański aktor teatralny i muzyk, ikona lokalnej sceny gejowskiej) wystawia obsadzony wyłącznie mężczyznami spektakl o miłości. Za chwilę zostaje on niejako powtórzony – już w wersji damsko-męskiej – podczas towarzyszącego występowi bankietu.

Tu Adriana (Giovanna Mezzogiorno) poznaje młodszego od siebie Andreę (Alessandro Borghi) i po kilku lampkach wina tudzież krótkim acz skutecznym seansie uwodzenia („Niestety mam spotkanie jutro o dziesiątej, na którym będę strasznie zmęczony, bo spędzę całą noc z tobą”) ulega jego urokowi.

Zaklęcie działa: trafiają razem do mieszkania, a po rozkosznej nocy umawiają się na randkę w neapolitańskim Muzeum Archeologicznym. Tam jednak mężczyzna się nie pojawia. Niedługo potem pracująca jako sądowy patolog Adriana rozpoznaje kochanka w zwłokach. Czyżby – w co ze względu na doświadczenia z dzieciństwa głęboko wierzy – ciążyła na niej klątwa? Czy jest kobietą fatalną, rozdającą pocałunki śmierci?

Pytań jest tu więcej niż odpowiedzi, bo „Neapol spowity tajemnicą” chętnie je mnoży, korzystając z poetyki kryminału i dreszczowca, a starając się jednocześnie być filmem spirytystycznym i melodramatem. Nic dziwnego, że gubi się w tych konwencjach i w żadnej do końca nie przekonuje. Jakby tego było mało, przyświeca mu, zaznaczona już w pierwszej scenie (a nawet w poprzedzającej ją dedykacji „a Napoli”), ambicja złożenia hołdu kulturze najniezwyklejszego z włoskich miast, w którym łączą się wszystkie style architektoniczne, w którym Wezuwiusz sąsiaduje z górą śmieci, a opera z pizzą.

Włoska prasa nazwała zresztą najnowszy film Ferzana Özpetka neapolitańskim „Wielkim pięknem” – podobnie jak u Sorrentino i tu znane z folderów atrakcje turystyczne napełniane są znaczeniami i ożywają. Prócz wspomnianego Muzeum Archeologicznego, także rzeźba Chrystusa spowitego całunem z San Severo dłuta Giuseppe Sanmartino, od którego film wziął oryginalny tytuł, czy wnętrza Palazzo Sanchez de Leon, które pamiętają jeszcze realizację „Złota Neapolu” de Siki i „Podróży do Włoch” Rosselliniego.

Już w czołówce pojawiają się monumentalne schody Palazzo Mannajuolo, spektakularnie sfilmowane przez Gian Filippo Corticelliego, nagrodzonego za zdjęcia do filmu dwoma najważniejszymi włoskimi nagrodami filmowymi: Srebrną Taśmą i Dawidem Donatella. Trudno nie skojarzyć tych ujęć z „Zawrotem głowy” i rzeczywiście w warstwie fabularnej mamy tu do czynienia z podobnymi tropami nieprzepracowanej żałoby, niestabilności psychicznej, a także fabrykowania sobowtóra.

Özpetek szczególnie mocno eksponuje właśnie zaczerpnięty z Hitchcocka, ale i z poetyki gotyckiej, motyw „doppelgängera”: Adriana i jej matka, Andrea i jego brat, ale też Adriana i Andrea, noszący imiona składające się z tych samych liter, przyjmujący ten sam rudawy kolor włosów. Wszystko tu jest podwójne, niepewne, podkreśla postawioną na początku filmu tezę, że „człowiek nie potrafi znieść zbyt dużej dawki prawdy”.

Magiczną aurę potęguje jeszcze obsesja neapolitańczyków na punkcie liczb (wcześniej opowiadał o niej chociażby dokument „Liczby i marzenia” Anny Bucchetti) czy inspirowana muzyczną tradycją stolicy Kampanii ścieżka dźwiękowa Pasquale Catalano. W tej miejskiej symfonii, eksponującej bogactwo tradycji Neapolu, wybrzmiewa jednak coś fałszywego, a nastrojowość nie wystarcza, żeby uznać „Neapol spowity tajemnicą” za film udany.

Özpetek – jak wcześniej w Istambule czy w Lecce – tym razem wyraźnie zakochał się w Neapolu (strzała Amora dosięgnęła go, gdy wystawiał tam kilka lat temu „Traviatę”), ale uczucie to każe mu gruntownie wyczyścić miasto z brudu, krzykliwości, przestępczości. Czyli tego wszystkiego, co stanowi o jego dzikim charakterze, który znać choćby ostatnio w wideoklipach Liberato – objawieniu neapolitańskiej sceny muzycznej, ukrywającym swą tożsamość niczym neapolitańska pisarka Elena Ferrante.

Oczywiście reżyser ma prawo widzieć miasto tak, jak chce, nawet jeśli w jego spojrzeniu czuć jeśli nie turystę to przynajmniej pięknoducha. Matteo Garrone, z którego filmów też przecież przebija miłość do Neapolu, nigdy by sobie na to nie pozwolił. Być może Ferzan Özpetek zwyczajnie nie jest twórcą tej klasy, choć dawniej pokładano w nim duże nadzieje.

W niektórych filmach Özpetka więcej było elementów osobistych („On, ona i on”, 2001), w innych popularnych („Mine vaganti – o miłości i makaronach”, 2010), ale we wszystkich pojawiał się stały zestaw interesujących go motywów. Wśród nich: upodobanie do scen grupowych (rodzina, a także wytwarzanie alternatywnych modeli rodziny) oraz celebrowanie szeroko rozumianego włoskiego stylu życia i przyjemności zmysłowych – od jedzenia, przez muzykę, po erotykę, w tym homoerotykę.

Wszystko to odnajdziemy także i w „Neapolu spowitym tajemnicą”. Choć charakterystycznych dla reżysera wątków gejowskich jest mniej, mocno wypada odważna scena miłosna, w której Özpetek na równi zachwyca się Alessandro Borghim, co Giovanną Mezzogiorno. Aktorka, którą po występie w „Ostatnim pocałunku” (2001) Gabriele Muccino mocno skojarzono ze średnim kinem autorskim, poprzednio wystąpiła u Özpetka czternaście lat temu w „Oknach”.

Teraz oglądamy ją w roli, którą uciec chce od utrwalonego później w „Miłości w czasach zarazy” i „Spotkaniu w Palermo” emploi zwiewnej piękności. Adriana, wykonująca mało eteryczny zawód patologa (co może nazbyt dosłownie podkreślać ma związek Neapolu ze śmiercią), jest dojrzalsza, pulchniejsza, nosi niekorzystną fryzurę.

I jeśli szukać wartości w najnowszym dziele Özpetka, to chyba właśnie w tych drobnych przesunięciach. Niegdyś to James Stewart patrzył na Kim Novak, nigdy odwrotnie. Teraz dojrzała kobieta z całą swą sensualnością, a nawet – dozwolonym i niestygmatyzowanym – szaleństwem, może dumnie stanąć na pierwszym planie. A kamera może trzymać jej stronę.

Adam Kruk, Neapol spowity tajemnicą, „Kino" 2018, nr 08, s. 78-79

  

 „DOGMAN”

Cannes 2018      
Nagroda Specjalna        Psia Palma dla wszystkich psów
Złota Palma Najlepszy aktor Marcello Fonte

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Matteo Garrone

Scenariusz: Ugo Chiti, Massimo Gaudioso, Matteo Garrone

Zdjęcia: Nicolaj Rubel

Muzyka: Michele Braga

Marcello Fonte – Marcello

Edoardo Pesce – Simone

Alida Baldari Calabria – Sofia

Nunzia Schlano - matka Simone

Adamo Dionisi – Franco

Aniello Arena - komisarz policji

 

O FILMIE:

Rewelacja tegorocznego festiwalu Cannes! Złota Palma dla Najlepszego Aktora. Skąpane w deszczu i kokainie włoskie miasteczko i opowieść o małym, wielkim człowieku — psim fryzjerze, który musi się odgryźć. Mieszkańcy włoskiego miasteczka wiedzą, że Marcello, miejscowy psi fryzjer, nie skrzywdziłby nawet muchy. Niepozorny, ale lubiany przez wszystkich, dzieli swój czas między pracę, wychowywanie córki i okazjonalny handel kokainą. Z powodzeniem unika kłopotów, przynajmniej dopóki nie pojawia się Simone – trzęsący całą okolicą, wiecznie naćpany osiłek. Kiedy po raz kolejny bezwzględnie wykorzysta naiwność Marcella, psi fryzjer będzie musiał się odgryźć.

 

Jak pisał Italo Calvino: „Piekło żyjących nie jest czymś, co będzie, piekło żyjących jest już tutaj, jest to piekło, w którym codziennie mieszkamy, które tworzymy, będąc razem”. Przywołany cytat lakonicznie oddaje istotę najnowszego filmu Mattea Garrone, twórcy dobrze znanego polskiej publiczności za sprawą takich dzieł jak nagrodzone w Cannes „Gomorra” (2008) i „Reality” (2012), a także baśniowy „Pentameron” (2015).

Włoski reżyser powraca na południe Italii i proponuje widzom współczesny tragikomiczny western, w którym istotną rolę pełnią nie tylko ludzie, lecz także psy.

Tytułowy „Dogman”, czyli psi fryzjer Marcello (w tej roli znakomity Marcello Fonte, zdobywca tegorocznej nagrody aktorskiej na festiwalu w Cannes), jest w równej mierze dobroduszny, co pechowy i samotny. Średnio powodzi mu się w życiu, ale ludzie i psy go lubią. Marcello ma jednak dwie słabości. Jedną z nich jest kokaina, drugą zaś podziw i perwersyjny rodzaj sympatii dla terroryzującego otoczenie osiłka Simoncino.

„Dogman” stanowi filmową wariację – czy, lepiej, interpretację jednej z najmroczniejszej kart włoskiej kroniki kryminalnej lat 80. Co ciekawe, Garrone był zafascynowany historią rzymskiego Psiarza (Er canaro) jeszcze przed zrealizowaniem „Gomorry” (2008).

Co w tej traumatycznej opowieści przykuło uwagę Włocha? Odpowiedź na to pytanie wydaje się prosta – historia Psiarza kręci się wokół prawdy i fałszu, odwagi i tchórzostwa zarazem. A włoskiego reżysera od początku kariery uwodzą skrajności, szaleństwo, obsesja, a przede wszystkim – koszmary.

Pierwowzór filmowego Marcella, Pietro de Negri, przyznał się pewnego dnia do zabójstwa boksera Giancarla Ricciego, którego okaleczone i zwęglone ciało odnaleziono na wysypisku śmieci. Mężczyźni znali się wcześniej – chuderlawy psi fryzjer był przez mięśniaka terroryzowany, podobnie jak reszta mieszkańców rzymskiej suburbii.

„Raniłem go, dusiłem, przypalałem, ostatecznie uśmierciłem. Wszystkiego dokonałem sam” – zeznał otwarcie de Negri. Śledztwo policji wykazało jednak, że sprawca pozostawał wówczas pod wpływem narkotyków (od których, swoją drogą, był uzależniony), a co ważniejsze – na ciele zakatrupionego mężczyzny nie odnaleziono dowodów na prawdziwość zeznań Psiarza (w których roiło się od makabrycznych szczegółów, na przykład o duszeniu boksera jego własnymi obciętymi genitaliami).

Sprawa nie została do dziś w pełni wyjaśniona, sugeruje się wręcz, że mogły być w jej przebieg zamieszane osoby trzecie (apodyktyczny bokser, co nie wprawia w zdumienie, miał dużo wrogów). Czemu więc De Negri, niemalże z dumą, wziął całą winę na siebie?

„Dogman” to o film o zemście, ale również o desperackiej potrzebie zachowania godności w świecie, w którym rządzi prawo silniejszego, a jedynym wyjściem wydaje się przemoc” – stwierdził w jednym z wywiadów włoski reżyser.

Podobnie jak „Gomorrę”, najnowsze dzieło Garrone charakteryzuje spojrzenie antropologiczne – reżysera nie interesuje faktograficzna wierność (czas akcji, imiona postaci, szczegółowy przebieg wydarzeń zostały zmienione). Film jako medium nie musi spełniać roli rzetelnej kroniki, powinien za to być narzędziem służącym do odkrawania na ekranie zainfekowanych przemocą i bezprawiem elementów włoskiej, w tym wypadku, rzeczywistości.

Filmowy „Dogman” to przede wszystkim troskliwy ojciec i opiekun, człowiek spokojny, serdeczny, kochający zwierzęta. Sam Garrone określa go często mianem współczesnej wersji Bustera Keatona. Redefiniując kategorie ofiary i kata, włoski twórca rysuje na ekranie intrygujące studium przemiany.

Zastraszany i stale poniżany everyman wznosi się na wyżyny swoich możliwości (zarówno fizycznych jak i psychicznych) i dokonuje przełomu – w życiu własnym i otoczenia. „Dogman” to przede wszystkim mityczna opowieść o apokalipsie codzienności, w której prosty człowiek urasta do roli wybawcy.

Diana Dąbrowska, Dogman, „Kino" 2018, nr 09, s. 75

 

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” PAŹDZIERNIK 2018

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„LATO 1993”

08.10.2018

18.00

97 MIN

2

„NIEZWYKŁA PODRÓŻ FAKIRA, KTÓRY UTKNĄŁ W SZAFIE”

15.10.2018

19.00

92 MIN

3

„SWEET COUNTRY”

22.10.2018

19.00

113 MIN

4

„NIGDY CIĘ TU NIE BYŁO”

29.10.2018

19.00

85 MIN

 

„LATO 1993”

2017 Berlinale
Kryształowy Niedźwiedź

Nagroda Międzynarodowego Jury Generacji Kplus - najlepszy film pełnometrażowy Carla Simón

Nagroda Specjalna -  Najlepszy debiut filmowy Carla Simón


REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Carla Simon

Scenariusz Carla Simon

Zdjęcia Santiago Racaj

Muzyka Pau Boigues, Ernest Pipo

Laia Artigas - Frida

Paula Robles – Anna

Bruna Cusi – Marga

David Verdaguer - Esteve

 

O FILMIE

„Lato 1993” to czarująca i niebanalna podróż w czasie. Film, który doceniła publiczność na całym świecie, w idealnych proporcjach wzrusza i bawi. Carla Simón, wyróżniona Kryształowym Niedźwiedziem na Berlinale, z wyczuciem portretuje proces przeżywania starty i ekscytację towarzyszącą budowie nowej rodziny. Jej film łączy w sobie ciepło i błogość z intensywnymi emocjami czasu dorastania. „Lato 1993” to film, który udowadnia, że szczęście można znaleźć wszędzie – wystarczy się rozejrzeć.

Podejmowanie tematów tabu to skomplikowany proces, który w idealnym świecie powinien zacząć się już na początku edukacji młodego człowieka. Lekcji na temat AIDS bohaterka filmu, 6-letnia Frida (znakomita Laia Artigas) nie wyniesie z książek, lecz odczuje ją boleśnie na własnej skórze, kiedy „choroba na cztery literki” namiesza w jej życiu pewnego lata 1993 roku.

Po śmierci matki dziewczynka zmuszona zostaje do przeprowadzki z miasta do pięknego domu na wsi, gdzieś w słonecznej Katalonii. Jej nową rodziną (nie dowiadujemy się, co się stało z ojcem) stają się: brat zmarłej kobiety – wujek Esteve (David Verdaguer), ciocia Marga (Bruna Cusi) oraz ich kilkuletnia córka Anna (Paula Robles).

W centrum naszej uwagi znajduje się oszołomiona i osierocona Frida, która próbuje zrozumieć, co się tak naprawdę stało. Tak też jest filmowana w początkowych scenach – wyostrzona i na pierwszym planie, podczas gdy rozmazani dorośli w tle pakują w pośpiechu rzeczy.

Historia Fridy, oparta podobno w dużej mierze na przeżyciach autorki, to podręcznikowy przykład dla psychologa dziecięcego. Dziewczynka ma zaledwie sześć lat. Jednego dnia traci matkę i zyskuje nową rodzinę. Przyzwyczajona do życia w mieście przenosi się na prowincję, gdzie jedynym sąsiadem jest gęsty las. Można sobie wyobrazić, jakie zadanie stoi przed Estevem i Margą.

Oprócz otoczenia Fridy opieką, para musi stworzyć dla niej nowy dom i wytłumaczyć, czym jest „wirusek”, który niedawno zabił jej matkę. Mimo wszystko bohaterka miała dużo szczęścia – wujostwo znała wcześniej, w ich czterech ścianach znajdzie ciepło i miłość, a kuzynka to idealna rówieśniczka do zabawy.

Kontekst społeczny wpisany w debiut Carli Simón jest bardziej istotny niż się to z początku wydaje. Nie chodzi w nim tylko o zestawienie stylu życia miejskiego – reprezentowanego tu, co ciekawe, przez starsze pokolenie rodziców – i wiejskiego, którego przedstawicielami są członkowie rodziny Esteve’a. Ważniejszy jest stosunek do tabu, jakim w latach 90. wciąż było AIDS.

W filmie można zauważyć konsekwencje tej sytuacji – konserwatywni dziadkowie nie chcą wprost rozmawiać o chorobie córki, nazywając całe zdarzenie jej kolejnym fatalnym błędem życiowym. Z kolei stęskniona Frida chciałaby wiedzieć, z jakiego powodu mama zniknęła z jej życia. Babcia każe jej szukać odpowiedzi w modlitwie – dziewczynka zacznie deklamować jak mantrę „Zdrowaś Maryjo”, a do pobliskiej figurki Matki Boskiej zanosi dla mamy paczkę papierosów.

Ale wyparcie problemu skutkuje niespodziewanymi wybuchami złości i aktami agresji wobec malutkiej Anny, choć to ona jako jedyna skieruje do Fridy niewymuszone, pochodzące z głębi duszy „kocham cię”. Relację podkreśla zresztą świetna scena wiejskiej potańcówki, kiedy Esteve tańczy z Anną, która stoi na jego stopach. Frida biernie się temu przygląda, próbując pogodzić się z bolesną prawdą, że nie jest prawdziwym członkiem rodziny.

W niezwykle dojrzałym, autobiograficznym debiucie Simón starannie unika sentymentalizmu. Zamiast epatować cierpieniem i żałobą czy też wzbudzać w widzu litość, reżyserka pokazuje, jaki wysiłek niesie ze sobą przepracowanie traumy przez dziecko. Autorka podkreśla także wartość rodzicielstwa i znaczenie domu rodzinnego. „Czy nasz dom w Barcelonie nadal stoi pusty?” – pyta nieustannie Frida, a my ze zdwojoną siłą czujemy ból, który kryje się w tym pytaniu.

Piotr Szczyszyk, Lato 1993, „Kino" 2018, nr 04, s. 75

 

 

 NIEZWYKŁA PODRÓŻ FAKIRA, KTÓRY UTKNĄŁ W SZAFIE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Ken Scott

Scenariusz Luc Bossi, Romain Puértolas Zdjęcia Vincent Mathias.

Muzyka Nicolas Errera.

 

Dhanush - Ajatashatru Oghash Rathod Bérénice Bejo - Nelly Marnay

Erin Moriarty - Marie

Barkhad Abdi - Wiraj

Gérard Jugnot – Gustave

 Ben Miller - Smith

O FILMIE

Młody i przystojny fakir Aja opuszcza Indie, aby odnaleźć w Paryżu swojego ojca i przy okazji odwiedzić szwedzki sklep z meblami, o czym marzy od dziecka. Gdy wreszcie do niego trafia, od pierwszego wejrzenia zakochuje się w ślicznej Marie. Nadzieje na miłość rozwieją się, kiedy w wyniku szalonego zbiegu okoliczności, Aja utknie w szafie i wyruszy w niesamowitą podróż przez Europę. Czy spryt, humor i odrobina magii pozwolą mu wrócić do Paryża, aby znów spotkać ukochaną?

Oglądając ten film, ma się nieustanne poczucie déja vu. Można przypuszczać, że to celowy efekt, kwestia przyjętej konwencji, która chce zręcznie łączyć liczne literackie aluzje i filmowe cytaty – od chwytów ze współczesnej komedii romantycznej, żartobliwego thrillera aż po nawiązania do estetyki Bollywood.

Spoiwem całości miał być zapewne duch lekko zatroskanej o losy świata przypowiastki, wolterowskiej z ducha. Taka była przecież znana i u nas powieść Romaina Puértolasa. Koncept, który stoi za wyborem środków wyrazu, staje się szybko dość oczywisty – nie chodzi tu przecież o drapieżną satyrę, ale raczej o odrobinę pocieszenia w świecie, pełnym ostrych konfliktów.

Rzeczywistość jest trudna do zniesienia, zwłaszcza w pełnej nędzy i przemocy dzielnicy Mumbaju, gdzie dorastał tytułowy fakir, czyli Aja, ciągle zagrożony więzieniem uroczy uliczny wydrwigrosz i złodziej z konieczności, ale też nieprzeciętny bajarz. Fantazja i narracyjna werwa Ai pozwalały mu znosić życie na granicy nędzy, pełne upokorzeń i niebezpieczeństw (z lokalnym gangsterem, nawet jeśli nieco pociesznym, nie ma jednak żartów).

Film jest ekranizacją francuskiego bestsellera, ale szukając klucza wizualnego reżyser Ken Scott nawiązał nie tylko do estetyki Bollywoodu, którego gwiazda, Tamil Dhanush, pojawia się w tytułowej roli, ale także do popularnego zachodniego kina z lat 90., z jego wręcz euforyczną i niestety dość prostoduszną, acz ciągle nie pozbawioną uroku wiarą w obietnice multikulti, manifestacyjnym zgiełkiem i barwnością opisu.

Oraz mocnym, pełnym optymizmu przekonaniem, że pomimo trudności współistnienie ludzi różnych kultur w globalizującym się świecie jest wielce pożądane i naprawdę możliwe. A nieuniknione przecież antagonizmy da się stosunkowo łatwo zażegnać.

Dziś taka ufność wydaje się iluzją, stąd też rama opowieści. Nasz bohater chce ustrzec dzieci slumsów przed przymusową resocjalizacją, która raczej na pewno zepchnie je na margines. Opowiada im więc o podróży i perypetiach w obcym świecie – niezbyt przyjaznej Europie. I zapewne zmyśla na potęgę.

Frenetyczny ton miał być więc podszyty niepokojem i mrokiem, by uniknąć naiwnego przekonania, że konflikty są powierzchowne i wkrótce da się je sensownie i sprawiedliwie rozwiązać. Zamiar ambitny, ale pozostaje kwestia proporcji i jakości użytych elementów. Blado wypada zwłaszcza międzykulturowy i międzyklasowy romans naszego bohatera, który jest przede wszystkim marzeniem o społecznym awansie.

Cóż może zrobić biedak z Mumbaju, by osiągnąć stabilizację materialną i uczuciową? Spotkać na swej drodze sympatyczną, choć mdławą korporacyjną blondynkę, najlepiej Amerykankę. Kłopot w tym, że postać Marie została ledwie naszkicowana.

Ot, jeszcze jedna zakochana dziewczyna o miłym wyglądzie, postać konieczna i niezbędna przede wszystkim po to, żeby dać napęd galopującym chwilami wręcz slapstickowo perypetiom. Nazbyt wiele tu stereotypowych rozwiązań. Na przykład rysunek znudzonej współlokatorki Marie, Rose, która postanawia być lesbijką, co traktuje jako akt woli i co niezbyt ją w końcu satysfakcjonuje.

Łatwemu egzotyzmowi w ukazaniu Ai, postaci pełnej niewinności i wigoru, zostają więc przeciwstawione postaci wyrażające łagodnie zachodnią pustkę – owa beztroska hedonistka Rose i zapracowana a romantyczna Marie.

Żeby film mógł naprawdę poruszyć widownię, potrzebna była dawka pewnego psychicznego dyskomfortu. Zderzenie niedawnych przekonań o bezbolesnej integracji z dzisiejszą, dość posępną rzeczywistością antyimigracyjnych lęków oraz groźnej obecności terroru i kontrterroru z nacjonalistyczną retoryką w tle.

Początkowo wydaje się, że twórcom filmu uda się uchwycić tę zasadniczą zmianę społecznego klimatu. Sceny z przerzucanymi jak piłeczka z kraju do kraju zdesperowanymi emigrantami, niespodziewanie przechodzące w sekwencję musicalową, to był krok we właściwą stronę. Są na swój sposób zabawne, a jednocześnie pełne cierpkiej ironii, czego kulminacją jest song w wykonaniu brytyjskiego urzędnika imigracyjnego. Takiej przenikliwości nie ma tu jednak zbyt wiele.

Najbardziej razi obraz przemytników jak z opowiastki o mocno zabawnych dziewiętnastowiecznych piratach. Może jeszcze większe zażenowanie wywołują obrazy podejrzanie schludnego, mimo że biednego obozu nielegalnych emigrantów, którzy cierpią na ogół w milczeniu i emanują wewnętrzną godnością. I są bardzo przy tym malowniczy. Owszem, twórcy chcą uniknąć pornografii nędzy, ale przesycając film folderowym pięknem, nawet jeśli traktowanym z wyczuwalnym dystansem, niepostrzeżenie jej ulegają.

Reżyser Ken Scott jest tylko sprawnym rzemieślnikiem, którego przerosły ambicje. Indie są w „Fakirze” pełne nędzy, ale i oszałamiających barw, Paryż to miejsce miłości, choć spotkać tu można sporo egoistów. A na świecie brakuje międzyludzkiej solidarności, co naprawdę martwi. Liczy się tylko miłość. To wszystko już wiedzieliśmy wcześniej. Ostatecznie „Fakir” to bezpieczna eskapistyczna opowiastka, w której lęk przed przyszłością i przeczucie moralnego kryzysu traktuje się jedynie jako modne ornamenty.

Tomasz Jopkiewicz, Niezwykła podróż fakira, „Kino" 2018, nr 07, s. 82-83

„SWEET COUNTRY”

2017 – Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji

konkurs główny, nagroda specjalna Jury

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Warwick Thornton

Scenariusz: Steven McGregor,

                   David Tranter

Zdjęcia: Dylan River, Warwick Thornton

Montaż: Nick Meyers

Scenografia: Tony Cronin

Kostiumy: Heather Wallace

 

Hamilton Morris - Sam Kelly

Sam Neill - Fred Smith

Bryan Brown - sierżant Fletcher

Anni Finsterer - Nell

Natassia Gorey Furber  - Lizzie

Ewen Leslie  - Harry March

Thomas M. Wright - Mick Kennedy

Matt Day - sędzia Taylor

O FILMIE:

Akcja filmu rozgrywa się w 1929 roku w małym mieście położonym na australijskim Terytorium Północnym. Bohaterem jest Sam, aborygen w średnim wieku, który pracuje dla lokalnego kaznodziei, Freda Smitha.

Pewnego dnia Sam zostaje wraz żoną i córką najęty do pracy przez niejakiego Harry’ego Marsha. Ten okazuje się złym człowiekiem, a jego coraz bardziej napięte relacje z Samem kończą się gwałtowną strzelaniną. Aborygen zabija białego w obronie własnej.

W rezultacie Sam staje się poszukiwanym przestępcą, zmuszonym do ucieczki z miasta z ciężarną żoną. Ich śladem ruszają tropiciele pod wodzą doświadczonego sierżanta Fletchera...

 

Lata 20. XX wieku. Niby australijskie Terytorium Północne, a jakby amerykańskie Południe. Niemłody już Sam Kelly jest jednym z Aborygenów rozproszonych gdzieś na pograniczu ziemi plemiennej i osad kolonizatorów. Pracodawca Sama, chrześcijański kaznodzieja Fred Smith, to przyzwoity człowiek, który traktuje robotnika i jego żonę Lizzie jak równych sobie. Ale większość białych nie jest tak łagodna i szlachetna.

Dlatego, kiedy Sam zabija w samoobronie straumatyzowanego weterana wojennego, doskonale zdaje sobie sprawę, że musi uciekać. W ślad za nim rusza prowizoryczna brygada pościgowa, zmontowana naprędce przez zawziętego niczym Ahab z „Moby Dicka” sierżanta Fletchera, twardogłowego stróża prawa, święcie przekonanego o winie czarnego zbiega.

Gwałtowne wydarzenia towarzyszą nam zatem od pierwszych minut. Mimo to reżyser wystrzega się dosadnych scen przemocy rodem z niedawnego „Bone Tomahawk”, choć oba filmy łączy podobnie posępny charakter i narracja pościgu, który ma więcej wspólnego z medytacją niż gonitwą.

Tempo „Sweet Country” jest spokojne i miarowe, a na ścieżkę dźwiękową, całkowicie pozbawioną muzyki, składają się głównie odgłosy natury. Sugestywnej całości dopełniają tyleż piękne, co ponure widoki brunatnych równin, trawiastych wzgórz czy pustyni solnej.

Dla widzów wychowanych na westernach film Thorntona będzie z pewnością ciekawym doświadczeniem. Archetypiczna opowieść zostaje tu wpisana w zasadniczo obce nam realia, kompletnie zresztą odarte z sentymentalizmu, bardziej nawet nie tylko od wystawnej „Australii” Baza Luhrmanna, ale i od stosunkowo skromnego „Polowania na króliki” Phillipa Noyce’a.

Ten ostatni film, przypomnijmy, opowiada o aborygeńskich dziewczynkach z tzw. „skradzionego pokolenia”, poddanych przymusowej asymilacji – temat ten pojawia się także w wątku pobocznym „Sweet Country” za sprawą chłopca imieniem Philomac.

Poszczególne rozwiązania fabularne nierzadko przywodzą na myśl żelazną klasykę gatunku – „Poszukiwaczy” czy „Człowieka, który zabił Liberty Valance’a” Johna Forda. Sam Kelly, znakomicie sportretowany przez naturszczyka Hamiltona Morrisa, przypomina postaci grane często przez Henry’ego Fondę – zrównoważony, stoicki, a jednak potrafiący samym tylko upartym milczeniem wyzwolić potężne emocje. Jego postawa wzbudza wreszcie szacunek nawet zaciekłego Fletchera, również świetnie zinterpretowanego przez Bryana Browna.

Thornton w ogóle nie idzie na łatwiznę; nie jest tak – czego można się z początku spodziewać – że szlachetnym Aborygenom zostają przeciwstawione jednowymiarowe personifikacje rasizmu i kolonializmu. Postawy bohaterów są zniuansowane, każdy ciągnie za sobą jakiś ciężar z przeszłości.

Z kolei Kelly reprezentuje nie tylko uciskaną mniejszość, ale i wstecznictwo uprzedmiotowiające kobiety i wspierające pośrednio kulturę gwałtu. Dehumanizacja kobiet jest kwestią całkowicie ponadrasową – zauważają twórcy – i jest to chwalebne podejście w filmie, którego reżyserem i scenarzystami są Aborygeni.

Ale Thornton idzie jeszcze krok dalej, sugerując, że inna wersja historii Sama po prostu nie byłaby możliwa z powodu zaszłości historycznych i odwiecznego klinczu pomiędzy autochtonami a przybyszami. Bo czy można tak do końca winić złego Fletchera, skoro jest produktem kultury i środowiska, które go ukształtowało?

I czy dobry kaznodzieja Fred rzeczywiście jest taki „dobry”, skoro jego natchniona gadanina okazuje się całkowicie nieefektywna? Film – ironiczny już, rzecz jasna, w tytule – zjadliwie odnosi się także do mitu białego zbawcy.

Przesłanie płynące z tego rewizjonistycznego westernu zahacza o „oczywistą oczywistość”, jednak jest warte przypominania: nie możemy cofnąć czasu i zmienić przeszłości, ale możemy pracować na lepszą przyszłość. Nie zbudujemy jej jednak bez uczciwego przepracowania problemu i otwartego przyznania się do głębokich korzeni współczesnego rasizmu.

Co prawda, już dekadę temu australijski rząd oficjalnie przeprosił rdzenną ludność za dyskryminację i prześladowania, ale Aborygeni pozostają na Antypodach bardzo niewygodnym tematem, zaś ich miejska populacja zamieszkuje głównie slumsy, podobnie jak Afroamerykanie w USA.

W tym kontekście „Sweet Country” rezonuje z wybitnym „Uciekaj!” Jordana Peele’a, nagrodzonym w tym roku Oscarem za scenariusz. Oba filmy koncentrują się wokół napięć rasowych, a także perspektyw i doświadczeń ludzi spychanych na cichy margines społeczeństwa.

„Jakie szanse ma ten kraj?” zastanawia się Fred pod koniec „Sweet Country”, w drugiej dekadzie XX wieku. Sto lat później pytanie wciąż jest aktualne. Nie tylko zresztą w Australii.

Piotr Dobry, Sweet Country, „Kino" 2018, nr 06, s. 72

 „NIGDY CIĘ TU NIE BYŁO”

2017 CANNES  Złota Palma

Najlepszy aktor Joaquin Phoenix

Najlepszy scenariusz Lynne Ramsay

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Lynne Ramsay

Scenariusz - Lynne Ramsay

Zdjęcia - Thomas Townend

Muzyka - Jonny Greenwood

Kostiumy - Małgosia Turzańska

Scenografia - Tim Grimes

Montaż - Joe Bini

Joaquin Phoenix - Joe

Judith Roberts - Matka Joe’ego

Ekaterina Samsonow - Nina

John Doman - John McCleary

Alex Manette - Senator Votto

Dante Pereira – Olson - Młody Joe

 

 

O FILMIE:

Jej zniknięcie. Jego obsesje. Ich zemsta. Okrzyknięty kobiecą odpowiedzią na „Taksówkarza” film wybitnej reżyserki Lynne Ramsay („Musimy porozmawiać o Kevinie”). Pełen pasji i gniewu thriller, który zachwyca precyzyjnie skonstruowaną intrygą i mistrzowską grą Joaquina Phoenix. Całości dopełnia hipnotyzująca muzyka Jonny’ego Greenwooda z zespołu

Radiohead.

„Nigdy cię tu nie było” to historia pełnego sprzeczności mężczyzny (Joaquin Phoenix) z mroczną przeszłością. Działał zawsze sam i zawsze poza prawem: przez wiele lat przyjmował zlecenia, z którymi system sprawiedliwości nie dawał sobie rady i których nie chciał się podjąć żaden prywatny detektyw. Widział już prawie wszystko. Prześladujące go wspomnienia sprawiają, że chciałby, aby świat o nim zapomniał. Jednak, poruszony historią

uprowadzonej dziewczyny, podejmie się jej odnalezienia. Gotowy na wszystko, by odnaleźć

młodą kobietę, niespodziewanie otrzyma szansę ocalenia samego siebie.

 

"Niskie" jeszcze nigdy nie było niżej, a "wysokie" – wyżej. Przynajmniej nie w filmografii Lynne Ramsay, która potrafi zamieniać gatunkową pulpę w szlachetne, filmowe tworzywo. Jej najsłynniejszy film, "Musimy porozmawiać o Kevinie", wykorzystywał matrycę horroru o dziecku jako wcieleniu czystego zła i opowiadał historię egzystencjalnego cierpienia, które nie sposób złagodzić. W „Nigdy cię tu nie było", swojej czwartej pełnometrażowej fabule, autorka również pożycza elementy z kina gatunkowego. I znów dynamicznie zmienia kierunek podróży.

Fabułę zaczerpnięto z książki Jonathana Amesa; to dziwaczne połączenie kina noir, "Maczety" i "Taksówkarza". Oto Joe (napuchnięty i brodaty Joaquin Phoenix), były żołnierz oraz agent FBI, a obecnie całkiem niezależny facet od mokrej roboty, otrzymuje zlecenie odbicia z rąk stręczycieli córki wpływowego senatora. Nasuwa więc kaptur na czoło, chwyta za młotek i wkracza do przybytku rozpusty razem z drzwiami, rozdając ciosy na prawo i lewo. A że małoletnia Nina (Ekaterina Samsonov) okazuje się seks-zabawką wyjątkowo szemranych typów, znajomi i współpracownicy Joego zaczynają płacić za jego brawurę śmiercią. I tak, bohater, nie mając wielkiego wyboru, wkracza na szlak zemsty (czytaj: odkupienia).

W " Nigdy cię tu nie było " trochę się strzela, trochę dźga, krew tryska z rozciętych tętnic, a kawałki mózgu ozdabiają powierzchnie płaskie. Lecz wystarczy rzut oka na posępnego, chrząkającego pod nosem Phoenixa, by zrozumieć, że nie chodzi o to, co się mówi, tylko jak. Ramsay mówi w stylu, do którego nas przyzwyczaiła; bardziej niż kryminalna intryga interesuje ją portret głównego bohatera. Dziw bierze, że Joe w ogóle wstaje z łóżka, skoro prześladuje go tyle demonów, a na życiu kładzie się cieniem tyle traum. Facet lubi się podduszać, eksperymentuje z nożami, cały czas igra ze śmiercią. Koszmar wojny przybiera postać zastrzelonej na froncie dziewczynki, czas pracy dla rządu kojarzy się z furgonetką pełną martwych imigrantek, zaś słodki okres dzieciństwa – z terroryzującym całą rodzinę ojcem. Wszystko to ciągnie bohatera na dno i zarazem motywuje go do działania. Ale jest jeszcze ktoś, kto trzyma jego głowę nad powierzchnią. Relacja Joego z matką (doskonała Judith Roberts) to związek pełen zaskakującej czułości i niegroźnego sarkazmu – zwłaszcza w scenie, gdy mężczyzna błaznuje pod drzwiami łazienki, udając Normana Batesa z "Psychozy" Hitchcocka.

Ramsay znów zaprosiła do współpracy operatora Thomasa Townenda oraz kompozytora Johnny'ego Greenwooda z Radiohead. I razem stworzyli kolejną rzeczywistość z pogranicza jawy i snu, w której żyje się i umiera do rytmu tłustych, elektronicznych beatów. Przeszłość splata się z teraźniejszością, czas zostaje skondensowany do zaledwie kilku chwil, oniryczny klimat wylewa się z ekranu, a całość stanowi kapitalny wizualny ekwiwalent stanu melancholii. Niestety, sporo tu również estetycznych banałów, klisz w rodzaju Joego idącego na dno jeziora i poetyckiego namysłu nad fakturą draperii. Coś za coś.  

Zagrany brawurowo przez Phoenixa Joe to facet, który po prostu musi mieć w głowie ten cały śmietnik. Sporo widział i swoje wie. Zabijając dla kraju i pracując dla rządu, "przedawkował" Amerykę. Ramsay, trochę z wyrozumiałości dla bohatera, a trochę z empatii dla nas, nie kładzie na nim krzyżyka. Zgodnie z dewizą czarnego kryminału, jeśli na jego odkupienie nie byłoby nadziei, cała ludzkość miałaby przechlapane. 

Michał Walkiewicz recenzja kinowa Nigdy cię tu nie było (2017)

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” WRZESIEŃ 2018

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„TWARZ”

03.09.2018

19.00

91 MIN

2

„POMIĘDZY SŁOWAMI”

10.09.2018

19.00

85 MIN

3

„WIEŻA. JASNY DZIEŃ”

17.09.2018

19.00

106 MIN

4

„ZIMNA WOJNA”

24.09.2018

19.00

84 MIN

 

„TWARZ”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Małgorzata Szumowska  Scenariusz Małgorzata Szumowska 

                    Michał Englert

Zdjęcia Michał Englert

Montaż Jacek Drosio

Scenografia Marek Zawierucha

Muzyka oryginalna  Adam Walicki  

 

Mateusz Kościukiewicz  Jacek

Agnieszka Podsiadlik   siostra Jacka

Małgorzata Gorol  Dagmara

Anna Tomaszewska  matka Jacka

Dariusz Chojnacki  brat Jacka

Robert Talarczyk  szwagier Jacka

Roman Gancarczyk  ksiądz

Iwona Bielska  matka Dagmary

O FILMIE

Na południu Polski żyje młody mężczyzna – Jacek. Mieszka na wsi z siostrą i rodziną. Jest fanem zespołu Metallica. Nosi długie włosy i wąsy oraz skórzane spodnie i dżinsową kamizelkę z logo zespołu na plecach. We wsi mają go za dziwaka, w rzeczywistości jednak jest człowiekiem wesołym, kochającym ludzi, zwierzęta i wszystko co dookoła. Niedawno znalazł dziewczynę. Z Dagmarą planują wspólną przyszłość, zaręczyli się. Jednak z góry ustalony bieg życia Jacka zakłóca nieszczęśliwy wypadek – podczas prac na budowie największego na świecie pomnika Chrystusa Króla Polski, bohater – po upadku z dużej wysokości – traci swoją TWARZ.

 

Po długim pobycie w szpitalu Jacek wraca do domu. Z nową twarzą, bo ekipie lekarzy jednego ze śląskich szpitali udało się dokonać prekursorskiej operacji przeszczepu. Bohater na chwilę staje się gwiazdą mediów, choć jego nowej twarzy daleko do doskonałości. Wszystkiego musi uczyć się od nowa: jak mówić, jeść, uśmiechać się. Pomaga mu w tym siostra, która jako jedyna wciąż wierzy, że Jacek będzie szczęśliwy, niezależnie od tego jak wygląda.

 

Fabuła filmu zainspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami, które miały miejsce w Polsce – budową największego na świecie pomnika Chrystusa Króla Polski w Świebodzinie i pierwszą w historii Centrum Onkologii w Gliwicach transplantacją twarzy w celu ratowania życia pacjenta. Ale to jedynie tło wydarzeń. Główny nacisk położony jest na stawianie pytań o tożsamość. Kim się jest mając cudzą twarz?

 

Bohater nosi w sobie wiele niewiadomych, staje przed czymś nieznanym, trudnym, niepokojącym. Nie wie, co go czeka, a przecież jego życie – mimo tego, że zawsze wyróżniał się wyglądem – było z góry zaplanowane. To wszystko przeraża i przerasta Jacka, który stara się zachować wiarę w drugiego człowieka i w to, że wszystko się ułoży. Jest prostym człowiekiem i chce przede wszystkim żyć i kochać, bo dostał od życia drugą szansę. Siódmy film Małgorzaty Szumowskiej to opowieść o próbie powrotu do normalności. TWARZ to współczesna baśń o człowieku, który jest naznaczony. Twórcy zadają pytania o tolerancję, granice wolności i znaczenie korzeni i związku człowieka z domem. 

 

Tytuł nowego dzieła Małgorzaty Szumowskiej wydaje się nieco mylący. Delikatność zaklęta w słowie twarz niespecjalnie współgra z dosadnością opowiadanej przez reżyserkę historii. Pod tym względem znacznie bardziej adekwatne wydaje się – używane w zagranicznej dystrybucji filmu – angielskie „mug”, które znaczy mniej więcej tyle, co „gęba”.

Stąd natomiast wiedzie już prosta droga do skojarzeń z twórczością Witolda Gombrowicza. Niestety, porównanie to wypada na niekorzyść Szumowskiej. Słynny pisarz staje się dla autorki niedosiężnym, niestety, wzorem.

„Ferdydurke” Gombrowicza było jednym wielkim protestem przeciwko „przyprawianiu gęby”, a więc postrzeganiu drugiej osoby przez pryzmat stereotypów i uproszczeń. W filmie Szumowskiej z pozoru chodzi o to samo. Polska twórczyni zdaje się stawać w obronie Jacka, który wraca do rodzinnej wioski po zabiegu przeszczepu twarzy i zostaje odrzucony przez lokalną społeczność.

W rzeczywistości jednak reżyserka wpada we własne sidła. Portretując prowincjonalną Polskę, sama sięga po inteligenckie uprzedzenia, kształtowane pod wpływem amatorskich nagrań z YouTube’a i internetowych memów. W efekcie „Twarz” okazuje się filmem, w którym dorośli noszą majtki z wizerunkiemOrła Białego, a dzieci bawią się na podwórku świńskim łbem.

Tego rodzaju satyra na rodzimą przaśność i nieokrzesanie, nawet jeśli pociągnięta grubą kreską, byłaby jeszcze do obronienia, gdyby wydawała się przynajmniej szczera i zrodzona z autentycznego gniewu. Niestety, zamiast ryzyka Szumowska nieoczekiwanie stawia na wyrachowanie. Momenty, gdy decyduje się powściągnąć krytykę i obdarzyć protagonistów wyrozumiałością, brzmią nieszczerze, wydają się efektem zimnej kalkulacji.

Trudno uwierzyć na przykład w przemianę dziadka Jacka, który w pewnym momencie mówi mu niespodziewanie: „Dla mnie jesteś taki sam, jak przedtem”. Szumowskiej nie udało się do końca wykorzystać także potencjału – znakomicie zagranej przez Agnieszkę Podsiadlik – siostry głównego bohatera. Dziewczyna, jako jedyna stojąca przy bracie od początku do końca, zostaje sprowadzona do roli prowincjonalnego anioła, nieskazitelnej wysłanniczki dobra w świecie skażonym przez zło.

Co gorsza, mało przekonującą postacią okazuje się sam Jacek. Zwłaszcza w drugiej części filmu mężczyzna sprawia wrażenie jednostki pozbawionej własnej osobowości, tak jakby interesował on reżyserkę wyłącznie ze względu na swą niecodzienną przypadłość.

Niedostatki „Twarzy” wychodzą na jaw tym bardziej, gdy zestawi się ją ze znakomitym „Body/Ciało”. W tamtym filmie Szumowska udowodniła, że potrafi zaludnić ekranowy świat pełnokrwistymi bohaterami, którzy na naszych oczach ulegają nieoczekiwanej ewolucji. Reżyserka znacznie lepiej także wyważyła wówczas proporcje pomiędzy komedią a dramatem, a swojej wizji potrafiła nadać status spójnego i przemyślanego w najdrobniejszych szczegółach komunikatu.

Na tym tle nowy film Szumowskiej sprawia wrażenie tworu chaotycznego, rozbitego na zbiór niezbyt zazębiających się ze sobą epizodów. Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że pośród scen zupełnie nieudanych znajdują się także perełki.

Komediowy majstersztyk stanowi choćby sekwencja spowiedzi traktowanej przez księdza jako okazja, by pobudzić byłą dziewczynę Jacka do intymnych zwierzeń. Niemal równie zabawnie wypada rozmowa pomiędzy głównym bohaterem a przedstawicielem agencji reklamowej, pragnącym uczynić z kaleki celebrytę i twarz swojej najbliższej kampanii.

Nie da się jednak ukryć, że kilka dobrych dowcipów to trochę za mało jak na autorkę określaną jako ambasadorka polskiego kina. Tym bardziej, że twórczyni „33 scen z życia” zaczynają deptać po piętach twórcy o mniejszym doświadczeniu na arenie międzynarodowej.

Na tym samym Berlinale, na którym Szumowska cieszyła się ze Srebrnego Niedźwiedzia, w sekcji Forum entuzjastycznie przyjęto choćby „Wieżę. Jasny dzień.” Jagody Szelc. W tej sytuacji wypada mieć nadzieję, że Szumowska nie zachłyśnie się sukcesami, a wysyp młodych talentów w rodzimym kinie potraktuje jako czynnik mobilizujący.

Piotr Czerkawski, Twarz, „Kino" 2018, nr 04, s. 72

 

 

„POMIĘDZY SŁOWAMI”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Urszula Antoniak.

Scenariusz Urszula Antoniak

Zdjęcia Lennert Hillege. 

Jakub Gierszał – Michael

Andrzej Chyra – Stanisław

Christian Löber  - Frantz

Justyna Wasilewska - Alina

 

 

O FILMIE

28-letni Michael (Jakub Gierszał) tak naprawdę ma na imię Michał, ale trudno się tego domyślić. Na pierwszy rzut oka chłopak wygląda jak rasowy Niemiec. Blond włosy, niebieskie oczy, blada skóra nie wyróżniają go z tłumu. Kiedy staje obok przyjaciela Frantza, z którym razem pracują w kancelarii prawniczej, trudno nawet podejrzewać, że dzielą ich pochodzenie i kraj dorastania. Właściwie to Michael jest tym, któremu się zazdrości. Wystarczy na niego spojrzeć. Zawsze w idealnie skrojonej marynarce, z dokładnie odprasowaną markową koszulą i drogim zegarkiem na ręku wygląda jak model zdjęty z okładki żurnalu. Oto człowiek, któremu się udało. Imigrancka przeszłość Michaela w niczym mu nie przeszkadza. Chłopak doskonale się zasymilował. Biegle włada językiem, pojął też społeczną niemiecką etykietę. Nie ma w nim tęsknoty za krajem ani łączących go z ojczyzną więzi. Poza jedną, 55-letnim ojcem (Andrzej Chyra), który niespodziewanie zjawia się w życiu chłopaka. Spędzają ze sobą weekend, wspólnie przechadzając się po Berlinie i rozmawiając po polsku. Michael ponownie staje się Michałkiem, co zmusi go do zadania sobie pytań o swoją tożsamość i przynależność. Ale to nie wywołane duchy przeszłości są dla Michaela wyzwaniem, tylko zderzenie ze świadomością, że od lat jedynie gra Niemca. Czwarty, najbardziej osobisty film Urszuli Antoniak, która od 25 lat mieszka w Holandii, dotyka jednego z najbardziej palących problemów współczesności, zgłębiając jego humanistyczny aspekt, bez ideologii, bez politycznych deklaracji i bez stereotypów. Reżyserka nie pochyla się nad losem imigrantów, tylko pokazuje człowieka, który wyjechał, bo chciał i mógł.

 

W „Cichej nocy” Piotra Domalewskiego jeden z bohaterów wyznaje, że wyjeżdżał do pracy za granicę, żeby móc poczuć się nie Polakiem ale człowiekiem. Lecz to właśnie na obcej ziemi i pośród obcych ludzi był bardziej Polakiem niż w ojczyźnie. Dopiero wróciwszy do kraju mógł być kimś więcej niż po prostu reprezentantem swojej nacji. Jego monolog stanowi lapidarną i błyskotliwą przypowieść o paradoksach narodowej tożsamości.

Tożsamość nie jest jednak czymś, czemu Domalewski poświęca wiele uwagi; w emigracji najbardziej interesują go przyziemne sprawy, rodzinne bolączki i pokusy ekonomiczne. Problem tożsamości wysuwa się za to na pierwszy plan w innym nowym polskim filmie, „Pomiędzy słowami”, zrealizowanym przez Urszulę Antoniak, reżyserkę, która uprawia kino na wskroś intelektualne.

Akcja „Pomiędzy słowami” skupia się na Michale, prawniku mieszkającym i pracującym w Berlinie. Ten młody mężczyzna chce być prawdziwym Niemcem; uważa, że przynależność narodową można odrzucić i oblec się w inną, lepszą, bardziej prestiżową. Zadanie to udaje mu się – tylko lub aż – w dziewięćdziesięciu procentach. Te brakujące dziesięć procent boli go niczym blizna po trudnej operacji.

Każdego ranka Michał prasuje białą koszulę, powtarzając na głos niemieckie wersje zwrotów z prawniczego żargonu. Później, ostentacyjnie elegancki i promieniujący pewnością siebie, wędruje wzdłuż korytarzy bogatej firmy, w której udało mu się znaleźć zatrudnienie. Jest „self-made manem”. Współczesnym „übermenschem”.

Wciela się w niego Jakub Gierszał, aktor nie dość, że zdolny, to jeszcze obsadzony z dużą intuicją. Ktoś mógłby powiedzieć, że pasuje do roli Michała z racji tego, że ze swoimi blond włosami ma urodę stereotypowego Niemca. Kluczowa jest jednak jego androgyniczność, nieokreśloność. Podobny nieco do Davida Bowiego, jest kimś, komu wystarczy dodać jeden atrybut, żeby diametralnie zmienić jego wizerunek. W garniturze jest sztywniakiem, w T-shircie z nadrukiem wygląda na niepoprawnego imprezowicza. Podobnie rzecz ma się z językiem. „Jesteś zupełnie innym człowiekiem, gdy mówisz po polsku. Jak mały chłopiec” – stwierdza szef Michała.

Antoniak stawia na drodze bohatera innych przybyszów z zagranicy, w których ma okazję się przejrzeć, zobaczyć w nich to, co na co dzień wypiera. Czarnoskóry poeta, arogancki w swoim przekonaniu, że może przebywać w Niemczech bez względu na normy prawne. Polska barmanka, która z wyzwalającą dezynwolturą podchodzi do kwestii narodowości. W gronie postaci-luster najważniejszy jest ojciec Michała.

Rzekomo zmarły, pojawia się w jego domu trochę jak figura ze snu, nagle, nieprawdopodobnie, personifikując ukryte potrzeby. Ten były punk i niespełniony muzyk, grany przez sfatygowanego Andrzeja Chyrę, jest przeciwieństwem po niemiecku uporządkowanego Michała: „bon vivantem” w pogniecionej koszuli wystającej ze spodni.

To jednak nie odrobina nieszkodliwego witalnego chaosu staje się najważniejszą rzeczą, jaką ojciec wnosi do życia bohatera. Daje mu coś dużo bardziej fundamentalnego: poczucie naturalnej przynależności. „Powiedz, ile widzisz we mnie swojego” – prosi niespodziewanie Michał podczas wspólnej wizyty w klubie ze striptizem, a w jego głosie słychać nieadekwatną do okoliczności powagę, echo lat trwania w poczuciu izolacji i wykorzenienia.

Film Antoniak ma w sobie coś z eseju. Fabularna sytuacja jest w nim zaledwie pretekstem do dość swobodnych dywagacji, przyglądania się z różnych stron zagadnieniu tożsamości. Jego główną treść stanowią sugestie, które rodzą się na styku słów i obrazów. W tworzeniu znaczeń spory udział ma forma.

Na czarno-białych zdjęciach Lennerta Hillege Berlin wygląda jak seria luksusowych pocztówek. Jest piękny, ale i dziwnie odległy, na swój sposób niedostępny. Michał pozostaje w nim tak naprawdę zasiedziałym turystą, który liczy, że pewnego dnia obudzi się jako tubylec.

Piotr Mirski, Pomiędzy słowami, „Kino" 2018, nr 02, s. 70

 

 

 „WIEŻA. JASNY DZIEŃ”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Jagoda Szelc.

Scenariusz - Jagoda Szelc

Zdjęcia Przemysław Brynkiewicz.

Muzyka Teoniki Rożynek

.

Anna Krotoska – Mula

Małgorzata Szczerbowska – Kaja

 Laila Hennessy – Nina

Rafał Cieluch – Michał

Rafał Kwietniewski – Andrzej

Dorota Łukasiewicz – Anna

Anna Zubrzycki - Ada

O FILMIE:

Kilka dni przed uroczystością Komunii Świętej małżeństwo Mulę (Anna Krotoska) i Michała (Rafał Cieluch) z kilkuletnią Niną odwiedza niespodziewany gość - niewidziana od lat młodsza siostra Muli, Kaja (Małgorzata Szczerbowska), która jest biologiczną matką dziewczynki. Czy Kaja będzie starała się odzyskać dziecko? Zachowanie Kai wydaje się coraz bardziej dziwne. Wokół dochodzi także do wydarzeń, które trudno wyjaśnić. Uroczystość się zbliża, a atmosfera między siostrami gęstnieje. Wkrótce ma się okazać, że istnieje inny ważniejszy powód, dla którego Kaja wróciła.

 

W pierwszej scenie filmu Jagody Szelc samochód opuszcza miasto i odjeżdża na prowincję. Prolog skonstruowany jest w taki sposób, by każde następne ujęcie prezentowało coraz mniej zamieszkałe tereny a jednocześnie przybliżało widza do pojazdu – na początku filmowane z lotu ptaka miasto wygląda trochę jak wielki procesor, później kamera Przemysława Brynkiewicza śledzi samochód, klucząc między drzewami, co przywodzi skojarzenia z „Lśnieniem” Stanleya Kubricka.

Już w tej scenie zawiera się trajektoria wybitnego debiutu Jagody Szelc – w trakcie seansu przejedziemy bowiem drogą prowadzącą od znanego do nieznanego, od racjonalizmu do duchowości, od pozorów kontroli do jej zupełnego braku; wreszcie – od dramatu obyczajowego do horroru.

Te pierwsze kategorie reprezentuje Mula (Anna Krotoska), kobieta mieszkająca za miastem z mężem (Rafał Cieluch) i ośmioletnią Niną (Laila Hennessy). Ponieważ dziewczynka przygotowuje się właśnie do ceremonii pierwszej komunii świętej, do domu Muli przyjeżdża jej brat (Rafał Kwietniewski) z żoną (Dorota Łukasiewicz) i dawno niewidzianą siostrą, Kają (Małgorzata Szczerbowska), która – jak szybko się okazuje – jest biologiczną matką Niny. Choć Mula zgodziła się na wizytę siostry, za wszelką cenę nie chce dopuścić do tego, żeby dziecko dowiedziało się o swoim pochodzeniu.

„Wieża. Jasny dzień.”, jak sugeruje już rzadko spotykany dwuczłonowy tytuł, zbudowana została na zasadzie przenikających wszystkie warstwy filmu dualizmów. Kaja wprowadza zatem w świat przedstawiony elementy rozbijające racjonalność. Jest postacią tajemniczą, nieodgadnioną, stanowiącą dokładne przeciwieństwo pragmatycznej, zorganizowanej Muli. Można uznać ją za obłąkaną, ale film wyraźnie sugeruje, że za jej specyficznym zachowaniem i niezrozumiałym spokojem kryje się coś więcej niż po prostu szaleństwo.

Pierwsza połowa filmu należy do Muli – Jagoda Szelc maluje wiarygodny portret trzydziestoparolatków z klasy średniej, doskonale rozpisuje codzienne dialogi, które brzmią niemal jak zaimprowizowane, a Przemysław Brynkiewicz filmuje sceny rozmów i posiłków w kluczu naturalizmu obyczajowego.

Z każdą kolejną minutą seansu świat przedstawiony, a z nim cały film, jest jednak w coraz większym stopniu przejmowany przez Kaję. W jednej ze scen oglądamy zwykłą wymianę zdań między spacerującymi po łące bohaterami. Chwilę później ten sam dialog widzimy z perspektywy Kai. W tle nie słychać już jednak szumu drzew i śpiewu ptaków, ale zakłócenia; dźwięki niewytłumaczalne, niezrozumiałe, których źródła nie jesteśmy w stanie zlokalizować.

Uniwersum „Wieży…” zaczyna konsekwentnie wypadać z torów. Ksiądz przygotowujący dzieci do komunii traci rozum, należący do Muli pies ucieka i zaczyna dziko kopać w ziemi, drzewo puszcza pyłki niczym rozdeptana purchawka. Uosabiany przez Mulę świat racjonalizmu (i – na płaszczyźnie realizacyjnej – naturalizmu) rozpada się na kawałki, powoli wpełza do niego horror.

Nie jest to jednak typowy horror, w którym na widza czekałyby zjawy czy psychopaci. „Wieży…” zdecydowanie bliżej do przedstawicieli amerykańskiego „art horroru” ostatnich lat, takich jak „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” Roberta Eggersa czy „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella. Można powiedzieć, że jeśli większość horrorów na widza krzyczy, to „Wieża…” do niego szepcze.

Ma to sens, bo Kaja urasta tu do rangi kogoś na kształt wiedźmy czy czarownicy – postaci, która zna się na ziołach, odczytuje niezauważalne dla innych sygnały, wie i widzi więcej, inaczej rozumuje i inaczej odbiera świat. Jagoda Szelc sięga do przepastnej szafy słowiańskiego folkloru i znajduje w nim postać, o którą polskie kino nigdy się jeszcze nie upomniało – szeptuchy, która nie jest postacią negatywną i wrogą, ale ambiwalentną i ulotną.

Reżyserka buduje atmosferę subtelnie i niebanalnie, obecna w jej debiucie groza ma jednak jeszcze jedną (co najmniej) płaszczyznę. Otwarcie „Wieży…” informuje, że film powstał „w oparciu o przyszłe wydarzenia”, a w fabule znajdziemy delikatne sygnały, że akcja rozgrywa się w bardzo niedalekiej przyszłości, niejako „za chwilę” – a to na ekranie pojawi się na moment przedzierający się przez Polskę imigrant, a to w urywku telewizyjnych wiadomości usłyszymy o konflikcie narastającym w innej części świata.

„Wieża. Jasny dzień.” jest więc horrorem preapokaliptycznym, który prezentuje jedną z najciekawszych wizji końca (lub nowego początku), jakie kiedykolwiek widzieliśmy w kinie – apokalipsa nie wiąże się tu bowiem z buntem maszyn, wybuchem bomb jądrowych i wszechobecnym radioaktywnym pyłem, ale z powrotem do szamaństwa; do czegoś pierwotnego, tajemniczego, wypychanego ze zbiorowej świadomości.

Co ważne, „Wieża…” nie jest przy tym filmem uwikłanym w lokalne debaty polityczne, ale raczej komentującym zagrożenia związane z kierunkiem, w którym zmierza współczesny świat. A ponieważ to dzieło do perfekcji dopracowane tak pod względem scenariusza (finał zmusza widza do tego, by powrócił do wcześniejszych scen i na nowo je zinterpretował), jak i realizacji, Jagodzie Szelc udało się osiągnąć przytłaczający poziom sugestywności, który wywołuje nie tylko podziw, ale i nieme przerażenie.

Przemyślana w każdym calu konstrukcja jej filmu powoduje, że widz nie ma możliwości ucieczki w bezpieczne ramiona racjonalizmu; „Wieża. Jasny dzień.” to coś na kształt przepowiedni, w którą w trakcie seansu pozostaje tylko na ślepo uwierzyć.



Grzegorz Fortuna Jr, Wieża. Jasny dzień., „Kino" 2018, nr 03, s. 73-74

                                                                                    

 „ZIMNA WOJNA”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA PAWEŁ PAWLIKOWSKI.

SCENARIUSZ PAWEŁ PAWLIKOWSKI

                          JANUSZ GŁOWACKI.

ZDJĘCIA ŁUKASZ ŻAL.

zula - joanna kulig                        

wiktor - tomasz kot                       

kaczmarek - borys szyc

irena - agata kulesza                  

michel - Cèdric Kahn

juliette - Jeanne Balibar

konsul - adam woronowicz

minister - adam ferency

 

 

O FILMIE:

Nowe dzieło Pawła Pawlikowskiego – laureata Oscara za film „Ida”. Światowa premiera obrazu odbyła się w trakcie 71. Festiwalu Filmowego w Cannes. Już pierwszy pokaz wzbudził euforię publiczności, przynosząc łzy wzruszenia Julianne Moore, gratulacje od Benicio del Toro i dwudziestominutową owację na stojąco. Zaowocował też wysypem bardzo pozytywnych recenzji, porównujących polską produkcję do „La La Land”, „Casablanki” i hitów Martina Scorsese. Ukoronowaniem sukcesów filmu na najważniejszej imprezie filmowej świata stała się natomiast nagroda za najlepszą reżyserię dla Pawła Pawlikowskiego. „Zimna wojna” opowiada historię trudnej miłości dwojga ludzi, którzy nie umieją żyć bez siebie, ale równocześnie nie potrafią być razem. W ich role wcielają się Tomasz Kot i Joanna Kulig, którym na ekranie partnerują Agata Kulesza i Borys Szyc. Wydarzenia pokazane w „Zimnej wojnie” rozgrywają się w latach 50. i 60. XX wieku, w Polsce i budzącej się do życia Europie, a w ich tle wybrzmiewa wyjątkowa ścieżka dźwiękowa, będąca połączeniem polskiej muzyki ludowej z jazzem i piosenkami paryskich barów minionego wieku.

 

Nagroda dla najlepszego reżysera w Cannes, entuzjastyczne recenzje w zagranicznej prasie. „Zimna wojna” dociera do Polski w blasku chwały. Ale w czasie seansu zapomina się o blichtrze czerwonych dywanów. Paweł Pawlikowski po raz kolejny proponuje kino wyciszone, toczące się w niespiesznym tempie. Medytację nad najdelikatniejszymi uczuciami, które zderzają się z brutalną polską historią.

Rok 1949. Nowa władza potrzebuje nowej sztuki. Bliskiej ludowi. Na fali przemian dwoje inteligentów jeździ po wsiach, nagrywa śpiew kobiet pamiętających dawne przyśpiewki. Ratuje prawdziwy folklor przed walcem socjalizmu i „centralizacją przemysłu ludowego”. A na przesłuchaniach do tworzonego przez nich zespołu Mazurek (nawiązanie do Mazowsza) pojawia się Zula. Prosta dziewczyna z trudną przeszłością, ale i z charyzmą, energią, błyskiem w oku. Między nią a kompozytorem Wiktorem rodzi się uczucie.

Wiktor decyduje się wyemigrować z Polski, w czasie koncertów Mazurka w Berlinie ucieknie do zachodniej części miasta. Zula na taki krok nie umie się odważyć – nie pojawia się w umówionym miejscu. Paweł Pawlikowski obserwuje kolejne spotkania, gdy drogi bohaterów przecinają się w Paryżu, w Jugosławii. Opowiada o miłości niemożliwej. O ludziach, którzy nie mogą bez siebie żyć, ale rzeczywistość nie pozwala im być razem.

Jednak melodramat to tylko jedna płaszczyzna „Zimnej wojny”. Reżyser, który większość życia mieszkał za granicą – w Anglii, Francji, Włoszech, Niemczech – po powrocie do Polski sięga do własnych wspomnień. Nie ukrywa, że inspirował się historią własnych rodziców, którym zadedykował film.

Uważnie i czujnie rekonstruuje świat swojego dzieciństwa. Mówi: „Nostalgia nie jest siłą napędową mojego kina. Ale odbyłem z tym projektem emocjonalną podróż. Wróciłem do miejsc, w których nie byłem od dekad. Z czasu spędzonego z ojcem nad Narwią czy w górach zostały we mnie obrazy, dźwięki, smaki. Pamiętam też ludzi, których spotykałem”.

W filmie czuje się, że to rzeczywistość, którą Pawlikowski zna od podszewki. Powracają tu utwory z „Idy”, jak choćby „24 000 bacci” Adriana Celentano. Jest jazz – powiew świeżości zza żelaznej kurtyny. Ale fantastycznie brzmi też folklor, który ożywa i niesie współczesne emocje. Muzyka staje się jednym z tematów tej opowieści.

Artysta uzupełnia także galerię bohaterów tamtych czasów, jaką zaczął tworzyć w „Idzie”. Jest tu inteligentka, której wizja sztuki boleśnie zderza się z linią władzy. Jest prymitywny partyjny kacyk – mierny, ale wierny. Jest sam Wiktor, artysta złakniony wolności, oddychania innym powietrzem, ale przecież wrażliwością mocno zakorzeniony w Polsce.

Człowiek, który musi dokonać dramatycznego wyboru, przed jakim stanęła powojenna inteligencja. Może postawić na pracę u podstaw, kompromisy w ogarniętym stalinizmem kraju, gdzie o sprawach najważniejszych trzeba mówić ściszonym tonem, a najbliższa osoba może okazać się donosicielem. Albo wyjechać: do innego świata, którego niuansów, kolorytu i porywów serca nigdy całkiem nie zrozumie.

Bo „Zimna wojna” jest refleksją nad losem emigranta. Nad korzeniami, o których nie da się zapomnieć. Bo nie można się odciąć od tego polskiego tragicznego romantyzmu, od ran przeszłości, które rzucają swój cień na teraźniejszość, od dziwnej mieszanki melancholii i czarnego humoru. We Francji bohater staje się własnym cieniem. Świetny facet musi podlizywać się paryskim elitom kulturalnym, permanentnie walczyć z odium obcego, obywatela gorszej Europy.

Reżyser to znamię inności pokazuje subtelnie, za pomocą drobnych gestów. Rozumie, skąd bierze się zamknięcie emocjonalne człowieka – milczenie, gdy w autorytarnym systemie, w rozmowie z ministrem kultury, narasta w tobie sprzeciw i rezygnacja zarazem. A później, już za granicą, bierność, choć buzują w tobie skrajne emocje.

O parze ludzi rozłączonych przez historię Paweł Pawlikowski opowiada bez patosu, lekką ręką, wśród obrazów francuskich klubów jazzowych czy na ulicach Zagrzebia. Także na tym polega finezja „Zimnej wojny”. Programowy brak nachalności tylko podkreśla tragizm losów Wiktora i Zuli. Świetne, oszczędne dialogi niosą w sobie dramatyzm, ale i skrzą się humorem.

Czerń i biel nasyca ekran łagodnością i liryzmem. Lecz zdjęcia Łukasza Żala nie są już tak delikatne jak w metafizycznej „Idzie” opowiadanej z punktu widzenia młodej, wciąż niewinnej dziewczyny. Najpierw chropowaty zapis rodzącego się socjalizm, później większy kontrast i mrok oddają ten sam świat z perspektywy ludzi, którym powojenna rzeczywistość złamała biografie. A wszystko w dawnym formacie ekranu 4:3.

Zachwycają też w „Zimnej wojnie” kreacje aktorskie. Joanna Kulig z precyzją oddaje metamorfozę prostej chłopki w dziewczynę, która śpiewa w paryskim „L’Eclypse”. Tomasz Kot potrafi w jednym spojrzeniu zawrzeć tęsknoty, jakie narastają w głównym bohaterze. Zaskakuje Borys Szyc na drugim planie. Jego partyjny urzędnik w swoim kulturalnym nuworyszostwie jest jednocześnie śmieszny i straszny. Bo przecież widz wie, że w Polsce na dekady zapanują czasy właśnie takich ludzi.

Odbierając canneńską nagrodę reżyser dziękował współscenarzyście, Januszowi Głowackiemu. Tłumaczył, że pisarz (notabene również emigrant) symbolizuje dla niego to, co jest w nas najlepszego: otwarcie na świat, gorzką ironię, tolerancję. I właśnie takiej polskości składa hołd Pawlikowski. Polskości wciąż narażanej na brutalną siłę populizmu, autorytaryzmu, rosnących reżimów.

Ten cichy list miłosny do polskiej kultury zrealizowany przez człowieka, który świetnie odnajdywał się za granicą, ale wrócił do kraju świadomie, nie pasuje do atmosfery dzisiejszej Europy, zżeranej przez nacjonalizmy. Ale może właśnie dlatego jest tak ważny?

Krzysztof Kwiatkowski, Zimna wojna, „Kino" 2018, nr 06, s. 66

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” CZERWIEC 2018

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„DO ZAKOCHANIA JEDEN KROK”

04.06.2018

19.00

111 MIN

2

„PARYŻ MOŻE POCZEKAĆ”

11.06.2018

19.00

92 MIN

3

„PARYŻ NA BOSAKA”

18.06.2018

19.00

84 MIN

4

„NA KARUZELI ŻYCIA”

25.06.2018

19.00

101 MIN

 

„DO ZAKOCHANIA JEDEN KROK”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA:  Richard Loncraine

SCENARIUSZ: Meg Leonard,

                           Nick Moorcroft

ZDJĘCIA: John Pardue

MUZYKA: Michael J. McEvoy

 

Imelda Staunton                  - Sandra                                     

Timothy Spall    - Charlie                

Celia Imrie         - Bif                      

David Hayman  - Ted                     

John Sessions     - Mike                   

Joanna Lumley  - Jackie                 

Josie Lawrence  - Pamela                

Indra Ové          - Corrina                   

O FILMIE

Lady Sandra Abbott, członkini bogatej klasy średniej, przez całe życie dbała o swoją rodzinę i wspierała męża podczas jego kariery policjanta, a następnie komisarza. Była typową kobietą u boku wielkiego mężczyzny. Dziś, kiedy Mike w uznaniu za zasługi otrzymuje tytuł szlachecki i oficjalnie przechodzi na emeryturę, Sandra nie może się doczekać, aż zaczną razem nowy etap życia, który będą mogli poświęcić tylko sobie nawzajem.

Ale ta misternie ukuta wizja przyszłości pryska, kiedy podczas uroczystości wychodzi na jaw, że małżonek od pięciu lat zdradza ją z jej najlepszą przyjaciółką… Czując się oszukana przez wszystkich, Sandra z dnia na dzień porzuca wszystko i przeprowadza się do siostry, której nie widziała od lat. Musi teraz odpowiedzieć sobie na najważniejsze pytanie: czy będzie umiała wymyślić siebie na nowo?

Jak podkreśla jedna z producentek filmu, Charlotte Walls, chociaż bohaterowie Do zakochania jeden krok to ludzie w jesieni życia, potencjał filmu wykracza daleko poza konkretne grupy wiekowe. „To opowieść z fantastycznym przesłaniem skierowanym do wszystkich. Chociaż skupia się na bohaterach w określonym wieku, to tak naprawdę mówi o dawaniu życiu drugiej szansy, a na to nie ma daty ważności”.

„Wreszcie sobie odpoczniemy. Planowałam to przejście na emeryturę od 35 lat”, mówi w jednej z pierwszych scen Lady Sandra (dobra Imelda Staunton), podczas imprezy świętującej otrzymanie tytułu lorda przez jej męża. Sęk tkwi w tym, że dosłownie chwilę później przyłapuje mężczyznę na zdradzie, przez co grunt dosłownie wymyka się jej spod stóp. Kobieta, stając przed dylematem, który później zostanie zwerbalizowany: „lepiej być damą utrzymanką czy niezależną kobietą?”, postanawia przeprowadzić się do dawno niewidzianej starszej siostry (dobra Celia Imrie). I ułożyć swoje życie na nowo.

Oryginalny tytuł filmu - „Finding your feet”, odnosi się bezpośrednio do tego procesu. Procesu odnajdywania gruntu pod nogami i umiejętności stąpania silnym krokiem nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Reżyser niezwykle umiejętnie portretuje rozterki swoich bohaterów. W nieupiększony sposób dotykając problemów starości i przemijania, wielokrotnie pokazuje, że wiek to jedynie stan umysłu. A tym, co może wyciągnąć nas z każdej sytuacji jest niezachwiany hart ducha i umiejętność odnajdywania dobrych stron nawet w najczarniejszym z czasów.

Obraz reklamowany jest jako „najlepsze feel-good movie tego roku” i rzeczywiście sporo w tym racji. Humor filmu Loncraine’a zasadza się bowiem na podejściu bohaterów do problemów dnia codziennego i podchodzeniu do nich z optymizmem i nadzieją. Tym samym film Loncraine’a zdaje się głosić maksymę, wedle której szczęście możemy odnaleźć we własnej głowie, gdy zaczniemy żyć w zgodzie z samymi sobą. Taka afirmacyjna rola samostanowienia o własnym szczęściu sprawia, że podczas seansu wielokrotnie się uśmiechniemy. Siła oddziaływania obrazu jest zresztą tak duża, że na pokazie w którym uczestniczyłem, seans zakończył się gromką burzą oklasków. Jest bowiem coś pokrzepiającego w oglądaniu ludzi po 60-tce, którzy nawet w obliczu prawdziwych życiowych tragedii, nie tracą chęci do życia i szukania nowych doznań.

Film przyciąga także charakterystyką swoich postaci. Wiele humoru wynika tutaj z charakterologicznego kontrastu między dwiema siostrami, które reprezentują diametralnie odmienne podejście do życia. Jedna jest ułożona, pełna zasad, działająca często podle maksymy: „co ludzie pomyślą?”. Druga zaś jest wolnym duchem, robiącym co chce i kiedy chce, a na niechętne spojrzenia innych, mówi po prostu: „chrzanić ich!”.

Także tytułowe „do zakochania jeden krok” rozgrywa się w ciekawy sposób. Bo choć proces wzajemnego przyciągania się dwójki ludzi zdaje się postępować dokładnie w ten sam sposób, co w czasie ich młodości, do głosu dochodzą także rozsądek i pragmatyzm, które nie tyle, co stoją na przeszkodzie wzajemnemu szczęściu, co reformują je do aktualnych potrzeb.

Wszystkie te elementy razem sprawiają, że z seansu „Do zakochania jeden krok” wychodzimy pokrzepieni i chętni do dalszego działania.

Michał Kaczoń - FILM

 

 

„PARYŻ MOŻE POCZEKAĆ”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Eleanor Coppola

scenariusz - Eleanor Coppola

Zdjęcia - Crystel Fournier

Montaż  - Glen Scantlebury

Muzyka - Laura Karpman

Kostiumy - Milena Canonero

Scenografia - Anne Seibel

 

Diane Lane - Anne

Alec Baldwin - Michael

Arnaud Viard - Jacques

 

 

 

O FILMIE

„Paryż może poczekać” (ang. „Paris can wait”) to piękna, zabawna i wzruszająca opowieść o odkrywaniu życia na nowo. Pełna doskonałego jedzenia i wina, niesamowita podróż, która  pozwoli chłonąć magiczne zakątki Francji wszystkimi zmysłami. „Paryż może poczekać” jest debiutem fabularnym Eleanor Coppoli – żony słynnego hollywoodzkiego reżysera Francisa Forda Coppoli.

Życie Anne (Diane Lane) powinno być spełnieniem marzeń. Kobieta jest bowiem żoną bogatego hollywoodzkiego producenta – Michaela (Alec Baldwin) i towarzyszy mu w podróżach po całym świecie. Anne żyje jednak w cieniu zapracowanego i nieobecnego męża, a żar namiętności w ich małżeństwie wypalił się już dawno. Pewnego dnia bliski współpracownik Michaela – beztroski Francuz o imieniu Jacques (Arnaud Viard), proponuje jej podróż samochodem z odbywającego się w Cannes festiwalu filmowego do Paryża. Zaplanowana na siedem godzin podróż, zamienia się w dwudniową przygodę pełną najlepszego jedzenia, doskonałego wina, zapierających dech widoków, nieoczekiwanego humoru oraz… szczypty romansu.

 

„Zawsze uważałam, że każdy człowiek podąża własną, osobną ścieżką, więc gdy gdzieś swoją dojdziesz, musisz otworzyć się na to, co cię otacza, obserwować i korzystać z tego wszystkiego”.

Eleanor Coppola

 

W kinie drogi bez zmian: krajobrazy i zabytki zapierają dech w piersiach, bohaterowie zbliżają się do siebie z każdą minutą wspólnej jazdy, a od podróży realnej bardziej liczy się ta wewnętrzna. Eleanor Coppola, która na osiemdziesiąte urodziny sprawiła sobie prezent w postaci fabularnego debiutu reżyserskiego, jest wierna gatunkowi jak nikt w jej filmowej rodzinie.

Główna bohaterka, Amerykanka Anne – żona wziętego, czyli nader zapracowanego i wiecznie nieobecnego hollywoodzkiego producenta – z powodu problemów z uszami nie może lecieć z mężem na plan do Budapesztu. Rozstają się na festiwalu filmowym w Cannes, skąd Anne eskortować ma do Paryża Jacques, rodowity Francuz, bon vivant, który nigdy się nie ożenił, choć może się pochwalić sporym wzięciem u kobiet. Wspólna podróż tych dwojga od początku zapowiada romans, zwłaszcza że Jacques wie, jak skraść serce Anne i skutecznie zaimponować jej znajomością wina, serów i lokalnej kuchni.

A jednak – choć bohaterów ciągnie do siebie coraz bardziej, ich intencje są nie do końca jasne. Nie wiadomo, czy rzeczywiście rodzi się między nimi uczucie, czy jedynie fascynacja. Widz musi to sam osądzić i zdecydować, czy kibicuje zdradzie, czy wytrwaniu w wierności, która wiąże się z wiecznym statystowaniem na dalekim planie.

Coppola nie bawi się w mentorkę, nie udaje, że wie, co należałoby zrobić na miejscu bohaterów. Dzięki temu momentami jej film ma słodko-gorzki posmak „Przed wschodem słońca”, w którym bohaterowie też stawali przed rodzącym się, niepewnym, ale coraz silniejszym uczuciem, choć wiedzieli, że ich wspólny czas jest mocno ograniczony.

U Coppoli nie ma tej naiwności, która charakteryzowała młodziutkich bohaterów Linklatera. W „Paryż może poczekać” ramy czasowe znajomości są jasno określone, bohaterowie wiedzą, że nie mają przed sobą życia, które jeszcze mogą razem ułożyć. A mimo to nie rezygnują z wydłużania podróży i znajdują kolejne powody, żeby zboczyć z trasy.

W efekcie zostajemy zasypani folderowymi ujęciami Francji, która w filmie ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Kolejne miasta Riwiery, Prowansji i Burgundii zasiedlają wyłącznie rodowici Francuzi, imigranci nie przewijają się przez ekran, nie ma napięć ani zagrożeń, jest słońce, radość i dostatek.

Wszyscy oddychają pełną piersią, bo jak można inaczej w kraju, w którym jest najlepsze wino na świecie i mnóstwo nienaruszonych zabytków, a ludzie, niezależnie od tego, czy wykonują zawód kierowcy, czy dyrektora Muzeum Filmu w Lyonie, nie mają najmniejszego problemu, żeby bez zająknięcia mówić w języku angielskim o mleczach, łubinach i innych skomplikowanych tworach natury?

Niestety, roztaczając fantazję na temat Francji i Francuzów – bo tych drugich też wyposażyła w stereotypowe cechy miłujących życie flirciarzy – Coppola zachowuje się jak typowy reżyser z Hollywood, który portretując Los Angeles czy Nowy Jork, skupia kamerę na surferach i klientach żółtych taksówek, a chowa przed obiektywem tabuny bezdomnych.

Podejście reżyserki jest o tyle rozczarowujące, że do tej pory dała się poznać jako wnikliwa dokumentalistka, która w „Hearts of Darkness” nie bała się sportretować własnej rodziny z jej problemami i traumami. Te zresztą pojawiają się i w tym filmie. Raz mają charakter oczyszczający, jak w scenie, gdy Anne mówi o żałobie po stracie syna, czego trudno nie odnieść do tragicznej śmierci pierworodnego syna Eleanor, Gian-Carla, a raz są po prostu żartem, jak w scenie, gdy bohaterka dzieli się z Jacquesem swoją muzyką z iPoda, a jej ulubionym zespołem okazuje się Phoenix, który odpowiada za ścieżkę dźwiękową filmów córki Eleanor, Sofii Coppoli.

Te nawiązania, jak i rozliczne hołdy oddawane kinu – począwszy od zdjęć na autentycznym 68. festiwalu w Cannes po wizytę w domu braci Lumiere – dadzą frajdę kinomanom. (…)

Artur Zaborski, Paryż może poczekać, „Kino" 2017, nr 7, s. 85

 

 „PARYŻ NA BOSAKA”

REALIZACJA

OBSADA

Scenariusz i reżyseria: Dominique Abel i Fiona Gordon

.

Dominique Abel,

Fiona Gordon,

Emmanuelle Riva

Pierre Richard

O FILMIE:

Komedia „Paryż na bosaka” to pełna niecodziennych żartów i slapstickowej choreografii historia znajomości bibliotekarki z miasteczka na dalekiej północy Kanady i dziwnie pociągającego, ekscentrycznego kloszarda z Paryża. Czy ci czarujący dziwacy znajdą miłość w Mieście Świateł? W głównych rolach sami twórcy filmu – belgijsko-kanadyjski tandem: Dominique Abel i Fiona Gordon.

Uporządkowane życie Fiony (Gordon) zakłóca pewnego dnia pełen rozpaczy list od mieszkającej w Paryżu 88-letniej ciotki Marthy (nominowana do Oscara legenda francuskiego kina Emmanuelle Riva, znana z takich filmów, jak „Hiroszima moja miłość” i „Miłość”, w swojej ostatniej roli). Fiona wskakuje w pierwszy samolot do Europy. Na miejscu odkrywa, że Martha zniknęła. W lawinie spektakularnych katastrof poznaje Doma (Abel), uprzejmego, ale denerwującego kloszarda, który nie chce jej zostawić w spokoju. Z czasem przestaje jej to przeszkadzać…

Burleskowy, sfilmowany w fantazyjnym, charakterystycznym dla duetu Abel i Gordon stylu „Paryż na bosaka”,  wykorzystuje humor, żeby opowiedzieć o najistotniejszych sprawach, takich jak śmierć, wolność wyboru, samotność i solidarność.

Tym filmem Fiona Gordon i Dominique Abel potwierdzają status jednego z najciekawszych komediowych duetów współczesnego kina. Kanadyjsko-belgijska para pozostaje zanurzona w stylistyce retro, lecz nie oferuje widzom banalnego eskapizmu. Zamiast tego wciela w życie unikatową koncepcję, którą można by ochrzcić mianem „slapsticku społecznie zaangażowanego”.

Najnowsze dzieło Gordon i Abla, najbardziej znanych do tej pory ze zrealizowanej w 2008 roku „Rumby”, początkowo może wyglądać na ukłon w stronę szerokiej publiczności. Reżysersko-aktorski duet po raz pierwszy nawiązał współpracę z gwiazdą europejskiego kina – wsławioną rolą w „Miłości” Hanekego Emmanuelle Rivą. Zgodnie z tytułem, twórcy „Paryża na bosaka” postanowili również osadzić akcję swego filmu we francuskiej stolicy, której urok wciąż ma duży potencjał komercyjny.

Wbrew pozorom, w strategii twórców nie ma jednak nic z pójścia na łatwiznę. Riva – choć stanowi obsadowy strzał w dziesiątkę i demonstruje rzadko ukazywany wcześniej talent komediowy – pojawia się na ekranie zaledwie w kilku scenach.

Przedstawiony na ekranie wizerunek Paryża stanowi natomiast zaprzeczenie pocztówkowych wizji znanych z popkultury. Chęć walki z tego rodzaju stereotypami ujawnia już jedna z pierwszych scen. Grana przez samą Gordon kanadyjska turystka próbuje zrobić do bólu sztampowe zdjęcie wieży Eiffla, ale w trakcie... wpada do Sekwany.

Jak widać na tym przykładzie, domeną reżyserów pozostaje humor sytuacyjny. Choć mogłoby się wydawać, że na tym polu kino powiedziało już wszystko, Abel i Gordon wciąż potrafią zaskoczyć nas pełną wdzięku kreatywnością. Tajemnica sukcesu twórców polega po części na tym, że bardziej niż wygłupy w stylu Flipa i Flapa twórców „Paryża…” interesuje wyrafinowany komizm spod znaku Jacquesa Tatiego.

Z francuskim mistrzem Gordon i Abla łączy choćby nacisk położony na problem zniewolenia człowieka przez technologię. Z przysłowiową złośliwością rzeczy martwych Fiona spotyka się tuż po przylocie do Paryża, gdy trudną do sforsowania przeszkodą okazują się zwyczajne bramki w metrze. Rodzące się wówczas u kobiety poczucie dezorientacji nie opuszcza jej niemal do końca filmu.

Zagubiona w wielkim mieście, dukająca francuskie słowa z akcentem godnym Brada Pitta z „Bękartów wojny”, przybyszka stanowi przykład outsiderki, typowej dla uniwersum Gordon i Abla. Podobny status zyskuje także stający w pewnym momencie na drodze dziewczyny nonszalancki Dom (Dominique Abel), który wiedzie życie paryskiego kloszarda.

Grono to uzupełnia ciotka Fiony – Martha (wspomniana Riva), rezolutna 88-latka, ukrywająca się przed władzami chcącymi za wszelką cenę umieścić ją w domu starców. Twórcy „Paryża…” przekonują, że trzy odmienne rodzaje wykluczenia – ze względu na obcość, status ekonomiczny i wiek – mają ze sobą dużo wspólnego.

Świadomość ta pozwala na stworzenie swoistego sojuszu outsiderów, którzy w pojedynkę nie znaczą nic, lecz w grupie rozpoznają swoją siłę. Gordon i Abel podkreślają przy tym, że proces tworzenia się wspólnoty jest bardzo skomplikowany. Introwertyczna Fiona początkowo źle znosi obecność ekspansywnego Doma.

Z biegiem czasu natura ich relacji ulega jednak przemianie, a film Gordon i Abla okazuje się osobliwą wariacją na temat „screwball comedy”. Wyjątkowość „Paryża…” polega na tym, że – inaczej niż w klasycznych filmach nurtu – bohaterowie nie mogą przerzucać się „bon motami”, gdyż nie znają nawzajem swoich języków. Prowadzą jednak równie błyskotliwe rozmowy za pomocą gestów.

Rodzące się poczucie wspólnoty pomiędzy postaciami skłania je do wzięcia odwetu na nieprzyjaznym otoczeniu. Towarzyszący działaniom protagonistów nastrój radosnej anarchii wzbudza skojarzenia z twórczością braci Marx. Groucho i spółka z pewnością nie powstydziliby się takich gagów jak spontaniczne rozkręcenie imprezy w eleganckiej restauracji czy zakłócenie ceremonii pogrzebowej absurdalnym monologiem o zmarłej.

Te niewinne z pozoru działania w praktyce skrywają w sobie wielką moc. Przekonują bowiem, że rzekomo nienaruszalne reguły rządzące otaczającym światem okazują się łatwe do podważenia, a inna rzeczywistość jest możliwa. Dla takiej uśmiechniętej rewolucji aż chciałoby się wyjść na barykady.

Piotr Czerkawski, Paryż na bosaka, „Kino" 2017, nr 8, s. 73

„NA KARUZELI ŻYCIA”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA – woody allen

SCENARIUSZ – woody allen

ZDJĘCIA – vittorio storaro

SCENOGRAFIA – santo loquasto

KOSTIUMY – suzy benzinger

MONTAŻ – alisa lepselter

humpty – Jim Belushi

Carolina – Juno Temple

Mickey – Justin Timberlake

ginny – kate winslet

 Jake – david krumholtz

angelo – tony sirico

 

O FILMIE:

Historia czterech postaci, których losy splatają się w słynnym parku rozrywki na Coney Island w latach 50. ubiegłego wieku. Rozchwiana emocjonalnie, była aktorka Ginny (Kate Winslet) pracuje tu jako kelnerka. Jej mąż Humpty (Jim Belushi) jest operatorem karuzeli. Mickey (Justin Timberlake) to przystojny ratownik, który marzy o karierze dramatopisarza. Carolina natomiast jest marnotrawną córką Humpty’ego, która w domu ojca szuka schronienia przed gangsterami.

Poetycko sfilmowany przez Vittorio Storaro „Na karuzeli życia”, to rozgrywająca się w malowniczych plenerach, iskrząca emocjami opowieść o pasji, namiętności i zdradzie.

W nostalgicznych filmach Allena, takich jak „Złote czasy radia” (1987) czy „Śmietanka towarzyska” (2016), przeszłość żyje dwukrotnie – raz jako wiernie odtworzone tło historyczne, a po raz drugi w postaci jawnie przez nowojorczyka wyidealizowanej. Amerykański twórca czerpie garściami ze swoich wspomnień, jednocześnie dokonując ich autorskiej interpretacji. Także najnowszy film mistrza komedii opowiada o pechowcach, zapatrzonych w kinowy ekran i marzących o pięknym świecie pełnym czarujących gwiazd.

Właśnie takie pragnienia wyraża Ginny (Kate Winslet), była aktorka, a obecnie kelnerka w jednej z licznych restauracji na Coney Island. Zdradziła poprzedniego partnera i teraz mieszka z synem u boku podstarzałego mechanika i byłego alkoholika Humpty’ego (Jim Belushi). Nawiązuje jednak romans z młodszym od siebie ratownikiem i aspirującym pisarzem Mickeyem (Justin Timberlake).

Na plażę przybywa również uciekająca ze szponów byłego męża-mafiosa marnotrawna córka Humpty’ego, młodziutka Caroline (Juno Temple). To właśnie w niej zakocha się od pierwszego wejrzenia Mickey. Niemym świadkiem tych uczuciowych meandrów pozostaje tytułowa (wedle tytułu oryginalnego) karuzela cudów, którą mieliśmy okazję podziwiać w dziecięcych wizjach Alvy’ego Singera, bohatera bodaj najbardziej uwielbianego przez fanów dzieła Allena, „Annie Hall” (1977).

W najnowszym filmie powraca (charakterystyczna dla twórczości Woody’ego) figura narratora-przewodnika, który prowadzi nas przez ekranowy świat wdzięcznym krokiem. Jest nim grany przez Timberlake’a Mickey. Tym razem jednak nie odnajdziemy w głosie mężczyzny nostalgii.

Pogodny z początku film o przyjemności płynącej ze snucia opowieści z biegiem czasu znacząco zmienia tonację. Prostoduszny romantyczny demiurg traci kontrolę nad własnym dziełem, które usamodzielnia się i niejako mści się na swoim twórcy. To ciekawe, że w ostatnich dwóch dekadach zwiększyła się w filmach Allena ilość przemocy (fizycznej i symbolicznej) oraz zbrodni pozbawionych sprawiedliwości.

Co równie symptomatyczne, amerykański klasyk nie potrafi już wydać na świat bezpretensjonalnej komedii obyczajowej. Wszystko, czego w ostatnim czasie dotyka się Allen, przemienia się w opowieść o straconym czasie i straconej nadziei, o kapryśnej naturze przeznaczenia.

Scenariusz „Na karuzeli życia” przywołuje na myśl zaginioną pod piaskami Connie Island sztukę autorstwa Tennessee Williamsa. Już w „Blue Jasmine” (2013) Allen za sprawą odegranej przez Cate Blanchett postaci tytułowej nawiązywał wyraźnie do Blanche DuBois, bohaterki „Tramwaju zwanego pożądaniem” (1951).

Ginny w interpretacji Kate Winslet również odsyła nas do tej postaci, ale nie tylko do niej. W sekwencji wieńczącej „Na karuzeli życia” bohaterka przeistacza się w upadłą, chimeryczną diwę pokroju Normy Desmond z „Bulwaru Zachodzącego Słońca” (1950) Billy’ego Wildera. W kobietę, która odrzuciła niewinność i godność, ale wciąż próbuje zachować twarz.

To nie przypadek, że Ginny konfrontuje się w tej scenie z postacią pisarza, któremu oddała na próżno swoje serce. Ponadczasowy kobiecy żywioł dominuje na zalanej światłem scenie – przeklęta grecka bogini dokonała zemsty, zamykając okrutnie końcowy rozdział ich wspólnej opowieści. Pozostała wyłącznie pustka.

Być może to ostatni występ Ginny, która nad ranem wróci do kelnerowania wrzeszczącym dzieciom i ich przepitym ojcom. Karuzela zatoczyła pełne koło, wszystko wraca do przerażającej swoją bezużytecznością normy.

Filmowa tragifarsa Allena przeobraża się w jedno z najdojrzalszych i najbardziej gorzkich dzieł w dorobku twórcy, który ponoć zajął się sztuką, żeby ludzi rozśmieszać. Niegdyś reżyser „Manhattanu” wyznał, że świat jest jedną wielką restauracją. Choć czasy i wielkość porcji się zmieniają, niezmiennie towarzyszy nam uczucie egzystencjalnej zgagi.

Diana Dąbrowska, Na karuzeli życia, „Kino" 2017, nr 12, s. 75

 

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” MAJ 2018

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

CZWARTA WŁADZA

07.05.2018

19.00

116 MIN

2

„PO TAMTEJ STRONIE”

14.05.2018

19.00

100 MIN

3

„W UŁAMKU SEKUNDY”

21.05.2018

19.00

106 MIN

4

„LAST FISHERMAN”

28.05.2018

19.00

76 MIN

 

„CZWARTA WŁADZA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Steven Spielberg

Scenariusz - Lis Hannah, Josh Singer

Zdjęcia - Janusz Kamiński

Muzyka - John Williams

Montaż - Michael Kahn

Charakteryzacja - Christen Edwards

 

Tom Hanks - Ben Bradlee

Meryl Streep - Kay Graham

Alison Brie - Lally Graham

Carrie Coon - Meg Greenfield

Bob Odenkirk  - Ben Bagdikian

Sarah Paulson  - Tony Bradlee

Bruce Greenwood - Robert McNamara

Jesse Plemons -  Roger Clark

David Cross - Howard Simons

 

O FILMIE

Opowieść o najsłynniejszym śledztwie w dziejach dziennikarstwa, które zmieniło oblicze, nie tylko tego zawodu, ale także całego świata, doprowadzając do ujawnienia najgłębiej skrywanych sekretów władz Stanów Zjednoczonych. Dwoje wydawców dziennika "The Washington Post" Katherine Graham (Meryl Streep) i Ben Bradlee (Tom Hanks) staje na czele bezprecedensowego starcia amerykańskiej prasy z najwyższymi władzami, walcząc o prawo do ujawnienia szokujących tajemnic, ukrywanych przez cztery dekady przez najwyższe władze USA.

Politycy kłamią. Prasa publikuje tajne raporty rządowe. Prezydent państwa nienawidzi dziennikarzy. Sądy muszą decydować, jak w praktyce ma wyglądać demokracja. Współczesna rzeczywistość? I tak, i nie.

Akcja najnowszego filmu Stevena Spielberga rozgrywa się w 1971 roku, kiedy kryzys zaufania wobec elit władzy dopiero zaczynał przybierać na sile. Wydarzeniem, które doprowadziło do zmiany nastrojów społecznych w Stanach Zjednoczonych, stało się ujawnienie przez media pilnie strzeżonych dokumentów Pentagonu o realiach wojny w Wietnamie.

Okazało się, że rząd amerykański przez wiele lat uprawiał radosną propagandę sukcesu, będąc jednocześnie świadomy faktu, że wojna jest nie do wygrania, a wysyłanie kolejnych tysięcy młodych żołnierzy na front skazuje ich na bardzo prawdopodobną śmierć. Kolejne administracje w Waszyngtonie, tuszując prawdę, starały się głównie zachować prestiż w oczach społeczeństwa i na arenie międzynarodowej.

Człowiekiem, który ujawnił światu rządowe sekrety, był pracownik prywatnego „think tanku”, Daniel Ellsberg. Zrobił to po dłuższych przemyśleniach, świadomy konsekwencji prawnych, jakie może ponieść. Potrzebował oczywiście pomocy mediów. A to nie było wcale proste. Znajdujące się w prywatnych rękach wydawnictwa stanowiły integralną część kapitalistycznego systemu. Magnaci prasowi prywatnie przyjaźnili się z politykami, a bardziej idealistycznie nastawieni do zawodowych powinności dziennikarze nie zawsze byli w stanie przeforsować swoje racje.

„Czwarta władza” pokazuje w pieczołowicie dopieszczonych szczegółach kuluarowe negocjacje gazety „Washington Post” w sprawie opublikowania materiałów przekazanych przez Ellsberga. Entuzjastą jak najszybszego i najpełniejszego ich druku jest redaktor naczelny Ben Bradlee (solidny Tom Hanks), który kieruje się tyleż poczuciem misji społecznej, co rywalizacją z dominującym na rynku „New York Timesem”.

Bardziej zachowawcze poglądy ma właścicielka gazety Katharine Graham (niezawodna Meryl Streep). Co prawda rozumie ona i docenia fundamentalną rolę prasy, ale jednocześnie musi brać pod uwagę finansowe dobro firmy. Jest w dodatku jedyną kobietą w gronie medialnych elit i nie ma doradców, którym mogłaby w pełni zaufać. Jeszcze bardziej konserwatywny punkt widzenia reprezentuje dział prawny wydawnictwa, który przedstawia czarną wizję nieuchronnych rozpraw sądowych i długoletnich kar więzienia. Administracja Richarda Nixona bardzo chętnie zaakceptowałaby zresztą takie rozwiązanie.

Fabuła filmu Spielberga obejmuje zaledwie kilka dni pełnych napięcia. Jak na film o świecie dziennikarskim przystało, siła scenariusza opiera się w dużej mierze na pełnych werwy rozmowach i dyskusjach z udziałem kilkunastu znaczących postaci. Słowa i odpowiednio przedstawione racje mają istotne znaczenie. Intelektualne dywagacje na tematy związane z wielką polityką przeplatają się z indywidualnymi potrzebami i aspiracjami poszczególnych osób.

Wszyscy są tak zaangażowani w sprawę, że nie ma dla nich żadnego rozgraniczenia pomiędzy życiem zawodowym, towarzyskim i prywatnym. Obiektyw kamery (kontrolowanej jak zwykle przez Janusza Kamińskiego) konsekwentnie pokazuje zbliżenia twarzy pełnych emocji. Jakkolwiek by było, decyzje wpływające na losy świata często podejmowane są przez pojedyncze osoby, które biorą na swoje barki ciężar odpowiedzialności.

Szybkie przeskoki montażowe pozwalają poczuć, niczym w rasowym thrillerze, wyścig bohaterów z czasem. Szczypta humoru przynosi niezbędne chwile oddechu. Od początku wiadomo, że cała sprawa trafi na wokandę sądu najwyższego. Chociaż wydarzenia sprzed ponad czterdziestu lat przedstawione są na ekranie paradokumentalnie, to ich wydźwięk ewidentnie odnosi się do współczesności.

Spielberg zrealizował całą produkcję w rekordowym tempie kilku miesięcy już po objęciu przez Donalda Trumpa prezydenckiego fotela. Oglądając wydarzenia z przeszłości, nie sposób uniknąć porównań z obecnymi realiami. W końcowym rozrachunku Edward Snowden niewiele różni się od Daniela Ellsberga, a kłamstwa i pomówienia są w dzisiejszych czasach jeszcze bardziej niż przed laty znaczącą częścią życia politycznego.

Nade wszystko jednak „Czwarta władza” stanowi hołd złożony tradycyjnej, rzetelnej pracy dziennikarskiej. Jak wyraźnie podkreśla reżyser, prawdziwa wolność nie może istnieć bez wolnych mediów. Oczywiście trudno nie podpisać się pod takim zdaniem, ale przy całym szacunku dla walorów dzieła Spielberga trudno oprzeć się wrażeniu, że zrealizowany kilka lat temu dramat „Spotlight” doszedł do podobnych wniosków w sposób o wiele bardziej przekonywający.                          Zbigniew Banaś, Czwarta władza, „Kino" 2018, nr 02, s. 83

„PO TAMTEJ STRONIE”

Berlin 2017 Srebrny Niedźwiedź Najlepszy reżyser Aki Kaurismäki

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Aki Karuismäki

Scenariusz - Aki Karuismäki

Zdjęcia - Timo Salminen

Kostiumy - Tiina Kaukanen

Scenografia - Markku Pätilä

Montaż - Samu Heikkilä

 

Sherwan Haji - Khaled

Sakari Kuosmanen - Wikström

Ilkka Koivula - Calamnius

Janne Hyytiäinen - Nyrhinen

Nuppu Koivu - Mirja

Kaija Pakarinen - Wife

 

 

O FILMIE

"Po tamtej stronie" opowiada historię mieszkańca Helsinek, który postanawia odmienić swoje życie i otworzyć restaurację. Pewnego dnia Wikstrom przypadkiem natyka się na uciekiniera z Syrii, Khaleda. Choć znajomość między mężczyznami zaczyna się niefortunnie, bohaterowie szybko nawiązują głęboką więź, która zostanie wystawiona na wiele ciężkich prób. Czy tylko w bajce ich nieoczekiwane spotkanie byłoby początkiem pięknej przyjaźni? W najnowszym filmie Kaurismaki nie pozostaje głuchy na echa wzbierającej na całym świecie fali ksenofobii i nacjonalizmu. Fiński reżyser swoim zwyczajem potrafi jednak przebić się przez warstwę smutku, by zaoferować widzom porcję niełatwego optymizmu i zaraźliwego poczucia humoru. Mistrzowski film, w którym może się przejrzeć (i pośmiać z siebie) współczesna Europa.

Aki Kaurismäki potwierdza status jednego z największych humanistów światowego kina. Fiński mistrz – kilka lat po świetnym „Człowieku z Hawru” – raz jeszcze zabiera głos w sprawie kryzysu migracyjnego.

Podobnie jak w tamtym filmie, reżyser nie szczędzi gorzkich słów Europie, która nie potrafi stanąć na wysokości zadania i wykazać się solidarnością ze straumatyzowanymi przybyszami. Kaurismäki nie byłby jednak sobą, gdyby gniewu nie przełamał czułością wobec outsiderów, znajdujących się na marginesie zadowolonego z siebie społeczeństwa.

„Po tamtej stronie” stanowi rodzaj – pod wieloma względami typowej dla reżysera – współczesnej baśni. Jednocześnie najnowszy film Kaurismäkiego jest bardziej powściągliwy stylistycznie od wspomnianego „Człowieka...”, który składał się z nostalgicznych nawiązań do francuskiego kina lat 30. i 40.

Tym razem fiński mistrz cytuje już tylko siebie samego z wczesnych lat 90., gdy realizował filmy takie jak „Tatiana” czy „Dziewczynka z fabryki zapałek”. Wszystkie one przedstawiały ojczyznę reżysera jako miejsce ponure i dalekie od stereotypowych wyobrażeń o skandynawskim raju.

Powrót po latach do tamtej strategii stanowi sprytny zabieg, pozwalający Kaurismäkiemu na zakwestionowanie populistycznej antyuchodźczej retoryki. Finlandia z „Po tamtej stronie” zdecydowanie nie wygląda bowiem jak miejsce, do którego mieliby lgnąć przybysze z odległych zakątków świata. W świecie Kaurismäkiego ludzie są raczej ponurzy, pogoda brzydka, a ulice coraz gęściej zaludnione przez agresywne bandy skinheadów.

Oczywiście, nie jest to cała prawda o ekranowym uniwersum, w którym znajdują się także enklawy normalności. Fiński reżyser swoim zwyczajem lokuje je głównie w barach i restauracjach, gdzie króluje ostentacyjnie niemodny rock, a klientom wciąż pozwala się ćmić papierosy. Właśnie w takim miejscu personel przyjmuje z otwartymi ramionami wyraźnie zagubionego w Finlandii przybysza z Aleppo.

Choć Khaled początkowo sprawia wrażenie biernego, Kaurismäki zrywa z narracją infantylizującą uchodźców i przedstawiającą ich wyłącznie jako pozbawione podmiotowości ofiary. Reżyser wyposaża swojego bohatera w życiowy cel, którym jest odnalezienie ukochanej siostry. Podjęte przez Khaleda wysiłki zdecydowanie ułatwiają widzom obdarzenie go sympatią. Pomoc okazana mężczyźnie przez znajomych z restauracji prowadzi natomiast do konsolidacji wytworzonego między postaciami poczucia wspólnoty.

Wątek asymilowania się Syryjczyka w lokalnej społeczności balansuje na granicy naiwności, ale w rzeczywistości jego delikatny populizm jest ważną zaletą filmu. Zamierzona przez reżysera prostota sprawia, że „Po tamtej stronie” przestaje być propozycją wyłącznie dla widowni inteligenckiej – i tak najczęściej sympatyzującej z uchodźcami. Przystępne dla szerokiej widowni dzieło Kaurismäkiego zyskuje szansę stania się narzędziem odkłamywania propagandy i kształtowania empatii.

W osiągnięciu tego celu z całą pewnością pomaga reżyserowi jego niepodrabialne poczucie humoru. Kaurismäki w „Po tamtej stronie” raz jeszcze udowadnia, że jest mistrzem slapsticku i komizmu opartego na eksponowaniu kontrastów między bohaterami. Daje popis już w scenie pierwszego spotkania Khaleda z właścicielem restauracji Wikströmem. Choć nieoczekiwana konfrontacja kończy się bójką, okazuje się, że to miłe złego początki, a obaj panowie w rzeczywistości potrzebują siebie nawzajem.

Relację pomiędzy zmęczonym życiem biznesmanem a energicznym przybyszem reżyser postrzega jako metaforę stosunków mogących połączyć Europejczyków i imigrantów. Bijący z tej wizji optymizm pozostaje na tle współczesnego kina unikatowy. Myślenie Kaurismäkiego wydaje się w tym kontekście znacznie odważniejsze artystycznie niż choćby toporny defetyzm Michaela Hanekego ukazany w filmie „Happy End”.

Twórca „Po tamtej stronie” przekonuje, że Wikström potrafi przejąć się losem Khaleda, gdyż nie jest człowiekiem sukcesu, lecz jednostką rozczarowaną życiem, wypaloną i dobrze znającą smak klęski. Obserwacja ta stanowi potwierdzenie prawdy – obecnej w kinie Kaurismäkiego od lat – zgodnie z którą prawdziwa solidarność możliwa jest tylko pomiędzy ludźmi pogrążonymi w kryzysie. W rządzącym się karnawałową logiką świecie fińskiego mistrza to właśnie oni zasługują na miano prawdziwej elity.

Piotr Czerkawski, Po tamtej stronie, „Kino" 2017, nr 10, s. 65

„W UŁAMKU SEKUNDY”

 

2018 Złoty Glob Najlepszy film zagraniczny

2017 Cannes Złota Palma Najlepsza aktorka Diane Kruger

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Fatih Akin

Scenariusz - Fatih Akin Hark Bohm

Zdjęcia - Rainer Klausmann

Muzyka - Josh Homme

Kostiumy - Katrin Aschendorf

Scenografia - Tamo Kunz

Montaż - Andrew Bird

Diane Kruger - Katja

Denis Moschitto - Danilo

Johannes Krisch - Adwokat Haberbeck

Samia Chancrin - Brigit

Numan Acar - Nuri Şekerci

Ulrich Tukur - Jürgen Möller

 

O FILMIE:

W ułamku sekundy życie Katji (Diane Kruger) rozpada się bezpowrotnie, gdy jej mąż i kilkuletni synek giną w zamachu bombowym. Przyjaciele i rodzina próbują podtrzymać ją na duchu i zapewniają, że sprawcom zostanie wymierzona sprawiedliwość. Z czasem Katja poznaje tożsamość podejrzanych o udział w zamachu. Narasta w niej potrzeba zemsty na ludziach, którzy odebrali jej tych, których kochała. W ułamku sekundy życie bohaterki eksploduje. W ułamku sekundy bezkresna miłość zmienia się w bezgraniczną nienawiść.

Chyba żaden inny reżyser nie ma tyle do powiedzenia o współczesnej Europie, co Fatih Akin. Ten Niemiec tureckiego pochodzenia najchętniej umieszcza akcję swoich filmów tam, gdzie naturalizowani Turcy mieszają się z niemiecką klasą średnią. Swoim najnowszym dziełem detonuje bombę, po której wybuchu trudno się pozbierać.

Główną bohaterką „W ułamku sekundy” jest Katja – szczęśliwa żona i matka. Poznajemy ją podczas nietypowego ślubu, zorganizowanego w więzieniu, w którym jej małżonek Nuri odsiaduje wyrok za handel narkotykami. Kolejne sceny rozgrywają się już kilka lat później, gdy kryminalna przeszłość przestaje rzutować na codzienność bohaterów.

Jednak spokojne, szczęśliwe życie kobiety zostaje brutalnie przerwane przez wybuch bomby, zdetonowanej w biurze jej męża – w zamachu ginie Nuri i ich sześcioletni synek. Pojawiają się kolejne hipotezy, lecz żadna z nich nie przekonuje Katji. Policjanci chcą widzieć źródło tragicznego wydarzenia w ofierze, której tureckie pochodzenie i dawne uczynki znakomicie się nadają do pochopnej stygmatyzacji. Prawda jednak okazuje się zupełnie inna – za zabójstwem stoi para niemieckich neonazistów.

Film składa się z trzech wyraźnie oddzielonych od siebie części. Każda z nich inaczej rozważa złożoną kwestię międzykulturowych relacji. Akin nie sięga po wielkie metafory, daleki jest od stawiania nieznoszących sprzeciwu tez i za wszelką cenę unika umoralniającego tonu. Skupia się za to na jednostce. Skomplikowane stosunki przedstawia za pomocą niezwykle silnych emocji Katji, która przechodzi długą i niezwykle wyczerpującą drogę od skrajnej rozpaczy po desperację.

Pierwszy akt opowiada o pogrążonej w żałobie i beznadziei kobiecie, doświadczającej straty, za którą wydaje się czaić jedynie pustka. Drugi jest historią powolnego rozpalania malutkiej iskry wiary w sprawiedliwość, rozgrywa się bowiem na sali sądowej, podczas procesu oskarżonych o zamach. Trzeci natomiast został utrzymany w stylistyce „revenge movies” i mówi o tym, jak łatwo rodzi się radykalizm.

Każda z tych części inaczej opowiada o ścieraniu się z nietolerancją i nacjonalistyczną nienawiścią. Akin zestawia ze sobą dwa rodzaje kulturowych uprzedzeń – jawne, otwarcie agresywne i to skrywające się za drobnymi gestami, słowami i zimnymi procedurami.

Te pierwsze nietrudno wskazać i potępić, drugie natomiast zbyt często pozostają nierozpoznane i nie doczekują się należytego napiętnowania. Akin nie ma jednak zamiaru nikogo pouczać czy dyscyplinować. Po mistrzowsku opowiada o uczuciach, emocjach i tragedii jednostek.

„W ułamku sekundy” opiera się na wybitnej roli Diane Kruger – każda reakcja granej przez nią Katji, każdy jej wybór, wypowiedziane słowo lub czyn są pełne emocjonalnego realizmu. Skupiając się na bohaterce i jej olbrzymim bólu, Akin niejako wymusza empatię.

Nie robi tego, by wywołać łatwe współczucie czy terroryzować rozpaczą, lecz by widzowie mogli bez trudu przyjąć punkt widzenia kobiety. Dzięki temu może uwodzić i zwodzić konsekwentnie budowanym napięciem, a jednocześnie wodzić na pokuszenie, prowadząc tą samą ścieżką, po której stąpa napędzana skrajnymi uczuciami Katja. Nie daje przy tym żadnej obietnicy łatwego pocieszenia, które musiałoby trącić fałszem.

Siłą „W ułamku sekundy” jest niezwykła precyzja scenariusza ale również uczciwość i konsekwencja. Akin celowo prowokuje, żeby wymusić ponowne przemyślenie fundamentów europejskich wartości. Każe nam także zastanowić się nad etyką i sensem zemsty, która zostaje przyrównana do pracy żałoby. A najbardziej chyba godne podziwu jest to, że w tej na dobrą sprawę prostej historii udało się reżyserowi opowiedzieć zarówno o bezkresnej miłości, jak i nieskończonej nienawiści.

Michał Piepiórka, W ułamku sekundy, „Kino" 2018, nr 02, s. 80

 „LAST FISHERMAN”

SPOTKANIE Z REŻYSEREM

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - James Stier
Producent, protagonista - Leo Kaserer

 

 

O FILMIE:

Malcolm Baker jest ostatnim tradycyjnym rybakiem na Półwyspie Rame, pięknym, sennym i zapomnianym zakątku Kornwalii w Anglii. Tam się urodził i spędził całe życie w bliźniaczych wioskach Kingsand i Cawsand. Nigdy z nich nie wyjeżdżał. Malcolm Łowi ryby. Opiera się na tradycyjnych narzędziach, starych technikach i dogłębnej znajomości morza, jak robili to Jego przodkowie. Kiedy wszystko wskazywało na to, iż w obecnych czasach jest niemożliwy taki styl życia, pojawił się Leo Kaserer. Ekscentryczny Austriak pracujący z młodzieżą. Leo pragnął spokojniejszego bytu i zakochał się w tradycyjnym życiu Malcolma. Stworzył projekt, który ma ocalić od zapomnienia niektóre z umiejętności Malcolma dla przyszłych pokoleń. W trakcie tego procesu zmienił życie swojej rodziny, Malcolma, a także setek młodych ludzi, których zainspirował do innego stylu życia.

 

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” KWIECIEŃ 2018

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

GRA O WSZYSTKO

09.04.2018

19.00

140 MIN

2

„JESZCZE NIE KONIEC”

16.04.2018

19.00

103 MIN

3

„THE DISASTER ARTIST”

23.04.2018

19.00

93 MIN

4

WSZYSTKIE PIENIĄDZE ŚWIATA

30.04.2018

19.00

132 MIN

 

„GRA O WSZYSTKO”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Aaron Sorkin.

Scenariusz Aaron Sorkin

Zdjęcia Charlotte Bruus Christensen

Jessica Chastain - Molly Bloom

Kevin Costner - Larry Bloom

Idris Elba - Charlie Jaffey

Michael Cera - gracz X

Jeremy Strong - Dean Keith

Chris O’Dowd - Douglas Downey

 

O FILMIE

Młoda, piękna i wszechstronnie utalentowana. Kochała ryzyko i nie bała się gry o wszystko. Światowej klasy zawodniczka w narciarstwie alpejskim, która fortunę zdobyła, nie dzięki nartom, a dzięki kartom. Molly Bloom przez 10 lat prowadziła najbardziej ekskluzywny, niele­galny klub pokerowy w USA. Gościła gwiazdy Hollywood, największe postaci światowego biznesu, a także bossów rosyjskiej mafii. Pod jej dachem wygrywano miliony i tracono fortuny. Poznała tajemnice naj­potężniejszych tego świata. Gdy sądziła, że zdobyła wszystko, do jej drzwi zapukało FBI. Zagrożona wieloletnim więzieniem, utratą dorob­ku życia, po raz kolejny postanowiła podjąć walkę. Tym razem jej jedy­nym sprzymierzeńcem okazał się adwokat, który jako pierwszy poznał prawdziwe oblicze Molly Bloom.

Aaron Sorkin, jeden z czołowych scenarzystów amerykańskich, zasłynął przede wszystkim z filmów i seriali o mężczyznach posiadających władzę. Od wielkich polityków po królów świata wirtualnego, Marka Zuckerberga i Steve’a Jobsa, którzy nadali kształt współczesnej post-rzeczywistości.

Biograficzne opowieści autora „The Social Network” skupiały się na genialnej taktyce self-made manów, ale ujawniały też brak wrażliwości i społeczne kalectwo tuzów polityki i biznesu. Gra o sukces przypominała czasem szachy a czasem rosyjską ruletkę, zarówno z powodu brawury, jak i bezwzględności rozgrywki.

W najnowszym filmie Sorkin też opowiada o postaci, której udało się wejść na szczyt. Z jedną wszakże różnicą: główną bohaterką „Gry o wszystko” jest kobieta, w dodatku uznawana przez samego twórcę za ikonę feminizmu. Na czym polega zaanonsowana w oryginalnym tytule „gra Molly”? I czym różni się od sposobu działania samców pokroju Zuckerberga czy Jobsa?

Pierwszy kinowy film wyreżyserowany przez Sorkina jest adaptacją wspomnień kobiety ochrzczonej przez media mianem „księżniczki hazardu”, która organizowała elitarne spotkania pokerowe. Już na samym początku dowiadujemy się, że personalia wszystkich postaci autentycznych (a są to często osoby z pierwszych stron gazet), zostały zmienione.

Z jednym wszak wyjątkiem – głównej bohaterki, Molly Bloom (Jessica Chastain), która nazywa się tak samo, jak słynna postać z „Ulissesa”. Prawdziwe nazwisko zostało zachowane jednak nie po to, żeby łechtać wyobraźnię wielbicieli Joyce’a, ale dlatego, że jest symbolem indywidualności i dumy kobiety, która mimo mniej chlubnych kart w życiorysie nie wstydzi się swojego życia.

Molly początkowo próbowała sił w czystej, bo sportowej grze – jak dowiadujemy się z serii retrospekcji łamiących linearny bieg akcji, dziewczyna zapowiadała się w młodości na wspaniałą narciarkę. Kariery w sporcie jednak nie zrobiła, przez kontuzję, jakiej nabawiła się wskutek fatalnego zbiegu okoliczności.

Jeśli chodzi o późniejszy los Bloom, trudno właściwie ustalić, co  wynikało ze świadomych i podświadomych dążeń, a co było efektem zbiegów okoliczności. Ile zależy od nas samych w świecie, w którym obowiązują zasady ruletki? – pyta między wierszami reżyser „Gry o wszystko”.

Bystra i dobrze wykształcona bohaterka weszła w świat hazardu właściwie przypadkiem, kiedy przed studiami postanowiła odpocząć przez rok od nauki i pojechała do Hollywood. Przyczyną nieoczekiwanego wyboru mógł być jednak w pewnym stopniu bunt wobec dobrze ułożonego ojca, psychologa Larry’ego (Kevin Costner).

Również kariera od asystentki prymitywnego przedsiębiorcy i hostessy na wieczorach pokerowych, po samodzielną organizatorkę ekskluzywnych spotkań, mogła być spowodowana chęcią uniezależnienia się od mężczyzn trzymających władzę. Dzięki przemyślanej strategii, odwadze i urokowi osobistemu Molly osiągnęła w kilkanaście lat wielką popularność w elitarnych kręgach, ściągając do siebie gwiazdorów filmowych, potentatów finansowych i gangsterów.

Jedni byli wytrawnymi graczami, inni próbowali przy partii pokera ubić jakieś inne interesy lub po prostu napawali się niszczeniem ludzi. Sama Molly nigdy nie grała ani nie flirtowała z gośćmi, z dystansem obserwowała zmienny los pokerzystów – i gromadziła pokaźną fortunę.

Imponująca kariera ma jednak w filmie Sorkina posmak porażki, bo „Gra o wszystko” zaczyna się w momencie, kiedy Bloom jest już bankrutką, oskarżaną przez FBI między innymi o związki z rosyjską mafią. Na pozór trudno usprawiedliwić drogę do sukcesu przedsiębiorczej kobiety: w czasie, kiedy świat pogrążony był w kryzysie, Molly pomagała krezusom przepuszczać miliony dolarów, pośrednio przyczyniając się też do samobójstw tych, którym się nie poszczęściło.

W retorycznej konstrukcji scenariusza punktem wyjścia jest spotkanie Bloom z nieskazitelnym moralnie adwokatem Charliem (Idris Elba), początkowo niechętnym i uprzedzonym do „księżniczki hazardu”. Opowieść biograficzna Molly ma przekonać nieufnego prawnika do osobliwej klientki, ale też sprawić, żeby i widz wziął jej stronę.

Zadanie o tyle trudne, że Bloom nie uosabia żadnej wyższej racji emocjonalnej czy społecznej. Nieoczekiwanie kobieta staje się jednak orędowniczką walki o godność i prawo do szczerości, co rzecz jasna musi spodobać się adwokatowi, który zachwyca się „Czarownicami z Salem” Arthura Millera.

Punktem odniesienia dla postaci Molly mogą być nie tylko męscy bohaterowie z wcześniejszych scenariuszy Sorkina, ale też postaci z kina Martina Scorsese. Reżyser „Gry o wszystko” świetnie kopiuje styl mistrza: ironia, bogaty w szczegóły opis życia elit, monolog bohaterki spoza kadru (Joyce’owskie nazwisko zobowiązuje!), świetne tempo akcji i dynamiczny montaż przywodzą na myśl „Chłopców z ferajny”, „Kasyno” czy „Wilka z Wall Street”.

Jednocześnie Molly Bloom reprezentuje jednak pewną alternatywę w stosunku do cynicznych i wiecznie nienasyconych postaci pokroju Jordana Belforta. Ćpa, ale z umiarem, szkodzi innym, lecz później ma wyrzuty sumienia, łamie prawo, ale tylko trochę. Co najważniejsze jednak, świadoma, że wszystkim rządzi los, dochodzi do wniosku, że trzeba dbać o to, co stałe i niezmienne.

Postępować tak, żeby nie wstydzić się własnego nazwiska, wychodzić z każdej sytuacji z godnością. Postać Molly ma być świadectwem, że wolność i kreatywność, leżące u podstaw mitu self-made mana, mogą zostać pogodzone z przyzwoitością. A jeśli pojawiają się problemy – zawsze można się wycofać. Nie każdy musi skończyć jak wilk z Wall Street albo gangsterzy z Las Vegas.

Gdzie jednak w tym wszystkim miejsce na feminizm? W pewnym momencie Molly porównuje siebie do Kirke, nimfy zamieniającej mężczyzn w świnie. I rzeczywiście – bohaterka ze stoickim spokojem obserwuje żałosnych milionerów, którzy przepuszczają grube pieniądze, niszczą rodziny, a czasem nawet zabijają się z powodu samczej pasji do hazardu i rywalizacji.

Molly nie jest jednak tricksterką, manipulującą mężczyznami i grającą własną, przebiegłą grę. Koniec końców Bloom staje się nie tyle reprezentantką sprawy kobiet, co medium do wygłoszenia dobrze znanego moralistycznego przesłania. Nie jest zresztą przypadkiem, że kulminacyjna scena przedstawia pojednanie niepokornej córki z ojcem-psychoterapeutą. Bo choć kinowy debiut reżyserski Sorkina jest filmem świetnie zrealizowanym, to jednak manifest feministyczny z niego marny.

Robert Birkholc, Gra o wszystko, „Kino" 2018, nr 01, s. 80-81

 

„THE DISASTER ARTIST”

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - James Franco

Scenariusz  - Scott Neustadter

                      Michael H. Weber

Muzyka - Dave Porter

Operator- Brandon Trost

Montaż - Stacey Schroeder

Scenografia - Chris Spellman

James Franco - Tommy / Johnny

Dave Franco - Greg / Mark

Seth Rogen – Sandy

Ari Graynor - Juliette / Lisa

 

O FILMIE

 

Film The Disaster Artist opowiada prawdziwą, tragikomiczną historię początkującego twórcy filmowego i niesławnego wyrzutka Hollywoodu, Tommy’ego Wiseau — artysty, który realizował swoją pasję w co najmniej dyskusyjny sposób. Reżyser James Franco (Kiedy umieram, Dziecię boże) uczynił z niej afirmację przyjaźni, ekspresji artystycznej i pogoni za marzeniami na przekór przeciwnościom losu. Komediodramat The Disaster Artist oparty na bestsellerze Grega Sestero opisującym proces powstawania kultowego „najgorszego filmu na świecie” Tommy’ego The Room to przezabawne i potrzebne przypomnienie, że legendą można zostać z różnych powodów, oraz że nawet nie mając pojęcia o tym, co się robi, można zajść bardzo daleko.

Pomysł realizacji fabuły o kulisach powstania – określanego jako najgorszy film wszechczasów – „The Room” brzmi jak świetny żart do powtarzania na branżowych bankietach. Ku zaskoczeniu wszystkich, James Franco postanowił jednak przejść od słów do czynów.

Ryzyko podjęte przez hollywoodzkie „enfant terrible” w pełni się opłaciło, a „The Disaster Artist” dostał Złotą Muszlę na prestiżowym festiwalu w San Sebastian. Choć decyzja jurorów została początkowo przyjęta ze zdziwieniem, dziś należy oddać jej sprawiedliwość. Amerykański film stanowi artystyczny majstersztyk, który w zwodniczo lekkiej formie przemyca niezwykle gorzką diagnozę współczesności.

Najważniejszym ojcem sukcesu „The Disaster…” pozostaje bez wątpienia James Franco. Artysta nie tylko stanął za kamerą, lecz także wcielił się w głównego bohatera – patologicznie nieudolnego reżysera Tommy’ego Wiseau. Trudno zresztą oprzeć się wrażeniu, że przy zachowaniu proporcji, obaj panowie mają ze sobą coś wspólnego.

Z całą pewnością łączy ich swoista megalomania, która w przypadku Franco przybiera postać twórczego ADHD. Amerykanin nie tylko gra w kilkunastu filmach rocznie, lecz jednocześnie reżyseruje, pisze powieści i maluje obrazy. Nawet jeśli rezultaty tych działań wielokrotnie pozostawiają sporo do życzenia, Franco ma jednak nad swoim bohaterem zasadniczą przewagę w postaci poczucia humoru.

Właśnie ono stanowi przecież główny składnik życiowej kreacji artysty – zagranego świadomie karykaturalnie rapera Aliena z głośnego „Spring Breakers” Harmony’ego Korine’a. Wcielając się w Wiseau, Franco z pewnością zbliża się do osiągniętego wówczas poziomu. Jako nadekspresyjny, mówiący z trudnym do zidentyfikowania akcentem dziwak o wyglądzie komika udającego gwiazdę heavy metalu, aktor przechodzi samego siebie.

Do tego, że Franco świetnie radzi sobie przed kamerą, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Bardziej zaskakująca w „The Disaster Artist” okazuje się swada, którą prezentuje jako reżyser. Konsekwentnie prowadzona i przemyślana od początku do końca fabuła nie ma nic wspólnego choćby z poczciwością Burtonowskiego „Eda Wooda”.

Zamiast składać hołd mniej zdolnemu koledze po fachu, Franco przedstawia swojego bohatera jako manipulatora o mentalności sekciarskiego guru. Wiseau-populista, dysponujący fortuną podejrzanego pochodzenia, mamiący otoczenie wizją wielkich sukcesów, budzi także nieodparte skojarzenia z Donaldem Trumpem.

Nie tylko dlatego „The Disaster Artist”, mimo że jego akcja toczy się na początku XXI wieku, wydaje się dziełem porażająco wręcz aktualnym. Nawet jeśli Wiseau zdobył swą dwuznaczną popularność w erze prefacebookowej, jego osobę można uznać za karykaturę modelowego użytkownika mediów społecznościowych. Tak jak oni ogarnięty żądzą rozgłosu, obsesyjnie skupiony na autokreacji Wiseau rozpaczliwie pragnie tylko jednego – wyróżnienia się z tłumu.

Ważnym bohaterem „The Disaster Artist” okazuje się nie tylko twórca „The Room”, lecz także społeczeństwo umożliwiające mu osiągnięcie celu. Nie przez przypadek film Wiseau zdobył kultowy status w Ameryce dzięki „seansom o północy”, tym samym, które przed laty zapewniły rozpoznawalność „Nocy żywych trupów”, „Kretowi” czy „Różowym flamingom”.

Wszystkie te tytuły, choć nie mieściły się w definicji klasycznych arcydzieł, traktowały widza poważnie, chciały nim wstrząsnąć i skłonić do buntu przeciw zastanemu porządkowi. „The Room” dokonał swego czasu czegoś wręcz przeciwnego i służył wyłącznie potwierdzeniu dobrego samopoczucia publiczności spoglądającej z góry na fatalnego reżysera.

„The Disaster Artist” można więc odczytać jako zaskakujące post scriptum do Debordowskiego „Społeczeństwa spektaklu”. Ukazany na ekranie świat to przecież spełniona antyutopia, w której daliśmy się ogłupić kulturze indywidualizmu, wyrzekliśmy się ambicji, a dawne idee skwitowaliśmy wulgarną ironią. W tej sytuacji zadowolonej z siebie zbiorowości nie pozostaje nic innego, jak zarechotać się na śmierć.

Wszystko wskazuje zatem na to, że zawarte w tytule słowo „Disaster” należy odczytać nieoczekiwanie serio. Film Franco należy do nielicznych tytułów, wobec których uprawnione wydaje się wyświechtane już porównanie do Gogolowskiego „Rewizora”. Niczym w tej słynnej rosyjskiej sztuce, śmiejąc się z kuriozalnego Wiseau, tak naprawdę śmiejemy się przecież z samych siebie.

Piotr Czerkawski, The Disaster Artist, „Kino" 2018, nr 02, s. 86

 

„JESZCZE NIE KONIEC”

                                          

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Xaviera Legranda

Scenariusz - Xavier Legrand

Zdjęcia - Nathalie Durand

Montaż - Yorgos Lamprinos

Scenografia - Jérémie Sfez

Kostiumy - Laurence Forgue-Lockhart

.

Léa Drucker - Miriam Besson

Denis Ménochet  - Antoine Besson

Thomas Gioria - Julien Besson

Mathilde Auneveux - Joséphine Besson

Mathieu Saikaly - Samuel

Florence Janas - Sylvia

Saadia Bentaïeb - sędzia

Coralie Russie - urzędniczka

O FILMIE:

Niecierpliwa, ale zachowująca pokerową twarz sędzia wysłuchuje prawników rozbitego małżeństwa, Miriam i Antoine'a Bessonów, toczącego bój o prawa do opieki nad dziećmi. Żadna z osób obecnych na sali rozpraw nie wydaje się szczególnie przejmować losem Josephine, jako że dziewczyna właśnie wchodzi w wiek pełnoletni. Ale 11-letni Julien to co innego. Wszyscy zdają się koncentrować na jego potrzebach i pragnieniach. Chłopiec nie jest obecny na spotkaniu, jednak zostaje odczytane jego oświadczenie, wedle którego nie chce utrzymywać żadnego kontaktu z ojcem. Miriam składa także wniosek o wyłączną opiekę z powodu rzekomej przemocy, jakiej Antoine miał się dopuścić wobec ich córki. Mężczyzna odrzuca oskarżenia i przedstawia własną wersję wydarzeń. Julien staje się zakładnikiem narastającego konfliktu pomiędzy rodzicami. Przyparty do muru stara się zapobiec najgorszemu.

Film rozpoczyna kilkunastominutowa sekwencja sądowa. W jej trakcie prawniczki skrupulatnie przedstawiają sprzeczne ze sobą stanowiska klientów – rozwodzących się właśnie państwa Besson. Podczas gdy ojciec żąda częstszego widywania się z dziećmi, matka pragnie ograniczenia praw rodzicielskich partnera.

Sztywne prawnicze procedury, w teorii dążące do sprawiedliwości i obiektywizmu, nijak się mają do pełnej chaosu rzeczywistości, której bezpośrednią ofiarą pada najmłodszy z bohaterów debiutu Xaviera Legranda. Bo choć na ekranie nieustannie mowa o dzieciach, tylko pozornie stanowią one główny przedmiot zainteresowania francuskiego twórcy.

Uwaga Legranda skupia się przede wszystkim na wykańczającej psychicznie rozgrywce między rodzicami. Państwo Besson w swoich wysiłkach o opiekę nad dziećmi sprawiają wrażenie współczesnych odpowiedników małżeństwa Kramerów z głośnego filmu Roberta Bentona z Dustinem Hoffmanem i Meryl Streep w rolach głównych. Tym razem jednak role zostały znacząco odwrócone.

Antoine, czyli odseparowana od reszty „głowa rodziny”, żyje pod jednym dachem ze swoimi rodzicami. Jest przez nich ośmieszany i wyzywany na oczach własnego syna. Dziadkowie – po obu stronach – nie są rozwiedzeni i to ich domy jawią się ostatecznie jako ostoja względnej normalności.

Legrand ukazuje zatem słabość i zagubienie „środkowego pokolenia”, które pozostawia swoim pociechom w spadku przeciążony bagaż lęków, kompleksów i problemów z przyjęciem odpowiedzialności. Dorośli w ujęciu debiutującego reżysera nie potrafią rozwiązać swoich kłopotów osobiście, czynią to stale za czyimś pośrednictwem – sędziego, prawników, małego Juliena bądź telefonicznie. „Jeszcze nie koniec” staje się zatem świadectwem tragicznych konsekwencji unikania otwartej konfrontacji, niefrasobliwej zabawy w kotka i myszkę kosztem bezpieczeństwa najbliższych.

Splamiona winą bierność matki, niekontrolowana agresja ojca czy nieskuteczność wymiaru sprawiedliwości nie stanowią jednak o wyjątkowości dzieła Legranda. Żałosną kondycję współczesnej rodziny ratują w „Jeszcze nie koniec” przed całkowitym kalectwem najmłodsi bohaterowie, w szczególności Julien.

To właśnie żywcem wyjęty z filmów braci Dardenne chłopiec pokazuje w filmie siłę i wytrwałość, odważnie chroniąc matkę przed polującym na nią ojcem. Wystarczy jedna zdecydowana odpowiedź Juliena („Gdzie jest mama? / W dupie!”), żeby pozbawić rozchwianego emocjonalnie mężczyznę argumentów i pewności siebie. Rodzice przestają być autorytetami, a charakteru mogliby się uczyć od własnych dzieci.

Nie bez przyczyny chłopiec określa ojca w swoich szkolnych zapiskach mianem „tamtego faceta”. Najsłabiej rozwinięty w filmie wątek pełnoletniej córki Bessonów wyraża podobne stanowisko – spodziewająca się dziecka Joséphine zamierza żyć „własnym życiem” z dala od zgiełku rodzinnych perturbacji.

Emocjonująca sekwencja finałowa stanowi rewers otwierającej film sceny w sądzie, jest jednak jej konsekwencją. Pokazuje, że przepisy prawne nie tylko niczego nie rozwiązują, ale też nie są w stanie zaradzić ludzkiemu szaleństwu.

Diana Dąbrowska, Jeszcze nie koniec, „Kino" 2018, nr 02, s. 75

„WSZYSTKIE PIENIĄDZE ŚWIATA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Ridley Scott

Scenariusz - David Scarpa

Zdjęcia - Dariusz Wolski.

Muzyka - Daniel Pemberton

 

Christopher Plummer - Jean Paul Getty Michelle Williams - Gail Harris

Charlie Plummer - John Paul Getty III

Mark Wahlberg - Fletcher Chase

Romain Duris - Cinquanta

 

O FILMIE:

Miliarder Jean Paul Getty jest znany z nieustępliwego charakteru i skąpstwa. Gdy grupa nieznanych sprawców porywa jego ukochanego wnuka i żąda wielomilionowego okupu, Getty odmawia zapłacenia choćby dolara. Zrozpaczona matka porwanego, Gail robi wszystko, by skłonić teścia do zmiany zdania, ale bez skutku. Czas ucieka, a po­rywacze zaczynają tracić cierpliwość. Życie chłopca wisi na włosku i nic nie wskazuje na to, że uda się zapobiec tragedii. Wtedy do drzwi Gail puka tajemniczy mężczyzna, twierdząc, że jest wysłan­nikiem Jean Paula Getty'ego, specjalizującym się w sprawach "nie do rozwiązania".

Śledzenie twórczości reżyserów mających za sobą trzy dekady w branży wiedzie zazwyczaj drogą, na której pełno kuponów odcinanych z ich najlepszych dzieł. Z tych pozbieranych ze ścieżki Ridleya Scotta można by ułożyć już niejedno origami, z pewnością ciekawsze niż wszystkie prequele, sequele i inne spin-offy serii o „Obcym”. Tymczasem we „Wszystkich pieniądzach świata” Scott robi nam niespodziankę i przypomina, dlaczego podręczniki filmoznawstwa poświęcają mu osobne rozdziały.

Jego film to podparta faktami opowieść o Jeanie Paulu Gettym (gra go Christopher Plummer, wcześniej wcielał się w niego Kevin Spacey, ale go usunięto z wiadomych przyczyn), jego synowej (Michelle Williams) i nastoletnim wnuku (Charlie Plummer, niespokrewniony z Christopherem), który został uprowadzony dla okupu.

Brzmi sensacyjnie, prawda? Ale nic z tego. 80-letni reżyser ani myśli inwestować w fajerwerki. Odwraca się od spektakularnego wymiaru tej historii i decyduje się jej klimat oddać przez coś zupełnie innego – banalność świata bogaczy, który nie różni się od naszego niczym poza rozmiarami domów, wartością kolekcji na ścianach i liczbą zer na koncie. A w drugim narożniku stawia silną kobietę, matkę uprowadzonego, której życie pieniądze niszczą. To będzie wyrównane starcie.

Getty nie chce wyłożyć pieniędzy, gdyż jest zdania, że jeśli raz zapłaci okup albo wynajmie specjalne jednostki do odbicia wnuka, zaraz będzie musiał płacić kolejny raz, bo ktoś porwie następną osobę z jego familii. Reżyser nie potępia bohatera, mającego niewiele wspólnego z okrutnymi, pozbawionymi serca bogaczami, nawracającymi się na drogę cnoty w łzawym finale.

Scott nie jest naiwny i inaczej obmyślił swoją historię – to nie jest klasyczna konfrontacja złego z dobrym. Zamiast tworzyć banalne opozycje, reżyser pokazuje złożoność charakterów swoich bohaterów, w których miłosierdzie współgra z bezwzględnością. Te dwuznaczności świetnie wygrywają aktorzy – z histerii i buntu przechodzą w powściągliwość i zimną kalkulację.

Uwagę zwraca zwłaszcza Romain Duris, wcielający się we włoskiego porywacza, który zagubił się we wszystkim: w miłości, w prawie, w planach, w sytuacji. Ma romantyczną duszę, uprowadzonego chłopaka traktuje jak własne dziecko, dzieli się z nim pastą i dobrym słowem, a o zyskach z okupu myśli jak o szansie na ułożenie sobie szczęśliwego życia z kobietą u boku.

Z drugiej strony, cały czas buzuje w nim „maczyzm”, który każe mu chować empatię do kieszeni i podporządkowywać sobie innych. Zarazem nie ma bladego pojęcia, po której stronie się opowiedzieć: bezradnych karabinierów, którzy wciąż próbują naprawiać świat według litery prawa, czy mafiozów, którzy sprawują realną władzę i obracają kapitałem, o jakim policjanci mogą sobie pomarzyć.

Odmalowanie panoramy Włoch lat 70. XX wieku wyszło Scottowi na piątkę. Bohaterów nie sposób ocenić jednoznacznie, bo sytuacja, w której się znaleźli, skutecznie komplikuje ich postawy i działania. Scott przygląda się chaosowi rzeczywistości pękającej w szwach, gdyż kapitał skupiony jest w rękach tych, którzy nie zamierzają pracować dla dobra ogółu.

Trudno nie znaleźć w „Pieniądzach...” odniesień do modnych ostatnio teorii Thomasa Piketty’ego i innych filozofów ekonomii, którzy przestrzegają przed końcem znanego nam porządku, jeśli nadal 1 procent populacji będzie mieć tyle, co pozostałe 99. Twórca nie skupia się jednak na filozofowaniu, nie udaje też, że wie, jak zbawić świat. Przypomina jedynie, że – cóż! – pieniądze szczęścia nie dają.

Artur Zaborski, Wszystkie pieniądze świata, „Kino" 2018, nr 02, s. 79

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” MARZEC 2018

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

I TAK CIĘ KOCHAM

05.03.2018

19.00

119 MIN

2

„THE FLORIDA PROJECT”

12.03.2018

19.00

115 MIN

3

„MORDERSTWO W HOTELU HILTON”

19.03.2018

19.00

106 MIN

4

„SPRAWA CHRYSTUSA”

26.03.2018

19.00

112 MIN

 

I TAK CIĘ KOCHAM

2018    Critics' Choice  Najlepsza komedia

 

 

 


REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria -Michael Showalter

Scenariusz - Emily V. Gordon,

                     Kumail Nanjiani

Zdjęcia - Brian Burgoyne

Kostiumy - Sarah Mae Burton

Scenografia - Brandon Tonner-Connolly

Montaż - Robert Nassau

Kumail Nanjiani - Kumail

Zoe Kazan - Emily

Holly Hunter - Beth

Ray Romano - Terry

Anupam Kher - Azmat

Zenobia Shroff - Sharmeen

 

 

O FILMIE

Oparta na faktach historia związku urodzonego w Pakistanie komika i aktora komediowego

Kumaila Nanjiani oraz Amerykanki Emily Gordon. Połączyła ich miłość od pierwszego wejrzenia, mimo dzielących oboje różnic kulturowych. Jednak na drodze do szczęścia staną

rodzice dziewczyny oraz rodzina Kumaila ze swymi oczekiwaniami. A to dopiero początek

wyzwań, jakim zakochani będą musieli stawić czoła.

Gdy wydaje się, że cały świat – na czele z rodziną – sprzysiągł się, by zburzyć ich szczęście, to właśnie w sytuacjach pozornie bez wyjścia życie potrafi pokazać swoje najzabawniejsze

oblicze.

„I tak cię kocham” podbił serca widzów świeżością, humorem oraz uniwersalnym przesłaniem: nigdy nie należy tracić nadziei.

 

Proszę nie dać się zwieść polskiemu tytułowi rodem z pierwszej lepszej adaptacji Grocholi. Mamy tu bowiem do czynienia z komedią romantyczną tak nietuzinkową i wieloznaczną, jak jej oryginalny tytuł „The Big Sick” (Choróbsko), odwołujący się nie tylko do perypetii zdrowotnych bohaterów, ale także do ich stanu emocjonalnego i uwarunkowań rodzinno-środowiskowych.

Film wykracza poza ramy gatunku, jednocześnie eksploatując przypisane mu klisze i z nimi polemizując. Nietypowe jest już to, że opowiada historię opartą na faktach, a dotyczącą związku urodzonego w Pakistanie komika Kumaila Nanjianiego i amerykańskiej studentki Emily Gordon.

Oboje odpowiadają za scenariusz filmu, w którym Nanjiani odgrywa dodatkowo samego siebie. Nie dziwi zatem, że w sytuacji, kiedy twórca jest zarazem tworzywem, to i owo zostało podkoloryzowane i dośmieszone – na szczęście w obu przypadkach z umiarem.

Temat miłości przekraczającej bariery kulturowe jest oczywiście stary jak świat, jednak w kinie (jak i literaturze) ostatnich lat dało się zaobserwować w tym względzie tendencję wzrostową. W dużej mierze przyczyniła się do niej równościowa filozofia epoki Baracka Obamy oraz idei color blind. Przez ekrany przetoczyła się fala romansów międzyrasowych, choć przeważnie wpisanych w afroamerykański kontekst rozliczenia z czasami niewolnictwa lub segregacji. Dużo rzadziej filmowcy łączyli w pary białych Amerykanów z Azjatami, a już szczególnie rzadko z tymi z kręgów muzułmańskich.

„I tak cię kocham” stanowi zatem powiew świeżości tak w aspekcie filmowym, jak i politycznym – trudno o love story bardziej na czasie w momencie, gdy premiera zbiega się z imigracyjnym dekretem Trumpa o zakazie wjazdu na teren USA obywateli państw zamieszkiwanych przez większość muzułmańską. Co prawda akurat Pakistanu rozporządzenie nie obejmuje, jednak legislacyjna islamofobia bezsprzecznie rzutuje także na diasporę pakistańską. Jakkolwiek więc intencją twórców nie było uczynienie ze swego romansu deklaracji politycznej, nastąpiło to samoistnie.

Co istotne, mimo że film działa w służbie destygmatyzacji, autorzy nie idą na łatwiznę rodem z infantylnych komedii w typie „Mojego wielkiego greckiego wesela” i nie oferują prostych rozwiązań konfliktów kulturowych. Nie lekceważą ani nawet nie neutralizują różnic między bohaterami, żeby przypodobać się masowej widowni.

Asymilacja wcale nie przychodzi Kumailowi łatwo, bohater nie odżegnuje się od rodzinnej tradycji aranżowanych małżeństw, zaś wybór między rodziną a uczuciem do wyzwolonej amerykańskiej rozwódki nie jest dla niego tak oczywisty, jak nakazywałby hollywoodzki szablon. W drugą stronę rzecz ma się zresztą podobnie.

Nie znaczy to, że film usilnie zwalcza schemat. Przeciwnie, zaczyna się jak standardowa komedia romantyczna o dwojgu pozornie niedopasowanych kochanków, którzy prędzej czy później będą musieli się rozejść, żeby w finale paść sobie z powrotem w ramiona zgodnie z zasadą „deus ex machina”.

I rozstanie rzeczywiście następuje, choć z mniej błahych powodów niż to zazwyczaj w podobnych filmach bywa: Kumail wycofuje się, gdy jego związek zaczyna przybierać poważniejszą postać, bo nie chce już „po całości” rozczarować rodziców – wystarczy, że nie poszedł na prawo i jest taksówkarzem Ubera za dnia, a „stand-uperem” w nocy.

Po przewidywalnej rozłące następuje jednak nieprzewidywalny zwrot akcji: Emily zapada na ciężką chorobę i w efekcie całą środkową część filmu spędza w śpiączce farmakologicznej, a do gry wchodzą jej rodzice. Tym samym fabuła skręca nagle w rejony medycznej wersji „Poznaj moich rodziców”, tyle że znów w znacznie subtelniejszym i bardziej realistycznym wydaniu.

Ale i autentycznie zabawnym, bo chemia między Nanjianim a niedoszłymi teściami (szczególnie dominującą matką, kapitalnie zagraną przez zdecydowanie za rzadko widywaną na dużym ekranie Holly Hunter) jest jeszcze większa niż w przypadku romantycznej pary. Otrzymujemy sporo niezłych gagów, łącznie z udanym i wyjątkowo nieprzekraczającym granicy dobrego smaku żartem o 11 września.

Skądinąd środek filmu jest cokolwiek przeciągnięty, a narracja parokrotnie gubi rytm, co stanowi już regułę przy komediach produkowanych przez Judda Apatowa („Wpadka”, „40 lat minęło”). Bez szkody dla fabuły można by się pozbyć kilku pomniejszych i nic niewnoszących wątków, na czele z natrętnym współlokatorem Kumaila. Jednak choć film ma wady produkcji Apatowa, ma też i ich zalety, jak cięte dialogi, życiowy humor i celne obserwacje na temat współczesnych związków i relacji rodzinnych.

Kluczem do sukcesu pozostaje jednak bezbłędna obsada, specyficzny ciężar wynikający z autentyzmu całej historii i tak dziś cenna lekcja z pierwszej ręki, jak to jest być muzułmaninem na Zachodzie.

Piotr Dobry, I tak cię kocham, „Kino" 2018, nr 01, s. 82

 

 

 „THE FLORIDA PROJECT”

2018    Critics' Choice  Najlepszy młody aktor / aktorka Brooklynn Prince

 

 

 

 

REALIZACJA

OBSADA

reżyseria: Sean Baker

scenariusz: Sean Baker, Chris Bergoch

zdjęcia: Alexis Zabé

muzyka: Lorne Balfe

 

Sophie Semin – kobieta

Reda Kateb – mężczyzna

Jens Harzer – pisarz

Nick Cave - Nick Cave

O FILMIE

Film Seana Bakera buzuje energią dzięki niesamowitym aktorom. Bria Vinaite, znaleziona przez reżysera na Instagramie i sześcioletnia Brooklynn Prince to prawdziwe odkrycia ostatnich lat. Zdaniem krytyków obie mogą spodziewać się nominacji do Nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, a jeśli przewidywania dziennikarzy okażę się trafne, Brooklynn Prince zostanie najmłodszą nominowaną w historii. Ogromne szanse na pierwszą w swojej karierze statuetkę Oscara ma również fenomenalny w roli menedżera motelu Willem Dafoe.

            Równie mocno co aktorzy, zachwyca warstwa wizualna. Sean Baker wspólnie z operatorem Alexisem Zabem sięgnęli po klasyczną taśmę filmową 35 mm. Zdjęcia mają fenomenalną głębię, intrygują bogactwem planów i paletą kolorystyczną. Niczym powieść obrazkowa budują narrację, która pomaga prowadzić widza przez świat najsłodszych dziecięcych snów i marzeń.

            „The Florida Project” to film, który nie znika z głowy ani tydzień, ani pół roku po seansie. Już zawsze zostaje gdzieś w oddali – jak górujący nad lokalną panoramą disneyowski zamek. Po pokazie na festiwalu w Cannes recenzent LA Times napisał, że to prawdopodobnie najlepszy film, jaki zobaczycie w tym roku.

 

            Floryda spoza turystycznych folderów. Obdrapana, zadymiona, z ostatnim dolcem w kieszeni i palcami zatłuszczonymi tanim burgerem. A jednocześnie pełna szalonych kolorów i kształtów, czułości, perlistego dziecięcego śmiechu, najpiękniejszej beztroski i miłości równie niedoskonałej, co mocnej.

            Moonee ma sześć lat i zawadiacki, nie do końca kompletny uśmiech. Mała rozrabiaka uwielbia lody, a dni spędza poza domem z paczką swoich równie żądnych przygód przyjaciół. Dom w ich przypadku oznacza motel Magic Castle, wściekle liliowy budynek z zewnątrz przypominający kiczowaty pałac z bajki. W pokojach, które można wynająć na godziny,  raczej nie spotka się księżniczki. Mieszkają tu za to rozmaici dziwacy, życiowi przegrani i ledwo zarabiające najniższą krajową sprzątaczki.

            Mała rozrabiaka, razem ze swoją zbuntowaną mamą, Halley, układają sobie życie w niezwykłym miejscu, w którym przyszło im mieszkać. Nieświadoma coraz bardziej ryzykownych kroków, jakie podejmuje Halley, by opłacić pokój w motelu na kolejny tydzień, Moonee jest najszczęśliwszym dzieckiem na świecie. Całkiem, jakby czerpała energię z wychylającego się zza horyzontu pobliskiego Disneylandu.

Bohaterowie najnowszego filmu Seana Bakera żyją w rzeczywistości przepowiedzianej przez Jeana Baudrillarda. Mieszkają w podłych hotelikach przypominających fantastyczne zamki, chodzą na lody do budki w kształcie gigantycznego rożka, a lunche jadają w knajpie wyglądającej jak apetyczna potrawa. Ich świat można pomylić ze scenografią kolejnego filmu familijnego wyprodukowanego przez studio Disneya. Tyle że zamieszkujący go ludzie wydają się pochodzić z zupełnie innej bajki.

Baker ponownie opowiada o osobach, które z różnych przyczyn zostały wyrzucone poza główny nurt życia społecznego. W „Mandarynce” skupił się na nietolerowanych przez otoczenie transseksualistach, natomiast w „The Florida Project” zainteresował się ludźmi znajdującymi się na granicy ubóstwa, którzy próbują uszczknąć coś dla siebie ze wspaniałości American dream.

Reżyser nie wpada jednak w koleiny klasycznego kina społecznego. Daleki jest od odmalowywania świata w czarnych barwach, nie popada w pesymizm, nie przyjmuje również umoralniającego czy krytycznego tonu. Wręcz przeciwnie – film wypełniony został wyjątkowo intensywnymi, pastelowymi kolorami, kipi witalnością i wręcz eksploduje pozytywną energią.

Dzieje się tak głównie za sprawą znakomicie napisanych i zagranych ról pierwszoplanowych – trójki wyjątkowo źle wychowanych, nieprzyzwoicie rozwydrzonych, nieustannie rozwrzeszczanych dzieciaków. Ich niepohamowana żywotność dosłownie rozsadza ramy ekranu i wylewa się na widownię, zarażając ją nieuzasadnionym z pozoru optymizmem. Baker pokazuje bohaterów głównie podczas zabawy, wygłupów i robienia często wyjątkowo niestosownych żartów. Dowcip, humor i roześmiane, łobuzerskie buzie znacznie łagodzą obraz fotografowanej w filmie rzeczywistości.

Pod tą pastelową, dziecięcą, naiwną powierzchnią czai się jednak smutek, niekiedy wręcz rozpacz i nieustanne balansowanie na krawędzi egzystencji. Codzienność rodziców Moonee, Jancey i Scooty’ego koncentruje się na próbach zdobycia pieniędzy na zapłacenie czynszu czy kupno czegoś do jedzenia. Dosłownie kilka dolarów dzieli ich od bezdomności i ubóstwa, choć nie do końca zdają sobie z tego sprawę.

Jednak Baker nie przedstawia ich jako ofiar. Wyjątkowo trudno się z nimi zaprzyjaźnić, a tym bardziej współodczuwać czy empatycznie wspierać. Wydają się jeszcze mniej dojrzali niż ich dzieci, a o odpowiedzialności czy dalekowzroczności prawdopodobnie nigdy nie słyszeli. Baker przy całej swojej społecznej wrażliwości nie jest twórcą naiwnym.

Przypomina w tym Andreę Arnold, która w „American Honey” skupiła się na podobnym wycinku amerykańskiej rzeczywistości. Jej bohaterowie również niekoniecznie budzą sympatię. Każdy z nich ma coś na sumieniu, chadzają życiowymi drogami na skróty, a od ciężkiej pracy bardziej interesuje ich dobra zabawa.

O ile jednak Star z filmu Brytyjki nie potrafiła marzyć, o tyle Halley – matka Moonee – i inni dorośli Bakera żyją w sennej rzeczywistości pożerających realność symulakrów, produkowanych przez globalne machiny imaginacji. Funkcjonują tak, jakby naprawdę wierzyli, że jeżeli zajdzie taka potrzeba, będą mogli uciec do znajdującego się nieopodal Disneylandu.

Baker buduje film na pozornych paradoksach, ale dzięki temu udaje mu się powiedzieć coś ważnego na temat wyjątkowo złożonej, trudnej do jednoznacznej oceny codzienności osób zamieszkujących peryferia kultury nadmiaru. Nie rozmiękcza serc widzów obrazem struchlałych, pokrzywdzonych ofiar żarłocznego kapitalizmu i popkultury.

Wręcz przeciwnie – z perwersyjną satysfakcją testuje społeczną wrażliwość widowni, celowo skupiając się na bohaterach niekiedy odpychających a znacznie częściej zwyczajnie wkurzających. Łatwo kibicować miłym bohaterom, znacznie trudniej natomiast takim, którzy nie wzbudzają elementarnego zaufania, nie mówiąc o sympatii.

Nie tylko w tym tkwi przewrotność „The Florida Project”. Na początku wydaje się, że to kolejny film, w którym dzieci są wykorzystane jako sympatyczne medium do opowiedzenia o świecie dorosłych. Rzeczywiście, przez chwilę wprowadzają widzów w problemy rodziców, ale ostatecznie okazuje się, że ich matki, ojcowie czy czepialski dozorca tylko im statystują.

Bohaterami prawdziwego dramatu są właśnie one, a nie pasywni, ospali, egoistyczni „starzy”. To właśnie rozbrykane maluchy na swój nieporadny, zadziorny, całkowicie rozbrajający sposób starają się jakoś oswoić trudną rzeczywistość, która w ich oczach przypomina scenografię kolorowego filmu przygodowego. Jednak to właśnie im przychodzi płacić najwyższą cenę za winy dorosłych.

Baker brata się z osobami, od których większość woli trzymać się z daleka – przez strach, uprzedzenia, stereotypy, własną ignorancję. Daje wyjątkową szansę, żeby poznać nowe przestrzenie wrażliwości i zrozumieć tych, którzy stali się innymi ze względu na swoją tożsamość płciową, miejsce pochodzenia czy status społeczny.

Nikogo emocjonalnie nie szantażuje, nie epatuje również fałszywą empatią. Nie uładza portretowanego świata, nie przykraja portretów swoich bohaterów w taki sposób, żeby pasowały do sielanki zakłamanego świata tolerancyjnej hipokryzji. Choć uwielbia stylizację, to jest przede wszystkim niezwykle surowym realistą. Spod zabawy, intensywnych barw i optymizmu nieustannie wypełza banalna, daleka od melodramatyzmu codzienna rozpacz.

Michał Piepiórka, The Florida Project, „Kino" 2017, nr 12, s. 69

 

„MORDERSTWO W HOTELU HILTON”

2017 – Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Sundance

Nagroda Główna Jury w kategorii World Cinema

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Tarik Saleh

Scenariusz: Tarik Saleh

Zdjęcia:Pierre Aïm

Montaż:Theis Schmidt

Scenografia: Roger Rosenberg,

                    Eugenie Norlin

Kostiumy: Louize Nisse

Fares Fares: Noredin

Mari Malek: Salwa

Hania Amar : Gina

Ger Duany : Clinton

Mohamed Yousry : Momo

Emad Ghoniem : kapitan Khalil

 

O FILMIE:

Zdobywca nagrody Jury na tegorocznym festiwalu w Sundance. W roli głównej wystąpił szwedzki aktor libańskiego pochodzenia, Fares Fares, zdobywający coraz większą popularność w Hollywood i znany szerszej publiczności z takich filmów jak: „Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie”, „Wybawienie” czy „Wróg numer jeden”.

Policjant z Kairu próbuje rozwikłać zagadkę morderstwa kobiety dokonanego w przededniu rewolucji w Egipcie w 2011 roku.

Incydent, który z początku wygląda na przypadkowe zabójstwo prostytutki, z czasem ewoluuje w znacznie bardziej skomplikowanym kierunku. Śledztwo prowadzi detektywa do egipskiej elity. W kręgu podejrzeń są ludzie z otoczenia samego prezydenta Mubaraka..

To, co działo się w Kairze w styczniu 2011 roku, w przededniu wydarzeń nazwanych egipską rewolucją, wpływa na atmosferę filmu, dla którego punktem wyjścia jest pozornie banalna sprawa kryminalna: zamordowanie piosenkarki w hotelu Nile Hilton.

Wprawdzie rzeczywistość wdziera się na ekran bezpośrednio dopiero w końcówce, za to z zaskakującą siłą, nie tylko jako wydarzenie historyczne, także w fabule za sprawą nieoczekiwanego zawieszenia losów bohatera.

Jest nim komisarz policji Noredin, którego gra znany aktor egipski Fares Fares o wydatnym nosie, wyrazistej twarzy i mocnej sylwetce. Jest postacią pozytywną, co nie znaczy, że szczególnie sympatyczną. Widza europejskiego może nieco zdziwić sytuacja, w której spokojnie wkłada do własnej kieszeni pieniądze z torebki ofiary, ale w świecie wszechobecnej korupcji to nic zaskakującego. Po prostu tak się robi, problemem staje się ewentualnie rozmiar korupcji.

Jednak to nie jest film egipski i może dlatego z taką ostentacją zwraca uwagę na coś, co należy do obojętnie traktowanego społecznego pejzażu. Niczego nie można zarzucić temu obrazowi zrealizowanemu poza Egiptem: jest realistyczny, wypełniony charakterystycznymi szczegółami w tle – choćby klęczący w modlitwie tłum gdzieś w perspektywie ulicy, gdy na pierwszym planie toczy się zupełnie inna akcja. Ma atmosferę.

Oficjalnie to produkcja Szwecji, Danii, Francji i Niemiec kierowana przez urodzonego w Sztokholmie Tarika Saleha z rodziny szwedzko-egipskiej. Artysta aktywny – to animator, dziennikarz, wydawca, prezenter telewizyjny, w swoim czasie autor zwracających uwagę politycznych graffiti, realizator filmów animowanych, wśród nich znanej „Metropii” (2014) a wcześniej głośnego dokumentu z obozu Guantanamo.

Ta jego największa, jak dotąd, produkcja, z rozmachem pomyślane widowisko, wzbudziła – mimo nagród na Sundance i w Valladolid – głosy krytyczne. Zdaniem niektórych recenzentów narastający chaos sprawia, że wyjściowa sprawa zabójstwa traci ostrość, niknie gdzieś w natłoku wydarzeń. Istotnie, nie jest to film z zagadką kryminalną w stylu Agathy Christie.

Od początku sprawa śmierci piosenkarki wydaje się pretekstowa. Noredin przydzielony do sprawy przez wujka – szefa policyjnego wydziału – zastaje nad zwłokami znudzonych funkcjonariuszy, którzy zamawiają sobie na koszt zamordowanej śniadanie i zajmują swoimi sprawami. Wiadomo, wysokiej klasy hotel jest miejscem schadzek. I pułapką: bogaci klienci są fotografowani w kompromitujących sytuacjach i szantażowani.

Więc może zabójstwo w afekcie? Ale przypadek komplikuje się o tyle, że wychodzącego z pokoju mordercę widziała czarnoskóra pokojówka i powiadomiony o tym jej przyjaciel żąda okupu za milczenie. Podejrzany jest bowiem ktoś wysoko postawiony, związany z bliskim otoczeniem prezydenta Mubaraka.

W ten sposób sprawa nabiera wymiaru politycznego, a komisarz Noredin nie zamierza jej porzucić, zwłaszcza że szantażysta z przyjaciółką zostają szybko zamordowani. Przyjaciółka niewątpliwie przez pomyłkę, to nie ona była świadkiem. Pokojówka-świadek ucieka i trafia w ręce Noredina, który jednak nie bardzo wie, co ma teraz robić. W dodatku w pracy dostaje awans na pułkownika – tak bez powodu?

Zaczyna się prawdziwa karuzela śledcza, w której samo zabójstwo przestaje się liczyć. Owszem, chodzi o zmieniający się krąg podejrzanych, ale istotny jest stosunek władz wyższych, które to nadają sprawie ważność, to znów odsuwają ją w niebyt, bo zmienia się polityczne ciśnienie, narasta jawny opór przeciw korupcyjnym rządom Husniego Mubaraka.

Dochodzi do rozruchów, na ekranie pojawiają się daty. Noredin ze swoim uparcie prowadzonym śledztwem przeszkadza wszystkim i w końcu w desperacji każe kluczowemu świadkowi – pokojówce „uciekać z tego kraju”, nawet daje jej na to pieniądze. Przejmująca scena, rozegrana w biegu, na pustym polu.

To Noredin, który wiedziony jakąś wewnętrzną potrzebą nikomu niepotrzebnej sprawiedliwości, sam kreuje się na ofiarę. Najzupełniej przypadkową w kontekście dramatycznych zajść na placu Tahrir w Kairze.

Czy był to Piątek Gniewu, dzień starcia z wojskiem, który zakończył się częściowym zwycięstwem rewolucji, doprowadził do Marszu Miliona i rezygnacji Mubaraka? Losy anonimowego policjanta, pobitego i tratowanego przez tłum, nie są już ważne. To kroczy Historia.

Andrzej Kołodyński, Morderstwo w hotelu Hilton, „Kino" 2017, nr 12, s. 76

 

 

 „SPRAWA CHRYSTUSA”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA: Jon Gunn

SCENARIUSZ: Brian Bird

ZDJĘCIA: Brian Shanley

DŹWIĘK: Will Musser

MONTAŻ: Vance Null

 

Lee Strobel: MIKE VOGEL

Leslie Strobel: ERIKA CHRISTENSEN

Dr Roberta Waters: FAYE DUNAWAY

Walter Strobel: ROBERT FORSTER

Joe Dubois : FRANKIE FAISON

Alfie Davis: L. SCOTT CALDWELL

  Kenny London: MIKE PNIEWSKI

Dr Alexander Methere: TOM NOWICKI

 

 

O FILMIE:

Znakomicie przyjęty przez widzów w Stanach Zjednoczonych, zrealizowany z dynamizmem, trzymający w napięciu film oparty na prawdziwej historii Lee Strobla, dziennikarza, laureata Nagrody Pulitzera i autora bestsellerowej książki „Sprawa Chrystusa", na której oparto scenariusz tej pasjonującej opowieści.

Lee (Mike Vogel, „Służące”) był na samym szczycie. Jego mistrzowskie reportaże śledcze przynosiły mu nagrody i umożliwiały awans w „Chicago Tribune”, a w domu czekała na niego kochająca żona (Erica Christensen, „Weronika postanawia umrzeć”) i dzieci. Miał poczucie, że jako pan swojego losu jest zawsze nieomylny. Pewnego wieczoru jednak wszystko się zmieniło...

Groźba utraty rodziny stała się przyczyną, dla której ten zagorzały racjonalista i ateista postanowił zmierzyć się z największą tajemnicą chrześcijaństwa. Wtedy jeszcze nie wiedział, że będzie to najważniejsze dziennikarskie śledztwo w dziejach...

Film twórców kultowej produkcji „Bóg nie umarł”.

„Sprawa Chrystusa” pokazuje jak rozwija się protestanckie kino ewangelizacyjne. To wciąż pełne patosu i prostolinijnej duchowości kiczowate filmy, ale coraz lepiej zagrane i reżyserowane. Ich cel pozostaje niezmiennie ten sam. Ten film ma ewangelizować widza. W najprostszy możliwy sposób.

„Sprawa Chrystusa” jest oparta na historii Lee Strobla laureata Nagrody Pulitzera i autora bestsellerowej książki, na podstawie której oparto scenariusz. Strobel (Mike Vogel) był w latach 70-tych XX wieku wojującym ateistą i chciał udowodnić świeżo nawróconej żonie (Erica Christensen) brak racjonalności Zmartwychwstania. Bez niego nie ma chrześcijaństwa, więc Strobel postanowił jako rasowy reporter pokazać, że nie miało ono miejsca. Po rozmowach z teologami, lekarzami, psychologami i antropologami zrozumiał, że wiara jest racjonalna. Dziś jest wziętym pastorem i ewangelizatorem.

Nie spodziewajcie się tutaj poziomu „Śledztwa w sprawie Jezusa” Vittorio Messoriego. „Sprawa Chrystusa” ma w kilku prosto wyłożonych punktach dowieść widzowi, że Jezus był postacią historyczną, Zmartwychwstał i należy mu oddać serce. Argumentacja ma trafić do ateistów, więc jest oparta na argumentach historycznych i racjonalnych. Ten film jest wykładem. Argumenty Strobela i chrześcijańskich pastorów są włożone w usta bohaterów. Są jednak na tyle dobrze napisane, że nie rażą zbytnio deklaratywnością. Z boku ciągnie się wątek kryzysu małżeńskiego i zachwianych relacji ojciec-syn. Oba są trochę infantylne i spłycone, ale dopełniają katechetyczny wymiar filmu.

„Sprawa Chrystusa” jest jak na christian movie solidnie wyreżyserowana i dobrze zagrana. Znany z wielu hollywoodzkich filmów Vogel jest wiarygodny jako sceptyczny dziennikarz, któremu zawodowa uczciwość nie pozwala ignorować dowodów, jakie odkrywa. Film też potwierdza, że chrześcijańskie kino na dobre zadomowiło się w mainstremie amerykańskiej popukultury. Pisałem już, że coraz więcej czołowych gwiazd Hollywood pojawia się w christian movies. Tutaj w epizodach zagrała zdobywczyni Oscara i legendarna aktorka Faye Dunaway oraz znany z kina Tarantino, Payne’a, ale też roli w ostatnim „Twin Peaks” Robert Forster.

Mam słabość do protestanckiego kina ewangelizacyjnego więc „Sprawę Chrystusa” polecam.

autor: Łukasz Adamski

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LUTY 2017

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

TWÓJ VINCENT

05.02.2018

18.00

94 MIN

2

„PIĘKNE DNI”

12.02.2018

19.00

97 MIN

3

„NA MLECZNEJ DRODZE”

19.02.2018

19.00

125 MIN

4

„POWRÓT DO MONTAUK”

26.02.2018

19.00

106 MIN

 

TWÓJ VINCENT

2017Europejska Nagroda Filmowa (od 1997)

Najlepszy film animowany Dorota Kobiela, Hugh Welchman

2018 nominacja Oscar Najlepszy długometrażowy film animowany


REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Dorota Kobiela, Hugh Welchman

Scenariusz: Dorota Kobiela,

                   Hugh Welchman, Jacek Dehnel

Operatorzy: Tristan Oliver, Łukasz Żal

Kostiumy: Dorota Roqueplo

Projekty malarskie: Bartosz Armusiewicz, Wiktor Jackowski, Anna Kluza, Marlena Jopyk-Misiak, Łukasz Gordon, Jerzy Lisak, Bartosz Dłużewski

Nadzór malarski: January Misiak, Wiktor Jackowski,Anna Kluza, Monika Marchewka,

Ewa Gołda

Nadzór artystyczny: Piotr Dominiak

Efekty specjalne: Łukasz Mackiewicz

Muzyka: Clint Mansell

Dżwięk: Michał Jankowski,

               Michał Fojcik MPSE

Montaż: Justyna Wierszyńska,

              Dorota Kobiela

Armand Roulin - Douglas Booth

Vincent van Gogh - Robert Gulaczyk

Adeline Ravoux - Eleanor Tomlinson

Doktor Gachet - Jerome Flynn

Marguerite Gachet - Saoirse Ronan

Listonosz Joseph Roulin - Chris O’Dowd

Pere Tanguy - John Sessions

Wioślarz - Aidan Turner

Louise Chevalier - Helen McCrory

 

 

O FILMIE

"Twój Vincent" to pierwsza pełnometrażowa animacja malarska. Film, który jest biografią Vincenta van Gogha - przywołuje na ekran jego malarstwo, a jednocześnie opowiada o życiu artysty, pełnym pasji i dramatów, oraz o jego tajemniczej śmierci. Wokół żadnego innego artysty nie narosło tyle mitów i legend, co wokół van Gogha. Bywa określany jako męczennik, lubieżny satyr, szaleniec, geniusz lub próżniak. Jednak jego prawdziwa natura wyłania się z licznych listów, różnie w różnym czasie interpretowanych. Malarz wydawał się mieć tego świadomość, bo w jednym z ostatnich listów napisał: "Mogą za nas mówić jedynie nasze obrazy". Twórcy filmu pozwolili sztuce opowiedzieć prawdziwą historię Vincenta van Gogha. "Twój Vincent" został nakręcony najpierw jako typowy film aktorski, a następnie każda klatka została ręcznie przemalowana. Efekt końcowy to połączenie gry aktorskiej i kunsztu malarskiego animatorów, którzy wszystkie postacie odtworzyli za pomocą farby olejnej.

 

W proces powstawania tego pierwszego w historii pełnometrażowego filmu stworzonego w całości techniką animacji malarskiej było zaangażowanych 125 artystów, którzy wykonali 65 tysięcy obrazów. Taka informacja widnieje na samym początku dzieła Doroty Kobieli i Hugh Welchmana. Jej wyeksponowanie miało zapewne na celu oddanie skali projektu, ale przy okazji, chyba nie do końca zamierzenie, zdradziło priorytety twórców.

Choć „Twój Vincent” robi wrażenie maestrią wykonania, ogromem włożonej pracy, jak i drobiazgowością warstwy wizualnej, to w równym stopniu razi chłodem marketingowej kalkulacji. Trudno nie odnieść wrażenia, że twórcom zależało w pierwszej kolejności na splendorze wynikającym z epickości podjętego przedsięwzięcia.

Od razu należy zaznaczyć, że udało im się osiągnąć zamierzony cel – film rzeczywiście oszałamia wizualnym rozmachem. Imponuje, bo jest projektem bez precedensu – także ze względu na podjęte ryzyko. Przy takiej liczbie artystów i tylu latach pracy można było ugrzęznąć w detalach albo wizualnym pedantyzmie. Twórcom udało się ominąć te zagrożenia – i to bez szkody dla ostatecznego efektu. Ożywione mocą filmowej animacji obrazy Vincenta van Gogha znakomicie reprodukują styl mistrza, dzięki czemu wciągają w świat jego wrażliwości.

Jednak w tym samym trzeba upatrywać największej słabości projektu. W filmie padają znamienne słowa: „Jesteś oszustem!”, przypisane malarzowi, który zarzuca doktorowi Gachetowi, że ten stara się kopiować jego sposób malowania. Van Gogh nie traktował swojej charakterystycznej kreski jak na zimno wykoncypowanego stylu. Jego ekspresyjne pociągnięcia pędzlem były wynikiem specyficznego, rozedrganego spojrzenia na świat a nie intelektualnego namysłu nad teorią widzenia.

Dlatego można mieć wątpliwości, czy automatyczne kopiowanie jego obrazów – poprzez ożywianie ich na potrzeby filmu – może być czymkolwiek więcej niż efektowną, lecz pustą formą, pozbawionym autentyzmu artystycznym popisem i niebywałym wyzwaniem produkcyjnym. I to niebezpiecznie zbliżającym się do kiczu: czyż bowiem wykorzystywanie stylu artysty w filmie opowiadającym o jego życiu nie jest zabiegiem zbyt dosłownym i artystycznie wtórnym?

„Twój Vincent” jawi się przede wszystkim jako gest wirtuoza, nadmiernie popisującego się swoją techniką. Jest przykładem kina wykalkulowanego, zimnego, wręcz wyrachowanego, bo obliczonego na poruszenie widowni kunsztownością, nakładem włożonej pracy, liczbą twórców, malarskich kadrów itd. Nie bez powodu właśnie te suche dane faktograficzne są wysuwane na pierwszy plan przez komentatorów z całego świata, piszących o filmie.

Dzieje się tak również z jeszcze jednej przyczyny – nie do końca trafionego pomysłu na fabularne opracowanie opowiadanej historii. „Twój Vincent” jest biografią holenderskiego malarza, lecz ubraną w konwencję kryminału. Głównym bohaterem jest syn listonosza, który dostał od ojca zadanie dostarczenia ostatniego listu van Gogha jego bratu Theo.

Ten fabularny punkt wyjścia staje się pretekstem do wsłuchania się w polifonię głosów osób bliskich malarzowi. Armand Roulin odbywa podróż, której ostatecznym celem nie staje się dostarczenie przesyłki, lecz poznanie prawdy o śmierci Holendra. Zastosowany przez twórców narracyjny zabieg od razu przywołuje skojarzenia z „Obywatelem Kanem”. I choć ta inspiracja wydaje się nobilitować dzieło Kobieli i Welchmana, ostatecznie stała się dla niego pułapką.

Co prawda pozwoliła twórcom odmalować niejednoznaczny obraz postaci van Gogha, który, jak wiadomo, był osobą niebywale kontrowersyjną, mającą tyle samo przyjaciół, co wrogów, ale równocześnie strywializowała historię jego życia. Fakt, że twórcy skupili się na tajemnicy jego śmierci, sprowadził sylwetkę malarza, jego artystyczne osiągnięcia i złożoną biografię do poziomu sensacyjnej ciekawostki z historii sztuki w wersji pop.

Równocześnie zamienił fabułę w grę o stawce zerowej. Od początku bowiem jest jasne, jakie będzie rozwiązanie zagadki. Z tego właśnie powodu nie może być mowy o suspensie – a bez niego trudno mówić o udanym, trzymającym w napięciu kryminale.

Na miano paradoksu zasługuje poza tym fakt, że dzieło tak bardzo skoncentrowane na obrazie bazuje przede wszystkim na słowie. „Twój Vincent” składa się bowiem z serii rozmów przeprowadzanych przez Roulina z osobami znanymi z biografii, a przede wszystkim obrazów van Gogha. Punktem wyjścia każdej ze scen jest jedno z dzieł Holendra – zazwyczaj portret ożywionej przez twórców siłą animacji osoby, dodatkowo obdarzonej głosem i zdaniem na temat malarza.

Dla jednych może to być dowód na potęgę kina, które swą mocą potrafi poruszyć statyczne obrazy i wyprowadzić uwięzione na nich sylwetki poza ich ramy, dla innych zaś niepotrzebnym powtórzeniem, a może nawet żerowaniem na popularnej estetyce wyjątkowo dobrze znanej twórczości van Gogha.

Michał Piepiórka, Twój Vincent, „Kino" 2017, nr 10, s. 66

 „PIĘKNE DNI”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Wim Wenders.

Scenariusz - Wim Wenders na podstawie sztuki Petera Handkego.

Zdjęcia - Benoît Debie

Sophie Semin – kobieta

Reda Kateb – mężczyzna

Jens Harzer – pisarz

Nick Cave - Nick Cave

O FILMIE

Wim Wenders z nadzwyczajną precyzją i namaszczeniem przeniósł na kinowy ekran sztukę swojego wieloletniego przyjaciela, Petera Handkego. Film w niezwykle ujmujący sposób przedstawia intymność i głębię relacji damsko-męskich. Pierwszoplanowa konwersacja, prowadzona przez głównych bohaterów na tarasie, jest elektryzującą opowieścią o doświadczeniach seksualnych, dzieciństwie, wspomnieniach, różnicach pomiędzy płciami. Utrzymany w subtelnym i intrygującym klimacie dialog, z czasem przeistacza się w swoistą żonglerkę kobiecym i męskim punktem widzenia, który charakteryzuje bezpretensjonalna szczerość. Jednocześnie, na drugim planie w domowym zaciszu, pojawia się postać scenarzysty, który wymyśla i spisuje toczącą się rozmowę. Jego rola nie jest jednak oczywista. Powstaje bowiem pytanie, czy przypadkiem to nie tych dwoje na tarasie kieruje ręką osobliwego scenarzysty, tworząc w ten sposób wciągającą damsko-męską polemikę.

 

Zaczyna się od ujęcia, pokazującego puste ulice Paryża. Obraz to trochę mylący, bo „Piękne dni”, w odróżnieniu od większości dzieł Wima Wendersa, nie są ani filmem drogi, ani symfonią wielkiego miasta. Zamiast odbywać dalekie podróże, bohaterowie nowego dramatu twórcy „Z biegiem czasu” zagłębiają się we wspomnieniach i snują opowieści.

Tym razem kamera nie unosi się nad Berlinem ani nie buszuje po Palermo, lecz skupia na małym skrawku przestrzeni. Kiedy kończy się „wielkomiejski” prolog filmu, przenosimy się do zacisznego, położonego na uboczu domu, który otoczony jest pięknym ogrodem. To właśnie tu rozegra się akcja kameralnej adaptacji sztuki Petera Handkego.

„Piękne dni” oparte są na dobrze znanym, autotematycznym motywie. W stylowym domu wypełnionym oldskulowymi rekwizytami, przy wtórze płyt Nicka Cave’a puszczanych z szafy grającej, pisarz (Jens Harzer) pracuje nad nowym dziełem. Przed literatem stoi stara maszyna do pisania, ale obok leży tablet, dlatego można wnioskować, że akcja filmu dzieje się współcześnie lub może raczej – poza jakimkolwiek konkretnym czasem. Leżące na biurku jabłko natrętnie zapowiada natomiast, że będziemy mieli do czynienia z opowieścią o Kobiecie i Mężczyźnie, o Edenie i wygnaniu z Raju.

Kluczową rolę w symbolicznej przestrzeni gabinetu odgrywa jednak wychodzące na taras okno, za którym po chwili zmaterializują się fikcyjne postaci utworu pisanego przez mężczyznę. Trzymając się tego motywu można powiedzieć, że kino Wendersa nigdy nie było „oknem na rzeczywistość”, a obraz świata zawsze odsyłał do wewnętrznych doświadczeń bohaterów. Skutki były różne, ale chyba jeszcze nigdy tak mizerne, jak w „Pięknych dniach”.

Przez cały film oglądamy rozmowę postaci z utworu pisarza – kobiety (Sophie Semin) i mężczyzny (Reda Kateb). Bohaterowie siedzą w altanie na tarasie, a przed nimi roztacza się idylliczny krajobraz ogrodu w pełni lata. Już na początku pisarz oznajmia, że postaci znajdują się poza historią i są wyłączone z bieżących wydarzeń. Aż do pewnego momentu sielanka ta nie jest zakłócana przez choćby najmniejsze wtargnięcie „zepsutej” cywilizacji współczesnej.

W słonecznym ogrodzie słychać jedynie trzepot liści na wietrze, cykanie świerszczy i ćwierkanie ptaków. W tym całkowicie odizolowanym miejscu bohaterowie mają szansę uwolnić się od wszystkiego, co w życiu zbędne, i stanąć oko w oko z czystą „egzystencją” – jakkolwiek pretensjonalnie to brzmi. Choć postaci nieustannie zachwycają się wspaniałą florą i fauną ogrodu, „Piękne dni” nie są wyłącznie peanem na cześć natury. Rozmówcy lubują się nie tyle w samej przyrodzie, co w jej poetyckich opisach – zachwyt nad pięknem świata jest więc zapośredniczony kulturowo. Zresztą, film Wendersa opowiada przecież o pisaniu, tworzeniu sztuki.

Głównym tematem rozmów są erotyczne doświadczenia kobiety, przy czym nie chodzi tylko o seks, ale o całokształt doznań zmysłowych. Od spazmów rozkoszy przeżytych w dzieciństwie podczas zabawy na huśtawce, przez pierwszy seks z mężczyzną (na zasuszonych ekskrementach), aż po czas tęsknoty i goryczy – bohaterka po kolei przedstawia swoją cielesno-duchową biografię. Problem w tym, że nigdy nie poznajemy konkretów, nie wiemy, kim byli kochankowie i jak wyglądali.

Rozmówcy przywołują jedynie mgliste impresje, delektują się słowami, odwołują do metafor i porównań. Niestety są przy tym równie bezcieleśni, co natchnione zwroty, którymi wciąż szafują. W „Pięknych dniach” nieustannie padają słowa takie jak „wieczność” czy „rozkosz”, ale poetyckie opisy pozostawiają widza obojętnym. Film jest dostępny również w wersji 3D, której nie widziałem, ale nie sądzę, żeby trójwymiarowe efekty były w stanie ożywić tak monotonną narrację.

Za podniosłymi frazami nie kryje się żadna nowa myśl – „Piękne dni” w zasadzie powtarzają motywy stale obecne w kinie Wendersa. Na początku „Nieba nad Berlinem”, filmu, którego współscenarzystą również był Peter Handke, padały zdania: „Kiedy dziecko było dzieckiem chciało, żeby strumień był rzeką, rzeka rwącym potokiem, a kałuża morzem. Wszystko było cudowne, a dusze stanowiły jedność”.

Bohaterowie „Pięknych dni”, podobnie jak postaci z innych dzieł Wendersa, pragną intensywnie doznawać rzeczywistości wszystkimi zmysłami, powrócić do czystego, pierwotnego stanu. Symbolem rajskiej krainy jest hiszpańskie miasto Aranjuez, gdzie główny bohater znalazł przed laty pozostałości po dawnym królewskim ogrodzie. Tytuł filmu nawiązuje do fragmentu „Don Carlosa” Friedricha Schillera, mówiącego, że „piękne dni w Aranjuez już się zakończyły”.

Spostrzeżenie, że pragnienia ludzi skazane są na niespełnienie i że pozostaje nam jedynie tęsknota za utraconym rajem (lub powoływanie go do życia w sztuce), do szczególnie odkrywczych nie należy. Co gorsza, prawdy te są często przedstawiane z pretensjonalnością w stylu Terrence’a Malicka. Dość wspomnieć, że w kulminacyjnym momencie filmu rozgoryczony bohater wykrzykuje: „Współczesne czasy! Współczesność! Zostaw nas!”.

Można domniemywać, że Wenders zwraca się ostatnio ku kameralnemu kinu, ponieważ wyciągnął wnioski z klęski „Spotkania w Palermo”. W filmie z 2009 roku wszystkiego było za dużo: fotograf rodem z „Powiększenia” błąkał się po włoskim mieście i wdawał w dysputy ze spersonifikowaną Śmiercią.

„Piękne dni” to dla odmiany kino oparte na redukcji. Niestety, adaptacja sztuki Handkego nie przełamuje złej passy reżysera, który od lat nie stworzył udanego filmu fabularnego. Całości nie ratuje nawet piękna, kojąca sceneria, która mogłaby się świetnie sprawdzić np. w reklamie funduszu emerytalnego. Szkoda, że spokój i wyciszenie nie są w „Pięknych dniach” świadectwem artystycznej dojrzałości, ale twórczego uwiądu.

Robert Birkholc, Piękne dni, „Kino" 2017, nr 8, s. 75-76

 

„NA MLECZNEJ DRODZE”

MFF w Wenecji

2016 Nagroda Specjalna Nagroda Katolickiej Organizacji Kinematografii i Sztuki Audiowizualnej (SIGNIS) - Wyróżnienie specjalne Emir Kusturica

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA – Emir Kusturica

SCENARIUSZ – Emir kusturica

ZDJĘCIA – Goran volarević i Martin Šec

MUZYKA – Stibor Kusturica

SCENOGRAFIA – Goran Joksimović

KOSTIUMY – nebojŠa Lipanović

MONTAŻ – Svetolik Mića Zajc

Panna młoda – Monica Bellucci

KOSTA – Emir kusturica

Žaga BojoviĆ – Predrag ManojloviĆ

milena sloboda miĆaloviĆ

 

O FILMIE:

Wielki powrót Emira Kusturicy – jednego z najważniejszych twórców europejskiego kina! Pierwszy od blisko dekady film fabularny reżysera, to porywająca historia miłosna ze zjawiskową Monicą Bellucci. Opowieść zbudowana ze wszystkich pierwiastków, za które widzowie pokochali takie dzieła, jak: „Arizona Dream”, „Underground” czy „Czarny kot, biały kot”. Podszyta magią, iskrząca dowcipem, pełna ciepła, doskonałej muzyki i zapierających dech w piersiach krajobrazów. „Pełny witalności i humoru ‘Na mlecznej drodze to filmowy strzał na wiwat” (Filmweb), który nikogo nie pozostawi obojętnym!

 

Trwa wojna, a wokół rozkwita wiosna. Mleczarz Kosta (Emir Kusturica) codziennie przekracza linię frontu, aby dowieźć żołnierzom pożywienie. Los mu sprzyja: kule się go nie imają, piękna Milena (Sloboda Mićalović) oddała mu serce, a jego przyszłość rysuje się w jasnych barwach. Do czasu. Wraz z przybyciem do wioski tajemniczej Włoszki (Monica Bellucci), życie Kosty wywraca się do góry nogami. Tak wygląda początek namiętnej i zakazanej miłości, przez którą para bohaterów zostanie wystawiona na niejedną niebezpieczną próbę. Skoro jednak połączył ich los, to nikt i nic nie może im zagrozić.

„Film oparty jest na faktach i wielu fantazjach” – głosi napis na początku nowego dzieła Emira Kusturicy. Reżyser już w pierwszych scenach nie zostawia wątpliwości, że będziemy mieli do czynienia z fantastycznym, zmitologizowanym obrazem Bałkanów.

W otwierającej sekwencji stado gęsi wbiega do malowniczo położonej wśród wzgórz wioski, zabudowanej białymi domkami z kamienia. Gospodarcze urządzają w jednym z obejść świniobicie – gęsi kąpią się w wypełnionej świńską krwią wannie wystawionej na podwórzu.

Trzeba przyznać, że Kusturica ma talent do tworzenia malowniczych scen. Tej malowniczości jest w jego nowym dziele sporo. Bardzo szybko jednak poczułem się jej nadmiarem zmęczony. Oglądając kolejne obrazy wojny, masakr, szalonych libacji, orkiestr ostro rżnących do tańca, twardych mężczyzn i pięknych kobiet z zabójczym temperamentem, wiejskiej idylli i wzniosłej natury, doszedłem do wniosku, że Kusturica nie wyszedł wciąż z piwnicy, do której zszedł w „Undergroundzie”. W „Mlecznej drodze” reżyser znów wraca do tematu rozpadu Jugosławii i towarzyszącej jej wojny, serwując znane i coraz bardziej zgrane schematy.

Po latach widać też, jak bardzo obraz Bałkanów w twórczości Kusturicy wypełniony jest kliszami. Już przy „Undergroundzie” zarzucano Kusturicy, że prezentuje głęboko zafałszowaną, sztucznie egzotyczną wizję byłej Jugosławii, sfabrykowaną na potrzeby zachodniego widza.

W dziełach Kusturicy południowo-wschodnia Europa przedstawiana jest jak „wewnętrzna Afryka” kontynentu: biedny, zacofany „trzeci świat”, pulsujący przemocą i seksem, pełen witalnych energii, o których syty świat Brukseli, Paryża, Londynu dawno zapomniał. O ile artystyczna siła „Undergroundu” jakoś jeszcze umożliwiała obronę filmu przed takimi zarzutami, o tyle w odniesieniu do „Mlecznej drogi” są one całkowicie trafne. Kusturica szaleje tu bowiem na całego.

W dodatku prezentuje treści bardzo dyskusyjne myślowo i politycznie. Film przedstawia bowiem Serbów wyłącznie jako ofiary wojny. Prawosławna wioska, gdzie rozgrywa się akcja, jest sielska anielska, czas się w niej zatrzymał. Nawet stacjonujący w jej sąsiedztwie żołnierze są nieporadni, wyglądają jak wzięci z jakiejś dawnej szczęśliwszej epoki, trudno sobie wyobrazić, by mogli kogoś naprawdę zabić.

Żołnierze drugiej strony to z kolei świetnie wyszkoleni komandosi w budzącym postrach nowoczesnym rynsztunku i barwach maskujących. Dopuszczają się zbrodni wojennej i to już po podpisaniu rozejmu, mającego zakończyć wszystkie działania zbrojne.

Główny bohater – grany przez samego Kusturicę Kosta – to pokojowo nastawiony, kontemplacyjny, milczący mężczyzna, muzyk i domorosły filozof, na osiołku wożący żołnierzom mleko. Choć jest wcieleniem dobroci, spotyka go tragedia; wojna najpierw odbiera mu rodzinę, potem miłość. Kosta, przypominający trochę księcia Myszkina, symbolizuje zranioną serbską niewinność.

Nie można zgodzić się na taki jej obraz. Nie da się nakręcić uczciwego myślowo filmu o Jugosławii, przedstawiając Serbów czy Chorwatów tylko jako ofiary. Oczywiście, film Kusturicy to nie rozprawa historyczna, wojna stanowi tu pretekst, metaforę. Służy głównie za tło dla historii miłosnej.

Wątek miłości Kosty i Panny Młodej nie jest jednak w stanie zrównoważyć fundamentalnej nieuczciwości tego filmu. Zwłaszcza że przeciwstawienie wojnie miłości to kolejna klisza. Postaci kochanków są figurami baśniowego moralitetu, ani przez chwilę nie możemy uwierzyć, by tacy ludzie istnieli naprawdę. Nadto ta baśń jest tak toporna w swej pedagogice, że nie sposób dać się jej porwać i zawiesić niewiarę.

Kategorią, która najlepiej opisuje „Na mlecznej drodze”, wydaje się po prostu kicz. Film jest kiczowaty w tym, jak pokazuje wojnę, miłość, chrześcijaństwo, historię i naturę. Kiczowata jest naiwna symbolika i sceny wizyjne. Kiczem trąci też ciągły recykling własnych pomysłów.

Trudno przy tym odmówić Kusturicy sprawności reżyserskiej, warsztatu, talentu. Niektóre sceny nawet największego sceptyka są w stanie porwać rozbuchaną, barokową wizyjnością i kinetyczną energią. Talent Kusturicy służy jednak w tym przypadku bezapelacyjnie złemu dziełu.

Jakub Majmurek, Na mlecznej drodze, „Kino" 2017, nr 7, s. 84

  

 „POWRÓT DO MONTAUK”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Volker Schlöndorff

Scenariusz  - Volker Schlöndorff,

                       Colm Tóibín

Zdjęcia - Jérôme Alméras

Muzyka - Michael Bartlett,

                 Caoimhin O’Raghallaigh,

                 Max Richter.

Stellan Skarsgard - Max Zorn

Nina Hoss – Rebecca

Susanne Wolff – Clara

Niels Arestrup – Walter

Isi Laborde - Lindsey

 

O FILMIE:

Jeden mężczyzna i dwie kobiety. Co ich łączy? Banalny trójkąt miłosny i krótkotrwałe pożądanie, a może skomplikowana relacja, która nie może mieć szczęśliwego zakończenia? On - dojrzały i popularny pisarz z przeszłością, szukający odkupienia, rozdarty miłością do dwóch kobiet. One - namiętne, nieznające kompromisów w relacji, dwa silne i wyraziste żywioły - ogień i woda. Wszyscy pragną jednego - prawdziwego i czystego uczucia. Jednak błędy z przeszłości i skrywane tajemnice nie pozwalają im na zbliżenie się do tego ideału. Czy ich los się odmieni? Czy wybory, których dokonają dadzą im szczęście? Prosty film o trudnej, ale prawdziwej miłości.

Eklektyczna pod wieloma względami twórczość Volkera Schlöndorffa mocno zakorzeniona jest w literaturze. Począwszy od debiutanckich „Niepokojów wychowanka Törlessa” (1966) najlepsze (a i najgorsze) filmy niemieckiego reżysera są adaptacjami znanych utworów literackich. Schlöndorff najchętniej sięga po książki ze swojego kręgu językowego i właśnie te ekranizacje przyniosły mu największe uznanie – wystarczy przypomnieć „Utraconą cześć Katarzyny Blum” według Heinricha Bölla czy oscarowy „Blaszany bębenek” oparty na powieści Güntera Grassa. Ale mierzy się też ochoczo z literaturą francuską, czego przykładem adaptacje Marguerite Yourcenar, Michela Tourniera czy nawet fragmentów Proustowskiego „W poszukiwaniu straconego czasu” („Miłość Swanna” z roku 1984).

„Powrót do Montauk” to w twórczości Schlöndorffa druga, po „Homo Faberze”, ekranizacja prozy piszącego po niemiecku Szwajcara Maksa Frischa – tym razem autobiograficznej powieści z roku 1975.

Co jednak ciekawe, nazwisko zmarłego w 1991 roku Frischa pojawia się wyłącznie w końcowej dedykacji, w czołówce pod hasłem scenariusz widnieją tylko nazwiska reżysera i irlandzkiego pisarza Colma Tóibína, twórcy cenionych powieści psychologicznych z solidnie zarysowanym tłem historycznym i socjologicznym. Najbardziej znana z nich to „Brooklyn”, dwa lata temu przeniesiona na ekran przez Nicka Hornby’ego i Johna Crowleya.

Być może usunięcie Frischa z „listy płac” wynikało z licznych zmian, jakie scenarzyści poczynili w fabule „Montauk”. Prawdę mówiąc, wydestylowali z książki niemal wyłącznie melodramatyczną opowieść, przesiąkniętą charakterystyczną dla twórczości Tóibína nostalgią, z której na końcu zostają trujące opary.

Główny bohater, pisarz Max Zorn (w tej roli Stellan Skarsgard), przyjeżdża do Nowego Jorku promować swoją nową powieść. Jej fragmenty, czytane przez autora, otwierają zresztą film.

Max postanawia przy okazji odwiedzić dawną miłość, Rebekę (Nina Hoss), która dzisiaj pracuje w prestiżowej firmie prawniczej i posiada imponujący apartament w centrum Nowego Jorku. Kobieta przyjmuje Maksa z chłodnym dystansem, a nawet wyprasza go z mieszkania, gdy wpada nieco wstawiony „napić się kawy”.

Proponuje mu jednak weekendowy wyjazd do Montauk na krańcach Long Island, gdzie ma zamiar kupić dom. Tam, przy akompaniamencie zimnych fal oceanu, odżywa romans bohaterów, ale powrót do przeszłości okaże się, jak zresztą łatwo się domyślić, niemożliwy.

Generalnie, zbyt wielu rzeczy nazbyt łatwo można się domyślić w trakcie projekcji i ta przewidywalność jest główną słabością filmu. Narrator nowej powieści Zorna opowiada o dwóch kobietach – jednej, którą skrzywdził i drugiej, którą zawiódł. Ilustrację fikcji literackiej stanowi życie jej autora.

Max przed laty skrzywdził Rebekę, teraz zaś sprawia zawód swej żonie Clarze (Susanne Wolff), zesłanej do Nowego Jorku, by dbać tutaj, w centrum świata, o interesy męża. Głoszący w mediach postępowe ideały Zorn jest w gruncie rzeczy takim samym egoistą jak zblazowany milioner Walter (Niels Arestrup), którego ulubione zajęcie stanowi poniżanie tych, którzy są od niego ubożsi i stoją niżej w społecznej hierarchii – zwłaszcza kobiet.

Rysunek postaci wygląda więc dość banalnie. Najciekawiej wypadają postacie drugoplanowe – wspomniana żona Clara, tudzież asystentka Maksa, Lindsey (Isi Laborde). Znajdują się one w cieniu swego sławnego pana, pracują dla niego, ale jednocześnie mają swoje zdanie i nie wahają się go wypowiedzieć.

O ile w przypadku Lindsey relacja z Zornem ma charakter służbowo-kumpelski, o tyle związek bohatera z Clarą nasycony został intrygującą ambiwalencją uczuć i zależności. Szkoda więc, że dopiero w zakończeniu wątek ten wybija się na pierwszy plan.

Zasadnicza opowieść wydaje się bowiem szalenie konwencjonalna, co wynika także z powodów językowych. Dla Maksa i Rebeki ojczystym językiem jest niemiecki, tymczasem bohaterowie komunikują się między sobą po angielsku. Zapewne dlatego, że Skarsgard pochodzi ze Szwecji, no i, rzecz jasna, ze względów komercyjnych – film mówiony po angielsku dużo łatwiej sprzedać niż produkcję niemieckojęzyczną.

A jednak lingwistyczna mistyfikacja zgrzyta w realistycznie przecież pokazanym świecie filmu. Aktorzy nie fałszują, ale widać, że język ich ciał jest zupełnie inny niż język dialogów. Emocje giną w kunsztownie wyrzeźbionych przez Tóibína frazach, przez co film szeleści papierem. A szelestu tego nie jest w stanie zagłuszyć ani zgiełk Nowego Jorku, ani szum Atlantyku – malowniczo i melancholijnie zarazem obecnych w tle opowieści.

Trudno uznać „Powrót do Montauk” za całkowitą porażkę – jest starannie, profesjonalnie, rzekłbym standardowo zrealizowany. Trudno jednak też powiedzieć, by czymkolwiek się wyróżniał tak na tle filmografii Schlöndorffa, jak i w panoramie współczesnego kina. Zbyt oczywisty, by odkryć nam nowe powiązania między twórczością a rzeczywistością. Zbyt melodramatyczny, by dotknąć jakiejś bolesnej prawdy.

Bartosz Żurawiecki, Powrót do Montauk, „Kino" 2017, nr 12, s. 84

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” STYCZEŃ 2018

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

WSZYSCY MOI MĘŻCZYŹNI

08.01.2018

19.00

97 MIN

2

OLLI MAKI NAJSZCĘŚLIWSZY DZIEŃ JEGO ŻYCIA

15.01.2018

19.00

92 MIN

3

„ANA, MON AMOUR”

22.01.2018

20.00

125 MIN

4

„DUNKIERKA”

29.01.2017

19.00

106 MIN

 

„WSZYSCY MOI MĘŻCZYŹNI”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria:  Hallie Meyers-Shyer

Scenariusz: Hallie Meyers-Shyer

Zdjęcia:      Dean Cundey

Muzyka:     John Debney

Scenografia: Ellen Brill

Montaż:      David Bilow

 

Alice: Reese Witherspoon

Austen: Michael Sheen

Zoey: Lake Bell

Teddy: Nat Wolff

Harry: Pico Alexander

Lillian: Candice Bergen

 

 

O FILMIE

Gwiazda rewelacyjnego serialu „Wielkie kłamstewka” oraz laureatka Oscara – Reese Witherspoon w pełnej humoru i wzruszeń komedii romantycznej o singielce, dla której trójkąt miłosny to zdecydowanie za mało! Obok uwielbianej przez widzów aktorki, w obsadzie produkcji znaleźli się m.in.: Michael Sheen, Lake Bell, Nat Wolff oraz posiadający polskie korzenie Pico Alexander. Film został wyprodukowany przez królową komedii – Nancy Meyers – autorkę hitów „Czego pragną kobiety”i „To skomplikowane”, zaś reżyserii podjęła się jej córka Hallie Meyers-Shyer, debiutując tym samym w kręceniu filmowej fabuły. Idealny film dla nowoczesnych kobiet i wszystkich zakochanych w nich mężczyzn!

Po rozstaniu z mężem, Alice (Witherspoon) wraz z córkami opuszcza Nowy Jork. W Los Angeles wraca do rodzinnego domu, znajduje pracę oraz szkołę dla dzieci. I tylko sprawy sercowe odkłada gdzieś na bok. Wszystko zmienia się, gdy w dniu urodzin poznaje trzech uroczych facetów, którzy – podobnie jako ona – przybyli do LA w pogoni za marzeniami. Cała trójka pozostaje bez dachu nad głową i Alice, wbrew rozsądkowi, pozwala im zamieszkać u siebie. Tak rozpoczyna się pasmo damsko-męskich komplikacji, które z czasem przekształcają się w coś o wiele więcej. To jednak nie koniec wrażeń. Prawdziwe emocje zaczną się, gdy do drzwi Alice zapuka jej dawny mąż… Czy dla miłości warto rozpoczynać wszystko od nowa?

 

Właśnie ukończona czterdziestka, dwie urocze córki, kryzys małżeński (separacja) i po piętnastu latach powrót na stare, wielce przyjemne śmieci, czyli do obszernej hollywoodzkiej rezydencji odziedziczonej po ojcu, słynnym reżyserze. Oto los Alice Kinney, który jeszcze bardziej komplikuje się po ostro zakrapianej imprezie urodzinowej w modnym klubie.

Efekty? Trzech wielce sympatycznych początkujących filmowców w domku gościnnym, a jeden z nich na stałe w jej łóżku. Czy ma tam być permanentnie (a może nie tylko w pościeli, ale i w sercu), czy tylko poprawić nastrój a zwłaszcza wyraźnie obniżoną samoocenę?

Owi trzej przesadnie uroczy filmowcy zachwycają się swą gospodynią (Reese Witherspoon) i niemal całkiem szczerze wychwalają jej „dzielność”. Na czym ta dzielność ma polegać? Na wychowywaniu córek i znoszeniu nieobecności męża, który pracując w przemyśle muzycznym nadal przedkłada zabawę nad tworzenie rodziny jak z obrazka. Alice zaś deklaruje, że czas nieustannej balangi już minął, teraz pora na dojrzałość i odpowiedzialność.

W gruncie rzeczy jednak wspominana kilkakrotnie waleczność Alice jest raczej wątpliwa, bo z tego, co widzimy, wychowanie dzieci polega głównie na punktualnym odwożeniu ich do szkoły i prowadzeniu z bystrymi dziewczynkami przekomarzanek w samochodzie. Może idzie jednak o coś innego? Kobieta, która w pierwszej scenie rozdzierająco szlocha, czuje pustkę swego życia i sama przyznaje, że kolejne jej zawodowe zajęcia to raczej hobby niż pasja czy konieczność.

Obecnie zajmuje się dekoracją wnętrz, przedtem była fotografia i projektowanie. Nic nie wskazuje, by miała ku temu jakieś kwalifikacje. Coś robi, bo dobrze jest coś robić. Alice jest po prostu gospodynią domową i nie jest pewna, czy ma jakiś talent – a wypadałoby go mieć, bo przecież tata był cenionym reżyserem (dostał Oscara), a mama charyzmatyczną aktorką i jego muzą.

Jak doszło do takiej sytuacji uwięzienia w sytej pustce? Alice najpierw była oczkiem w głowie taty, potem została, zdaje się chętną, uczestniczką zabawowego życia męża. A więc żyła dość bezrefleksyjnie i wygodnie, według wyznaczonych przez mężczyzn ról, i nie zdawała sobie sprawy, że jej to jednak przeszkadza. Najważniejsze decyzje podejmowali inni. Alice niejasno przeczuwa, że dostatek to nie wszystko, ważne jest też podejmowanie własnych decyzji. Bierze raz dziennie antydepresanty. Jest wiecznie uśmiechnięta, ale płaci za to wysoką cenę. Załamanie jest o krok.

To mogła być opowieść o bolesnej, komicznie niezręcznej, ale ważnej próbie odkrywania siebie, swych pragnień i ograniczeń. Problem leży w tym, że istotny motyw romansu starszej kobiety ze znacznie młodszym partnerem (a może i partnerami), zamiast wzmocnić ten temat, raczej go osłabia.

A przecież wnioski płynące z „Wszystkich moich mężczyzn”, pomimo dominującego w filmie rachitycznie wesołkowatego tonu, są raczej przygnębiające – ewentualna rodzina patchworkowa, której narodzinom być może towarzyszy widownia, niespecjalnie zmieni wewnętrzną sytuację Alice. Była i będzie uwięziona w sieci kolejnych związków z egotycznymi mężczyznami, skoncentrowanymi na własnej karierze. Alice po prostu nie wyobraża sobie innego modelu życia.

Konsekwentne połączenie tonu komicznego i dramatycznego zdecydowanie przerosło siły reżyserki. Pytanie, z kim zwiąże się Alice i czy może wreszcie odnajdzie kawałek siebie, traci na znaczeniu, bo z czasem staje się jasne, że nie ma w niej woli zmiany, choćby niezbyt radykalnej. W ten sposób chwilami wiarygodnie zarysowana frustracja staje się nużącym drobiazgiem bez znaczenia.

Tomasz Jopkiewicz, Wszyscy moi mężczyźni, „Kino" 2017, nr 10, s. 79

„OLLI MAKI NAJSZCZĘŚLIWSZY DZIEŃ JEGO ŻYCIA”

Cannes 2016 Przegląd Un Certain Regard Najlepszy film Juho Kuosmanen

2016                                                                   Europejska Nagroda Filmowa    Europejskie odkrycie roku - Prix FIPRESC

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Juho Kuosmanen

Scenariusz: Juho Kuosmanen, Mikko Myllylahti

Zdjęcia: J-P Passi

Muzyka: Laura Airola , Joonas Haavisto

               Miika Snåre

Kostiumy: Sari Suominen

Scenografia: Kari Kankaanpää

Montaż: Jussi Rautaniemi

Jarkko Lahti: Olli Mäki

Oona Airola: Raija Jänkä

Eero Milonoff: Elis Ask

Joanna Haartti: Laila Ask

Esko Barquero: Snadi

Elma Milonoff: Ev

 

 

O FILMIE

1962 rok. Amator z małego miasteczka, który stał się profesjonalnym bokserem i ulubieńcem Finlandii, szykuje się do decydującego meczu w swojej karierze. Kiedy wszyscy wokół Olliego Makiego koncentrują się na nadchodzącym pojedynku, on sam nie może przestać myśleć o młodej dziewczynie napotkanej na weselu. Czy ważniejsza okaże się dla niego walka, czy osobiste szczęście? Czy można mieć wszystko? A może prawdziwym zwycięstwem jest niczego w życiu nie żałować? "Olli Maki. Najszczęśliwszy dzień jego życia" to subtelny portret człowieka, który znalazł się w centrum medialnego huraganu, z niezwykłą dbałością oddający charakter lat 60. To mieszanka melancholii i typowo fińskiego humoru.

Gdyby spróbować nakręcić film bokserski, zupełne przeciwieństwo kultowego „Rocky’ego”, wyszłoby właśnie coś w stylu dzieła Juho Kuosmanena. Struktury obu filmów są co prawda do siebie zbliżone – tytułowe postacie to bokserzy przygotowujący się do walki o mistrzowski pas – ale ich twórcy kładą akcent w zupełnie innych miejscach.

Film Kuosmanena przypomina swojego bohatera – jest nieprzystępny, nieszczególnie gadatliwy i na pozór gruboskórny. Czarno-biały, ziarnisty, nieefektowny obraz tworzy barierę, która dodatkowo oddala widzów od i tak skrytego Olliego. Młody mężczyzna jest prostym piekarzem, stającym przed epokową szansą na zostanie mistrzem świata wagi piórkowej.

Pojedynkiem z amerykańskim pięściarzem żyje cała Finlandia, widząca w Ollim przyszłego bohatera narodowego. Mäki wydaje się świetnym materiałem na sportowego mistrza, ale znacznie słabiej radzi sobie jako bożyszcze tłumów. Jest przesadnie skromny, cichy i wstydliwy. Od rozmów z dziennikarzami i kibicami zdecydowanie woli samotne treningi. Jego przeciwieństwem wydaje się aranżujący całe przedsięwzięcie promotor Elis, były bokser, który chciałby zorganizować sportowe show na światowym poziomie.

Reżyser powoli zapoznaje widzów z bohaterem, choć prawie na moment nie wypuszcza go z kadru. Oswojenie Olliego, wejście w jego serce i rozum, wymaga czasu. Jednak scena po scenie, sekwencja po sekwencji odkrywamy myśli, a przede wszystkim uczucia bohatera. To właśnie one są najważniejsze dla Kuosmanena, który w wycofanym, skrytym bokserze dojrzał niezwykle wrażliwą osobę, przeżywającą w niedługim czasie wiele bardzo intensywnych i sprzecznych emocji.

Twórca koncentruje się przede wszystkim na dwóch z nich: z jednej strony na ciążącej na Ollim olbrzymiej presji, rosnącej z każdym dniem, przybliżającym go do walki o mistrzowski pas, z drugiej natomiast na miłości, kiełkującej między nim a młodą dziewczyną. W opinii Elisa to właśnie Raija staje się największą przeszkodą na drodze do zwycięstwa jego podopiecznego.

W pewnym momencie, całkowicie niepostrzeżenie, „Olli Mäki…” z filmu sportowego zamienia się w melodramat. Nie podąża jednak utartymi szlakami konwencji – daleko mu do klasycznych fabuł kina bokserskiego, podobnie zresztą jak i do filmowego romansu. Kuosmanena nie interesują gatunki i zabawianie widzów w myśl podręcznikowych zasad prawidłowego konstruowania dramaturgii. W zamian próbuje wniknąć w stan umysłu bohatera i empatycznie wczuć się w wyjątkowo niełatwą sytuację, w której się on znalazł.

Film opowiada autentyczną historię fińskiego pięściarza, którego dokonaniami faktycznie swego czasu żył cały kraj. Akcja tej historii toczy się na początku lat 60., co dodaje niezwykle istotnego kontekstu, jakim są narodziny profesjonalnego sportu, rządzonego przez sponsorów, media i pieniądze. Równie istotne jak treningi zaczynają być sesje zdjęciowe, konferencje prasowe, wywiady, rauty z oficjelami i spotkania ze sponsorami.

Olli ewidentnie nie może odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości, w której zawody sportowe przypominają bardziej muzyczne show niż pojedynek. Film Kuosmanena staje się próbą zrozumienia ważnej postaci z historii Finlandii, która do tej pory była rozliczana jedynie za wyniki sportowe. Reżyser odkrywa natomiast to wszystko, co nie przebiło się na pierwsze strony gazet.

Fin bardzo zgrabnie połączył surowość obrazu z autentyzmem szczerych, choć powściąganych emocji. Przejawiają się one w drobnych gestach, zasępionym wzroku, łagodnym uśmiechu, ukrywanej nerwowości czy otwarcie komunikowanym zaniepokojeniu.

Sednem tej opowieści nie jest walka, w której pod koniec filmu bierze udział Olli, lecz pojedynek nieustannie rozgrywający się pomiędzy nim, jego sympatią a promotorem. Każde z nich stara się jak może tuszować przeżywane uczucia, by nikogo nie zawieść i nie rozczarować.

Kuosmanen okazał się znakomitym realistą, wyczulonym na niuanse. Obok emocjonalnego napięcia w „Olli Mäkim” niepostrzeżenie pojawia się subtelny i bardzo ciepły humor. Momentami dodaje on odrobinę absurdalnego posmaku opowiadanej historii, kiedy indziej rozbraja niezręczną sytuację. Trudno powiedzieć, skąd się bierze – czasami z prostolinijności bohatera, czasami z nieadekwatności jego zachowania. To nie jest istotne, ważne, że serwowany przez Kuosmanena humor działa.

W „Olli Mäki. Najszczęśliwszy dzień jego życia”  znacznie istotniejsze od treningów, hartu ducha i wygranej na ringu są miłość i wątpliwości; nie mięśnie, a uczucia. Kuosmanena interesuje to, co pozornie nieefektowne, skrywane przed kamerami i nieznane szerszej publiczności.

Michał Piepiórka, Olli Mäki. Najszczęśliwszy dzień jego życia, „Kino" 2017, nr 7, s. 81

 

„ANA, MON AMOUR”

2017                                  SrebrnyNiedźwiedź - za wybitny wkład artystyczny w kategoriach zdjęć, montażu, muzyki, kosiumów oraz scenografii Dana Bunescu

                                         

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Cãlin Peter Netzer

Scenariusz: Cãlin Peter Netzer, Cezar Paul   

                   Badescu, Iulia Lumânare

Zdjęcia: Andrei Butica

Montaż: Dana Bunescu

Kostiumy: Augustina Stanciu

.

Diana Cavallioti: Ana

Mircea Postelnicu: Toma

Carmen Tanase: matka Tomy

Vasile Muraru: ojciec Tomy

Adrian Titieni: psycholog

Tania Popa: matka Any

Igor Caras-Romanov: Igor

Ionut Caras: Bogdan

Ioana Flora: Irina

O FILMIE:

Nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem na ostatnim festiwalu Berlinale „Ana, mon amour” to kolejny wybitny dramat psychologiczny Cãlina Petera Netzera, jednego z najciekawszych reżyserów rumuńskiej nowej fali, zdobywcy Złotego Niedźwiedzia za "Pozycję dziecka". 

Ana (Diana Cavallioti) i Toma (Mircea Postelnicu) poznają się na studiach z literatury i błyskawicznie w sobie zakochują. Poważnym testem dla ich związku będą jednak zaburzenia psychiczne dziewczyny. Czy para poradzi sobie z traumatycznym doświadczeniem? Czy młodzieńcze zauroczenie przetrwa próbę czasu? Odpowiedzi, jak zwykle u Netzera, będą zaskakujące i niejednoznaczne...

Co roku przynajmniej kilka rumuńskich filmów wchodzi do międzynarodowego obiegu festiwalowego, a z niego trafia do polskich kin. Czasem są to dzieła wybitne, jak „Sieranevada”, czasem zaś przeciętne. „Ana, mon amour” Calina Petera Netzera należy raczej do tej drugiej grupy.

Kilka świetnych scen na początku filmu zapowiada jednak znacznie więcej niż przeciętność. W niewielkim pokoju w akademiku chłopak i dziewczyna – Toma i Ana – rozmawiają o Nietzschem i faszyzmie. Widać rosnące między nimi erotyczne napięcie. Dziewczyna dostaje ataku paniki i psychosomatycznych bólów, mimo tego dąży do seksualnej bliskości z chłopakiem.

W następnej scenie widzimy już Tomę i Anę jako parę. Odwiedzają rodziców dziewczyny, żyjących z dala od uniwersyteckiego świata, na prowincji, w ciasnym, brzydkim mieszkaniu. Rodzice Any są nieufni wobec Tomy. Napastliwie wypytują go, z czego żyje, czym zajmuje się jego rodzina, jak zamierza utrzymać siebie i Anę. Netzer wspina się w tej sekwencji na wyżyny obserwacyjnego i reżyserskiego talentu.

Rodzinne konflikty, lęk, panika, problemy psychiczne i zdrowotne będą naznaczać cały związek Any i Tomy. Kobieta zmaga się z fobiami, depresją, uzależnieniem od leków. Młodych ludzi dzieli też różnica klasowa. Toma pochodzi z inteligenckiej, względnie zamożnej rodziny.

Rodzice nie akceptują jego związku z dziewczyną, którą uważają za niezrównoważoną psychicznie. Między Aną i Tomą wytwarza się toksyczna relacja zależności: emocjonalnej, życiowej, finansowej.

Netzer pokazuje to wszystko za pomocą naturalistycznych, często kręconych z ręki scen, zestawionych w luźną strukturę dramaturgiczną. Narracja nie trzyma się chronologii wydarzeń, nierzadko pojawia się elipsa. Obrazy z początku związku Toma i Any płynnie przechodzą w te z czasów jego rozpadu.

Podobnie jak w polskiej „Ostatniej Rodzinie”, ostateczny kształt filmu w wielkim stopniu zależał od montażu. Doceniło to berlińskie jury, nagradzając montażystkę filmu, Danę Bunescu, specjalnym Srebrnym Niedźwiedziem.

Szybko poznajemy powód takiej struktury narracyjnej. Ramą opowieści jest psychoanalityczna sesja Tomy, który już po rozpadzie relacji z Aną stara się uporządkować przeszłość na kozetce. Każdy obraz, jaki widzimy w filmie, jest więc wspomnieniem, efektem pracy umysłu Tomy, usiłującego zrozumieć ostatnie kilka lat swojego życia.

Taka struktura jest w kinie rumuńskim – na ogół trzymającym się chronologii i stawiającym na obiektywną narrację – pewną nowością. Nie zaskoczy nas za to obecna w filmie wizja współczesnej Rumunii. Netzer pokazuje społeczeństwo głęboko skrzywdzone i podzielone: przez dziedzictwo komunizmu, różnice klasowe kształtowane przez ostatnie lata gospodarki rynkowej, przepaść między prowincją i stolicą, młodszym i starszym pokoleniem.

Jak w większości filmów z tego kraju, współcześni Rumunii i Rumunki nie tworzą wspólnoty, nie ufają sobie, nieustannie się kłócą i wzajemnie ranią. Nie tylko Tomie, ale i całemu narodowi przydałaby się porządna psychoanaliza.

Podobnie jak w nagrodzonej cztery lata temu Złotym Niedźwiedziem „Pozycji dziecka”, Netzer przygląda się też Rumunii z genderowej strony. „Anę” daje się czytać jako przypowieść o problemach i udrękach współczesnej rumuńskiej męskości. Toma, podobnie jak Barbu z „Pozycji dziecka”, jest niedojrzały, słaby, żyje w cieniu rodziców. Choć zaczyna życie z dużo lepszego miejsca niż Ana, to on w końcu się w nim gubi.

Wszystko to – ciekawa forma narracyjna, społeczne i psychologiczne obserwacje – mogłoby się składać na świetne kino. Mam jednak wrażenie, że gdzieś w połowie film traci impet. Narracja imploduje, jej meandry biegną przewidywalnymi nurtami, zwyczajnie nużąc widza.

Ostatecznie po zakończonym seansie mamy wrażenie, że nie zobaczyliśmy niczego, czego już wcześniej nie widzieliśmy w rumuńskim kinie – i to w dużo lepszych filmach. Pewnie gdyby Netzer nie postawił sobie tak wysoko poprzeczki świetną „Pozycją dziecka”, spoglądalibyśmy na „Anę” przychylniejszym okiem. Nie jest to z pewnością zły film, ale na tle osiągnięć kinematografii, z jakiej pochodzi, wypada co najwyżej średnio.

Jakub Majmurek, Ana, mon amour, „Kino" 2017, nr 10, s. 74-75

  

„DUNKIERKA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Christopher Nolan.

Scenariusz: Christopher Nolan.

Zdjęcia: Hoyte Van Hoytema.

Muzyka: Hans Zimmer.

Fionn Whitehead: Tommy

Aneurin Bonnard: Gibson

Mark Rylance: pan Dawson

Tom Glynn-Carney: Peter

Tom Hardy: Farrier

Jack Lowden: Collins

Kenneth Branagh: komandor Bolton

 

O FILMIE:

Film opowiada o Operacji Dynamo, która została przeprowadzona w dniach od 26 maja do 4 czerwca 1940 roku. Była to ewakuacja Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego, wojsk francuskich i belgijskich z Dunkierki do Wielkiej Brytanii, dzięki której uratowano 338 226 żołnierzy.\

Film przedstawia historię z trzech przeplatających się perspektyw – lądu, morza i powietrza. Każda z nich prezentuje wydarzenia rozgrywające się w innych ramach czasowych, pierwsza przedstawia trwającą tydzień historię uciekającej przed niemieckimi wojskami piechoty; druga ukazuje wydarzenia rozgrywające się w ciągu jednego dnia na cywilnym statku, który wyruszył na pomoc żołnierzom; a ostatnia, opowiada – trwającą jedynie godzinę – historię pilotów myśliwców Spitfire, którzy ubezpieczają uciekających z Dunkierki żołnierzy

 

Plan ewakuacji brytyjskiego korpusu ekspedycyjnego (i sił sprzymierzonych, w sumie 400 tys. żołnierzy) z plaż oblężonej Dunkierki przeszedł do historii II wojny światowej jako symbol klęski aliantów, będącej wynikiem nie tylko braku przygotowania do wojny, ale i efektem całej polityki Zachodu wobec Niemiec po I wojnie światowej. Dwa tygodnie przed początkiem operacji (która toczyła się w dniach 26 maja – 4 czerwca 1940 roku) upadł gabinet Neville’a Chamberlaina, premierem Wielkiej Brytanii został Winston Churchill.

Wobec niepowodzenia kampanii francuskiej operacja dunkierska była pierwszym wojennym i politycznym sprawdzianem nowego gabinetu. Cel operacji został osiągnięty: przeprowadzono ewakuację 330 tys. żołnierzy, jednakże utracono ponad 80 tys. pojazdów, ponad 25 tys. dział i setki ton amunicji, nie mówiąc o kilkunastu zatopionych i dziesiątkach uszkodzonych jednostek pływających oraz ponad stu strąconych samolotach.

O ostatecznym powodzeniu zadecydowała flotylla prywatnych jachtów i łodzi, która pospieszyła z pomocą oczekującym na francuskiej plaży. Do dziś nie wiadomo, dlaczego Hitler kazał wstrzymać atak dywizji pancernych idących na Dunkierkę: czy uwierzył Guderianowi, że teren nie sprzyja czołgom, czy też zawierzył Goeringowi, że Luftwaffe zdoła zaminować wyjście z portu i drogi morskie prowadzące do Wielkiej Brytanii, czy też chciał mieć kartę przetargową w negocjacjach pokojowych z rządem Churchilla.

Przemawiając 4 czerwca w parlamencie brytyjski premier powiedział: „Wojen nie wygrywa się dzięki ewakuacjom, lecz w tym ocaleniu było jednak zwycięstwo”, przypisując je – mimo znacznych strat - siłom powietrznym. Lotnicza bitwa o Anglię zaczęła się już w lipcu 1940 roku.

Jak opowiadać o klęsce, żeby nie pogłębiać poczucia przegranej? Christopher Nolan poszedł śladem Churchilla: w opisie tragedii skupił się na ludziach. Ze wszystkich ikonicznych wizerunków tamtych dni korzysta raptem tylko z jednego – rzędów na wpół zakopanych w piasku alianckich hełmów.

W kamerze Hoyte’a Van Hoytemy plaże Dunkierki są niemal puste, widać jedynie żołnierzy nerwowo czekających na ewakuację i wielonarodowy tłum kłębiący się na molo, gdzie cumuje okręt szpitalny. Nadlatują hitlerowskie bombowce, spadają bomby, pozornie zorganizowany regiment ogarnia na chwilę chaos.

Nolan nie epatuje wojenną przemocą, w której eksponowaniu tkwiła siła choćby pierwszej sekwencji „Szeregowca Ryana” Spielberga, przeciwnie – w tej opowieści chodzi nie tyle o odtwarzanie rzeczywistości, co o budowanie szczególnego nastroju tamtej chwili.

Poza otwierającą opowieść tablicą, wyjaśniającą, czym w istocie była Dunkierka 1940 roku – ostatnią ostoją nadziei bądź czekaniem na cud – na ekranie pojawiają się jeszcze trzy napisy. Każdy z nich określa miejsce i czas trwania: plaża – tydzień, morze – dzień, powietrze – godzina, każdy zwiastuje rozpoczęcie nowej opowieści.

Christopher Nolan uwielbia gry z czasem i „Dunkierka” jest tego zamiłowania wyrazem. Załóżmy więc, że stajemy się świadkami (a zważywszy sugestywność narracji: uczestnikami) wydarzeń toczących się na plaży. Naszym alter ego jest Tommy – wojenny maruder, który dociera na plażę z opóźnieniem i chce jak szybciej nadrobić stracony czas, dostać się do domu, co wcale nie jest łatwe: wypada z kolejki, zostaje wyproszony z okrętu-szpitala, wkrótce zresztą zatopionego, a każdy inny środek transportu nie zapewnia ani bezpieczeństwa, ani wymarzonego powrotu do domu. Odyseja Tommy’ego – jak obiecuje Nolan – potrwa tydzień.

Przenieśmy się do Dorset, skąd wypływa jacht pana Dawsona. Na pokładzie szyprowi towarzyszą dwaj chłopcy. Na pełnym morzu zdają się samotni, ale im bliżej Dunkierki, tym więcej wokół nich statków i okrętów. A także hitlerowskich samolotów, polujących na takich jak oni, jak również na większe jednostki. Jacht Dawsona przyjmuje samotnego rozbitka z wraku okrętu, storpedowanego przez hitlerowską łódź podwodną. Mężczyzna jest w szoku, wręcz na granicy szaleństwa.

Historia trzecia toczy się w powietrzu. Klucz spitfire’ów leci w kierunku Dunkierki ochraniać plażę przed nalotami. Już pierwszy kontakt z wrogiem kończy się tragicznie: myśliwiec dowódcy zostaje zestrzelony, a jedna z maszyn uszkodzona. Mimo to piloci kontynuują misję. Po kolejnym starciu druga maszyna woduje, a lecący nią Collins cudem ratuje życie, wyłowiony w ostatniej chwili przez przepływający obok jacht.

Trzy opowieści – trzy perspektywy postrzegania zdarzeń. Każda z nich została starannie zaplanowana i precyzyjnie przekazana, osią we wszystkich przypadkach jest marzenie o powrocie do domu. Mimo różnych płaszczyzn czasowych toczą się równolegle, każda zajmuje proporcjonalnie tyle samo czasu ekranowego.

Zamierzoną przez Christophera Nolana kulminacją jest moment, kiedy trzy narracje osiągają punkt wspólny: to chwila, kiedy jacht Dawsonów ratuje Collinsa z wraku jego samolotu, a bombowiec zatapia jednostkę z Tommym na pokłądzie. Ciąg dalszy jest już komentarzem, mającym podkreślić osobistą odwagę żołnierzy, dowódców i cywilnych uczestników zdarzeń, w finale zaś pojawia się podnosząca morale (i przypomniana wyżej) fraza Churchilla.

Film Nolana jest dziełem antybohaterskim: opowieścią o zwycięstwie zwykłych ludzi, o heroizmie zredukowanym do przetrwania, co nie umniejsza wagi ukazanych wydarzeń. Tym jednak, co decyduje o sile oddziaływania „Dunkierki”, jest warstwa czysto filmowa.

Od wyrazistego aktorstwa uznanych gwiazd i sugestywnych debiutantów przez stronę wizualną (wachlarz rozwiązań zaproponowany przez Van Hoytemę jest doprawdy imponujący) i dźwiękową (której częścią jest ścieżka dźwiękowa Hansa Zimmera, ale warto zwrócić uwagę na udzielające się widzowi subiektywne odbieranie dźwięków przez poszczególnych bohaterów) po scenariusz i reżyserię Nolana, który narzucając własny sposób widzenia wydarzeń historycznych pozostawia szeroki margines dowolności interpretacji.

Nic więc dziwnego, że część brytyjskiej krytyki chce widzieć w historycznej „Dunkierce” komentarz do współczesności i Brexitu. Czas pokaże, czy mają rację.

Konrad J. Zarębski, Dunkierka, „Kino" 2017, nr 8

 

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” GRUDZIEŃ 2017

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

NAJLEPSZY

04.12.2017

19.00

110 MIN

2

„SIERANEVADA”

11.12.2017

19.00

173 MIN

3

„CZYM CHATA BOGATA”

18.12.2017

20.00

93 MIN

 

„NAJLEPSZY”

Złote Lwy

2017 Nagroda Publiczności Zdobywca Łukasz Palkowski

Złoty Klakier Nagroda publiczności dla najdłużej oklaskiwanego filmu

- Najlepsza scenografia Marek Warszewski

- Najlepszy debiut aktorski Kamila Kamińska

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Łukasz Palkowski

Scenariusz - Agatha Dominik,

                     Maciej Karpiński

Zdjęcia - Piotr Sobociński Jr, PSC

Muzyka - Bartosz Chajdecki

Montaż - Jarosław Barzan

Scenografia - Marek Warszewski

Kostiumy - Barbara Łagowska,

                  Izabela Izbińska

Dźwięk Tomasz Dukszta

Jakub Gierszał - Jerzy Górski

Arkadiusz Jakubik - Kierownik basenu

Janusz Gajos - Marek Kotański

Artur Żmijewski - Ojciec Jerzego

Magdalena Cielecka - Matka Jerzego

Kamila Kamińska - Ewa Meller

Anna Próchniak - Grażyna

Adam Woronowicz - Ojciec Grażyny

Mateusz Kościukiewicz - Andrzej

Tomasz Kot - Okoń

 

O FILMIE

Nowy film reżysera kinowego hitu „Bogowie” Łukasza Palkowskiego. Twórca znów sięga po życiorys niezwykłej osoby. Człowieka, który udowodnił, że prawdziwi bohaterowie nie boją się upadać i potrafią podnieść się z największego dna.

Głównym bohaterem filmu „Najlepszy” jest sportowiec, który zachwycił świat, a który w Polsce do dziś pozostaje osobą praktycznie nieznaną. To fascynująca, pełna morderczego wysiłku, spektakularnych upadków i niezwykłej siły historia inspirowana życiem Jerzego Górskiego, który ukończył bieg śmierci oraz ustanowił rekord w triathlonowych mistrzostwach świata, zdobywając tytuł mistrza na dystansie Double Ironman z czasem 24h:47min:46sek. Ten rekord nie byłby jednak możliwy, gdyby w jego życiu nie pojawiły się dwie kobiety. Jedną stracił. Druga stała się inspiracją, aby zawalczył o swoje życie.

Na ekranie zobaczymy m.in.: Jakuba Gierszała, Janusza Gajosa, Magdalenę Cielecką, Arkadiusza Jakubika, Tomasza Kota, Mateusza Kościukiewicza, Adama Woronowicza, Artura Żmijewskiego, Annę Próchniak, Kamilę Kamińską i Szymona Warszawskiego.

Autorem zdjęć jest Piotr Sobociński Jr., który odebrał nagrodę podczas 41. Festiwalu Filmowego w Gdyni za zdjęcia do „Wołynia” Wojciecha Smarzowskiego.

 

Biografia Jerzego Górskiego, polskiego triathlonisty i zdobywcy tytułu "podwójnego ironmana", jest idealnym materiałem na hollywoodzką opowieść o drodze "przez ciernie do gwiazd". Górski zaczyna jako nastoletni narkoman w peerelowskiej Legnicy: długowłosy blond-hipis, przechodzący z morfiny na kompot, pakujący się w konflikt z prawem i siłą odsunięty od ukochanej dziewczyny i ich (poczętego w pijanym widzie) dziecka. Kończy z kolei jako mistrz świata najbardziej morderczej dyscypliny sportu, jaką można sobie wyobrazić, a jego tryumf zbiega się w czasie z upadkiem muru berlińskiego. Innymi słowy, jest to nadwiślański "Rocky", "Ali" i "Million Dollar Baby" w jednym – i nic dziwnego, że do reżyserowania całości zaproszono Łukasza Palkowskiego, który trzy lata temu stworzył w "Bogach" (2014) biograficzny hit o Zbigniewie Relidze (a raczej o tym, że "w Polsce jednak można"), obejrzany w kinach przez dwa miliony widzów z nawiązką.


Wchodzący na nasze ekrany "Najlepszy" jest nie tylko box-office’owym pewniakiem (co publiczność FPFF w Gdyni potwierdziła wyjątkowo żywiołową reakcją), ale też znakiem osiągnięcia przez Palkowskiego twórczej dojrzałości. O ile "Bogowie" byli napędzani strumieniem dialogu płynącego z wielką łatwością spod pióra Krzysztofa Raka, o tyle prawie wcale nie kłopotali się ani wewnętrznym życiem Religi, ani tym, co uczyniło go takim a nie innym człowiekiem. Tymczasem scenarzyści "Najlepszego", Agatha Dominik i Maciej Karpiński, postawili na klasycznie hollywoodzką formułę, w której bohater wciąż musi mierzyć się ze swoją ciemną stroną, każdemu zwycięstwu grozi widmo kolejnej porażki, a ciąg klęsk i tryumfów układa się w opowieść o przemianie. Kiedy w "Bogach" grany przez Tomasza Kota kardiochirurg pojawiał się na ekranie po raz pierwszy, był już uformowanym człowiekiem: szelmowsko uśmiechniętym ironistą, któremu z dość niejasnego powodu przypadały najlepsze riposty w każdej scenie. Z kolei Jerzy Górski z pierwszej sceny "Najlepszego" to kto inny – fizycznie, psychicznie, moralnie – niż Jerzy Górski ze scen ostatnich. Dzieje się tak dzięki pracy grającego go Jakuba Gierszała, dzięki scenariuszowi przeprowadzającemu Górskiego od bieda-hipisowskiej ułudy do faktycznego tryumfu nad sobą samym – wreszcie dzięki autentycznemu zainteresowaniu, jakim Palkowski (bodaj pierwszy raz w całej swojej karierze) obdarzył własnego bohatera i zamieszkany przezeń świat.

Pierwsze minuty "Najlepszego" są zwodnicze i zwiastują niemalże powtórkę z "Bogów": oto Jurek i jego dziewczyna Grażyna (Anna Próchniak, wkraczająca na ekran w kożuszku à la Maria Schneider z "Ostatniego tanga w Paryżu") uciekają przed milicją przez ciemne zaułki Legnicy w roku 1978 w rytm "Born to Be Wild" grupy Steppenwolf. Scena pulsuje energią, ale energią pożyczoną skądinąd – tak jak było to w "Bogach", gdzie James Brown i Booker T & The M.G.’s na ścieżce dźwiękowej mieli dorzucać do pieca "po amerykańsku". Tu niby jest tak samo, ale szybko orientujemy się, że tym razem świat otaczający bohatera i on sam zarysowane są o wiele precyzyjniej i z lepszym okiem do szczegółu. Chemia między Próchniak i Gierszałem dodatkowo uwiarygadnia całą pierwszą część filmu, tak że od początku wiemy dokładnie, kim są młodzi ludzie obecni na ekranie – i dlaczego wchodzą na drogę, z której co najmniej jedno osunie się w nicość.


Kiedy do krańca narkotykowego upodlenia dociera także Jurek (toczący boje z sobą samym w postaci lustrzanego demonicznego odbicia, żyjącego własnym życiem i zwracającym się do bohatera wprost), w jego życiu zaczyna się przemiana. Trafia na odwyk do Monaru, przechodzi brutalny detoks i wraca do zarzuconej w dzieciństwie pasji sportowej. Mniej więcej od połowy film zaczyna być niemal dosłowną kalką z "Rocky’ego", z sekwencjami montażowymi streszczającymi treningi bohatera i z energią wznoszącą aż po wielki finał.
  
Ta wtórność i kliszowość "Najlepszego" mogłaby być zarzutem, gdyby nie jeden bezsprzeczny fakt: ten film naprawdę działa. Działa, bo bohater ma czytelną motywację (chce stać się godnym ojcem dla dziecka poczętego jeszcze w okresie uzależnienia z Grażyną) – a przede wszystkim działa, bo Palkowski dokładnie wie, co robi. Wspólnie z operatorem Piotrem Sobocińskim Jr. tworzy świat nocnej Legnicy, z samotnym kioskiem Ruchu przypominającym smutny, blaszany pomnik życiowego niespełnienia (powracający z wielką siłą w finale). Co ważniejsze jednak, wespół z Jarosławem Barzanem – jednym z najlepszych polskich montażystów – Palkowski nadaje filmowi pulsujący, muzyczny rytm. Pomijając nawet dwie popisowe sekwencje, w których czas i miejsce akcji ulega zakrzywieniu i rozdwojeniu (raz pod wpływem narkotyków, a drugi pod wpływem emocji i wycieńczenia ostatnich partii triathlonu), montaż w "Najlepszym" może służyć jako prawdziwe master-class na poziomie światowym.

 


Jeśli dodać do tego bardzo dobrą rolę Gierszała, który jest jednym z najbardziej pracowitych polskich aktorów młodego pokolenia, świetny drugi plan z zaskakująco małą (jak na Palkowskiego) ilością grepsów i z fenomenalnym Januszem Gajosem jako Markiem Kotańskim, dostaniemy komercyjny produkt klasy A. Nie wszystkie role są tak samo trafione, ale jako tzw. enseble, czyli zespół aktorski, obsada "Najlepszego" świetnie pracuje na cały film.

Palkowski jako reżyser przeszedł długą drogę od czasu "Rezerwatu" z roku 2008: wciąż nie jest mistrzem subtelności (co w "Najlepszym" ujawnia się zwłaszcza w przesadzonym, ćpuńskim make-upie Gierszała), ale zaczyna skutecznie powściągać grubą kreskę. O ile w "Rezerwacie" mieliśmy jeszcze do czynienia z Palkowskim, który scenę obłapiania pracownicy przez szefa zaczynał od zbliżenia na jej odsłonięty brzuch macany włochatą łapą, a osiedlowego homofoba ośmieszał paskudząc jego głowę ptasimi odchodami, o tyle w "Najlepszym" po takich szczeniackich chwytach są już tylko pojedyncze ślady (należy do nich zatrudniona w klubie sportowym pani Nina: agresywna karykatura polskiej mody lat osiemdziesiątych).


Żeby robić kino doprowadzające do łez i pozwalające wierzyć, że nasze życie daje się żyć lepiej, nie trzeba być reżyserem subtelnym – ale trzeba mieć wiarę, energię i tę szczególną jakość, nazywaną przez Amerykanów "drive’em". Palkowski wszystkie te cechy posiada. I nawet jeśli w tym hiper-amerykańskim filmie najmniej przekonuje sama Ameryka (zdjęcia udające Kolorado są jaskrawo europejskie, a w tłumku zawodników nie dostrzegamy ani jednej twarzy nie-białej i nie-słowiańskiej), to i tak widzę w "Najlepszym" prawdziwy tryumf polskiego kina popularnego, którego sprawność i szczerość współdziałają w sprawie dobrej i ważnej jednocześnie.

Michał Oleszczyk 

 

„SIERANEVADA”

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Cristi Puiu

Scenariusz - Cristi Puiu

Zdjęcia - Barbu Bălăsoiu

Scenografia  - Cristina Barbu

Montaż - Letiţia Ştefănescu

Ciprian Cimpoi - Iulia Muresan

Kostiumy - Maria Pitea, Doina Răducut

Mimi Branescu – Lary

Judith State – Sandra

Bogdan Dumitrache – Relu

Dana Dogaru – Nusa

Sorin Medeleni – Toni

Ana Ciontea - ciotka Ofelia

Rolando Matsangos - Gabi

O FILMIE

Po co spotyka się każda rodzina? Z miłości? Z obowiązku? Żeby sobie wygarnąć? „Sieranevada”, najnowszy film w reżyserii Cristiego Puiu, to pełen czarnego humoru komediodramat o rodzinnej uroczystości z nieoczekiwanym finałem. To przenikliwa wiwisekcja relacji między bliskimi oraz refleksja nad codziennymi kłamstwami i niedopowiedzeniami, tworzącymi fundament każdej rodziny.

Bukareszt. W sobotnie przedpołudnie 40-letni lekarz wraz z żoną udaje się na rodzinną uroczystość ku pamięci zmarłego 40 dni wcześniej ojca. Gdy krewni czekają na spóźniającego się kapłana, na światło dzienne wychodzą sekrety i zadawnione urazy, a temperaturę spotkania dodatkowo podnosi bieżąca polityka. Wkrótce rodzinny zjazd przeradza się w regularną wojnę domową.

Cristi Puiu, obok Cristiana Mungiu, jest jednym z ojców rumuńskiej Nowej Fali. W 2005 roku jego „Śmierć pana Lazarescu” zdobyła główną nagrodę w canneńskiej sekcji Un Certain Regard. „Sieranevada” miała swoją światową premierę w konkursie ostatniego festiwalu w Cannes, została też rumuńskim kandydatem do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny.

Nieczęsto ma się wrażenie, oglądając film zagranicznego twórcy, że udało mu się uchwycić niezwykle ważny aspekt również polskiej rzeczywistości. Cristi Puiu w „Sieranevadzie” przedstawił oryginalnie, minimalistycznie, a przy tym sugestywnie społeczne napięcia panujące obecnie w krajach byłego bloku wschodniego. Nie chodzi jedynie o kwestie polityczne i niewygasłe spory o spadek po komunizmie, ale również, a może właśnie przede wszystkim, o problem wciąż niedokończonego procesu modernizacji i wynikających z tego konfliktów o percepcję otaczającego nas świata.

Film rozpoczyna jedna z najbardziej oryginalnych i zapadających w pamięć scen otwarcia w kinie ostatnich lat, przypominająca eksperymenty z percepcją filmową przeprowadzane przez Michaela Hanekego. Z oddali, jakby z drugiej strony ulicy, obserwujemy szamoczącą się parę ludzi. Kobieta wychodzi z samochodu, mężczyzna odjeżdża, następnie pojawia się starsza kobieta z dzieckiem. Wszyscy są podenerwowani i wymieniają zdawkowe uwagi.

Puiu wprowadza widzów w niezrozumiałą sytuację, dodatkowo umiejscawiając kamerę w taki sposób, żeby zasugerować obecność osoby trzeciej – anonimowego obserwatora. Operator łamie święte zasady obiektywizacji punktu widzenia kamery – skąpi informacji o obserwowanych wydarzeniach, pozornie niechlujnie filmuje scenę, by zwodzić widzów, zaniepokojonych tym, co oglądają.

Kluczowym zabiegiem zastosowanym we wspomnianym kilkuminutowym ujęciu z początku filmu jest humanizacja perspektywy kamery. Jej chaotyczne ruchy symulują sposób percepcji człowieka, który reaguje na dźwięk klaksonu czy wzburzone gesty obserwowanych osób, podążając wzrokiem za najmocniejszymi bodźcami. Wrażenie zrównania punktu widzenia kamery z ludzkim spojrzeniem zostało dodatkowo wydobyte poprzez jej pozornie niefortunne usytuowanie.

Banalną scenę obserwujemy z nietypowego dla filmowych dzieł dystansu: słyszymy jedynie strzępki rozmów, a bohaterów raz po raz zasłaniają przejeżdżające samochody. To ujęcie, nienaturalnie przeciągnięte, jak na standardy klasycznej filmowej narracji, ustanawia zasady, którymi będą się rządzić kolejne sekwencje. Puiu zdaje się już na wstępie przestrzegać, że wszystko, co oglądamy, jest pokazywane z konkretnej, zsubiektywizowanej perspektywy, która zakrzywia ekranową rzeczywistość.

Ta metarefleksja na temat klasycznych zasad budowania filmowej dramaturgii i przyzwyczajeń percepcyjnych widzów ma przełożenie również na warstwę fabularną. W ciasnym mieszkaniu zbiera się rodzina, żeby uczestniczyć w stypie po pogrzebie seniora rodu. Na kilkudziesięciu metrach kwadratowych przeciskają się, przytulają, wyzywają i kłócą reprezentanci różnych klas społecznych i pokoleń – choć należący do jednej rodziny.

Kamera przepycha się między nimi i w bardzo długich ujęciach z antropologiczną skrupulatnością przygląda się napiętym relacjom. Stypa w „Sieranevadzie” ma zbliżoną funkcję do wesela w polskiej kulturze. Podobnie jak to było u Wyspiańskiego, Wajdy, Smarzowskiego czy Wrony, Puiu gromadzi pod jednym dachem cały naród. Jednak w przeciwieństwie do polskich dzieł, autor wykracza poza lokalne spory, podejmując uniwersalny problem kolizji ludzkich wspólnot, definiowanych poprzez różną wiedzę.

„Sieranevadę” można nazwać filmem weberowskim, fotografującym niezwykły moment w kulturze, w którym dochodzi do zapętlenia procesu racjonalizacji przy równoczesnym funkcjonowaniu wielu równoległych kulturowych światów. Reprezentantką świata tradycji jest seniorka rodu, która wielką wagę przykłada do zachowania obyczajów – nie pozwala, na przykład, zasiąść do stołu przed wizytą popa – natomiast przedstawicielami oświeconej nowoczesności są młodzi, dobrze wykształceni.

Jednak w swoim gronie również nie są w stanie dojść do porozumienia – jeden z nich podaje wszystko, o czym rozmawiają, w wątpliwość, powołując się na spiskowe teorie wyczytane w Google’u, a tym samym podkopuje w duchu postmodernizmu osiągnięcia procesu modernizacji i racjonalizacji wiedzy. Rodzinne spotkanie z czasem przeradza się w małe piekiełko – na światło dzienne wychodzą długo skrywane tajemnice, biesiadnicy zaczynają wchodzić w jałowe spory o historię i bieżącą politykę. Zahaczają nawet o globalne konflikty zbrojne i atak na World Trade Center. Każdemu się wydaje, że tylko on ma monopol na prawdę i może ironicznie spoglądać zarówno na nieoświeconych, jak i cyników.

Puiu przygląda się bohaterom z etnograficznym dystansem, jakby obserwował nieznane mu indiańskie plemię ze wzgórz Sierra Nevady. Interesuje go to samo, co wyruszających na badania terenowe antropologów, wchodzących w interakcję z reprezentantami obcej kultury: ich obyczaje, zachowania społeczne i mechanizmy budowania wspólnoty. Wrażenie przeprowadzania przez autora czasochłonnej obserwacji uczestniczącej wzmaga sposób fotografowania filmowej rzeczywistości.

Puiu korzysta z długich, kilkuminutowych ujęć i stawia kamerę w taki sposób, żeby obserwować bohaterów z jednego punktu widzenia. Akcja tego prawie trzygodzinnego filmu rozgrywa się niemal w czasie rzeczywistym i, z małymi wyjątkami, w jednej przestrzeni, zatłoczonego, ciasnego mieszkania. Reżyser celowo dedramatyzuje filmowe wydarzenia i nie snuje jednej spójnej opowieści. Raczej rozszczepia narrację na serię genialnych mikroscenek.

Największą siłą „Sieranevady” jest jej niewiarygodny wręcz realizm – z tego względu można uznać dzieło Puiu za najdonioślejsze osiągnięcie rumuńskiej nowej fali, której znakiem rozpoznawczym jest kurczowe trzymanie się codzienności i zwykłego życia. Osiągnięty efekt jest konsekwencją nie tylko jedności czasu i miejsca, i nieefektownej lecz niezwykle przemyślanej pracy kamery, ale również wybitnej inscenizacji i wyjątkowo naturalnej gry aktorskiej.

Dzięki synergii tych elementów, oglądając „Sieranevadę”, ma się wrażenie podglądania prawdziwych ludzi, niespotykane w takim nasileniu nawet w filmach dokumentalnych. Przy całym tym potężnym artystycznym i intelektualnym potencjale dzieło Puiu odznacza się również lekkością i komizmem – gdy do głosu dochodzi humor, okazuje się, że Rumun nie tylko obserwuje bohaterów, ale również celnie punktuje ich przywary.

Napięcie między sugerowanym etnograficznym dystansem, humanizacją spojrzenia kamery, fabularnością ekranowych wydarzeń i subiektywizacją perspektywy sprawia, że „Sieranevada” zadaje pytania zarówno na temat konfliktów społecznych, przemian politycznych w krajach byłego bloku wschodniego czy procesów modernizacyjnych, jak i dyskursów realizmu, autorefleksyjności sztuki filmowej i mechanizmów percepcji. Tak wielopoziomową refleksję są w stanie podjąć tylko najwybitniejsze dzieła – a taka bez wątpienia jest „Sieranevada”.

Michał Piepiórka, Sieranevada, „Kino" 2017, nr 6, s. 74-75

 „CZYM CHATA BOGATA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - PHILIPPE DE CHAUVERON

Scenariusz - GUY LAURENT

                     MARC De CHAUVERON

Zdjęcia - PHILIPPE GUILBERT

Muzyka - HERVE RAKOTOFIRING

 

J.E. Fougerole - CHRISTIAN CLAVIER

Bobik - ARY ABITTAN

Daphné Fougerole - ELSA ZYLBERSTEIN

Erwan Berruto - CYRIL LECOMTE

Isabelle Cheroy - NANOU GARCIA

Lionel Fougerole - OSCAR BERTHE

Lulughia – NIKITA DRAGOMIR

 

O FILMIE:

 

Jean-Etienne Fougerole, bogaty pisarz-celebryta podczas telewizyjnego programu, promując swoją nową książkę "Czym chata bogata", nieopatrznie zaprasza pod swój dach romską rodzinę. Gdy do jego wspaniałego domu wprowadzą się nowi lokatorzy, cały świat stanie na głowie. Dwie rodziny, dwa światy, różne obyczaje. Czy wzajemne uprzedzenia mogą doprowadzić do... wielkiego cygańskiego wesela?

 

Znamy to wszyscy: politycy, publicyści, domorosłe autorytety dzień po dniu prezentują się w telewizji, uczestnicząc w demagogicznym plebiscycie popularności. Wygłaszają obietnice bez pokrycia, składają deklaracje, których nie spełnią i w zasadzie nikt tego od nich nie oczekuje. Widownia gadającym głowom już dawno przestała wierzyć. Co jednak stałoby się, gdybyśmy zaczęli brać polityków za słowo, gdybyśmy zmusili ich do odpowiedzialności za złożone obietnice? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie w nowej francuskiej komedii "Czym chata bogata!".

 


Bohaterem filmu jest Jean-Etienne Fougerole (Christian Clavier). To popularny lewicowy ideolog, autor bestsellerowych książek na tematy sprawiedliwości społecznej, tolerancji i otwartości. Ostatnimi czasy jego poglądy nie sprzedają się jak ciepłe bułeczki. Większą popularnością cieszą się wypociny prawicowego ksenofoba Clémenta Barzacha. Podczas telewizyjnej debaty, wyprowadzony z równowagi przez młodszego i przystojniejszego oponenta, Fougerole składa deklarację: zaprasza do swojego domu Romów. To miała być tylko medialna wrzutka, która powinna podbić jego popularność. Nie spodziewał się, że ktokolwiek potraktuje ją poważnie. Tak się jednak stało. I już wkrótce (za namową pewnego krętacza) przed bramą luksusowego domu Fougerole'a pojawiła się cała rodzina Babika (Ary Abittan), łącznie ze świnią...

Tak zaczyna się zabawna satyra na współczesnych polityków oraz ideologów. Twórcy z całkowitą bezwzględnością rozdzierają zasłonę obłudy i demagogii. Mocno dostaje się przede wszystkim lewicowym populistom. Fougerole i jego żona to weterani walki o lepsze jutro z lat 60. W kółko opowiadają o niedoli klasy robotniczej i deklarują poparcie dla emigrantów. Jednak w filmie pełno jest scen pokazujących, w jakich luksusach żyją, a jedynym obcym, z jakim mają do czynienia, jest ich hinduski lokaj. 

 


Twórcy wykorzystują w filmie również wszystkie najgorsze stereotypy, które o obcych opowiadają wszelkiej maści rasiści i ksenofobi. Stąd Babik i jego rodzina pokazani są jako biedacy, żebracy, drobni złodzieje, psychicznie upośledzeni, których higiena osobista pozostawia sporo do życzenia. Te żarty byłyby nie do zniesienia, gdyby nie fakt, że wszyscy w filmie traktowani są równo.

 

Ważne jest też to, że reżyser i scenarzyści nie są złośliwi wobec bohaterów. Mogą bezlitośnie naśmiewać się z prostoty Romów i dwulicowości lewicowych ideologów, ale same postaci filmu traktują z wielką sympatią. Babik, Fougerole i cała reszta nie są wyrafinowanymi draniami. To ludzie o złotych sercach i dobrych intencjach, którzy chwilowo się pogubili. A co ich może naprowadzić z powrotem na właściwą drogę? Tylko kontakt z tym, co obce, inne, nieznane. Pozytywnej energii dostarczają też sami aktorzy. Clavier i Abittan oddają się satyrycznemu szaleństwu z zaangażowaniem, ale i dystansem, co sprawia, że chcąc nie chcąc widz zaczyna pałać sympatią do bohaterów.

 

Niestety na poziomie pomysłu film jest o wiele ciekawszy i wartościowszy od tego, co ostatecznie dostajemy. Twórcy nie do końca panują nad komediowym chaosem. I nie jestem przekonany, czy w ogóle próbują. Dlatego też, by naprawdę dobrze się bawić, potrzeba odrobiny dobrej woli. Fani francuskiego poczucia humoru powinni być jednak usatysfakcjonowani. 

 

Marcin Pietrzyk

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LISTOPAD 2017

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„MĘŻCZYZNA IMIENIEM OVE”

06.11.2017

20.00

116 MIN

2

„DWIE KORONY”

13.11.2017

20.00

93 MIN

3

„BRACIA LUMIERE”

20.11.2017

19.00

90 MIN

4

„BESTIA”

20.11.2017

20.40

48 MIN

5

„MAUDIE”

27.11.2017

20.00

115 MIN

 

MĘŻCZYZNA IMIENIEM OVE

2016 – Europejska Nagroda Filmowa dla najlepszej komedii

 


REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Hannes Holm

Scenariusz: Hannes Holm

Zdjęcia: Göran Hallberg

Montaż: Fredrik Morheden

Muzyka: Gaute Storaas

Scenografia: Jan Olof Ågren

Kostiumy: Camilla Lindblom

 

Rolf Lassgård: Ove

Bahar Pars: Parvaneh

Filip Berg: młody Ove

Ida Engvoll: Sonja

Tobias Almborg: Patrick

Klas Wiljergård: Jimmy

Chatarina Larsson: Anita

Börje Lundberg: Rune

 

 

O FILMIE

Spokojne szwedzkie miasteczko. Owdowiały Ove dobiega sześćdziesiątki. Po śmierci ukochanej żony życie straciło dla niego sens. Z każdym dniem mężczyzna coraz bardziej pogrąża się w depresji i myślach samobójczych. Pewnego dnia do domu po drugiej stronie ulicy wprowadza się małżeństwo z dwojgiem dzieci. Pierwsze spotkanie Ove z nowymi sąsiadami nie zwiastuje niczego dobrego - ciężarna Parvaneh taranuje samochodem skrzynkę na listy, należącą do zgorzkniałego samotnika. Wkrótce jednak, nieoczekiwanie dla siebie samego, Ove zyska nową przyjaciółkę…

Szwedzki film korzysta z przepisu, który przed laty sprawdził się już w kinie Charliego Chaplina, a polegał na nieustannym przeplataniu śmiechu i wzruszenia. Dzieło Hannesa Holma nie ucieka się przy tym ani do przesadnej rubaszności, ani do zbyt ostentacyjnych szantaży emocjonalnych. Nic zatem dziwnego, że „Mężczyzna...” dostał nagrodę dla Europejskiej Komedii Roku i zyskał status jednego z najgłośniejszych szwedzkich filmów ostatnich lat.

Wydaje się, że historia antypatycznego starca stopniowo zaprzyjaźniającego się z nowymi sąsiadami była skazana na sukces. Jednak przykład opartego na podobnym pomyśle fabularnym a zupełnie nieudanego „Mów mi Vincent” z Billem Murrayem przekonuje, że Holm wcale nie miał przed sobą łatwego zadania.

Szwedzki reżyser udowodnił, że zrobił ogromny postęp od czasu – znanej również z polskich ekranów – „Wspaniałej i kochanej przez wszystkich”. W tamtej komedii problemem była przede wszystkim utrudniająca emocjonalne zaangażowanie miałkość fabuły. Natomiast w „Mężczyźnie...”, który nominalnie jest komedią, reżyser eksponuje tak niewesoły temat jak niemożliwa do przepracowania żałoba.

Przy okazji szwedzkiemu twórcy udaje się zastawić na widza pomysłową pułapkę. W pierwszej części filmu tytułowy Ove przedstawiony został jako postać wyłącznie odpychająca – frustrat, którego maniacka skrupulatność i przywiązanie do przepisów doprowadzają do szału całą okolicę. Dopiero z biegiem czasu, za pomocą retrospekcji, zgrabnie wkomponowanych w treść opowieści, zaczynamy coraz lepiej rozumieć powody zgorzknienia bohatera.

Za sprawą genialnego w swojej prostocie zabiegu Holmowi udaje się wznieść film na wyższy poziom refleksji. Zanurzony myślami w przeszłości Ove stanowi idealny przykład człowieka stłamszonego, przerażonego nowoczesnością i szukającego ukojenia w przywiązaniu do tradycji. Jest więcej niż pewne, że gdyby mężczyzna był Polakiem, głosowałby na prawicowych populistów, a jako Brytyjczyk należałby do najgorliwszych zwolenników Brexitu.

Holm przekonuje, że napędzające Ovego lęki, nawet jeśli komicznie wyolbrzymione, mają całkiem racjonalne podstawy. Bohater, który po czterdziestu trzech latach zostaje zwolniony z pracy przez duet aroganckich japiszonów, nie ma przecież żadnych powodów, żeby spoglądać na zmieniający się świat z ufnością.

Mimo całej aktualności, „Mężczyzna…” czerpie także z wzorców bardziej uniwersalnych. Szwedzka komedia stanowi pomysłową wariację na temat klasycznej baśni. Wzorem wielu tego rodzaju opowieści, film Holma kładzie nacisk na osamotnienie protagonisty mierzącego się z utratą najbliższych.

Motyw ten zostaje zasygnalizowany już w retrospekcjach przedstawiających małego Ovego skonfrontowanego najpierw ze śmiercią matki, a później ojca. Wiele lat później wykazuje tę samą, iście dziecięcą bezradność wobec odejścia ukochanej żony.

W tym kontekście „Mężczyzna…” może być interpretowany jako opowieść o spóźnionym dojrzewaniu. Zupełnie jak w baśniach, trzeba drugiego człowieka, żeby zwrócił uwagę na drzemiącą w bohaterze siłę. Dzieło rozpoczęte przez żonę Ovego kontynuują nowi sąsiedzi – gapowaty Szwed i jego pochodząca z Iranu żona. Mimo niefortunnych początków znajomości, to właśnie kontakt z nimi uświadamia protagoniście, że dysponuje tak pożądanymi cechami jak zaradność i uczynność.

Piotr Czerkawski, Mężczyzna imieniem Ove, „Kino" 2017, nr 7, s. 73

 

 „DWIE KORONY

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Michał Kondrat

Scenariusz: Joanna Ficińska

Zdjęcia: Karol Łakomiec

Zdjęcia dokumentalne: Jan Sobierajski, Marcin Krynicki, Andrzej Szulc

Zdjęcia lotnicze: Kamil Polkowski

Dźwięk: Daniel Sikorski, Filip Miller

Muzyka: Robert Janson, Roberto Ignis

Montaż: Jan Sobierajski

 

Adam Woronowicz: ojciec Maksymilian

                                  Maria Kolbe

Cezary Pazura: brat Zeno

Maciej Musiał: zakonnik

Antoni Pawlicki: oficer gestapo

Paweł Deląg: ksiądz Włodzimierz

                                  Jakowski

Artur Barciś: ksiądz kanclerz

Dominika Figurska: matka Maksymiliana

Sławomir Orzechowski: ojciec gwardian

Marcin Kwaśny: lakarz

Tadeusz Chudecki: biskup

O FILMIE

"Dwie Korony" to pierwszy film, ukazujący nieznane dotąd powszechnie fakty z życia o. Maksymiliana Kolbe, począwszy od jego dzieciństwa, aż do heroicznej śmierci. To film o niezwykłym człowieku, który oddał swoje życie, aby uratować inne. To film o wizjonerze, który przekraczał granice ludzkich ograniczeń. Jego odwaga, wiara i przekonanie o potrzebie wielkiej misji czyniły go niezwykłym i wyjątkowym.

"Dwie korony" to profesjonalnie zrealizowany, fabularyzowany dokument, przybliżający widzom sylwetkę o. Maksymiliana Kolbe.

"Dwie korony" to kino, z jakiego mógłby być zadowolony bohater tego filmu. Ojciec Kolbe cenił filmowe medium i widział jego ewangelizacyjny potencjał. Jednak przez długi czas rodzime produkcje "z misją" robione były nieudolnie warsztatowo i artystycznie, jakby usprawiedliwiając niedoróbki swoją górnolotną misją. Cieszy, że twórcy kina ewangelizacyjnego postanowili na profesjonalizację. Łączące dokument z fabularyzowanymi scenkami "z życia" "Dwie korony" to produkcja sprawna, dopracowana, w której widać dobrze ulokowany kapitał - zarówno duchowy jak i finansowy.

Na planie spotkała się solidna ekipa profesjonalistów, w większości otwarcie deklarujących mocne związki z Kościołem Katolickim - obok grającego główną rolę Adama Woronowicza m.in. twarz inicjatywy "Różaniec do Granic" Cezary Pazura, czy żyjąca z opowiadania o własnym nawróceniu Dominika Figurska.

Żeby odważyć się na występ u boku Adama Woronowicza trzeba mieć warsztat albo wysokie poczucie własnej wartości, które reżyser - ale także producent i związany z PiS polityk - najwyraźniej ma, bo się na to zdecydował. Niestety wstawki, w których autor pojawia się przed kamerą jako narrator i przewodnik, to najsłabszy punkt tej sprawnej produkcji.

Cechuje je nieznośnie "tokszołowy", konferansjerski styl, sztywna, irytująco sztuczna intonacja. Lepiej byłoby, gdyby Kondrat pozostał w cieniu i skupił się na koordynowaniu całości. Widać, że rozumie jak sprzedawać wiarę w atrakcyjnym opakowaniu. I dobrze, bo znoszone pokutne szaty nie przysporzą kościołowi nowych fanów w szeregach wychowywanych na mediach społecznościowych nastolatków, dla których tak ważne są pozory, wygląd.

"Dwie korony" to artystycznie nieskomplikowany, światopoglądowo jednoznaczny, ale sprawnie i nowocześnie zrealizowany kawałek kina ewangelizacyjnego. W swojej kategorii mocna pozycja.

  

WIECZÓR KINA NIEMEGO

 „BRACIA LUMIERE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria:

Thierry Frémaux

Scenariusz:

Thierry Frémaux

 

 

O FILMIE:

Porywająca historia narodzin kina - z pasją i humorem opowiedziana przez Thierry'ego Fremaux, dyrektora Festiwalu Filmowego w Cannes i Instytutu Lumiere w Lyonie. Dokument "Bracia Lumiere" to unikalne spojrzenie na Francję i świat z początków współczesnej ery, a przede wszystkim pasjonująca opowieść o pierwszych filmach, które wyznaczyły drogę dla dzisiejszego kina. W 1895 roku Louis i Auguste Lumiere wymyślili kinematograf i nakręcili pierwsze w historii filmy. Z czasem, usprawniając pracę kamery, doskonaląc kompozycję kadru, wprowadzając duble i śmiało eksperymentując z efektami specjalnymi, położyli podwaliny pod sztukę filmową. Spośród nakręconych przez nich ponad 1400 produkcji, Thierry Fremaux wybrał 114 obrazów - zarówno klasyczne arcydzieła, jak i zaskakujące, nieznane dotychczas filmowe odkrycia. Wszystkie one, zrekonstruowane cyfrowo, zostały zebrane dla uczczenia wspaniałego dziedzictwa braci Lumiere.

Kino lubi wracać do swoich początków, odkrywać je na nowo i mitologizować. W ostatnich dekadach ułatwia to cyfrowa rewolucja technologiczna, umożliwiająca rekonstrukcję starych filmowych zapisów. Przeniesione na cyfrowy nośnik filmy z początków kina odzyskują czystość i głębię obrazu, jaką zabrał im czas. Cyfrowa technologia odrywa celuloidowy zapis od materialnego nośnika, dzięki Internetowi otwiera filmowe archiwa dla każdego kinofila i kinofilki.

„Bracia Lumiere” są właśnie taką kinofilską wyprawą do samych źródeł kina. To montaż 108 cyfrowo zrekonstruowanych filmów nakręconych kinematografem Lumiere'ów – przez samych braci lub zatrudnionych przez nich operatorów – w latach 1895-1905, czyli w pierwszej dekadzie kina. Każdy film to jedno ujęcie trwające dokładnie 50 sekund. W większości kamera nie porusza się, stoi nieruchomo na statywie. Wyboru filmów dokonał i opatrzył je komentarzem Thierry Frémaux – francuski historyk filmu, dyrektor artystyczny festiwalu w Cannes. Co pokazuje jego wybór?

Przede wszystkim to, jak szybko w otoczeniu Lumiere'ów film staje się sztuką. Od samego początku filmowcy z Lyonu myślą podczas realizacji o kompozycji kadru, zestawiania ze sobą różnych planów, zarządzania uwagą widzów. Posługują się przy tym środkami formalnymi, które narracyjne kino będzie ponownie odkrywać znacznie później: zbliżeniem czy głębią ostrości.

Frémaux znajduje kilka wspaniałych ujęć z wytwórni Lumiere'ów, które wyglądają, jakby pochodziły ze znacznie dojrzalszego etapu rozwoju sztuki filmowej. Ekspresyjnie, ukośnie skomponowane ujęcie marynarzy wiosłujących w łodzi wygląda jak zagubiona scena z „Pancernika Potiomkina”, werystyczny obraz pracujących przy połowie rybaków jak z włoskiego neorealizmu. Lumiere'owie marzą też ciągle o przekraczaniu technicznych ograniczeń swojego wynalazku. Umieszczają kamerę w oknie poruszającego się pociągu czy na płynącej łodzi – czego efektem są pierwsze w historii kina miejskie panoramy.

W „Chince” Godarda jeden z bohaterów przekonuje, że filmy Lumiere'ów więcej niż z rzeczywistością XIX wieku miały wspólnego z konwencjami impresjonistycznego malarstwa. Praca Frémaux podejmuje ten wątek. Komentarz zwraca naszą uwagę na to, jak wiele kadrów z pierwszych filmów braci komponowane jest w sposób wyraźnie zdradzający inspiracje obrazami Degasa, Renoira, Cézanne’a. Jeden z pierwszych filmów nakręconych przez Lumiere'ów przedstawia ich ojca i teścia grających w karty z angielskim przyjacielem rodziny. Mężczyźni usadzeni są w kadrze podobnie jak postaci ze słynnego obrazu Cézanne’a z lat 90. XIX wieku.

Obrazy życia rodzinnego stanowią pokaźną część dorobku Lumiere'ów. Filmowcy kręcą swoją familię, przyjaciół domu, dzieci. Ten rodzinny świat Lumiere'ów ma przy tym bardzo wyraźnie określony klasowy charakter – mieszczański. Choć kino szybko stanie się sztuką plebejską, oglądaną przez lud w jarmarcznych budach, to jego początki są nader burżuazyjne. Nawet jeśli w filmach Lumiere'ów pojawia się Francja pracująca, to widzimy ją z punktu widzenia mieszczanina, który spotyka pracujące nad rzeką praczki w trakcie letniego spaceru, a na pracę fabryki patrzy okiem właściciela albo odwiedzającego zakład turysty.

Postawa turysty jest zresztą często przyjmowana przez operatorów Lumiere'ów. Bracia bardzo szybko rozpoznają popyt na filmowe obrazy odległych stron i wysyłają swoich ludzi w najbardziej egzotyczne miejsca globu: do Stambułu, Egiptu, Japonii, Wietnamu. Frémaux prezentuje kolekcję takich egzotycznych obrazów. Często uwikłane są w kolonialne wyobrażenia epoki, ale niektóre z nich dekonstruują (nawet jeśli nieświadomie) relacje władzy. Uwagę zwraca zwłaszcza szyderczo dziś wyglądające ujęcie białych kobiet, rzucających ziarenka ryżu półnagim Azjatom.

Komizm, często nie zamierzony przez twórców, jest ostatnim z interesujących Frémaux wątków. W Lumiere’ach widzi ojców slapsticku i filmowej komedii, z lubością wybiera ujęcia, pokazujące komiczność zmagania człowieka z materią.

Choć film mógłby być krótszy, a komentarz Frémaux mniej monotonny, to jednak „Bracia Lumiere” są z pewnością wielką gratką dla historyków kina i entuzjastów historii filmu. Nie jest to jednak propozycja wyłącznie dla nich. Cyfrowo odnowione obrazy braci z Lyonu zabierają nas w podróż do dawno umarłego świata. Jako widmo dawno pogrzebanej przeszłości hipnotyzują poetyckim, melancholijnym urokiem. Warto mu się poddać i poświęcić 90 minut na ponad setkę ujęć sprzed kilkunastu dekad.

Jakub Majmurek, Bracia Lumiere, „Kino" 2017, nr 9, s. 70-71

 

  „BESTIA”

FILM Z MUZYKĄ NA ŻYWO

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Aleksander Hertz

Zdjęcia: Witalis Korsak-Gołogowski

Scenografia: Tadeusz Sobocki,

                      Józef Galewski

Pola Negri: Pola

Maria Dulęba: żona Sonia

Witold Kuncewicz: mąż Aleksy

Jan Pawłowski: apasz

O FILMIE:

Bestia to jedyny zachowany w całości film z Polą Negri nakręcony w Polsce. Inny, alternatywny tytuł tego typowego melodramatu to Kochanka Apasza. Od 1921 r. film dostępny jest także w USA jako The Polish Dancer.

Pola to uboga wiejska dziewczyna, która wolny czas spędza w środowisku warszawskiego półświatka adorowana przez swego ukochanego - Dymitra. Pewnego dnia, po awanturze z rodzicami, postanawia uciec z domu, a potem uwolnić się od swego natrętnego kochanka. W hotelu upija go, okrada i porzuca. Od tej pory rozpoczyna samodzielne życie jako modelka i tancerka w kabarecie. Wkrótce poznaje bogatego przemysłowca Aleksego i rozpoczyna z nim romans. Dziewczyna nie wie, że Aleksy jest żonaty a upokorzony Dymitr postanawia się zemścić.    

 

Marcin Pukaluk - muzykolog, kompozytor, performer i producent muzyczny. Tworzy muzykę do filmów, reklam i gier komputerowych. Fascynacja filmem niemym sprawiła, że często akompaniuje podczas seansów z muzyką na żywo.

 

Skomponował muzykę do 11 klasyków filmu niemego: 

Metropolis, reż. Fritz Lang, 1927 

Gabinet Doktora Caligari, reż. Robert Wiene, 1920 

Nosferatu – symfonia grozy, reż. Friedrich Wilhelm Murnau, 1922

Aelita, reż. Jakow Protazanow, 1924

Ziemia, reż. Aleksander Dowżenko, 1930

Strajk, reż. Siergiej Eisenstein, 1925

Generał, reż. Buster Keaton, 1926 

Mocny Człowiek, reż. Henryk Szaro, 1929

Szkurnik, reż Mikołaj Szpikowski, 1929

Pan Tadeusz, reż. Ryszard Ordyński, 1928

Bestia, reż. Aleksander Hertz, 1917

 

Nagrał 2 solowe płyty. Zagrał 200 seansów z muzyką na żywo w najlepszych kinach studyjnych Polski, m.in.: Muza (Poznań), Cytryna(Łódź), Kinoteka (Warszawa), Dolnośląskie Centrum Filmowe (Wrocław), Centrum Sztuki Współczesnej (Toruń), Chatka Żaka(Lublin), Forum(Białystok), Zamek Książąt Pomorskich(Szczecin).

 

Występował w ramach takich imprez filmowych, jak American Film Festival, Plus Camerimage, Sputnik nad Polską, Festiwal Polskich Filmów "Wisła" w Moskwie, Pordenone Silent Film Festival (Włochy), Polish Film Festival (Chicago), Minsk International Film Festival, Polish Film Weeks (Helsinki),Batumi International Art-House Film Festival (Gruzja) czy festiwal "Mute Nights" w Odessie.

 

 „MAUDIE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser: Aisling Walsh

Scenariusz: Sherry White      

Zdjęcia: Guy Godfree            

Montaż: Stephen O'Connell  

Scenografia: John Hand

Kostiumy: Trysha Bakker      

 

Sally Hawkins: Maudie Lewis

Ethan Hanke: Everett Lewis

Kari Matchett: Sandra 

Gabrielle Rose: Ciotka Ida    

Zachary Bennett: Charles Dowley

 

 

O FILMIE:

Maudie to wzruszająca opowieść oparta na życiu malarki Maud Lewis, dziś uważanej za jedną z najważniejszych kanadyjskich artystek. Niesamowita historia o romansie pomiędzy samotnikiem (Ethan Hawke), a kruchą, ale pełną energii kobietą (Sally Hawkins), która pragnie niezależności, by móc z wielką pasją malować swoje wyjątkowe obrazy. Czuła opowieść, w której zakochała się publiczność i krytycy na całym świecie, a z 11. edycji Festiwalu Filmowego Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym film wrócił jako zwycięzca, otrzymując Nagrodę Publiczności!

"Maudie" to film, który sprawia, że zaczniemy inaczej patrzeć na Sally Hawkins i Ethana Hawke. Pierwsza, choć aktorsko solidna, grała raczej role w filmach, które nie przeszły do historii kina. Drugi, kojarzy się z kinem sensacyjnym i trylogią romantyczną u boku Julie Delpy. Teraz wszystko się zmieniło, bo "Maudie" to produkcja, która wznosi aktorów na iście oscarowy poziom.

Para, jaką widzimy na ekranie tego kameralnego, opartego na faktach, dramatu, jest zachwycająca! To dzięki nim, film, który opiera się głównie na dialogach, hipnotyzuje od pierwszych ujęć, a im bliżej jest końca, tym więcej ludzi na widowni sięga po chusteczki...

Choć film porusza i potrafi wyciskać łzy u największych twardzieli, nie epatuje wymuszonymi uczuciami, nie manipuluje widzem i nie stosuje szantażu emocjonalnego.  To obraz idealnie wyważony i pieczołowicie skonstruowany ze scen, które przeplatają elementy dramatu, ale i komedii. Wszystko za sprawą niesamowitych bohaterów. Filmowa Maud to kobieta nadzwyczaj silna duchem, dla której malarstwo stało się ucieczką od wszelkich trosk. Everett to z kolei gruboskórny drań, który z biegiem wydarzeń zacznie się zmieniać, oczywiście za sprawą Maudie - rozbrajającej największe bariery malarki.

Nie jest to też typowa produkcja biograficzna. To wycinek kilkunastu lat życia tej dwójki, która w zasadzie jest na siebie skazana. Z początku należy to odczytywać negatywnie, ale wspólne przeżycia sprawiają, że to wzajemne „skazanie” staje się potrzebą. Trzeba jednak zaznaczyć, że twórcy dość niejasno (jedynie charakteryzacją) określają przeskoki w czasie i trudno określić, ile lat mija pomiędzy kolejnymi wydarzeniami.

"Maudie" doskonale pokazuje niemal terapeutyczną moc pasji jaką dla głównej bohaterki jest malarstwo. Ciekawie uchwycono także reakcje otoczenia na jej dokonania. Same prace Maud były na tyle charakterystyczne, że zwróciły uwagę całej lokalnej społeczności, a reportaż telewizyjny zrobił z niej niemałą gwiazdę.

Szczęśliwie udało się uniknąć wydźwięku filmu „ku pokrzepieniu serc”. Wszystko jest tu zrealizowane ze smakiem, a niezwykłe zderzenie osobowości głównych postaci sprawia, że przez dwugodzinny seans nie spoglądamy na zegarek. Uroku całości dodają też zdjęcia, dobrze oddające wysiłek z jakim Maud boryka się każdego dnia, niezależnie od tego, co robi. Życie tej kobiety nie było proste, a miłość nie była jak z bajki. Tym bardziej warto wybrać się do kina i poznać jej perypetie, tak mistrzowsko przekazane przez Hawkins.


 

Michał Derkacz

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” PAŹDZIERNIK 2017 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

PODWÓJNY KOCHANEK

09.10.2017

18.00

107 MIN

2

„KLIENT”

16.10.2017

19.00

124 MIN

3

„W SIECI”

23.10.2017

19.00

114 MIN

4

„MILCZENIE”

30.10.2017

19.00

161 MIN

 

„PODWÓJNY KOCHANEK”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - François Ozon

Scenariusz - François Ozon

na podstawie powieści „Lives of the Twins” Joyce Carol Oates

Zdjęcia - Manuel Dacosse

Muzyka - Philippe Rombi

Kostiumy - Pascaline Chavanne

Scenografia -Sylvie Olivé

Montaż - Laure Gardette

Marine Vacth - Chloé Fortin

Jérémie Renier - Paul Meyer / Louis Delord

Jacqueline Bisset - Pani Schenker / matka Chloé

Myriam Boyer-  Rose

Dominique Reymond - ginekolog /

Agnès Wexler

        

 

O FILMIE

Nie daj się zwieść pozorom.

„Podwójny kochanek” to perfekcyjnie zrealizowany zmysłowy thriller, którym twórca „Basenu”, „Młodej i pięknej” oraz „5×2” powraca w szczytowej formie i podejmuje przewrotną grę z widzem. Światowa krytyka przyrównała najnowszy film François Ozona do wczesnych filmów Romana Polańskiego, takich jak „Dziecko Rosemary” czy „Wstręt”.

Zwroty akcji i napięcie, jakie osiąga w swoim filmie francuski reżyser, sprawiły, że „Podwójny kochanek” spotkał się z entuzjastyczną reakcją widzów festiwalu w Cannes.

Młoda, wrażliwa Chloé zakochuje się w swoim terapeucie. Kobieta nie ma przed nim tajemnic, a zafascynowany nią mężczyzna z czasem również całkowicie się odsłania, przekraczając granice swojej profesji. Kilka miesięcy później, gdy mieszkają już razem, Chloé zaczyna podejrzewać, że jej kochanek coś przed nią zataja. Odkrywając stopniowo jego kolejne tajemnice, sprowadza na siebie śmiertelne niebezpieczeństwo.

Film jest przeniesioną we francuskie realia ekranizacją kryminalnej powieści „Lives of the Twins” Joyce Carol Oates, napisanej pod pseudonimem Rosamond Smith. Porusza ulubione tematy amerykańskiej pisarki: tajemnic ludzkiej natury, seksu i mrocznych stron osobowośc

 

Po solennym i, co tu ukrywać, nieco nudnawym „Frantzu” przestraszyłem się, że François Ozon wszedł do panteonu francuskich reżyserów filmowych. Stał się twórcą godnym i dostojnym, a może nawet – nie daj Boże! – swoim własnym klasykiem. Jedenaście nominacji do Cezara dla „Frantza” (z których zresztą tylko jedna zmieniła się w statuetkę) potwierdziło te podejrzenia. Czyż jednak Ozon nie jest wciąż za młody, by osiąść na laurach i wypuszczać dzieła satysfakcjonujące akademików?

Na szczęście „Podwójny kochanek” – który miał premierę ledwie kilka miesięcy po „Frantzu”, na festiwalu w Cannes – przywraca wiarę w moc Ozonowskich perwersji. Owszem, autor „8 kobiet” nabrał przez lata realizatorskiej biegłości, jego filmy pod względem warsztatowym stały się gładkie, eleganckie i wirtuozowskie. Nie ma już w nich tej intrygującej chropowatości, młodzieńczej nonszalancji, która przyciągała uwagę chociażby w debiutanckim „Sitcomie”.

Ozon robi teraz filmy dla szerokiej widowni, mniej ostentacyjnie używa konwencji, nie tak chętnie łamie zasady „przezroczystej” narracji, za to wyraźnie stara się wpisać w kanony kina. W „Podwójnym kochanku” znajdziemy odwołania do Polańskiego, Hitchcocka, Wellesa, także do Greenawaya i Cronenberga.

Główna bohaterka Chloe (w tej roli Marine Vacth, wylansowana przez Ozona w „Młodej i pięknej”) przypomina Mię Farrow z „Dziecka Rosemary”, sama zaś opowieść zaczyna się od tego, że Chloe nie może się pozbyć uporczywych bólów brzucha. Główny wątek podwójnej tożsamości przyprawia o „zawrót głowy”, natomiast jedna z końcowych scen, ze zwielokrotnionymi lustrami, odsyła do „Damy z Szanghaju”. Z kolei o śmiertelnej, nierozerwalnej więzi łączącej bliźnięta traktowały „Zet i dwa zera” Greenawaya oraz „Nierozłączni” Cronenberga.

To są jednak smaczki dla koneserów. Widz dostaje przede wszystkim emocjonującą, a zarazem zakręconą opowieść z suspensem, opowieść, w której powracają tematy charakterystyczne dla całej twórczości Ozona: napięcie między fikcją a rzeczywistością, między urojeniem a doznaniem, między konwenansem a transgresją. (…)

Chloe prowadzi podwójne życie. Z jednej strony związek z Paulem, z drugiej – perwersyjny romans z Louisem. Bracia nie utrzymują ze sobą kontaktu. Powodem jest jakaś bolesna tajemnica z przeszłości, być może nawet z czasu życia płodowego, bo to podobno wtedy rozpoczyna się rywalizacja bliźniaków o dominującą pozycję. Bohaterka zdaje się rozdarta między partnerstwem i opieką, jaką otacza ją Paul, a namiętnościami i sadyzmem, których doświadcza w sypialni Louisa.

Czyżby film Ozona miał się sprowadzać do banalnego wniosku, że w życiu potrzebujemy zarówno jasnej, jak i ciemnej strony księżyca? A może chodzi tutaj o demaskatorski obraz relacji uczuciowych, które w dużej mierze bazują na kłamstwach, przemilczeniach, fantazjach? I w których pojawia się w pewnym momencie pragnienie dopełnienia, kontrapunktu, zmiany narracji.

Ozon zresztą, jak zwykle, mocno akcentuje kwestie erotyczne i cielesne. W pewnym momencie dochodzi wręcz do zamiany tradycyjnych ról seksualnych, zaś braterski konflikt zdaje się zawierać element homoerotycznej zazdrości. Chloe jest seksualną łączniczką; Paul i Louis, sypiając (nie po raz pierwszy zresztą) z tą samą kobietą, są zarazem rywalami i kochankami, co dobitnie ilustruje jedna z wizyjnych scen.

W miarę rozwoju atmosfera bowiem się zagęszcza i coraz trudniej określić, czy mamy do czynienia z prawdziwym zapisem zdarzeń, czy raczej z projekcją czyjejś wyobraźni. Jesteśmy natomiast pewni, że rosnące napięcie musi zostać rozładowane przez zbrodnię. Ale kto kogo? Czy Chloe zagraża niebezpieczeństwo? Czyżby bracia byli jednak w zmowie? Może różnice w ich charakterach to tylko gra pozorów? A może to sama Chloe knuje jakąś intrygę?

Istotne jest jednak to, że film całkowicie przyjmuje punkt widzenia bohaterki, która nie schodzi z ekranu. I dzięki temu przewrotne zakończenie wybrzmiewa jak najbardziej wiarygodnie. Zmienia ono perspektywę odbioru, przesuwa akcent na nieco inną kwestię. Na pierwszy plan wysuwa się bowiem odmienna istota, którą nosimy w sobie. Obcy, który jest częścią nas, a zarazem, poniekąd, autonomicznym tworem. I z którym jesteśmy połączeni morderczą zależnością.

„Podwójny kochanek” to przede wszystkim efektowny thriller, trudno się więc dziwić, że mimo pozytywnych opinii krytyków i widzów nie dostał w Cannes żadnej nagrody. Kino Ozona balansuje na granicy między prowokacją a banałem, raz przechylając się w jedną, raz w drugą stronę. Francuskiemu reżyserowi udaje się jednak zachować dyscyplinę narracyjną, która sprawia, że jego opowieść wciąga widza w swoje wnętrzności, gdzie czeka na nas szokująca niespodzianka.

Bartosz Żurawiecki, Podwójny kochanek, „Kino" 2017, nr 8, s. 71

 

„KLIENT”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Asghar Farhadi  

Scenariusz Asghar Farhadi

Zdjęcia Hossein Jafarian

Muzyka Sattar Oraki

Montaż Hayedeh Safiyari

Scenografia Keyvan Moghaddam

Kostiumy Sara Samiee

Taraneh Alidoosti - Rana Etesami

Shahab Hosseini  - Emad Etesami

Babak Karimi - Babak

Farid Sajjadi - Hosseini Naser

Mina Sadati - Sanam

Mojtaba - Pirzadeh Majid

 

 

O FILMIE

„Klient” to nowy film Asghara Farhadiego, twórcy oscarowego „Rozstania”. Jeden z najwybitniejszych reżyserów światowego kina powraca z rozgrywającym się we współczesnym Teheranie thrillerem psychologicznym. „Klient” otrzymał nagrody za najlepszy scenariusz i najlepszą rolę męską w Cannes, a także drugiego w karierze Farhadiego Oscara dla Najlepszego Filmu

Nieanglojęzycznego.

Młode małżeństwo musi nieoczekiwanie opuścić swoje mieszkanie. Wprowadzają się do użyczonego przez znajomego lokalu w centrum Teheranu, nie zdając sobie sprawy, kto był jego poprzednim najemcą. Gdy w nowym mieszkaniu nieznany sprawca napada na kobietę, jej mąż rozpoczyna prywatne śledztwo. Mężczyzna usiłuje za wszelką cenę, bez pomocy policji, dotrzeć do agresora, by poznać motywy jego działania. Seria nieoczekiwanych wydarzeń w dramatyczny sposób zmieni życie małżonków.

„Klient” to pełna napięcia opowieść o dwójce kochających się ludzi i o tym, jak seria drobnych, pozornie właściwych decyzji potrafi zachwiać ich związkiem.

W swoim najnowszym filmie chcę zrozumieć, jak zewnętrzne okoliczności mogą doprowadzić do przemiany łagodnego człowieka w kogoś nieustępliwego, gwałtownego i brutalnego. Asghar Farhadi

Asghar Farhadi jest w tym momencie być może jedynym twórcą światowej kinematografii, który tak naturalnie potrafi łączyć strukturę narracyjną kina gatunkowego z realizmem. Oglądając jego filmy ma się wrażenie podglądania życia zwykłych Irańczyków, których losy zostały rozpisane zgodnie z prawidłami klasycznych dreszczowców. „Klient” nie różni się pod tym względem od jego poprzednich dzieł. Początek filmu wygląda, jakby nakręcił go sam Alfred Hitchcock – zaczyna się dosłownie od trzęsienia ziemi. A potem z każdą kolejną sceną napięcie rośnie.

Emad i Rana muszą się wyprowadzić z apartamentu grożącego zawaleniem. Z pomocą przychodzi im kolega pracujący z nimi w teatrze. Oferuje wynajem mieszkania, z którego niedawno wyprowadziła się lokatorka. Jest tylko mały problem. Kobieta wciąż zajmuje jeden pokój – zamknęła w nim na klucz wszystkie swoje rzeczy.

Choć ani razu nie pojawia się na ekranie, echa jej obecności sprowadzają nieszczęście na parę głównych bohaterów. Początkiem konfliktu staje się niespodziewana wizyta tytułowego klienta lokatorki, znanej w okolicy z lekkich obyczajów. Nieświadoma niczego Rana wpuszcza obcego mężczyznę do mieszkania, on natomiast bierze ją za swoją znajomą. Nieoczekiwane spotkanie kończy się rozciętą głową kobiety i potężną traumą.

Życie małżeństwa Emada i Rany w jednej chwili zaczyna się walić, niczym ich pękające mieszkanie. Oboje stają się ofiarami – ona cierpi z powodu psychicznego i fizycznego urazu, jego natomiast dręczy zraniona duma mężczyzny, który nie obronił swojej kobiety.

Farhadi nie bez powodu kazał bohaterom grać w przedstawieniu na podstawie sztuki Arthura Millera „Śmierć komiwojażera”. Amerykanin w swoim tekście stworzył portret przegranego człowieka, próbującego ostatkiem sił walczyć z trudami życia. Willy jest świadomy, że zawiódł zarówno jako człowiek marzący o wielkim zawodowym sukcesie, jak i głowa rodziny.

Emad jest pod wieloma względami podobny do postaci, którą odgrywa na deskach teatru. Podobnie jak Amerykanin, za wszelką cenę chce uniknąć społecznej i osobistej kompromitacji. Z tą różnicą, że jego punktem odniesienia nie jest „American dream”, który śnił bohater Millera, lecz rzeczywistość obyczajowa współczesnego Iranu.

Irański twórca dotychczasowymi filmami udowodnił, że jego największą siłą jest umiejętność charakteryzowania bohaterów za pomocą precyzyjnych dialogów. W fabularnej układance ważne miejsce ma każda, nawet epizodyczna postać przewijająca się przez ekran.

Relacje między bohaterami, ich role społeczne, osobista wrażliwość a także głęboko skrywane zahamowania, namiętności i wątpliwości budują szerszy kontekst, w którym rozgrywa się rozpisany przez Farhadiego dramat sumień.

Opowiadana w „Kliencie” historia, podobnie jak te z „Co wiesz o Elly?”, „Rozstania” i „Przeszłości”, są bardzo mocno osadzone w kulturowym pejzażu konkretnego tu i teraz, lecz jednocześnie mogłyby funkcjonować jako uniwersalne przypowieści o sekretach ludzkiej duszy.

W centrum sprokurowanego przez Farhadiego konfliktu znajduje się opozycja zemsty i przebaczenia – te skrajnie różne postawy charakteryzują parę głównych bohaterów. Zarówno Emad, jak i Rana powoli dojrzewają – jedno do pragnienia odwetu, drugie do gestu miłosierdzia. Irańczyk tak prowadzi narrację, żeby można było łatwo sympatyzować z obiema postawami.

Ich przeciwstawienie nie miało przy tym na celu zbudowania łatwej opozycji etycznej, a tym samym stworzenia moralitetu z tezą, a raczej przedstawienie całego spektrum moralnych i emocjonalnych stanowisk i logicznych dróg dotarcia do nich.

Wydaje się, że zachowania głównych bohaterów wynikają nie tylko z porywów serc, lecz również z restrykcyjnych obyczajowych nakazów społeczeństwa, w którym funkcjonują. „Klient” czytany poprzez realia irańskiej rzeczywistości zdradza swój krytyczny potencjał. Oskarżonym nie jest zbyt porywcza jednostka, niepotrafiąca pohamować swoich emocji w obliczu krzywdy żony, lecz będący w kryzysie mężczyzna zagubiony we własnej kulturze.

Choć przynależy do świata sztuki, jest lubianym i troskliwym nauczycielem, okazuje się bezradny wobec nieoczekiwanej przemocy. Jedyne, co może zrobić, to odpłacić tym samym. Sięgając po schematy narzucane przez stereotypy tradycyjnej męskości, wpada w matnię, w której granice między winnym a sprawiedliwym, sądzonym i sądzącym zaczynają się zamazywać. Jednak ten poddany krytyce mężczyzna jest produktem określonej kultury.

Pozycja mężczyzny i jego społeczna rola w krajach muzułmańskich są ściśle powiązane z sytuacją tamtejszych kobiet, płciową strukturą władzy i surową obyczajowością. Farhadi okazuje się liberalnym feministą, który, paradoksalnie, koncentruje się na figurze mężczyzny, żeby w ten sposób zasygnalizować potencjalne zagrożenia płynące z nierówności płciowej i wynikających z niej zależności. Według irańskiego twórcy również mężczyznom dobrze zrobiłaby rewolucja seksualna.

„Klient” jest szczególną wariacją na temat „revenge movies”, stawiającą podobne pytania jak niegdyś „Labirynt” Denisa Villeneuve’a. Nawiązując do struktury kina gatunkowego i zagęszczając atmosferę moralnego niepokoju, Farhadi konstruuje fabułę z kulturowych mielizn, etycznych pułapek i emocjonalnych ślepych zaułków, bohaterami czyni zaś obyczajowe konwenanse, strach przed stratą dobrego imienia i zwykłym zawstydzeniem.

Filmowe postacie mogłyby być antycznymi herosami, zmagającymi się z przeciwnościami wszechwładnego losu, bohaterami wziętymi wprost z kart wielkiej literatury, choć w gruncie rzeczy są aktorami podrzędnego teherańskiego teatru. Farhadi o wielkich etycznych dylematach potrafi opowiadać jak o mało istotnych małżeńskich sprzeczkach czy codziennych rozterkach. Jakby mimochodem.

Michał Piepiórka, Klient, „Kino" 2017, nr 4, s. 72-73

 

 „W SIECI”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Kim Ki - duk

Scenariusz:Kim Ki - duk

Zdjęcia: Kim Ki - duk

Montaż: Park Min - sun

 

Ryoo Seung – bum:  Nam Chul - woo

Lee Won - gun

Kim Young - min

Choi Guy - hwa

                                          

O FILMIE:

Nowy film czołowego prowokatora koreańskiego kina, Kim Ki- duka, przynosi

przejmujące studium trudnych relacji między Koreą Północną a Południową.

Nam Chul - Woo jest ubogim rybakiem wiodącym proste, ale szczęśliwe życie u boku żony i córki na północnym brzegu rzeki, która dzieli obie Koree. Codziennie łowi ryby w pobliżu newralgicznego punktu i straż graniczna zna go już na tyle dobrze, by ufać, że nie przekroczy niewidzialnej granicy na wodzie.

Pewnego dnia jednak sieć poławiacza wplątuje się w silnik łodzi i Nam nie może nic

zrobić, by powstrzymać dryfowanie łajby na południe. Po dotarciu do brzegu, zostaje natychmiast zatrzymany przez południowokoreańskich żołnierzy. Ambitny oficer przesłuchujący uznaje rybaka za szpiega. Dla nieszczęśnika zaczyna się gehenna, która zdaje się nie mieć końca..

 

Dobra wiadomość dla wielbicieli Kim Ki-duka: po trwającym kilka lat kryzysie, koreański mistrz wraca do formy. Antidotum na coraz bardziej kuriozalne pomysły fabularne – zrealizowanego w 2013 roku "Moebiusa" reżyser określił jako "penisową podróż przez życie bohatera" – okazało się sięgnięcie po prostotę. "W sieci" stanowi angażującą emocjonalnie opowieść o jednostce uwikłanej wbrew woli w rozgrywkę potężniejszych sił. 

 


Ostentacyjnie intymne kino Kima – bodaj po raz pierwszy od czasu "Strażnika wybrzeża" z 2002 roku – zyskało istotny wydźwięk polityczny. Głównym bohaterem "W sieci" reżyser uczynił prostego, północnokoreańskiego rybaka Nam Chul-Woo. Mężczyzna żyje skromnie, jest oddany rodzinie i podporządkowuje swą codzienność serii rytuałów. Między wierszami Kim sugeruje jednak, że pozorna sielanka podszyta jest niepewnością, a prywatność bohatera nie pozostaje wolna od ingerencji reżimu.

Właściwa akcja filmu zaczyna się, gdy – w wyniku niefortunnego zbiegu okoliczności – Nam Chul-Woo trafia w ręce pograniczników z Południa. Mężczyzna staje się wówczas kolejnym z bohaterów, którzy "mimo że nic złego nie popełnili, zostali pewnego ranka po prostu aresztowani", a nad fabułą zaczyna unosić się atmosfera rodem z powieści Kafki. Przewrotność wizji Kima polega na tym, że totalitarne praktyki związane ze znęcaniem się nad więźniem zostają w niej przypisane obywatelom "dobrej", demokratycznej Korei Południowej. W tych partiach filmu twórca "Krokodyla" przypomina, że pozostaje mistrzem w portretowaniu świata nieoficjalnego, rządzącego się własną, pokrętną logiką i spychanego na margines powszechnej świadomości. Obserwowanie go na własne oczy stawia widza w pozycji intruza, którego dyskomfort potęguje także konieczność świadkowania – typowym dla twórczości Kima – erupcjom przemocy i okrucieństwa.  Jak w przypadku większości wcześniejszych filmów, twórcy "Pustego domu" chodzi jednak o coś więcej niż szokowanie publiczności. We "W sieci" reżyser pokazuje, że jego bohater jest nie tylko zastraszany, lecz także kuszony wizją życia w kapitalistycznym dobrobycie. Dylemat Nam Chul-Woo, zmuszonego do wyboru pomiędzy polepszeniem warunków swojej egzystencji a przywiązaniem do pozostających na Północy najbliższych, okazuje swą zaskakującą uniwersalność. O podobnych rozterkach wspomina wszak wielu emigrantów, którzy przekonują, że – nawet pomimo osiągnięcia materialnej satysfakcji – nie potrafią zwalczyć w sobie tęsknoty za przeszłością.

  


"W sieci" nie zawsze funkcjonuje na tym poziomie subtelności. Chwilami w krytyce południowokoreańskiej rzeczywistości Kimowi zdarza się sięgać po zwyczajną demagogię. Sekwencja, w której Nam Chul-Woo pochyla się z troską nad życiem seulskiej prostytutki, wygląda jak nieświadoma parodia motywów z twórczości Dostojewskiego. Przy okazji trudno oprzeć się wrażeniu, że za sprawą stworzenia jednoznacznie negatywnego obrazu ojczyzny reżyser załatwia prywatne porachunki. Krytykowany przez południowokoreańską prasę i ignorowany przez tamtejszą publiczność twórca "Wyspy" już od jakiegoś czasu zapowiada, że zacznie kręcić filmy gdzie indziej, a ostatnio szykuje się ponoć do zrealizowania chińskiej superprodukcji.

Nawet jeśliby jednak dostrzec we "W sieci" pewną małostkowość, a postawienie znaku równości między Koreą Północną i Południową uznać za grubą przesadę, warto pamiętać, że w kinie Kima nigdy nie chodziło o intelektualne analizy. Żywioł reżysera stanowi za to wywoływanie emocji, a tych znajdziemy we "W sieci" pod dostatkiem. Nie sposób w końcu nie utożsamić się z postawą Nam Chul-Woo, który nie pragnie niczego więcej niż życia własnym życiem, z dala od wpływu wszelkiej ideologii. Marzenie bohatera wydaje się tym piękniejsze, że pozostaje coraz trudniejsze do zrealizowania, nie tylko na Półwyspie Koreańskim.

Piotr Czerkawski18 kwietnia 2017 recenzja kinowa W sieci (2016)

 

„MILCZENIE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Martin Scorsese

Scenariusz - Martin Scorsese

                     Jay Cocks

na podstawie powieści

                     Shūsaku Endō

Zdjęcia - Rodrigo Prieto

Muzyka - Kathryn Kluge

                Kim Allen Kluge

Montaż - Thelma Schoonmaker

Scenografia i kostiumy - Dante

                                        Ferretti

Andrew Garfield - Rodrigues

Adam Driver - Garupe

Liam Neeson - Ferreira

Tadanobu Asano - tłumacz

Shinya Tsukamoto - Mokichi

Issei Ogata - Inoue

 

O FILMIE:

Inspirowany autentycznymi wydarzeniami i zrealizowany z niezwykłym rozmachem najnowszy film twórcy „Wilka z Wall Street", „Infiltracji" i „Chłopców z ferajny". Przez trzydzieści lat wybitny reżyser Martin Scorsese przygotowywał adaptację od dawna go fascynującej, słynnej powieści Shūsaku Endō. Trzydzieści lat po „Misji" powstało kolejne filmowe arcydzieło ukazujące ludzi żyjących w czasach wielkich napięć i konfliktów religijnych. W rolach głównych Andrew Garfield („Przełęcz ocalonych”), Adam Driver („Paterson”, „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”) oraz Liam Neeson („Uprowadzona”).

XVII wiek. Dwóch młodych jezuitów pokonuje tysiące kilometrów, aby potajemnie przedostać się do Japonii, gdzie toczy się bezwzględna walka z chrześcijaństwem. Misjonarze poszukują swojego nauczyciela - słynącego z odwagi kapłana, o którym krążą plotki, że wyrzekł się wiary katolickiej i został buddyjskim mnichem. To, czego doświadczą, wystawi ich umiejętności przetrwania, a także wszystko, w co wierzą, na najcięższą próbę. „Milczenie" to najmocniejszy, a jednocześnie najbardziej osobisty film w karierze Martina  Scorsese. Amerykański twórca poszukuje odpowiedzi dotyczących istoty i sensu religii, a także wierności swoim przekonaniom w świecie, w którym płaci się za nią najwyższą cenę.

 

Najnowszy film Martina Scorsese stanowi kwintesencję przemyśleń reżysera na temat wiary, przemocy i sensu ludzkiej egzystencji. Scorsese przez kilkanaście lat pracował nad adaptacją powieści autorstwa Shusaku Endô o losach portugalskich misjonarzy w siedemnastowiecznej Japonii. Co prawda, zrealizował w tym czasie kilka innych filmów, ale regularnie powracał do scenariusza poruszającego nurtującą go tematykę. W wywiadach reżyser wielokrotnie twierdził, że ten projekt stał się jego „obsesją na stare lata”. Osobisty stosunek autora filmu do treści i znaczenia przekazu jest widoczny w każdym ujęciu. Okrucieństwo organicznie miesza się z kontemplacją, a główni bohaterowie są rozdarci pomiędzy wartościami, jakie wyznają, a osaczającymi ich realiami.

Ekranowa historia opiera się na faktach. Dwaj młodzi jezuici, Sebastiao (Andrew Garfield) i Garupe (Adam Driver), przybywają do Japonii, żeby odnaleźć swojego nauczyciela, o którym słuch zaginął. Jest to okres inkwizycji, może jeszcze bardziej bezwzględnej niż w Europie. Egzekucje, prześladowania i tortury są na porządku dziennym. Nagonka antychrześcijańska ma ewidentne podłoże nacjonalistyczne. Katolicyzm jest wiarą obcych i z punktu widzenia szogunów stanowi poważne zagrożenie dla japońskiej tożsamości.

Ten konkretny kontekst historyczny wiernie odzwierciedla czas i miejsce akcji, ale ilustruje mechanizmy społeczno-polityczne, które mają wymiar bardziej uniwersalny. Twórczość Scorsese przekonująco przecież sugeruje, że historia świata, od najdawniejszych po współczesne czasy, składa się z jednego długiego ciągu powielających się cyklicznie wydarzeń. Ci, którzy mają siłę, mają też władzę, a utrzymanie się przy niej wymaga brutalnego wykorzystywania posiadanej siły. Koło się więc zamyka. Ciemiężone jednostki mogą co najwyżej uciekać w duchową przestrzeń wewnętrznej autonomii.

Siedemnastowieczna Japonia jest krajem targanym przez lokalne i zewnętrzne konflikty. Wcześniejsza działalność europejskich misjonarzy okazała się zaskakująco skuteczna. Już na początku filmu widzimy całe wsie i miasteczka, których mieszkańcy przeszli na wiarę chrześcijańską. Wygląda na to, że nawet biedni japońscy chłopi potrafią łatwo porozumieć się z nowo przybyłymi misjonarzami, co oznacza, że całkiem dobrze władają językiem portugalskim albo łaciną.

Oczywiście, trudno określić, w jakim stopniu możemy poważnie przyjmować konwencję lingwistyczną filmu. Albo wpływy europejskie rzeczywiście przeobraziły część społeczeństwa japońskiego, albo mamy do czynienia ze sztucznym zabiegiem mającym na celu zminimalizowanie konieczności użycia napisów na ekranie. Co prawda dialog w języku japońskim od czasu do czasu pojawia się w filmie, ale najczęściej przypisany jest inkwizytorom, czyli tym złym.

Początkowe etapy pobytu dwóch młodych misjonarzy w Japonii obfitują w sceny duchowego wsparcia, jakiego udzielają prześladowanym chrześcijanom. Niektóre ujęcia są robione pionowo z góry, sugerują boski punkt widzenia. Znak krzyża wydaje się wszechobecny. Tempo filmu jest w tej fazie nierówne, tak jakby bohaterowie niepewnie wchodzili w japońską rzeczywistość. Nieco później, kiedy inkwizycja dokręca śrubę przemocy, Sebastiao i Garupe sami muszą w ekstremalnych warunkach ukrywać się przed aparatem władzy.

Niczym w biblijnym pierwowzorze, tak i tu pojawia się lokalny Judasz zaprzedający swoich mistrzów za sakiewkę srebrników. Tyle że w „Milczeniu” ów zdrajca kaja się i prosi o przebaczenie, po czym znów dopuszcza się najcięższych grzechów. I po raz kolejny wyraża skruchę. Wyrachowany kombinator czy prawdziwy katolik? To jeden z wielu obecnych w filmie elementów testujących fundamentalne kanony wiary chrześcijańskiej.

Po pewnym czasie ścieżki misjonarzy się rozchodzą, a bohaterem filmu staje się Sebastiao. W końcu udaje mu się odkryć tajemnicę losu zaginionego przed laty jezuickiego nauczyciela, ale wtedy sam już jest w rękach inkwizytorów, którzy jednoznacznie domagają się od niego apostazji. Końcówka filmu szczegółowo analizuje dylematy moralne misjonarza. Chociaż katolicyzm specyficznie wartościuje męczeńską śmierć w imię wiary, to w praktyce stanowi ona tylko ideał.

Liczne przekazy historyczne pokazują szeroki wachlarz ludzkich zachowań w obliczu zagrożenia życia, i to nawet w przypadku osób wcześniej będących wzorem wszelakich cnót. Czy szukanie kompromisowego wyjścia podszyte strachem i wewnętrzną słabością jest oznaką upadku moralnego i powinno być jednoznacznie potępione? Czy można być prawym człowiekiem wyrzekłszy się wiary? I jak należy rozumieć sedno biblijnej frazy, wedle której trzeba „oddać cesarzowi, co cesarskie, a Bogu co boskie”?

Odpowiedzi na te pytania nie są bynajmniej jednoznaczne. Pamiętajmy też, że swego czasu Scorsese nakręcił kontrowersyjne „Ostatnie kuszenie Chrystusa”. Było to jednak dawno, a ludzkie poglądy ewoluują. „Milczenie” jest niewątpliwie wartościową a momentami wręcz fascynującą produkcją, ale film ten jeszcze bardziej nabierze znaczenia, kiedy porównamy zawarty w nim światopogląd z wcześniejszymi refleksjami reżysera.

Zbigniew Banaś, Milczenie, „Kino" 2017, nr 2, s. 73

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” WRZESIEŃ 2017 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

SZTUKA KOCHANIA

04.09.2017

19.00

120 MIN

2

„WŚCIEKŁOŚĆ”

11.09.2017

19.00

83 MIN

3

„POWIDOKI”

18.09.2017

19.00

100 MIN

4

„POKOT”

25.09.2017

19.00

128 MIN

 

„SZTUKA KOCHANIA”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA Maria Sadowska

SCENARIUSZ Krzysztof Rak

ZDJĘCIA Michał Sobociński

SCENOGRAFIA Wojciech Żogała

KOSTIUMY Ewa Gronowska

CHARAKTERYZACJA Aneta Brzozowska

DŹWIĘK Jarosław Bajdowski, Michał Fojcik

MUZYKA Radzimir Dębski

MONTAŻ  Jarosław Kamiński PSM

 

Michalina Wisłocka Magdalena Boczarska

Stach Wisłocki Piotr Adamczyk

Wanda Justyna Wasilewska

Jurek Eryk Lubos

Młoda Redaktorka Tereska Jasmine Polak

Karolina Siwicka (pacjentka) Karolina Gruszka

Generałowa Danuta Stenka

Urzędnik KC Arkadiusz Jakubik

Milczący Urzędnik KC Wojciech Mecwaldowski

Szef Wydawnictwa Borys Szyc

Naczelna Pisma Kobiecego Katarzyna Kwiatkowska

Cenzor  Artur Barciś

 

O FILMIE

"Sztuka kochania" to film opowiadający historię Michaliny Wisłockiej - kobiety, lekarki, seksuolożki, która dokonała niemożliwego, szeroko otwierając drzwi polskich sypialni. Rozprawiając się z konserwatywnymi stereotypami i wszechobecną ignorancją, Wisłocka zrewolucjonizowała życie seksualne całego kraju. Wszystko za pomocą jednej książki. Lata 40., powojenna Polska, Michalina kończy właśnie studia medyczne i rozpoczyna swoją przygodę z medycyną. W tym samym czasie jej życie osobiste przybiera zupełnie niespodziewany kierunek. Lata 50. Stalinowska Polska. Michalina Wisłocka, lekarka ginekolog zdobywa coraz większe doświadczenie w pracy z pacjentami. W okresie letnim Michalina wyjeżdża do Lubniewic, gdzie w ośrodku wczasowym sprawuje pieczę nad kuracjuszami. Tam właśnie poznaje Jurka, z którym przeżywa miłosne uniesienia, które zmienią jej życie. Lata 70., Polska Rzeczpospolita Ludowa. Michalina Wisłocka jest już uznaną lekarką, do której gabinetu ustawiają się kolejki pacjentek. Na jej życiowej drodze pojawia się Tereska, młoda redaktorka, która namawia Michalinę do wydania książki. Rozpoczyna się długa walka z Komitetem Centralnym.

Wydana w 1976 roku „Sztuka kochania" Michaliny Wisłockiej to książka, którą w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych można było znaleźć w większości domowych biblioteczek w Polsce. Pierwszy nakład wynosił sto tysięcy egzemplarzy, ale partia poleciła umieścić w stopce liczbę dziesięciokrotnie niższą, żeby nikt nie pomyślał, że władze Polski Ludowej przykładają dużą wagę do „takiego" tematu.

Książka rozeszła się błyskawicznie, a w sprzedaży pojawiły się nielegalnie wydrukowane kopie, które można było dostać na bazarach. W czasie, kiedy w kinach zaczynały triumfować filmy moralnego niepokoju, społeczeństwo zaczytywało się erotycznym poradnikiem, który stawiał czoło zgoła odmiennym problemom. O pierwszej damie polskiej seksuologii, doktor Michalinie Wisłockiej, opowiada w swoim drugim pełnometrażowym filmie Maria Sadowska.

Czy reżyserce „Dnia kobiet" udało się pokazać mniej znaną stronę PRL-u? Zanim „Sztuka kochania" trafiła pod strzechy, autorka musiała przeprowadzić prawdziwą batalię z władzą. Motywem wiodącym w filmie Sadowskiej jest walka Wisłockiej (Magdalena Boczarska) o wydanie książki, ale reżyserka pokazuje w retrospekcjach również przeszłość kobiety, która dużą część swojego życia poświęciła różnym formom edukacji seksualnej.

Podczas wieloletniej pracy jako lekarka ginekolożka autorka „Sztuki kochania" miała okazję doskonale poznać problemy i dolegliwości Polek, zarówno żon towarzyszy z KC, jak i dziewczyn z dalekiej prowincji. Wisłocka w filmie Sadowskiej uczy pacjentki masturbacji, rozdaje prezerwatywy i radzi, jak urozmaicić życie łóżkowe.

Świetnie zagrana przez Boczarską lekarka jest pełna werwy i bezpośrednia, nie traktuje seksu jako tabu, lecz mówi prosto z mostu, a jej rady okazują się celne i skuteczne. Rezultatem praktycznego podejścia są nie tylko długie kolejki do gabinetu nowoczesnej pani doktor, lecz także opór części społeczeństwa. Podróżując z misją edukacyjną po małych miejscowościach, Wisłocka musi liczyć się z faktem, że jej wystąpienia mogą zostać gwałtownie przerwane lub zagłuszone, na przykład pieśnią „Pan jest pasterzem moim", zaintonowaną przez lokalnego księdza.

W lekkiej, niemal komediowej konwencji Sadowska pokazuje Polskę Ludową jako kraj kolosalnej obłudy, w którym towarzysze spółkują po kątach z podwładnymi w KC, ale rumienią się słysząc słowo "wagina". Kiedy Wisłocka, chcąc obalić seksualne mity, decyduje się na wydanie „Sztuki kochania", napotyka na mur niechęci. Kobieta próbuje przekonać zarówno funkcjonariuszy partyjnych, jak i przedstawicieli duchowieństwa, lecz od pierwszych słyszy, że nie chcą zadzierać z Kościołem, a od drugich, że wolą nie narażać się władzy.

Pruderia cechuje w równym stopniu księży, co urzędników z Wydziału Kultury. „Wsadziliście kobiety na traktory i myślicie, że to wystarczy?" - pyta Wisłocka, odnosząc się do socjalistycznej koncepcji równouprawnienia. Wydanie erotycznego poradnika będzie nie lada wydarzeniem i pierwszym krokiem ku przełamaniu wszechogarniającej obłudy.

Sadowska zajmuje się jednak nie tylko edukacyjno-seksualną batalią, ale i życiem osobistym Wisłockiej, które nie było prostą ilustracją głoszonych przez seksuolożkę porad. Choć film rozgrywa się między innymi w czasie wojny, w okresie stalinizmu i w 1956 roku, biografia Wisłockiej nie jest biografią historyczną, ale uczuciowo-seksualną. Rok 1939 pojawia się na ekranie wyłącznie dlatego, że Wisłocka poznała wówczas swojego przyszłego męża, Stacha (Piotr Adamczyk).

Związek okaże się niekonwencjonalny, bo w latach czterdziestych z małżonkami zamieszka najlepsza przyjaciółka Michaliny, Wanda (Justyna Wasilewska), która będzie sypiać z mężczyzną, a nawet urodzi mu dziecko. Odważna obyczajowo trójkątna relacja mogłaby być dowodem na seksualne wyzwolenie Wisłockiej, gdyby nie fakt, że kobieta niewiele myśli jeszcze wówczas o cielesnych uciechach i unika zbliżeń z mężem, chętnie oddając pole namiętnej koleżance.

Wisłocka pozna rozkosz dopiero później, dzięki Jurkowi (Eryk Lubos), byłemu marynarzowi, który zaliczył w życiu niejeden port, a z dalekowschodnich wojaży wyniósł naukę, że kochanie może być sztuką. Opowieść o odkrywaniu seksualności jest jednak przeniknięta nutą melancholii: upojne chwile są krótkie, a szukająca cielesno-duchowej relacji bohaterka nie zaznaje wiele szczęścia w życiu prywatnym.

Choć Wisłocka nie jest w filmie Sadowskiej papierową bojowniczką o wolność i swobodę, ale postacią wielowymiarową, to jednak twórcy nie wydobywają wszystkich sprzeczności, w jakie mogła być uwikłana słynna polska seksuolożka. Bohaterka „Sztuki kochania" w pewnym momencie zaczyna nosić ubrania w kwiaty i charakterystyczne chusty, co nadaje jej nieco hippisowski wygląd.

Mogłaby pani być ikoną rewolucji seksualnej - mówi jedna z kobiet. To ja jestem rewolucją seksualną! - odpowiada dumnie Wisłocka. Ale czy rzeczywiście można tu mówić o rewolucji? Mimo że bohaterka filmu Sadowskiej prowadzi niekonwencjonalne - przynajmniej jak na owe czasy - życie seksualne, to jednak wyraźnie tęskni za tą jedyną, prawdziwą miłością i daleko jej do swobody obyczajowej dzieci-kwiatów.

Paradoksalnie, podszyty konserwatyzmem jest również przekaz, płynący z kultowego poradnika. Niewątpliwym osiągnięciem Wisłockiej było przełamanie tabu mówienia o seksie i przyznanie kobietom prawa do rozkoszy - jak pokazuje Sadowska, boje z cenzurą dotyczyły przede wszystkim rozdziału poświęconego orgazmowi. W jakim stopniu „Sztuka kochania" zachęcała jednak kobiety do emancypacji?

Bojąc się zarzutów o niemoralność, cenzura poleciła umieścić na okładce książki rysunek pary młodej. Ten kuriozalny pomysł został oczywiście Wisłockiej narzucony, ale ilustrację można uznać za symptomatyczną, bo poradnik wydaje się dziś bardzo konserwatywny pod względem genderowym. „To jest po to, żeby mąż i żona nie dawali sobie po ryjach "- tłumaczy mniej więcej w ten sposób społeczną użyteczność książki przebojowy wydawca (Borys Szyc).

Czy przyznając kobiecie prawo do rozkoszy, książka Wisłockiej nie umacniała jednocześnie związków opartych na męskiej dominacji? Takie pytanie mogłoby paść w filmie, opowiadającym w końcu o pewnej formie emancypacji, ale reżyserka nie rozwija tego wątku.

Sadowska nie analizuje rozmaitych sprzeczności "rewolucji seksualnej" w wydaniu polskim i nie obala wszystkich mitów związanych z seksem. Niezwykle interesujący temat w dalszym ciągu czeka na rozwinięcia, uzupełnienia i polemiki. Ale intencją twórców nie było przecież snucie złożonego dyskursu o seksualności.

Zręczna narracyjnie, dobrze zagrana i miejscami zabawna „Sztuka kochania" to udane kino środka, które ma szansę na powodzenie u szerokiej publiczności. Swoją drogą, nawet i taka, podstawowa lekcja seksuologii nie zaszkodzi w momencie, kiedy zasadność edukacji seksualnej wciąż jest kwestionowana.

Robert Birkholc, Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej, „Kino" 2017, nr 1, s. 78-79

  

„WŚCIEKŁÓŚĆ”

Nagroda dla najlepszego filmu fabularnego

na Lisbon International Film Festival (2016)

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria:Michał Węgrzyn

Scenariusz: Michał Węgrzyn,

                    Marcin Roykiewicz

Zdjęcia: Wojciech Węgrzyn

Montaż: Michał Biliński

Muzyka:Tomasz Kułdo - QLHead

Dźwięk: Paweł Rytelewski

Scenografia: Max Wolf

Kostiumy: Anna Węgrzyn

Charakteryzacja: Ewelina Węgrzyn

Jakub Świderski – Adam

Małgorzata Zajączkowska - matka – głos Paulina Chapko – Edyta

Natalia Klimas - Rozi

O FILMIE

"Wściekłość" to opowieść o najtrudniejszym momencie w życiu. Historia bohatera pokazuje ten moment, którego zwykle najbardziej się obawiamy. To ta chwila, gdy jesteśmy bardzo blisko sukcesu, a życie rodzinne się wali i trzeba wybrać. "Wściekłość" to historia młodego mężczyzny, który najpiękniejsze lata swojego życia oddaje karierze w telewizji. Rzeczywistość, w której żyje, odbiega od jego dawnych wyobrażeń. Reportaże, które wychodzą spod jego ręki są dalekie od jego ideałów, walki o wolność słowa, prawdy i tolerancji, czy rzetelności dziennikarskiej. Życie wśród polityków i biznesu konfrontuje go z zakłamaniem, którym sam przesiąka. Zastrzeżone rejony zła stają się jego codziennością. Silna erotyczna relacja z trenerką personalną przeplata się z poczuciem winy wobec żony i małych dzieci.

Trzydziestokilkuletni mężczyzna, dziennikarz telewizyjny. W domu żona – sfrustrowana, zaniedbywana, dusząca się w czterech ścianach z dwójką małych dzieci. Adam wychodzi jak zawsze na siłownię. Nie przyniesie zakupów, bo po ćwiczeniach zrobi sobie jogging. W samochodzie czeka kochanka. Atrakcyjna.

Żona przez przypadek, przez niewyłączoną komórkę, usłyszy ich rozmowę. „Ona wciąż nie wie, czy tylko udaje?" – pyta kobiecy głos. Teraz już żona wie na pewno. Dłużej nie może się okłamywać.

Ale to tylko wstęp, bo po szybkim seksie z kochanką i kilku ćwiczeniach na atlasie, mężczyzna rzeczywiście wybiegnie na wieczorną, opustoszałą obwodnicę Warszawy.

Ma przed sobą 15 kilometrów, 70 minut. Tyle mu zwykle zabiera pokonanie tej trasy. Kamera będzie go obserwować, a przede wszystkim podsłuchiwać. W tym czasie wszystko w jego życiu się zachwieje, będzie musiał zmienić swoją hierarchę wartości.

„Wściekłość" to film o facecie, który biegnąc, odbiera telefony. Tego wieczoru dowiaduje się, że jutro ma poprowadzić główne wydanie wiadomości, bo stary prezenter został zwolniony z pracy. Przyjaźnili się, ale co z tego? Liczy się kariera.

Adam z wydawcami uzgadnia więc dobór informacji. W Sejmie głosują poprawkę do ustawy o związkach partnerskich. Trzeba czymś to „przykryć". Walentynkami? Materiałem z Kurdystanu? Kompromis, manipulacja i układ są wpisane w jego nową funkcję i on się na to godzi.

Ale jest też rodzina. Władcza, autorytarna matka, która „dała mu wszystko". Dzisiaj mówi: „Masz świetną pracę w telewizji, jesteś zdrowy, przystojny, masz żonę, śliczne dzieci. Znasz pięć języków, grasz na pianinie, jeździsz konno. A nie potrafisz sobie życia ułożyć?". Ale sama nie umie okazać czułości własnym wnukom. Relacje z nią zaważyły na życiu Adama. Kochanka – pewna siebie, bezwzględna nie daje mu chwili wytchnienia. I wreszcie żona, która przeżywa załamanie nerwowe.

„Wściekłość" oparta jest na tym samym pomyśle co znakomity „Locke" z Tomem Hardym. Zresztą Wegrzynowie tej inspiracji nie ukrywają. Tylko że bohater Stevena Knighta jechał samochodem do rodzącej kochanki i musiał pokonać drogę między Londynem i Birmingham. Grany przez Jakuba Świderskiego Adam biegnie po obwodnicy, ale dlaczego nie próbuje zatrzymać jakiegoś samochodu, nie przyspiesza przyjazdu taksówki? Dlaczego matka, nawet już zaniepokojona, nie jedzie do jego mieszkania, by sprawdzić, czy nie doszło tam do tragedii? Dlaczego mężczyzna w czasie jednego biegu zostaje napadnięty aż dwa razy?

To poważne niedociągnięcia scenariusza. Ale rozmowy telefoniczne są świetne. Małgorzata Zajączkowska (matka) udowadnia, jak wiele można zagrać samym głosem. Kochanka ma wyrazisty charakter. Wymiany zdań z prezesem i kolegami z pracy tworzą opowieść o braku etyku dziennikarskiej.

A siłą napędową filmu jest dramat rozgrywający się w domu bohatera. Czasem kamera pokazuje bezmiar autostrady, ale głównie jest zbliżenie twarzy biegacza. To wystarcza, widz wciąga się w opowieść o życiu w kłamstwie i o tym, co naprawdę ważne.

„Wściekłość" to trzeci – po „Wybrańcu" i „Historii kobiety" – film braci Węgrzyn zrealizowany za minimalne pieniądze, bez wsparcia PISF. Michał Węgrzyn studiował na wydziale operatorskim w Łodzi, Wojciech skończył wydział operatorski w Czechach. Przy produkcji pracowały ich żony, które zajęły się kostiumami i charakteryzacją, ale też dwaj bracia, siostry.

Na ekranie wystąpiły dzieci Wojciecha, a z ich rodzinnego Nowego Sącza pochodzi odtwórczyni roli Edyty – Paulina Chapko. Zdjęcia powstały w cztery dni. Dziś „Wściekłość" ma nagrody na festiwalach w Lizbonie i Kalkucie i jako pierwszy film Węgrzynów wchodzi do kin.

Tę niezależną drogę przetarli przed nimi inni amatorzy, ale też profesjonaliści, którzy nie mogli doczekać się na dotacje. Wiele z ich filmów nie dostało się do kin, ale były też obrazy ważne, które odniosły sukces, m.in. „Hardkor Disco" Krzysztofa Skoniecznego i „Prosta historia o miłości" Arkadiusza Jakubika.

Jak potoczy się kariera braci Węgrzynów? Roberto Rodriguez też zaczynał od filmu wyprodukowanego rodzinnie za 7 tys. dolarów. A oni zapowiadają już dużą produkcję międzynarodową. Warto ich nazwisko zapamiętać.

Barbara Hollender „Rzeczpospolita” 17.03.2017 r.

 „POWIDOKI”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Andrzej Wajda

Scenariusz Andrzej Mularczyk wg pomysłu Andrzeja Wajdy

Zdjęcia Paweł Edelman psc 

Scenografia Marek Warszewski

Kostiumy Katarzyna Lewińska

Charakteryzacja Janusz Kaleja

Muzyka Andrzej Panufnik

Dźwięk Maria Hilarecka, Kacper Habisiak,

              Marcin Kasiński

Montaż Grażyna Gradoń psm

Bogusław Linda - Władysław Strzemiński

Zofia Wichłacz - Hania

Bronisława Zamachowska – Nika Strzemińska

Andrzej Konopka - Personalny

Krzysztof Pieczyński - Julian Przyboś

Szymon Bobrowski - Minister Sokorski

Aleksander Fabisiak - Rajner

Irena Melcer - Jadzia

Paulina Gałązka - Wasińska

Tomasz Chodorowski - Tomek

Filip Gurłacz - Konrad

 

O FILMIE:

 Jeden z najwybitniejszych twórców w historii kina, zdobywca wielu nagród filmowych, w tym Oscara za całokształt twórczości – Andrzej Wajda, przedstawia historię człowieka niezłomnego, Władysława Strzemińskiego pioniera polskiej awangardy, ze znakomitą rolą Bogusława Lindy.Głównym bohaterem jest wielki artysta, wierny własnej wizji sztuki, który nie poddał się obowiązującemu systemowi i w konsekwencji doświadczył dramatycznych skutków swoich wyborów. „Powidoki” to intymny zapis ostatniego okresu życia obdarzonego charyzmą wybitnego malarza. Opowieść o tym, jak komunistyczna władza zniszczyła niepokornego człowieka.Wajda w sposób niezwykle subtelny, a zarazem uniwersalny kreśli, tworzonymi z malarskim kunsztem obrazami,  świat, w którym piękno i sztuka są prześladowane.

Od dawna, od lat chciałem sięgnąć po temat artysty – malarza, rzucając w 1949 roku Krakowską Akademię Sztuk Pięknych dla Łódzkiej Szkoły Filmowej. Niejako brałem na siebie takie zobowiązanie.

Mam nadzieję, że postać Władysława Strzemińskiego pozwoli mi przenieść na ekran los jednego z najbardziej świadomych artystów w Polsce i jego konflikt z władzami PRLu.

Ta świadomość drogi, jaką kroczy sztuka naszych czasów, i którą zanotował Strzemiński w swojej książce „Teoria widzenia”, pewność, że nie ma innej drogi, gdyż i malarstwo tematyczne, i postimpresjonizm powiedziały już wszystko, do czego były powołane, dały mu siłę przeciwstawić się władzy.

Będzie to portret człowieka niezłomnego, pewnego drogi, po której kroczy przez całe życie, oddany sztuce nie dla wszystkich. Niezastąpionego Pedagoga, Twórcy drugiego w Europie i na świecie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Łodzi w 1934 roku.

Dla Filmu wybieram z życia Strzemińskiego czarne lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku: 1949 – 1952, kiedy sowietyzacja Polski przybrała najostrzejszą formę, a socrealizm stał się obowiązującą formą wypowiedzi w sztuce.

Wiem, że takich filmów Polska kinematografia nie realizuje, ale tym bardziej obraz lat pięćdziesiątych, które ulegają różnym politycznym implikacjom w moim środowisku naocznego świadka, może okazać się bardzo interesujący dla widowni kinowej.

Dlatego posłużę się słowami Goethego:

„- Wer der Dichter vill verstehen

     Mus in dichters lande gehenn”

 

(Kto poetę chce zrozumieć, musi udać się do jego kraju)      WAJDA%20-%20podpis

Pole tekstowe:

 

 

Podczas seansu „Powidoków” brzmiały mi w uszach słowa anarchisty Gryziaka, bohatera „Gorączki” Agnieszki Holland: „Ale ja nie chcę do niczego dojść, ja jestem wolny człowiek”. Oczywiście, wszystko za sprawą obdarzającego Gryziaka swoim szelmowskim uśmiechem Bogusława Lindy, który zagrał również Władysława Strzemińskiego w filmie Andrzeja Wajdy. Działa tu bowiem zasada powidoku.

Linda jest nie tylko aktorem wcielającym się w postać Strzemińskiego – razem z nim na ekranie uobecnia się cała artystyczna biografia aktora: wspaniałe, acz przez lata zamrożone na półkach role w „Przypadku”, „Matce Królów”, „Kobiecie samotnej” czy wspomnianej wyżej „Gorączce”; później gwałtowny komercyjny skręt przypieczętowany rolą w „Psach”, rozmaite kompromisy a wreszcie rodzaj kinowego niebytu, na jaki sam siebie poniekąd skazał.

Opowieść o Lindzie – kontynuatorze heroicznej linii w polskim kinie, spadkobiercy Cybulskiego i Olbrychskiego – która tu się podskórnie toczy, jest wariantem opowieści o „wymacywaniu” sobie artystycznej wolności; o jej kosztach i jej znaczeniu w PRL-u i w tak zwanych „nowych czasach”, już po transformacji ustrojowej. Oglądając „Powidoki” nie sposób nie odnieść wrażenia, że Wajda przegląda się w cudzych biografiach, przymierza do nich własną, rozważając swoje wybory, może je kwestionując, a z pewnością stawiając pytania o ich słuszność, o to kim jest ten Gryziakowy „wolny człowiek”?

Czy to Strzemiński, który doświadczył degradacji, utracił absolutnie wszystko, zrzekł się rodzicielskiej odpowiedzialności za córkę, ale zachował artystyczną bezkompromisowość („Po jakiej stronie pan stoi?” – pyta go PRL-owski urzędnik. „Po swojej” – odpowiada Strzemiński)? Czy wolnym człowiekiem był Andrzej Panufnik, którego muzyka rozbrzmiewa w filmie, a którego władze uznały – kiedy wyjechawszy do Londynu w 1954 roku poprosił tam o azyl – za zdrajcę? Wybór tego właśnie kompozytora na towarzysza opowieści o związkach polityki i sztuki wydaje się znamienny.

A przecież w losie Strzemińskiego mamy też powidok losu Andrzeja Wróblewskiego, którego twórczość jest w kinie Wajdy intensywnie obecna. To dzieła Wróblewskiego, na których widnieją połamane, pokawałkowane ciała, zainspirowały sposób, w jaki w „Popiele i diamencie” (1958) umiera na wysypisku śmieci Maciek Chełmicki. Na wystawę dzieł Wróblewskiego idzie we „Wszystkim na sprzedaż” (1968) grany przez Andrzeja Łapickiego reżyser. Jego żona (Beata Tyszkiewicz) zostaje wtedy w aucie, ma dość okropieństw. „Straszne, kiedy po człowieku zostają takie strzępy, tylko okruchy” – mówi.

W „Powidokach” zakochana w malarzu studentka przynosi mu białe margerytki. Gdy wyrzucony z uczelni, pozbawiony finansowej pomocy, wymazany z historii sztuki awangardzista wie, że nie ma już żadnej nadziei na odmianę losu, macza białe główki w błękitnej farbie, żeby zanieść je na grób byłej żony, wielkiej artystki, Katarzyny Kobro. Błękit to kolor jej oczu – ale też kolor śmierci na obrazach Wróblewskiego. Nic więc dziwnego, że ostatnia scena „Powidoków”, rozegrana na sklepowej wystawie, pośród manekinów, sprawia wrażenie ożywionych na ekranie „Rozstrzelań”.

Ostatni film Andrzeja Wajdy jest w ogóle bardzo malarski, a przy tym paradoksalny: wywołując bowiem ducha awangardy, zamyka go w scenach i obrazach kojarzących się raczej z socrealizmem (szczególnie że i na poziomie dialogów mamy do czynienia z nadmiernym dydaktyzmem). A może na tym polega Wajdowski plastyczny i filmowy geniusz? Czyż bowiem opresja, w jakiej znalazł się Strzemiński, nie staje się tym potworniejsza, gdy widzimy, jak zaciska się wokół niego i zamyka go w swoim wnętrzu rzeczywistość rodem z obrazów Kobzdeja czy Krajewskich? Oto wolny człowiek kuśtykający przez zniewolony, spętany świat, niemal fizycznie przez niego złamany. Nie pasujący do umasowionej sztuki, wyobraźni i świadomości.

„To, co się teraz dzieje, to tylko wiatr historii ”– mówi jednak uczniom Strzemiński, nim zostanie przezeń zdmuchnięty. Andrzej Wajda mógłby potwierdzić te słowa, wszak przeżył niejedną dziejową wichurę. Przetrwał, bo wybrał ścieżkę kompromisów, negocjacji, potyczek i gier z władzą. Każdym filmem wyrąbywał sobie przestrzeń wolności – artystycznej, politycznej, osobistej.

Wajda świadczył przede wszystkim kinem, Strzemiński świadczył losem i postawą, obracając schyłek własnego życia w jedno ze swoich najważniejszych dzieł.

Małgorzata Sadowska, Powidoki, „Kino" 2017, nr 1, s. 68

 „POKOT”

2017    Srebrny Niedźwiedź Nagroda im. Alfred Bauera Agnieszka Holland

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Agnieszka Holland.

Scenariusz Agnieszka Holland, Olga Tokarczuk na podstawie powieści Olgi Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych”.

Zdjęcia Jolanta Dylewska, Rafał Paradowski. Muzyka Antoni Komasa-Łazarkiewicz.  

Agnieszka Mandat - Janina Duszeńko

Wiktor Zborowski – Matoga

Jakub Gierszał – Dyzio

Patrycja Volny - Dobra Nowina

Miroslav Krobot – Boros

Borys Szyc - Wnętrzak

 

 

O FILMIE:

Janina Duszejko, to emerytowana inżynierka, miłośniczka astrologii i wegetarianka. Kiedyś budowała mosty na Bliskim Wschodzie, dziś mieszka samotnie w Sudetach. Pewnej zimowej nocy odnajduje ciało swojego sąsiada, kłusownika. Okoliczności śmierci mężczyzny są niezwykle tajemnicze, gdyż jedyne ślady, które znajdowały się wokół jego domu, to odciski racic saren. Duszejko, widząc niemoc policji, rozpoczyna własne, niekonwencjonalne śledztwo...

Po kilku latach przymiarek możemy wreszcie obejrzeć adaptację powieści Olgi Tokarczuk w reżyserii Agnieszki Holland. Połączenie tych dwóch, zdawałoby się odmiennych osobowości artystycznych jest już samo w sobie dużym wydarzeniem. Kinowa wersja kryminału „Prowadź swój pług przez kości umarłych” to pierwszy od czasu „Kobiety samotnej” z 1981 pełnometrażowy film Holland dziejący się we współczesnej Polsce. Adaptacja tej, jak przyznaje reżyserka, kapryśnej prozy to też jeden z najciekawszych – choć niespecjalnie udanych – eksperymentów w polskim kinie fabularnym ostatnich lat.

Holland, znana z częstego wyrażania poglądów w mediach, zrobiła film jednoznacznie – zważywszy na to, co dzieje się teraz w naszym kraju – polityczny, wbijający się klinem w polską dyskusję o ochronie przyrody, zmianach klimatycznych i roli Kościoła katolickiego w promowaniu bezkrytycznie antropocentrycznej postawy. „Pokot”, podążając za literackim pierwowzorem, opowiada o kolejnej kobiecie samotnej – starzejącej się inżynierce, bezgranicznie kochającej wszystkie żywe stworzenia i dziarsko walczącej o ich prawa.

Janina Duszejko (Agnieszka Mandat) to trochę chodzący stereotyp wojowniczo nastawionego działacza Greenpeace’u: pasjonuje się astrologią, mieszka w samotni gdzieś w Kotlinie Kłodzkiej i na każdym kroku wykłóca się z policją i myśliwymi, przebąkując przy tym o trwającym wciąż „holokauście zwierząt”. Woli towarzystwo braci mniejszych, w tym swoich psów, których zniknięcie okaże się w filmie kluczowe. Co stało się z czworonogami Duszejko i dlaczego, jeden po drugim, giną w niejasnych okolicznościach lokalni baronowie, którzy dorobili się na wyzysku zwierząt?

Eksperymentalność „Pokotu” zawiera się w niecodziennej mieszance zbrodniczej intrygi z otwarcie proekologiczną tezą; w połączeniu sielskiego realizmu z posępnym thrillerem, komizmu z okrucieństwem, numerologii z antyklerykalizmem oraz pytań etycznych z amoralną fabułą. Koncept i siła oddziaływania filmu opiera się też na sprawnym użyciu narratora niewiarygodnego, który niby to opowiada nam pewną historię, ale tak naprawdę wypiera i przeinacza podstawowe fakty.

Choć chciałoby się nowy film Holland przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza, to jednak trudno na czas seansu zawiesić własną niewiarę i sceptycyzm. Duszejko zbyt często deklamuje płaczliwe monologi, które są nieskuteczne, irytują bowiem melodramatyzmem wpisanym w prozwierzęcą misję bohaterki. Cały świat przedstawiony zdradza zresztą nazbyt powieściowe pochodzenie: klocki, które pasują do siebie w literackiej opowieści, na ekranie układają się w coś nieprawdopodobnego lub dziwacznego.

Inna sprawa, że widzom przyzwyczajonym do ekonomii stylu Holland jej ostatnie filmy mogą sprawiać nie lada kłopot. Gdzieś w gąszczu międzynarodowych projektów reżyserka zagubiła to, co zawsze było jej największą siłą: połączenie formalnej i dramaturgicznej precyzji z opartym na empatii, starannym budowaniem postaci. Najlepszym przykładem tej umiejętności okazała się bezbłędna adaptacja Henry’ego Jamesa, czyli nakręcony w USA „Plac Waszyngtona” z 1997 roku. Od kiedy Holland na dobre zajęła się serialami, wymagającymi przecież niemałej dyscypliny, jej filmy kinowe stawały się z kolei coraz bardziej rozchełstane i narracyjnie przeładowane.

Uderza to też w „Pokocie”, w którym groteska, choć częściowo wpisana w samą opowieść, objawia się w karykaturalnym rysunku postaci (Borys Szyc jako okrutny łowca zwierzęcych skalpów) i dezorientującej pracy kamery. Choć liczne ujęcia przyrody i epicki oddech, który nadała filmowi operatorka Jolanta Dylewska, wypadają często wspaniale, to z całości przebija chaos. „Pokot” wygląda tak, jakby ktoś inscenizował go od niechcenia i nie do końca panował nad kompozycją.

Może wynika to m.in. z tego, że „nieadaptowalna” proza Tokarczuk oparła się próbom zamienienia jej w rustykalną wersję kryminału a` la Agatha Christie? Wspomnianą polityczność „Pokotu” najlepiej widać w krytykowanym przez Holland sojuszu strzelby i ołtarza (vide ksiądz legitymizujący łupieżczą działalność myśliwych) oraz w obrazie kościelnej szopki z truchłami upolowanych zwierząt – zainspirowanym autentycznym polskim przypadkiem. Mówiąc w wywiadzie o szkodliwym „ograniczaniu empatii”, Holland stawia znak równości między obojętnością na los nie-ludzkich istot a nietolerancją i dyskryminacją kolejnych grup społecznych w skręcającej na prawo Polsce.

Idea głosząca, że o naszym człowieczeństwie świadczy nasz stosunek do zwierząt, z pewnością nie jest nowa. Nigdy jednak w polskim kinie nie zyskała tak mocnej artykulacji. Na deklaratywności filmu ucierpiał jednak nerw kryminalny, a astrolożka Duszejko – dobroduszna, niezrównoważona i, koniec końców, groźna wariatka – to nie najlepszy rzecznik ekologicznego przebudzenia. „Pokot” zawodzi więc i jako kino gatunkowe, i jako posthumanistyczny manifest. Zostajemy z historią o mordujących się nawzajem zwierzętach, które często okazują się całkiem zwyczajnymi ludźmi.

Sebastian Smoliński, Pokot, „Kino" 2017, nr 2, s. 72

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” CZERWIEC 2017

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

JACKIE

05.06.2017

19.00

95 MIN

2

„AMERYKAŃSKA SIELANKA”

12.06.2017

19.00

108 MIN

3

„KRÓLOWA HISZPANII”

19.06.2017

19.00

128 MIN

4

ZWARIOWAĆ ZE SZCZĘŚCIA

26.06.2017

19.00

118 MIN

 

„JACKIE”

2016, MFF w Wenecji - Najlepszy Scenariusz Noah Oppenheim,

Najlepsza Aktorka Natalie Portman;

2016, MFF w Toronto - Nagroda Platform Prize dla Pablo Larraina;

2016, MFF w Palm Springs - Najlepsza Aktorka Natalie Portman

 

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA – PABLO LARRAÍN

SCENARIUSZ  – NOAH OPPENHEIM

ZDJĘCIA – STÉPHANE FONTAINE

MUZYKA – MICA LEVI

SCENOGRAFIA – JEAN RABASSE

KOSTIUMY – MADLEINE FONTAINE

MONTAŻ – SEBASTIÁN SEPÙLVEDA

 

„JACKIE” KENNEDY – NATALIE PORTMAN

ROBERT  KENNEDY – PETER SARSGAARD

PAMELA TURNURE – GRETA GERWIG

DZIENNIKARZ – BILLY CRUDUP

KSIĄDZ – JOHN HURT

JOHN F. KENNEDY –  CASPAR PHILLIPSON

LADYBIRD JOHNSON –  BETH GRANT

BILL WALTON –  RICHARD E. GRANT

LYNDON B. JOHNSON – JOHN CARROLL LYNCH

MARRY B. GALLAGHER –  SARA VERHAGEN

 

O FILMIE

Jacqueline Bouvier Kennedy ma 34 lata, kiedy jej mąż zostaje wybrany na Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Elegancka i stylowa, od razu staje się globalną ikoną, jedną z najbardziej znanych kobiet na świecie. Jej intuicja i smak w kwestiach mody, sztuki i wystroju wnętrz są powszechnie podziwiane. Jednak 22 listopada 1963 roku poukładane życie Pierwszej Damy rozsypuje się na kawałki. Podczas wyborczej podroży do Dallas, ginie John F. Kennedy, a pogrążona w żałobie Jacqueline na pokładzie Air Force One powraca do Waszyngtonu. Mierząc się z tragedią, postanawia kontynuować dzieło męża. W ciągu kilku dni nie tylko dopisze triumfalny koniec do mitu JFK, ale też ugruntuje legendę, której na imię Jackie.

 

„AMERYKAŃSKA SIELANKA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Ewan McGregor

Scenariusz - Jhon Romano

Zdjęcia - Martin Ruhe

Scenografia - Daniel B. Clancy

Kostiumy - Lindsay Ann McKay

Seymour „Swede” Levov - Ewan McGregor

Dawn Dwyer - Jennifer Connelly

Meredith „Merry” Levov - Dakota Fanning

Vicky - Uzo Aduba

Dr Sheila Smith - Molly Parker

 

O FILMIE

Bezkompromisowa ekranizacja, nagrodzonej Pulitzerem powieści Philipa Rotha, z Ewanem McGregorem, Jennifer Connelly i Dakotą Fanning w rolach głównych. Kolejny, po American Beauty, wstrząsający obraz destrukcji amerykańskiego społeczeństwa.

Seymour (Ewan McGregor) ma wszystko, co Ameryka lat 60-tych definiowała jako szczęście: piękną żonę Dawn (Jennifer Connelly), dobrą pracę, wymarzony dom na wsi i ukochaną córkę, Merry (Dakota Fanning). Dzień, w którym dowiaduje się, że jego jedyne dziecko jest zdolne do brutalnych ataków terroryzmu, będzie ostatnim dniem jego dotychczasowego życia. Czy amerykański sen o szczęściu, pokoju i dobrobycie był tylko marzeniem jednego pokolenia?

Powieści Philipa Rotha - najwybitniejszego chyba obecnie amerykańskiego pisarza, kronikarza współczesnych dziejów Stanów Zjednoczonych - dość często przenoszone są na ekran, jednak jak na razie bez oszałamiających rezultatów. A przecież z pozoru idealnie nadają się na adaptacje. Roth konsekwentnie trzyma się konwencji realizmu psychologicznego. Jego książki detalicznie odtwarzają realia minionych dekad, lecz jednocześnie akcji nie brakuje, narracja jest dynamiczna, zaś styl rzeczowy. Coś jednak ewidentnie ginie w przekładzie z papieru na ekran, żadnej więc z dotychczasowych ekranizacji nie można przypisać przymiotnika „wybitna".

W czym tkwi problem? Może w pesymizmie Rotha? Kino (zwłaszcza amerykańskie) - jako rozrywka raczej ludyczna, tworzona ku uciesze tłumu - generalnie z pesymizmem sobie nie radzi. Próbuje go przykryć morałem albo sentymentalnym wzruszeniem. I to jest właśnie casus adaptacji prozy Rotha, w tym także „Amerykańskiej sielanki". Gorzka ironia książkowego oryginału gubi się w tonach rzewnych.

Zarazem trzeba obiektywnie przyznać, że jest to udany debiut reżyserski w pełnym metrażu aktora Ewana McGregora (wcześniej nakręcił tylko jedną z części nowelowych „Tube Tales"). Starannie zrealizowany i dobrze zagrany, zwłaszcza przez trójkę głównych aktorów - McGregora, Jennifer Connelly i Dakotę Fanning. Ale swoje pięć minut ma tutaj także Pieter Riegert w roli zażywnego bezpośredniego ojca o ciętym języku. To ciekawe, że urodzony przecież w Szkocji McGregor sięgnął po tak amerykańską powieść i sam też wcielił się w postać na wskroś amerykańskiego... Szweda, bo takie właśnie przezwisko nosi główny bohater, Seymour Irving Levov.

Chłopak pochodzi z żydowskiej rodziny przemysłowców z Newark, lecz jego sława - dzięki sportowym osiągnięciom - wykracza poza granice diaspory. Zresztą, już sam wygląd Seymoura (Roth pisze m.in. o „iście wikingowskiej twarzy niebieskookiego blond zjawiska"), któremu zawdzięcza ksywę, przeczy semickim stereotypom. W połączeniu z sukcesami w baseballu i futbolu czyni on ze Szweda kogoś w rodzaju obcego, a zarazem jakże swojskiego boga uwielbianego zwłaszcza przez zapatrzonych w niego żydowskich podrostków.

Bohater potem przejmuje familijny biznes (fabrykę rękawiczek) i żeni się z byłą miss New Jersey. Rodzi im się córka i razem tworzą wzorcową amerykańską rodzinę. Do czasu. Roth opowiada o wzlocie i upadku tej rodziny, która rozpadnie się, gdy nadejdą burzliwe lata sześćdziesiąte, a ukochana córeczka przystąpi do radykalnej grupy podkładającej bomby.

McGregora zafascynował antyczny tragizm historii opisanej przez Rotha. Mniej go więc interesuje kontekst historyczno-społeczny, a bardziej uniwersalna przypowieść o siłach, nad którymi nie jesteśmy w stanie zapanować, mimo najlepszych chęci i najszczerszych uczuć. Szwed jest ukazany na ekranie jako dobry człowiek starający się wieść uczciwe, pracowite życie dla swej rodziny i społeczności. Poglądy ma umiarkowane, nie wikła się w żadne ekstrema, a jednak staje się ofiarą „wojny, której nie rozpętał".

Układa się to w poruszającą historię, co nie zmienia faktu, że wyraźnie widać skróty, jakie poczynili twórcy (scenariusz podpisał John Romano). Bo też jak tu zmieścić w niespełna dwugodzinnym filmie powieść liczącą sześćset stron? Roth jest w książce dużo bardziej dwuznaczny i wnikliwy. Punktem wyjścia czyni osobistą relację narratora, pisarza Nathana Zuckermana, ze Szwedem, którego wielbił jako małolat i do którego wciąż, na stare lata, czuje ów dawny dziecinny podziw, choć zarazem dostrzega fasadowość jego postawy „człowieka sukcesu".

Roth powiada na kartach powieści, że „american dream" skończył się już dawno temu, jednak Amerykanie nadal usilnie próbują go śnić. Równie ważny jak historia z lat sześćdziesiątych jest więc współczesny kontekst (książka ukazała się pod koniec lat dziewięćdziesiątych, czyli jeszcze przed zamachami z 11 września, które dla wielu stały się brutalnym przebudzeniem). McGregor kończy główną opowieść dość nagle, a przeskok do teraźniejszości głównie wywołuje w widzu pytanie, co też przez ten czas działo się z bohaterami.

Wyraźnie brakuje perspektywy, która pozwoliłaby nam dostrzec ciągłość między gwałtownymi przemianami ery „dzieci kwiatów" (niekoniecznie tylko niewinnych i pokojowo nastawionych, jak się okazuje), a naszą epoką i jej wstrząsami. Taka perspektywa mogłaby wpisać filmową „Amerykańską sielankę" w zbiór „amerykańskiej mitologii", która wciąż kształtuje postawy i wierzenia nie tylko przecież obywateli USA.

Bartosz Żurawiecki, Amerykańska sielanka, „Kino" 2017, nr 1, s. 84-85

 

 „KRÓLOWA HISZPANII”

REALIZACJA

OBSADA

 

Reżyser Fernando Trueba 

Scenariusz Fernando Trueba        

Zdjęcia José Luis Alcaine               

Muzyka Zbigniew Preisner                        

Montaż Marta Velasco                               

Scenografia Juan Pedro De Gaspar                                        

 

 

 

PenélopeCruz                Macarena Granada                           

Antonio Resines           Blas Fontiveros         

Neus Asensi                  Lucia Gandia            

Ana Belén                     Ana                           

Javier Cámara               Pepe Bonilla             

Chino Darín                  Leo                           

Loles León                    Trini Morenos           

Arturo Ripstein             Sam Spiegelman         

O FILMIE:

Gwiazda filmowa (Penelope Cruz) wraca po latach do Europy, by zagrać w wielkiej produkcji "Królowa Hiszpanii". Znane nazwiska, najlepsi fachowcy, bajeczne plany zdjęciowe i setki statystów - na pierwszy rzut oka wszystko wygląda idealnie. Do momentu, gdy statyści zaczynają wymykać się spod kontroli, fachowcy romansować, reżyser zamiast krzyczeć "akcja!" zasypia, a mający zastąpić go członek ekipy filmowej, zostaje aresztowany. Reszta filmowców - zbieranina barwnych i przezabawnych osobowości - rusza mu na ratunek i obmyśla genialny plan ucieczki.

„Królowa Hiszpanii” to zabawna komedia o kinie, przegranych marzeniach, tęsknocie za sławą i Hiszpanii lat 50. Fernando Trueba dość szybko wprowadza widzów w klimat swojej opowieści, osądzając ją na pograniczu fikcji i rzeczywistości. Początkowa przebieżka przez zdjęcia z kroniki filmowej informują o zakończonej wojnie, obozach koncentracyjnych i dochodzeniu Franco do władzy. I choć polityka i historia odgrywa tutaj dużą rolę, to pochód barwnych i zabawnych postaci wyróżnią tą produkcję z grona poprawnych produkcji.

Wariacja na temat heist movie, przerysowanej komedii i satyry ustawia ten film w kontrze do amerykańskich produkcji. Choć Trueba wzoruje się za stylu opowiadania dawnego Hollywood, przerabia go na swoje potrzeby, podbija aktorskie zachowania i przerysowuje wieloznaczne postaci. Przygląda się swoim bohaterom w krzywym zwierciadle, dając prztyczka w nos mitotwórczym właściwością kinematografii. Macarena Grande (Penelope Cruz), hiszpańska aktorka, która z powodzeniem zrobiła karierę za Oceanem, przybywa do Hiszpanii by zagrać tytułową rolę w filmie o królowej Isabelli. Przepełniona aspiracjami, nauczona swego zawodu w Aktor Studio, wierna Metodzie, pragnie w pełni poświecić się swojemu zadaniu, jednak dość szybko przekonuje się, że ogromna produkcja, będąca zapowiedzią budowy nowych amerykański-hiszpańskich relacji, jest jedną wielką improwizacją.

Międzynarodowe środowisko, różne podejścia do wykonywanej pracy i konfrontacja światopoglądów przynoszą wiele zabawnych sytuacji. Trueba tak jak bracia Coen w Ave, Cezar! Przygląda się filmowemu środowisku i z wprawą bawi utrwalonymi stereotypami. W pochodzie przerysowanych postaci otrzymamy przegraną aktorkę, która tęskni za wielką karierą, ukrywającego się geja i lesbijkę, którzy dla niepoznaki są małżeństwem, pijanego i wiecznie śpiącego szkockiego reżysera, przystojnego członka ekipy technicznej, amerykańskiego przystojniaka z homoseksualnymi zapędami i hiszpańskiego macho. Ich wzajemne interakcje, choć pełne ciepła i serdeczności, złośliwych komentarzy i kąśliwych uwag, niezwykle dynamizują akcję.

„Królowa Hiszpanii” jest kinem pełnym sprzeczności, ale właśnie przez to staje się zabawny. Zatknięcia wielkiego Hollywood ze złudzeniem wielkiego tworzenia. Absurdy powojennej rzeczywistości za rządów Franco i wielka przyjaźń, która nie pozwala porzucić przyjaciela na pastwę losu. Bogactwo wątków i postaci przyciąga uwagę, intryguje i zachwyca stylistką. Aktorzy momentami w groteskowy sposób wyolbrzymiają reakcje i emocje, stają się oderwani od rzeczywistości, aby za chwilę do niej powrócić i w bardzo naturalny sposób podążać za fabularnymi rozwiązaniami.

Maskarada przebierańców zanurzonych w szarym świecie, który z pewną tęsknotą spogląda w odległą przeszłość, kiedy tworzyły się legendy, staje się intrygującą rozrywką z intelektualnymi pretensjami. Polityczny wątek wciąż rezonuje gdzieś w tle, ale nigdy nie przejmuje sceny. Trueba doskonale bawi się wizerunkiem Penelope Cruz, która ocieka seksapilem, ale nie jest przy tym wulgarna. Doskonale wpisuje się w stereotypowe wyuzdanie środowiska i podniosły charakter odgrywanej przez siebie postaci królowej Izabelli.

Ten film to szaleństwo, pozytywna energia i radość tworzenia (pojawia się nawet ironiczny komentarz do Evity Alana Parkera). Hiszpański reżyser prezentuje miks gatunkowy, który, pomimo kilku oczywistych rozwiązań, potrafi zaskakiwać. „Królowa Hiszpanii” to pojemna szkatułka pełna niespodzianek. Forma, dowcip i celne uwagi dają satysfakcję oglądania.

Małgorzata Czop

 

„ZWARIOWAĆ ZE SZCZĘŚCIA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Paolo Virzì

Historia: Paolo Virzì

Scenariusz: Francesca Archibugi, Paolo Virzì

Montaż: Cecilia Zanuso

Zdjęcia: Vladan Radovic

Scenografia: Tonino Zera

Kostiumy: Catia Dottori

Muzyka: Carlo Virzì

Beatrice Morandini Valdirana

-Valeria Bruni Tedeschi

Donatella Morelli - Micaela Ramazzotti

Fiamma Zappa - Valentina Carnelutti

Giorgio Lorenzini - Tommaso Ragno

Pierluigi Aitiani - Bob Messini

Torrigiani - Sergio Albelli

Luciana Morelli - Anna Galiena

 

O FILMIE:

Beatrice (Valeria Bruni Tedeschi) jest gadatliwą manipulantką, która stylizuje się na milionerkę obracającą się w środowisku wyższych sfer. Donatella (Micaela Ramazzotti) to wrażliwa introwertyczka o wytatuowanym i kruchym ciele, która skrywa mroczną tajemnicę swojej przeszłości. W komedii Paola Virzìego te dwie pacjentki "ośrodka terapeutycznego dla kobiet z problemami psychicznymi" połączy przyjaźń. Pewnego popołudnia postanawiają uciec, by szukać szczęścia i miłości w wolnym świecie "zdrowych" ludzi.

 

Współczesne kino włoskie układa się poniekąd we wzór trójkąta bermudzkiego, którego punkty szczytowe wyznaczają nazwiska tak uznanych reżyserów jak Matteo Garrone („Gomorra”, „Pentameron”), Paolo Sorrentino („Boski”, „Wielkie piękno”) i Nanni Moretti („Habemus Papam”, „Moja matka”). Tym ciekawsi stają się zatem autorzy, którym od czasu do czasu udaje się wyrwać z tego układu. Tak dzieje się w przypadku Paola Virziego. Swoim najnowszym filmem twórca „Kapitału ludzkiego”, udowadnia, że bez wątpienia gra w pierwszej lidze włoskiego kina.

Beatrice Morandini Valdirana (Valeria Bruni Tedeschi) jest postacią równie wydumaną, jak jej wieloczłonowe arystokratyczne nazwisko. Nie bez przyczyny rozpuszczona elegancka mitomanka budzi skojarzenia z niejaką Blanche DuBois, bohaterką „Tramwaju zwanego pożądaniem” Tennesse’ego Williamsa. Donatella Morelli (Micaela Ramazzotti) stanowi rzecz jasna jej przeciwieństwo. Milcząca, wiecznie smutna, prawdę o sobie ma rozpisaną na ciele, w postaci licznych tatuaży.

Bohaterki poznają się przypadkiem w ośrodku przymusowej terapii odwykowej Villa Biondi w Toskanii. Każda z nich skrywa tajemnice, do tego stopnia mroczne, że związane z wyrokami sądowymi (w przypadku Valdirany jest ich wręcz kilkanaście). Pomimo odmienności charakterów i statusu społecznego, ekstrawertyczka i introwertyczka znajdują nić porozumienia. Pewnego dnia włoskie Thelma i Louise spontanicznie uciekają z ośrodka, żeby – dosłownie i w przenośni – zwariować ze szczęścia. Ich szalona podróż zmieni się jednak w misję, która nie tylko jeszcze bardziej je do siebie zbliży, ale też pomoże im zmierzyć się z prześladującymi je demonami przeszłości.

Paolo Virzi bez wątpienia wyrasta na spadkobiercę wielkiej tradycji włoskiej tragikomedii, której rozkwit i złote czasy kojarzy się zazwyczaj z takimi gigantami jak Dino Risi, Pietro Germi czy Ettore Scola. Commedia all’italiana w najlepszym wydaniu cechuje się groteską, moralną niejednoznacznością, satyrycznym ostrzem, łamaniem tabu. Od zawsze stanowiła również próbę analizy socjologicznej włoskiego społeczeństwa.

W całej swojej twórczości Virzi próbuje pokazać Włochom ich mroczne oblicze. Najpełniej uczynił to w znakomitym „Kapitale ludzkim” (2014), w którym chłodno i w konwencji noir opisał „wielką brzydotę” Italii, gnijącej w politycznych odchodach jej byłego premiera, osławionego Silvia Berlusconiego. Nie bez przyczyny twórczość Virziego zestawia się z filmami Paola Sorrentina. Virzi jest o wiele bardziej zdyscyplinowany formalnie, stroni od efekciarstwa i monumentalizmu. Ale podobnie jak twórca „Młodości”, stawia na interesujące postacie, które niosą na swoich barkach ciężar całego filmu.

Tak dzieje się w przypadku „Zwariować ze szczęścia”. Bez cienia przesady można stwierdzić, że nie było wcześniej we włoskim kinie podobnie charyzmatycznego kobiecego duetu. Beatrice i Donatella są szaleńczo dynamiczne, słabe i silne zarazem. W żadnym momencie nie mizdrzą się do widza, chwilami bywają antypatyczne albo wręcz autystyczne. Jako widzowie mamy zresztą świadomość ich mentalnej kruchości.

Doskonale wiemy, że Beatrice i Donatella potrzebują pomocy psychiatrycznej i że nie trafiły na odwyk przez pomyłkę czy przypadek. Ale pomimo tej wiedzy nie przestajemy im kibicować w (skazanej na porażkę) wyprawie. Beatrice i Donatelle są – najprościej mówiąc – stuknięte, ale równocześnie bliskie, ludzkie. Virzi i partnerująca mu przy pisaniu scenariusza Francesca Archibugi (jedna z najważniejszych reżyserek we współczesnej Italii) dają bohaterkom przestrzeń, żeby mogły zarówno nieziemsko zaszaleć, jak i koszmarnie się wygłupić. Zabawić się i mieć na drugi dzień morderczego kaca. Bez zbędnego moralizatorstwa i nadmiernej ckliwości, za to z dużą dozą czułości, na którą Donatella i Beatrice – pomimo popełnionych głupot i licznych wad – zasługują.

Reżyser nie usprawiedliwia zachowania bohaterek wprost. Ale można wyczytać w jego filmie następującą myśli: współczesne Włochy gniją. I to od wewnątrz. Pozbawione są racjonalnego planu naprawczego, pomysłu na jakąkolwiek lepszą przyszłość. To chyba wystarczający powód, żeby oszaleć. Niekoniecznie ze szczęścia.

Diana Dąbrowska, Zwariować ze szczęścia, „Kino" 2017, nr 3, s. 77

 

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” MAJ 2017

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

LA LA LAND

08.05.2017

19.00

126 MIN

2

„ZERWANY KŁOS”

15.05.2017

19.00

95 MIN

3

„NIEPRAWI”

22.05.2017

19.00

91 MIN

4

FRITZ BAUER KONTRA PAŃSTWO

29.05.2017

19.00

105 MIN

 

„LA LA LAND”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Damien Chazelle

Scenariusz  Damien Chazelle

Zdjęcia  Linus Sandgren

Muzyka  Justin Hurwitz       

Emma Stone  Mia

Ryan Gosling  Sebastian

J.K. Simons  Szef

John Legend  Keith

 

O FILMIE

Romantyczna komedia z dwójką najgorętszych młodych aktorów Hollywood - Emmą Stone i Ryanem Goslingiem. Reżyser obsypanego nagrodami „Whiplash” tym razem przedstawia muzyczną opowieść w znacznie lżejszym tonie. Na tle kolorowego i tętniącego życiem Los Angeles rozgrywa się romantyczna historia dwojga marzycieli – Sebastiana i Mii, którzy próbują zrealizować swoje sny o karierze w showbiznesie.

Mia jest początkującą aktorką, która w oczekiwaniu na szansę pracuje jako kelnerka. Sebastian to muzyk jazzowy, który zamiast nagrywać płyty, gra do kotleta w podrzędnej knajpce. Gdy drogi tych dwojga przetną się, połączy ich wspólne pragnienie, by zacząć wreszcie robić to co kochają. Miłość dodaje im sił, ale gdy kariery zaczynają się wreszcie układać, coraz mniej jest czasu i sił dla siebie nawzajem. Czy uda im się ocalić uczucie, nie rezygnując z marzeń?

Chłopak spotyka dziewczynę i razem wyruszają na podbój miasta wielkich gwiazd, łamiąc przy okazji wszelkie konwencje codziennego życia. „La La Land” zabiera widzów w podróż tętniącą energią, piosenkami oraz tańcem. Film jest urzekającą wizualnie odą do przepychu i nieśmiertelnych emocji klasyków kina i zarazem listem miłosnym do Los Angeles, miasta wielkich marzeń. Stworzony przez utalentowanego reżysera i scenarzystę Damiena Chazelle'a (nagrodzony Oscarem za „Whiplash”), film stanowi również kolejne ekranowe spotkanie Ryana Goslinga oraz Emmy Stone. Akcja rozpoczyna się w miejscu, w którym w Los Angeles rozpoczyna się dosłownie wszystko: na autostradzie. Właśnie tam Sebastian poznaje Mię w otoczenu dźwięku klaksonów zagłuszających wszystko. Korek odzwierciedla odczuwany przez oboje życiowy impas. Bohaterowie walczą o spełnienie swych niemal niemożliwych marzeń, które wyznaczają rytm codzienności całemu Los Angeles: Sebastian chciałby, żeby współcześni ludzie znowu zakochiwali się w tradycyjnym jazzie, a Mia pragnie przynajmniej jednego sukcesu na aktorskich przesłuchaniach. Nie podejrzewają, że to spotkanie pozwoli im dokonać rzeczy, których nie byliby w stanie dokonać w pojedynkę.

Podobno jedna piosenka może uratować życie, wyobraźmy więc sobie, do czego w dzisiejszych czasach może być zdolny musical, dzięki któremu widzowie są w stanie zapomnieć o bolączkach otaczającego świata. W „La La Land” Damien Chazelle składa hołd klasycznemu Hollywoodowi i jego najjaśniejszym bohaterom: Fredowi Astaire’owi i Ginger Rogers, Humphrey’owi Bogartowi i Katharine Hepburn. Jakby tego było mało, reżyser nawiązuje również do kina francuskiej nowej fali. „La La Land” rozpoczyna się majestatyczną sekwencją będącą współczesną wariacją na temat „Weekendu” Jean-Luc Godarda (1967).

W ujęciu Chazelle’a nawet ogromny korek uliczny na autostradzie w Los Angeles staje się dobrą okazją do manifestacji siły amerykańskiego snu. Już od pierwszych chwil wkraczamy do przestrzeni niezwykłej, w której równie osobliwe, jak bohaterowie opowieści, są pory roku – nie sposób odróżnić tutaj zimy od lata. Mia (Emma Stone) marzy o karierze aktorskiej, Sebastian (Ryan Gosling) chce otworzyć klub jazzowy. Oboje wydają się piekielnie zdolni, lecz w równej mierze pechowi.

Liczne przesłuchania nie przynoszą pożądanych efektów, a grywanie kolęd w podrzędnych barach staje się już nie do zniesienia. Bohaterowie od momentu pierwszego spotkania przeczuwają, że są sobie pisani, ale lubią droczyć się z przeznaczeniem. Podobnie czyni reżyser, który rozpoczyna film jak pogodny musical, żeby później znacząco zmienić jego tonację.

Współczesna amerykańska kinematografia różnymi drogami próbuje przywrócić blask gatunkom popularnym przed laty. W dużej mierze udało się to z westernem, warto jednak zauważyć, że musical został na długie lata zamknięty w szufladzie z napisem „High School Musical” albo „Glee”. Tymczasem Chazelle tworzy na ekranie świat, który pozornie mógłby przypominać disneyowską baśń, ale subwersyjnie przekształca ją w dramatyczny spektakl przyziemności, codzienności i niedopasowania.

Reżyser świadomie uderza prosto w serce jednego z podstawowych mitów, jednoczącego do dziś wszystkich obywateli (co perwersyjnie udowadniają tegoroczne wybory w USA) – „od zera do bohatera”. „La La Land” jest na poziomie oczywistości hołdem dla marzycieli, którzy chcą poświęcić wszystko, żeby spełnić swe sny. Marzycieli, którzy przemawiają do nas dużymi oczami uroczej Emmy Stone i skrytym uśmiechem męskiego Ryana Goslinga. Równocześnie jednak odnajdziemy w tych różnych odcieniach humoru i barwach śpiewu liczne niejednoznaczności – bo dążenie do sukcesu pociąga za sobą nie tylko ciężką pracę, ale też kompromisy, poniżenie i nieuniknione poczucie straty.

„La La Land” jest filmem o miłości i pasji, ale też o czymś zdecydowanie mniej romantycznym. Chazelle opowiada o bohaterach, których fascynują skrajności – wielka radość albo dojmujący smutek, wszystko albo nic. Reżyser staje się tym samym głosem generacji, której przedstawiciele nie są w stanie zrezygnować dla drugiej osoby z miłości do samego siebie. „La La Land” pokazuje pokolenie usilnie przekonane o swojej wyjątkowości, buntujące się właściwie bez celu i z trudem uznające kompromisy w drodze na szczyt. W ekranowym świecie nikt nie chce już wieść prostego życia.

Bohaterowie znajdują się na wiecznym rozdrożu – z jednej strony marzą o wielkiej miłości, z drugiej natomiast nie chcą jej podporządkować swoich planów. Film Chazelle’a łączy motyw niepokornych ambicji z próbą reinterpretacji klasycznej „Casablanki”. Bohaterowie „La La Land” są zbyt cyniczni i zuchwali, by zadowolić się romantyczną wizją Paryża z melodramatycznego arcydzieła Curtiza. Być może ich „kocham cię” brzmi szczerze, ale ostatecznie przegrywa z egoizmem.

Mimo wszystko, w pokrytej lukrem ekranowej wizji można się z łatwością odnaleźć, sympatyzujemy przecież z parą marzycieli-kochanków. Na szczególną uwagę w tym kontekście zasługuje poetycki finał „La La Land”, który – za sprawą karnawałowego kolażu filmowych konwencji – objawia widzom istotę kina jako medium projektującego na ekran nasze najskrytsze fantazje, kina utkanego z marzeń i bajek, w które ostatecznie wierzymy bardziej niż postacie na ekranie. François Truffaut wyznał kiedyś, że filmy są piękniejsze niż życie.

„La La Land” jest bez wątpienia dziełem pięknym, ale ukazującym równocześnie okrucieństwo i bezduszność, jakie pojawiają się nieoczekiwanie, gdy marzenia ulegają spełnieniu. Być może zatem w „La La Land”, zamiast gwiazdom na niebie, przyglądamy się pamiątkowym bliznom wyśnionych miłości, które przegrały walkę ze zdrowym rozsądkiem. Niezależnie od wszystkiego, nie sposób nie zakochać się w filmie Chazelle’a, który – choć zrealizowany w szerokim CinemaScope – odznacza się również zaskakującą subtelnością.

Diana Dąbrowska, La La Land, „Kino" 2017, nr 1, s. 69

„ZERWANY KŁOS”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Witold Ludwig

Scenariusz Witold Ludwig

Zdjęcia Julian Kucaj

Montaż: Julian Kucaj

Muzyka Krzysztof Aleksander Janczak

Dariusz Kowalski - Jan Kózka,

                                ojciec Karoliny

Paweł Tchórzelski - carski żołnierz

Witold Bieliński -  ksiądz Władysław Mendrala

Zuzanna Gąsiorek - Maria Kózka,

                                 matka Karoliny

Piotr Zajączkowski - Kozak Sorokin

Oliwia Chmielewska - Karolina Kózkówna

                                     w dzieciństwie

Milena Gąsiorek - Marysia, wiejska 

                              dziewczynka

Magdalena Michalik - Teresa

Aleksandra Hejda - Karolina Kózkówna

O FILMIE

Akcja filmu rozgrywa się podczas I wojny światowej. Historię opowiada Teresa, wiejska dziewczyna zgwałcona przez posępnego Kozaka, Sorokina. Tymczasem po Tarnowszczyźnie panoszą się carskie wojska. W okolicznych wioskach strach sieje carski dowódca. Na tym tle poznajemy główną bohaterkę filmu - Karolinę Kózkę. Nieskazitelnie dobra 16-latka świeci przykładem wśród ludzi, będąc ulubienicą okolicznych dzieci. Sielankę życia przerywają pierwsze pomruki wojny. Wieśniacy piętnują Teresę, posądzaną o oddanie się Rosjanom za pieniądze. Tylko Karolina poznaje jej tajemnicę. Teresa chce pozbyć się niechcianej ciąży, ale Karolina zapobiega jej samobójstwu. Wkrótce jednak sama doświadcza tragedii. Zostaje uprowadzona wraz z ojcem przez carskiego dowódcę. Ojcu udaje się uciec, ale ogarnięty wyrzutami sumienia popada w obłęd. Całej historii przygląda się wiejski proboszcz, ks. Władysław Mendrala. On jako pierwszy odkryje prawdę o kulisach zbrodni.

Film ,,Zerwany kłos'' to poruszająca, pokazana w obrazach polskiej przyrody, oprawiona zachwycającą muzyką historia dziewczyny, dziś już błogosławionej Karoliny Kózki, zamordowanej przez ludzką kreaturę w rosyjskim mundurze. Ale film opowiada nie tylko o tym. Jest w nim znacznie więcej treści, które zmuszają do głębokich refleksji.

Akcja rozgrywa się w czasie I wojny światowej w okolicach Tarnowa, gdzie rosyjskie wojska plądrują polskie wsie i przysiółki. Docierają w końcu do wioski, w której mieszka szesnastoletnia Karolina Kózka z rodziną. W tej roli wystąpiła debiutująca na dużym ekranie Aleksandra Hejda. Dziewczyna jest śliczna, żywiołowa, lubiana przez sąsiadów i uwielbiana przez dzieci. Wychowana w miłości do Boga, jest wielką pociechą rodziców. Zarówno matka Maria (Zuzanna Gasiorek) jak i czuły ojciec Jan (Dariusz Kowalski) chcą ustrzec ją przed nadciągającym złem.

Sielankowy obraz kończy się szybko, złowróżbną sceną, w której rosyjscy żołdacy podglądają Karolinę, otoczoną wianuszkiem dzieci w czasie zabawy w polu. Ich dowódca uśmiecha się lubieżnie. Wtóruje mu młody kozak, Sorokin.

We wsi mieszka Teresa, która jest narratorką w filmie. Jest w ciąży. Wydrwiona, napiętnowana, posądzona niesłusznie, tylko Karolinie zdradza swoją historię. Przejmujące sceny pościgu w lesie, lęk ofiary, jej cierpienie pokazane są bardzo realistycznie.

Ważną postacią jest też ksiądz Władysław Mędrala (Witold Bieliński). Staje oko w oko ze śmiercią, gdy w kościele lufa pistoletu krwawego carskiego oficera (Paweł Tchórzewski), spoczywa na czole księdza. Rozlega się suchy trzask zwalnianego spustu..

Ks. Mędrala jest duchowym wsparciem nie tylko Karoliny, ale także jej ojca. Jan Kózka pogrąża się w bólu, że nie sprostał, mógł być gdzie indziej, chciał..

Słowa księdza pokazują inne znaczenie śmierci. Jej okrucieństwo w wymiarze ludzkim - w wymiarze duchowym daje impuls, by stawiać sobie pytania po co żyć i za co warto umierać, jeśli przyjdzie taka chwila. To ważna refleksja zwłaszcza dziś, gdy wartości o jakich mówi historia bł. Karoliny, przestają mieć największe znaczenie.

Zarówno ojciec, jak i świat poznają wkrótce sens śmierci dziewczyny, którą znamy dziś jako bł. Karolinę. Jakie będą jednak losy oprawcy Karoliny oraz jej ojca? Jaki  będzie epilog historii pohańbionej  Teresy?

Zamkniętą w jedną opowieść znajdziemy tu tryskającą młodość, miłość rodziców i dziecka, wiarę i nadzieję w zderzeniu z żądzą zniszczenia, siłą zła i ludzkim upadkiem.

Sceny filmu pokazują realne cierpienie, rany duchowe i krwawe cięcia, które stały się symbolem obrony dziewiczej niewinności. Zastanawia siła i ostateczna wygrana Karoliny, zaciętość w walce z mężczyzną który zabił, bo nie udało mu się zbrukać jej ciała. W prostym pojmowaniu życia - straciła je, ale duchowo odniosła wielkie zwycięstwo.

Plany nakręcone w zbliżeniu, na których widoczny jest każdy detal twarzy, uwydatniają dramatyzm i emocje tamtych zdarzeń. Niektóre sceny dla widzów oczekujących tylko mocnych wrażeń mogą się dłużyć, pewne dialogi mogą wydawać się zbyt uproszczone. Ale wrażenia z filmu są mocne i pozytywne.

Na szczególną uwagę zasługują plenery ukazane w malarskim stylu oraz wspaniała muzyka. To prawdziwa uczta dla ucha. Skomponowaną przez Krzysztofa Aleksandra Janczaka ścieżkę dźwiękową wykonał 60-osobowy skład Polskiej Orkiestry Radiowej pod batutą Radosława Labahua.  W mistrzowski sposób połączono w filmie epickie tematy symfoniczne z wątkami muzyki etnicznej, co dało obrazom wspaniałą oprawę muzyczną.

Luiza Dołęgowska/Fronda.pl

Przedstawiona historia jest mi dobrze znana już od lat, ale podejrzewam, że nie dotyczy to większości czytelników, więc zapewne warto trochę przybliżyć życiorys głównej bohaterki. Wspomina się ją jako zwykłą wiejską dziewczynę z powiatu tarnowskiego. Wszyscy jednak mówią o jej świętym życiu, pełnym miłości wobec innych osób, rozsiewała wokół dobro, charakteryzowała się wyjątkową pobożnością i aktywnym życiem religijnym. Prawdopodobnie nie zostałaby jednak beatyfikowana, gdyby nie jej śmierć z rąk rosyjskiego żołnierza w obronie własnej czystości.

Muszę przyznać, że całość powoduje mocno mieszane uczucia. Spodziewałem się subtelnej biografii zwyczajnej dziewczyny, w której życiu widać jej relację z Bogiem i jej efekty. Dostałem serię moralizatorskich scen, przekazujących bezpośrednio jak widz ma żyć, w co ma wierzyć i tłumaczących jak małemu dziecku to, co dzieje się na ekranie. Pomyślałbym, że to produkcja właśnie dla nich, gdyby nie drastyczność scen z udziałem żołnierzy. Nie oznacza to oczywiście, że produkcję ogląda się bez zaangażowania emocjonalnego. W wielu momentach łzy cisnęły mi się do oczu, kiedy widziałem, jak Rosjanie traktowali bohaterkę i mieszkańców jej wioski, bywałem też wprowadzony w błogostan w sielankowych momentach. To wszystko jednak strasznie płytkie emocje, z których nic nie zostało po seansie.

Dochodziły do mnie głosy, że film nakręcono fatalnie pod względem technicznym. Byłem w stanie w to uwierzyć ze względu na brak doświadczenia osób zaangażowanych w tworzenie go, ale po obejrzeniu nie zgadzam się z takim stwierdzeniem. Produkcję oparto na kilku kliszach (które niektórzy mogą uznać za tandetne), takich jak montaż równoległy przedstawiający wizję lub sen danej osoby i to, co robi ona w realnym świecie, kiedy jej doznaje, zwolnione tempo i zbliżenia na twarz. Daje to jednak naprawdę niezłą i dość sprawną w oglądaniu całość. Uważam, że powinno się dać Ludwigowi kolejną szansę, biorąc pod uwagę, że to jego debiut na stołku reżyserskim.

Niestety nie można tego samego powiedzieć o wszystkich kreacjach aktorskich. Aleksandra Hejda nie sprawdziła się w roli błogosławionej Karoliny. Momentami aż mnie dreszcze przechodziły, kiedy wyglądało to jak kiepskie przedstawienie na szkolnym apelu. Szczególnie mam na myśli jej sztuczną mimikę i nienaturalny, nieprofesjonalny sposób akcentowania. Na szczęście reszta nie dopasowała się poziomem. Dariuszowi Kowalskiemu i Zuzannie Lipiec, filmowym rodzicom Kózkówny, ciężko cokolwiek zarzucić. Warto jeszcze wspomnieć o dwóch głównych żołnierzach (Sorokinie i dowódcy jednostki). W przekonujący sposób ukazali zło i nienawiść, kierujące ich poczynaniami. Chętnie zobaczyłbym Pawła Tchórzelskiego jako głównego złoczyńcę w jakiejś produkcji sensacyjnej.

„Zerwany kłos” ma jeszcze jedną kluczową bohaterkę i jest nią wybitna muzyka Krzysztofa Janczaka. Prawdziwa rozkosz dla uszu! Spełnia podstawową funkcję dźwięku, tzn. podkreślenie klimatu, nastroju poszczególnych scen i wywołanie pożądanych emocji u widza. Gdyby nie ona, żadne ujęcie, czy to sielankowe wałęsanie się po polach czy tragiczna scena męczeństwa, nie wywołałoby takiego wrażenia. Jeśli da się gdzieś dostać soundtrack z tego filmu, to zdecydowanie wyląduje on na mojej półce i będę często do niego wracał.

Już dawno pisząc recenzję nie było mi tak ciężko wydać ostatecznego werdyktu. Z jednej strony tytuł posiada pewne zalety, takie jak solidna reżyseria, wybitne tło muzyczne czy niektóre kreacje aktorskie, ale co z tego, skoro są one przyćmiewane przez ogólne poczucie zażenowania? Jeśli jesteście zainteresowani historią błogosławionej Karoliny, to jak najbardziej można zapoznać się z tym dziełem. Jeśli liczycie jednak na ambitny obraz, to chyba nie jest to produkcja dla Was. Szkoda, że znowu muszę się wstydzić za kino chrześcijańskie. Czy ktoś kiedyś podejdzie do tematu odpowiednio i sprawi, że znowu Kościół stanie się ważną częścią sztuki?

autor: Jakub Grabowski

 

„NIEPRAWI”

2016 – Berlinale, Srebrny Niedźwiedź za reżyserię

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA ADRIAN SITARU

SCENARIUSZ ADRIAN SITARU,

                           ALINA GRIGORE

ZDJĘCIA ADRIAN SILISTEANU RSC,

                   ALEXANDRU TIMOSCA FSF

MONTAŻ MIRCEA OLTEANU,

                   THEO LICHTENBERGER

MUZYKA THE AMSTERDAMS

SCENOGRAFIA I KOSTIUMY ELENA MANEA

Victor Anghelescu - ADRIAN TITIENI

Sasha Anghelescu - ALINA GRIGORE

Romeo Anghelescu - ROBI URS

Cosma Anghelescu - BOGDAN ALBULESCU

Gilda Anghelescu - CRISTINA OLTEANU

Julie - MIRUNA DUMITRESCU

Bogdan - LIVIU VIZITIU

Ema - MIHAELA PERIANU

Alex - ADRIAN IACOV

 

O FILMIE:

„Nieprawi” to najnowszy film wielokrotnie nagradzanego rumuńskiego reżysera Adriana Sitaru, z aktorskim udziałem m.in. Adriana Titieni (m.in. „Egzamin”). Film, który polską premierę miał podczas 16 MFF T-mobile Nowe Horyzonty, z powodzeniem kontynuuje swoją drogę festiwalową, mając na koncie m.in. Nagrodę Międzynarodowego Stowarzyszenia Kin Artystycznych CICAE 66. MFF Berlin 2016; Nagrodę Główną na 7. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Odessa 2016; tytuł Best Narrative Feature  na Philadelphia Film Festiwal 2016 czy Nagrodę za Najlepszy Film na Pula Film Festival 2016.

Z pozoru błahe zdarzenie - wspólny obiad rodziny Anghelescou. Ojciec rodziny Victor (Adrian Titieni) rozprawia podczas posiłku o fizyce. W pewnym momencie najstarszy syn Cosma (Bogdan Albulescu) wspomina, że nazwisko ojca znalazło się na liście osób, które w czasach dyktatury donosiły na kobiety chcące dokonać aborcji. Nastrój raptownie się zmienia. Victor broni się zwracając uwagę na to, że on jest faktycznie aborcji przeciwny, czemu bliźniacy Sasha (Alina Grigore) i Romi (Robi Urs) zawdzięczają życie, ponieważ matka chciała tę ciążę usunąć. Niewinne spotkanie kończy się prawdziwym rodzinnym „trzęsieniem ziemi”. 

Dziesięć lat po „4 miesiącach, 3 tygodniach i 2 dniach” rumuńskie kino powraca do aborcyjnego tematu, ale rozmowa toczy się już w zupełnie inny sposób. Przestaje być drastyczna, staje się wieloznaczna.

Zarówno ci, którzy wierzą w słuszność walki o ochronę życia poczętego, jak i ci, którzy są po przeciwnej stronie barykady, zwątpili w swoje przekonania. Adrian Sitaru zaczyna film tam, gdzie skończył swój Cristian Mungiu. Co myślą dziś informatorzy, którzy w reżimie Ceaucescu donosili na kobiety, chcące usunąć ciążę, skazując je tym samym na karę więzienia? Czy kobiety, które ryzykowały śmierć w aborcyjnym podziemiu, żałują swojej decyzji? I jak czują się dzieci matek, które jednak zdecydowały się urodzić?

„Nieprawi” to historia patriarchalnej wielodzietnej rodziny, w której po śmierci matki dzieci próbują obalić ojca (w tej roli główny aktor z „Egzaminu”, Adrian Titieni). Rzecz ma miejsce podczas rodzinnego obiadu, dosłownie wyjętego z „Festen” Vinterberga – trwająca kwadrans scena kłótni, potem awantury przeradzającej się w bójkę ustawia pułap emocji tak wysoko, że dalsze wydarzenia brzmią jak opowiadane szeptem. Spośród czworga rodzeństwa to najmłodsze bliźnięta, Sasza (Alina Grigore) i Romeo (Robi Urs) najbardziej pragną wybić się na niepodległość.

Ona – arogancka, wrażliwa, zagubiona – najsilniej przykuwa uwagę widza, bo to w niej toczy się nieustanna walka. Z wyglądu przypomina piosenkarkę Björk, za to jej brat ociężałego melancholika – troskliwego, ciepłego, o maślanym spojrzeniu. Dwudziestodwuletni, fizycznie niepodobni, żyją jakby w przedłużonym dziecięctwie, najbliżsi sobie aż po wspólny pokój i łóżko. Ich relacja, pokazana jako coś absolutnie naturalnego, karmi się też pamięcią o matce, zmarłej półtora roku wcześniej. Reszta rodziny nie porusza tematu żałoby. Dla bliźniąt ulubioną pieszczotą jest pocałunek w pępek, tę bliznę po matce.

Sitaru odrzuca sensacyjny wymiar historii, rejestruje zwykły bieg życia, a zarazem jego niezwykłą dramaturgię. Jak opowiadał na Berlinale, gdzie film pokazywano w sekcji Forum, próby z aktorami trwały ponad rok. Każda scena bowiem mogła być nakręcona tylko w jednym dublu, ze względu na symboliczny budżet (siedem tysięcy euro) i ograniczony czas zdjęć – dwa tygodnie. Chodziło też o uzyskanie efektu paradokumentalnego, co znakomicie się udało.

„Nieprawi” mają w sobie lekkość i świeżość debiutu, choć są czwartym filmem Sitaru. Formalnie najbliżej im właśnie do pierwszego jego dzieła, „Pikniku” (Pescuit sportiv, 2008). Tym razem zdjęcia realizowało równolegle dwóch operatorów o zupełnie różnych stylach filmowania: pracujący z reżyserem przy poprzednich filmach Adrian Silisteanu i wchodzący dopiero w zawód Alexandru Timosca.

Efekt jest zaskakujący, choć nie do końca udany (zwłaszcza w ostatnim akcie). Lecz odwaga łączenia elementów pozornie do siebie niepasujących – ujęć „płynącą” kamerą, nagłego zoomu na twarz, kadrowania nieistotnych dla sceny szczegółów czy statycznej, wystylizowanej na luministyczne malarstwo finałowej sceny – łączą „Nieprawych” z Dogmą i potwierdzają, że dla młodego studenta informatyki, jakim był twórca „Dobrych chęci”, nauczycielem kina okazał się Lars von Trier.

Świat nakreślony przez Sitaru ma w sobie nieuchronność właściwą greckim tragediom. Kazirodztwo, opisane bez przemocy znanej z „Betonowego ogrodu” (1993) Andrew Birkina, bez oceniania i bez mitu, jaki niosła choćby „Walkiria” Wagnera, staje się pytaniem o odwagę miłości i tolerancji we wszystkich jej przejawach. Zamiast Wagnera motywem muzycznym filmu staje się zgrany „złoty przebój” muzyki klasycznej, czyli „Sonata księżycowa” Beethovena.

Grana nieudolnie na iPadzie przez rodzeństwo jest w skupieniu słuchana przez rodzinę. Nastrój filmu tak silnie przywodzi wtedy na myśl kompozycje Zbigniewa Preisnera, że pojawia się pytanie o wpływ Kieślowskiego – nie tyle nawet jego „Dekalogu IV”, co „Przypadku”. Świat „Nieprawych” leży jednak na przeciwnym biegunie niż świat Kieślowskiego. W monologu z offu, wygłaszanym przez ojca, pojawia się bowiem zdanie, że natura nie popełnia błędów. A nawet jeśli, to i na błąd można spojrzeć jak na szansę, że narodzi się z niego coś nowego.

Adriana Prodeus, Nieprawi, „Kino" 2017, nr 1, s. 76

 

 „FRITZ BAUER KONTRA PAŃSTWO”

2016 – Niemieckie Nagrody Filmowe

6 nagród w kategoriach: Najlepszy Film, Najlepszy Scenariusz, Najlepszy Reżyser,  Najlepszy Aktor Drugoplanowy, Najlepsze Kostiumy oraz Najlepsza Scenografia

2015 – Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Locarno,

Nagroda Publiczności

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Lars Kraume

Scenariusz: Lars Kraume, Olivier Guez

Zdjęcia: Jens Harant

Montaż: Barbara Gies

Muzyka: Christoph M. Kaiser, Julian Maas  

Kostiumy: Esther Walz

 

Burghart Klaußner - Fritz Bauer

Ronald Zehrfeld -  Karl Angermann

Sebastian Blomberg - Ulrich Kreidler

Jörg Schüttauf - Paul Gebhardt

Lilith Stangenberg - Victoria

Laura Tonke - panna Schütt  

Götz Schubert - Georg August Zinn

 

 

O FILMIE:

Doskonały Burghart Klaußner („Most szpiegów”) w roli słynnego sędziego i prokuratora, który odegrał decydującą rolę w drugim procesie oświęcimskim we Frankfurcie.

Niemcy, rok 1957. Prokurator Generalny Fritz Bauer otrzymuje kluczowy dowód w sprawie miejsca pobytu podpułkownika SS Adolfa Eichmanna. Zbrodniarz odpowiedzialny za masowe deportacje Żydów ukrywa się w Buenos Aires.

Bauer, sam pochodzenia żydowskiego, nie ufa niemieckim władzom, wówczas niechętnym rozliczaniu nazistów, dlatego informację o Eichmannie przekazuje izraelskiemu Mosadowi. W następstwie grozi mu oskarżenie o zdradę stanu i ujawnienie jego skrywanego homoseksualizmu. Jedynym sojusznikiem Bauera okazuje się młody prokurator Karl Angermann.

Szeroko nagradzany film Laursa Kraume ukazuje najbardziej fascynujący fragment biografii niezłomnego prawnika, który często musiał działać nawet wbrew oporowi własnych podwładnych.

 

Fritz Bauer to ekscentryczny starszy pan. Coraz częściej zdarza mu się nie panować nad własnym życiem. W jednej z pierwszych scen zasypia w wannie w trakcie kąpieli. Gdyby nie jego wierny szofer, doszłoby do tragedii. Być może chodzi o próbę samobójczą, ale przecież Fritz wziął tylko dwie tabletki – starszy pan ma problemy ze snem.

Fritz Bauer (Burghart Klaussner) to Prokurator Generalny landu Hesja, socjaldemokrata, który w drugiej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku próbował zmusić swój demokratyczny kraj do rozliczenia się z niechlubną przeszłością. Wbrew wszystkim i wszystkiemu został w Niemczech. W okresie nazistowskim skazano go, jako obywatela pochodzenia żydowskiego, na śmierć. Udało mu się przeżyć. Uciekł do Danii i Szwecji. Do Republiki Federalnej Niemiec wrócił cztery lata po wojnie. Do końca swoich dni rozliczał „nowych” Niemców i pilnował, żeby nie zapomnieli.

W filmie „Fritz Bauer kontra państwo” reżyser Lars Kraume naświetla jeden z kluczowych epizodów w karierze prokuratora – śledztwo w sprawie poszukiwania Adolfa Eichmanna. Bauerowi udało się wcześniej zrehabilitować uczestników zamachu na Hitlera w Wilczym Szańcu. Prowadził równolegle kilkanaście innych śledztw, ale w drugiej połowie lat pięćdziesiątych czuł się już przytłoczony i prześladowany.

Zdawał sobie doskonale sprawę, że sprawy karne przeciwko mocodawcom nazistowskiego reżimu uderzają bezpośrednio w podwaliny państwa kanclerza Konrada Adenauera. Państwo było przeciwko niemu, a nie on przeciwko państwu. Zresztą oryginalny tytuł filmu brzmi „Der Staat gegen Fritz Bauer”, a nie odwrotnie.

Prokurator Generalny jednego z niemieckich landów jest nie tylko inwigilowany przez służbę bezpieczeństwa, którą kontrolują starzy nazistowscy towarzysze, ale też wciąż narażony na niebezpieczeństwo ze strony podstawionych agentów, nieuczciwych pracowników i autorów anonimów, grożących śmiercią Żydowi nieumiejącemu trzymać gęby na kłódkę.

Gdyby nie wsparcie premiera Hesji Georga Augusta Zinna (Götz Schubert), Bauer byłby całkowicie bezbronny. Sprawa Eichmanna, czyli tajemniczy list z Buenos Aires, pojawia się w ostatnim momencie – tuż przed rezygnacją Fritza z kontynuowania walki. Warto pamiętać, że to ten właśnie człowiek nakazał umieścić na gmachu Sądu we Frankfurcie napis: „Godność ludzka jest nienaruszalna”.

Dla scenarzystów filmu „Fritz Bauer kontra państwo” Larsa Kraumego i Oliviera Gueza śledztwo w sprawie Eichmanna to przede wszystkim wyraz nieposłuszeństwa wobec państwa, które nie czuje się odpowiedzialne za swoje zbrodnie. Jednocześnie jest to lekcja pokory i pierwszy krok w kierunku przerwania milczenia o winie, o której będzie można wreszcie powiedzieć głośno w trakcie procesów frankfurckich byłych funkcjonariuszy Auschwitz. Do tych procesów doprowadził właśnie Bauer. Zanim do nich doszło, obywatele RFN utrzymywali zgodnie, że niczego złego nie robili, nic nie wiedzą i nic nie pamiętają, a wszystkiemu winny był tylko Hitler.

Wycinek biografii Bauera, dotyczący przekazania Izraelowi informacji o miejscu pobytu Eichmanna, stanowi również punkt wyjścia do przypomnienia, jak mocną kartą przetargową była Zagłada w światowej polityce zagranicznej trzech pierwszych powojennych dekad. Początek lat pięćdziesiątych to kontrowersyjna sprawa niemieckich reparacji wojennych dla Izraela, który przyjął ocalonych.

Część tych umów kontrolowali tacy urzędnicy jak Hans Globke – autor jednej z obowiązujących interpretacji ustaw rasowych w III Rzeszy, urzędnik nazistowskiego MSW a po wojnie bliski doradca kanclerza Adenauera. Bauer w filmie Kraumego kilkakrotnie zaznacza, że proces denazyfikacji w większości przypadków wiązałby się z atakiem na niemieckich prominentów, chaosem w świecie Zimnej Wojny i załamaniem izraelsko-niemieckiego ładu.

Ten skomplikowany układ, w którym pamięć o ludobójstwie kreuje się w zgodzie z lokalnymi – stricte narodowymi potrzebami politycznymi, Lars Kraume wzbogaca jeszcze o epizod związany z paragrafem 175. Niemiecka służba bezpieczeństwa szuka haka na Bauera i zdobywa duńskie dokumenty z okresu wojny, w których pojawia się wzmianka o jego relacjach homoseksualnych. O prokuraturze generalnym mówi się vel „Żyd i pedał”.

Sam paragraf istniał w niemieckim kodeksie karnym od końca XIX wieku. Od 1935 roku – po nazistowskich zmianach prawnych – wystarczyło podejrzenie o relację homoseksualną, żeby kogoś aresztować. Do roku 1969 RFN utrzymywało tę zaostrzoną wersję paragrafu. Po wojnie uznano bowiem, że to prawo jest zgodne z zasadami demokratycznego państwa niemieckiego. Używano go, podobnie jak w czasach nazistowskich, do czystek politycznych.

We „Fritz Bauer kontra państwo” jego ofiarą pada najważniejszy współpracownik Bauera – postać fikcyjna, stworzona, żeby pokazać, jak trwałe były nazistowskie struktury prawne i społeczne. Nie chodziło tylko o poszczególnych aktorów sceny politycznej, ale przede wszystkim o mechanizm tworzenia demokracji na fundamencie totalitarnym. Co znamienne, ostatni zapis paragrafu 175, penalizującego męskie relacje homoseksualne, wykreślono z niemieckiego kodeksu karnego dopiero w 1994 roku.

Joanna Ostrowska, Fritz Bauer kontra państwo, „Kino" 2017, nr 1, s. 74-75

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” MARZEC 2017

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

LION. DROGA DO DOMU

06.03.2017

19.00

129 MIN

2

„DOBRA ŻONA”

13.03.2017

19.00

90 MIN

3

„CO PRZYNOSI PRZYSZŁOŚĆ”

20.03.2017

19.00

100 MIN

4

„DOBRZE SIĘ KŁAMIE W MIŁYM TOWARZYSTWIE”

27.03.2017

19.00

97 MIN

 

„LION. DROGA DO DOMU”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Garth Davis

Scenariusz: Luke Davies

Muzyka:Hauschka (Volker Bertelmann), Dustin O'Halloran

Zdjęcia: Greig Fraser

Montaż: Alexandre de Franceschi

Scenografia: Chris Kennedy

Dekoracje: Nicki Gardiner, Seema Kashyap

Kostiumy: Cappi Ireland

Dev Patel - Saroo Brierley

Rooney Mara - Lucy

Nicole Kidman - Sue Brierley

David Wenham - John Brierley

Sunny Pawar - młody Saroo

Abhishek Bharate - Guddu

Priyanka Bose - Kamla

Tannishtha Chatterjee - Noor

Nawazuddin Siddiqui - Rawa

 

O FILMIE

„Lion. Droga do domu” to poruszający, pełen emocji i niezwykłej energii film producentów nagrodzonego Oscarem „Jak zostać królem”. W obsadzie znaleźli się fenomenalny Dev Patel („Slumdog. Milioner z ulicy”), Rooney Mara („Dziewczyna z tatuażem”) oraz Nicole Kidman („Grace księżna Monako”). Film zainspirowany prawdziwą historią o nadzwyczajnej odwadze i wielkiej sile miłości.

Pięcioletni chłopiec gubi się na ulicach Kalkuty, tysiące kilometrów od domu. Napotkanym ludziom nie jest w stanie powiedzieć wiele o sobie. Nie zna swojego nazwiska ani adresu. Zdany wyłącznie na siebie, musi stawić czoło zagrożeniom czyhającym na ulicach wielomilionowego miasta. W najmniej oczekiwanym momencie jego los odmienia para Australijczyków. 25 lat później, już jako mężczyzna, wyrusza na poszukiwanie utraconego domu i rodziny. 

Chociaż debiut reżyserski Gartha Davisa jest formalnie produkcją australijską, to na jego treść i ładunek emocjonalny najlepiej wskazuje nazwa amerykańskiego koproducenta, The Weinstein Company. Nie od dziś wiadomo, że Harvey Weinstein najchętniej firmuje popularne kino o aspiracjach artystycznych. Innymi słowy, są to filmy, które podobają się publiczności, chwytają za serce, ale i dają duże szanse na nagrody, w tym na nominacje oscarowe.

„Lion. Droga do domu” jest dziełem o mocno wyrachowanych parametrach, a autorzy filmu od samego początku umiejętnie pociągają za sznureczki emocjonalne kierujące reakcją widzów. Efekt końcowego wzruszenia jest więc w zasadzie gwarantowany.

Oparta na faktach historia składa się z kilku fascynujących rozdziałów. Rozpoczyna się w Indiach. W połowie lat osiemdziesiątych pochodzący z biednej rodziny pięcioletni chłopiec o imieniu Saroo przypadkowo znalazł się w pustym pociągu dalekobieżnym. Zanim ktokolwiek się zorientował, malec samotnie przejechał ponad tysiąc pięćset kilometrów z rodzinnego miasteczka do Kalkuty.

Na miejscu nie mógł się prawie z nikim porozumieć, bowiem mieszkańcy wschodniej części kraju używają nieznanego chłopcu języka bengalskiego. Przez kilka tygodni Saroo tułał się po ulicach, po czym wylądował w sierocińcu. W tym samym czasie matka bezskutecznie szukała go w zupełnie innym regionie.

Po upływie kolejnych kilku miesięcy chłopiec został adoptowany przez bezdzietną rodzinę z Tasmanii. Tam wychował się w dobrobycie i wiele lat później rozpoczął studia hotelarskie. W zasadzie powinien czuć się pełnoprawnym Australijczykiem, jednak świadomość posiadania hinduskich korzeni nie dawała mu spokoju.

Gdy pojawiły się nowe technologie, Saroo zaczął korzystać z programu Google Earth i w oparciu o szczątkowe wspomnienia z dzieciństwa usilnie próbował odtworzyć trasę swojej pierwszej podróży kolejowej. Z czasem stało się to obsesją dorosłego już mężczyzny. Ostatecznym celem poszukiwań było oczywiście zidentyfikowanie rodzinnych stron i znalezienie najbliższych. Ten bardzo długi proces przypominał desperackie szukanie przysłowiowej igły w stogu siana.

Scenariusz dzieli opowieść na dwie chronologicznie następujące po sobie części. Są one bardzo różne pod względem stylistycznym i językowym. Pierwsza faza rozgrywa się całkowicie na subkontynencie indyjskim. Lokalny koloryt, ze zgiełkiem ulic i wszechobecną biedą, przypomina w wielu sekwencjach klimaty filmu „Slumdog. Milioner z ulicy”.

Podobieństwo dotyczy również charyzmatycznej kreacji dziecięcego aktora. Sunny Pawar jako zagubiony mały Saroo urzeka zarówno rezolutnością, jak i wrażliwością wobec otaczającego go świata. Martwimy się o niego, lecz jednocześnie kibicujemy mu, podziwiając jego zaskakującą dojrzałość w zmaganiach z przeciwnościami losu. Pierwsza część filmu jest momentami porywająca, zwłaszcza od strony czysto wizualnej. Uderzający realizm poszczególnych sytuacji przywołuje echa szkoły włoskiej lub kina brazylijskiego, jeszcze mocniejszego pod względem społecznej wymowy.

Druga połowa filmu przenosi nas do Australii. Konwencja narracyjna zmienia się radykalnie, odzwierciedlając o wiele bardziej stateczne (i statyczne) życie mieszczańskich przedmieść. Spokój i sielanka. Kontrast pomiędzy przedstawionymi wcześniej realiami trzeciego świata a obrazem zachodniej cywilizacji nie wychodzi jednak poza utarte schematy.

Już decyzje obsadowe mają jednoznacznie definiować komfort życia w Australii. Dorosły Saroo grany jest przez gwiazdę „Slumdoga” Deva Patela, z typową dla tego aktora mieszanką naturalnego ciepła i irytującej intensywności. Aktorska stajnia braci Weinstenów reprezentowana jest przez Nicole Kidman w roli przybranej matki głównego bohatera i Rooney Marę jako jego dziewczynę.

O ile jeszcze stonowana kreacja Kidman broni się niewyszukaną prostotą, to obecność Amerykanki na ekranie wydaje się zbędna. Grana przez nią postać studentki została napisana bezbarwnie, w ogólnym rozrachunku chyba głównie po to, żeby nazwisko aktorki mogło dla dobra filmu pojawić się na promocyjnym afiszu.

Poszczególne sekwencje tej części filmu są od początku do końca przewidywalne, łącznie z dramaturgią finału. Nie oznacza to jednak, że brak w nich odpowiednich emocji. Wręcz przeciwnie, narastają one z upływem czasu. W kontekście rozwoju wydarzeń trudno pozostać obojętnym na oczywiste manipulacje emocjonalne.

I nie ma przy tym żadnego znaczenia, czy ktoś zawczasu zna prawdziwe zakończenie historii hinduskiego Odyseusza, czy też nie. Kwestie określenia własnej tożsamości przez osobę o tak skomplikowanym życiorysie jak Saroo zostają, niestety, zepchnięte na dalszy plan.

Zbigniew Banaś, Lion. Droga do domu, „Kino" 2016, nr 12, s. 71

 

„DOBRA ŻONA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Mirjana Karanović

Scenariusz: Mirjana Karanović,

Stevan Filipović, Darko Lungulov

Zdjęcia: Erol Zubčević

Muzyka: Dejan Pejović.

Montaż: Lazar Predojev

Scenografia:Nenad Markovic

Kostiumy: Boris Caksiran

Mirjana Karanović: Milena

Boris Isaković: Vlada

Jasna Djuricić: Suzana

Bojan Navojec: Dejan

Hristina Popoić: Natasa

Vlado Kerosević: Sveta

Ermin Bravo: pop Brana

 

O FILMIE

Aktorka znana z takich filmów, jak „Underground”, „Grbavica”, „Życie jest cudem” czy „Jagoda w supermarkecie”, debiutuje po drugiej strony kamery dramatem na bazie własnego scenariusza.

Milena jest kobietą w średnim wieku, żoną i matką, żyjącą wygodnie w ekskluzywnej dzielnicy Belgradu. Pielęgnuje urodę, sumiennie gotuje, urządza przyjęcia i śpiewa w chórze. Oboje z mężem prowadzą beztroskie życie towarzyskie w grupie przyjaciół. Jednak stopniowo niepokojące elementy rzeczywistości przenikają do świadomości Mileny i zaburzają jej poukładany świat.

Pewnego dnia podczas sprzątania odkrywa taśmę wideo, stanowiącą dowód obciążający jej męża strasznymi zbrodniami wojennymi. Tajemnica ta zmieni jej życie i ją samą w nieodwracalny sposób.

Jest przedwiośnie, poranek, dżdży. Milena (Mirjana Karanović) wychodzi do przydomowego sadu w miasteczku niedaleko Belgradu. Przeciąga się, dogląda sadzonek, w ręku ma ciepły, parujący kubek herbaty – chwila dla siebie przed typowym dniem pani domu z wyższej serbskiej klasy średniej. Milena zapewne w ten sam sposób celebruje poranki od jakichś parunastu lat. Od kiedy skończyła się wojna w Bośni i Hercegowinie, i jej mąż, poczciwy Vlada (Boris Isaković), wrócił do domu po odbytej służbie wojskowej.

W międzyczasie dorobili się i wychowywali trójkę dzieci. Najstarsza córka wyfrunęła już z gniazda, przeniosła się do miasta i została aktywistką walczącą o prawa człowieka, więc nacjonalistycznie zorientowany ojciec zerwał z nią kontakty. Milena musi odtąd spotykać się z nią tylko pod jego nieobecność. Mimo to między małżonkami jakoś się układa. Regularnie chodzą na kolacje z przyjaciółmi – byłymi wojskowymi i ich żonami. I choć podczas tych miłych spotkań towarzyskich niektórzy piją zbyt dużo, a inni nieumiejętnie ukrywają swoje skoki w bok, Mileny i Vlady te problemy nie dotyczą.

Oczywiście w ich poukładane życie niekiedy wdzierają się drobne niepokoje – w telewizji powtarzane są komunikaty wzywające do ścigania zbrodniarzy wojennych, z pochowanych w piwnicy kartonów wypada wojskowy but, nogawka w barwach moro niepokojąco wystaje z worków wywożonych w pośpiechu przez sąsiadkę – ale karton można przecież schować, z sąsiadką się nie zadawać a telewizor wyłączyć.

Wystarczyło jednak, że pewnego dnia Milena nie chwyciła w porę po pilota i nie nacisnęła przycisku off, by cała ta życiowa maszynka rozregulowała się i obnażyła wypracowywany przez lata system wyparcia. Od kiedy na ekranie sypialnianego telewizora tuż po nagraniu VHS z rodzinnego „garden party” pojawiła się rejestracja egzekucji wykonanej na bośniackich cywilach przez paramilitarną jednostkę Vlady, to, co dotąd rugowane było z pamięci, stało się widzialnym faktem.

Podobnie jak guz, który lekarze odkryli w piersi Mileny. Rak i świadomość zbrodni wojennych dokonanych przez męża naznaczają odtąd poranki i wieczory samotnej w swoim bólu bohaterki, której przed samodzielnym wyborem i wyrzutami sumienia nie uchronią już datki na tacę czy naprawa przeciekającego dachu pobliskiej cerkwi.

Mirjana Karanović – aktorka znana z nagradzanych, czołowych bałkańskich produkcji takich jak „Ojciec w podróży służbowej” (1985) Emira Kusturicy czy „Grbavica” (2006) Jasmili Žbanić, pierwsza Serbka, która po rozpadzie Jugosławii zagrała Chorwatkę (w „Świadkach” z 2003 roku) – w latach dziewięćdziesiątych aktywnie uczestniczyła w ruchach antywojennych. Brała udział w pikietach, sympozjach. Działała.

Kiedy w 2005 roku publiczna telewizja nadała nagranie pokazujące mord muzułmańskich cywili dokonany przez serbskie jednostki zbrojne, Karanović pomyślała o rodzinach oprawców, kobietach, które odtąd będą nosiły piętno swoich mężów i synów, a także o zmaskulinizowanych obrazach wojennych, w których postaci kobiet najczęściej przedstawiane są wyłącznie jako bierne ofiary agresji. Wtedy zrodził się pomysł na scenariusz, który Karanović napisała wraz z Stevanem Filipovićem i Darko Lungulovem.

Od początku wiedziała, że w „Dobrej żonie” będzie grać główną rolę, nie sądziła jednak, że zostanie reżyserką. Rozbudowując postać Mileny, zdała sobie jednak sprawę, że tej osobistej opowieści nie jest w stanie oddać nikomu, kto nie stworzyłby filmu pod jej dyktando. Nie chcąc więc utrudniać nikomu pracy, postanowiła spróbować sama.

Debiutancki film Karanović opowiada o kobietach. Tych zatajających prawdę, współodpowiedzialnych za wojenne zbrodnie, ale i tych nieświadomych, i tych walczących o sprawiedliwość; starszych i młodych. W takim, trochę nazbyt zróżnicowanym jak na jedno środowisko katalogu postaw, miota się Milena, której wewnętrzne dojrzewanie do emancypacji staje się wiodącym motywem filmu.

Już od pierwszych scen kamera nie odstępuje jej na krok – śledzi każdy ruch krzątającej się po domu bohaterki, w ciasnych kadrach portretuje jej zmartwioną twarz. Wszystko i wszyscy inni to tło dla jej dylematów, co miejscami odbija się na pobieżnie ukazanych wątkach pobocznych. O podobną perspektywę jednak trudno, szczególnie w pełnym silnych męskich postaci kinie bałkańskim. I choć drażni nieco wątek choroby, który zmienia się w metaforę przyrównującą skrywane zbrodnie wojenne do toczącego ciało raka, dzięki stosowaniu skrótów narracyjnych Karanović sprawia, że figura ta nie jest nachalna.

Jagna Lewandowska, Dobra żona, „Kino" 2016, nr 11, s. 82

„CO PRZYNOSI PRZYSZŁOŚĆ”

2016 – Berlinale, Srebrny Niedźwiedź za reżyserię

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria  : Mia Hansen-Løve

Scenariusz: Mia Hansen-Løve

Zdjęcia: Denis Lenoir

Montaż: Marion Monnier

Scenografia:Anna Falguères

Kostiumy: Rachel Raoult

Isabelle Huppert: Nathalie

André Marcon: Heinz

Roman Kolinka: Fabien

Edith Scob: Yvette

Yves Heck: Daniel

Olivier Goinard: kapłan

O FILMIE:

 Jedna z najzdolniejszych młodych autorek europejskiego kina, Mia Hansen- Løve („Eden”), nakręciła studium psychologiczne kobiety po przejściach. Reżyserka wzorowała tę postać na własnej matce. Nathalie naucza filozofii w paryskim liceum. Praca wciąż jest dla niej pasją, ma świetny kontakt ze studentami – obecnymi i byłymi. Prywatnie wiedzie równie szczęśliwą egzystencję. Długoletni związek, dwoje dorosłych dzieci. Jedynie dysfunkcyjna matka przysparza nieco problemów. Pewnego dnia mąż nagle informuje Nathalie, że opuszcza ją dla innejkobiety. Wkrótce potem umiera matka bohaterki, a ona sama traci pracę. Czy odnajdzie się w nowej rzeczywistości? A może właśnie po raz pierwszy w życiu poczuje się wolna?

Hansen-Løve rolę Nathalie pisała od razu z myślą o Isabelle Huppert. Razem stworzyły unikatowy w kinie portret kobiety-Hioba. Czy tak jak on, mimo że spada na nią plaga nieszczęść, uda jej się przetrwać w wierze w siebie i w ludzi?

 

Oto rzadki przykład filmu o intelektualistach i dla intelektualistów. W dodatku centralną postacią jest tutaj kobieta, wiadomo zaś, że w literaturze czy kinie żeńskie postacie ujmowane są przeważnie w porządku melodramatycznym. Czyli kierują się emocjami, przedkładają uczucie nad rozsądek, miłość uznają za wartość absolutną itd. itp. Ostatnim filmem o kobiecie-intelektualistce, jaki widziałem, była „Hannah Arendt” (2012) Margarethe von Trotty. Tam jednak mieliśmy do czynienia z opowieścią opartą na faktach, natomiast w „Co przynosi przyszłość” oglądamy wycinek z życia postaci fikcyjnej. Nathalie Chazeaux jest zresztą, podobnie jak Arendt, filozofką. Uczy w paryskim liceum, prowadzi też prestiżową serię książkową w jednym z wydawnictw. Lubi swoją pracę, czuje się spełniona zawodowo.

Te miesiące z biografii bohaterki, które pokazuje nam Mia Hansen-Love, przyniosą kryzys i to na kilku płaszczyznach. Wydawnictwo zerwie z Nathalie współpracę (cóż, nawet na rynku książek naukowych najważniejsze są wskaźniki sprzedaży), dla innej kobiety opuści ją mąż – także profesor filozofii – z którym dobrze się rozumiała, chora na depresję matkę kilka razy w tygodniu podejmować będzie próby samobójcze. Bohaterka przyjmuje jednak wszystkie zawirowania ze stoickim spokojem. Na chłodno, co nie znaczy, że bez emocjonalnego i uczuciowego zaangażowania (gdy trzeba, potrafi się też wkurzyć). Intelekt, wiedza, filozoficzne przygotowanie pozwalają jej zachować dystans, poddać rzeczywistość racjonalizacji. Jak również utwierdzić się w swoich wyborach.

Główną rolę odtwarza Isabelle Huppert, znana z tego, że nie pozwala sobie na łatwe, sentymentalne chwyty. Jej gra jest zawsze bardzo świadoma, konsekwentna, jej bohaterki nierzadko odstręczają wręcz swą siłą i, pozorną przynajmniej, oschłością. Nathalie to zresztą rewers pianistki ze słynnego filmu Hanekego. Erika, uwięziona w represyjnej kulturze, szukała rewanżu w perwersyjnym okrucieństwie, w sadomasochistycznej grze z otoczeniem. Chazeaux, przeciwnie, znajduje w świecie myśli, nauki, edukacji ratunek i równowagę. Nie boi się ani wyzwań etycznych (np. czy należy oddać matkę do domu opieki?), ani jednoznacznych decyzji.

Gdy Nathalie, po separacji z mężem, porządkuje swoje rzeczy w domu w Bretanii, należącym do rodziny eksmałżonka, niespodziewanie w filmie pozbawionym dotąd muzyki rozbrzmiewa romantyczna pieśń Schuberta. Pozwala ona zrozumieć żal i melancholię przepełniającą bohaterkę żegnającą się ze swym ulubionym miejscem na ziemi. Ale trudno, to właśnie przyniosła przyszłość. Nathalie się nie roztkliwia, lecz odważnie idzie naprzód. „Życie się przecież nie kończy” – powiada.

Dialog z „Pianistką” widać także w wątku przyjaźni Nathalie z byłym uczniem, młodym, przystojnym Fabienem (Roman Kolinka). Jak pamiętamy, u Hanekego jeden z uczniów wyznaje miłość Erice, a ona jego uczucie próbuje wykorzystać jako kolejne narzędzie manipulacji. U Hansen-Love nie ma wątku erotycznego. Relacja między Nathalie a Fabieniem opiera się na wspólnocie zainteresowań i więzi duchowej. Również ich chwilowy konflikt dotyczyć będzie kwestii światopoglądowych. Fabien skłonny do radykalizmu i aktywizmu, zaangażowany w protesty przeciwko eksmisjom, przystanie do wiejskiej komuny domagającej się m.in. zlikwidowania prawa autorskiego. Zarzuci swojej nauczycielce konformizm i wygodnictwo. Ona zaś uzna jego młodzieńczy bunt za powierzchowny i jałowy.

Pod opowieścią obyczajową kryją się więc pytania o tytułową przyszłość nie tylko w wymiarze jednostkowym, biograficznym, ale też kulturowym i politycznym (w dialogach rozważana jest chociażby bardzo dzisiaj aktualna kwestia terroryzmu). Francja to jeden z niewielu krajów, w którym ton wciąż nadają elity intelektualne. Chyba jeszcze tylko tam teorie Levinasa, Derridy, Arendt czy współczesnych filozofów są w stanie poruszyć opinię publiczną, a nie wyłącznie wąską grupkę jajogłowych. „Co przynosi przyszłość” dobrze pokazuje tę dbałość o zachowanie intelektualnego poziomu i to już na etapie szkolnej edukacji.

Nathalie funkcjonuje w świecie, który jest bezpieczny, ułożony, par excellence kulturalny (również, jak widzimy na ekranie, raczej pozbawiony napięć rasowych, klasowych, religijnych, o których czytamy w doniesieniach prasowych z Francji). Hansen-Love zastanawia się jednak, czy gdzieś tam nie szykuje się przewrót na miarę 1968 roku. Jeśli nawet tak, to jego sprawcami raczej nie będą biali, wyedukowani potomkowie elit. Komuna, do której przystaje Fabien, została na ekranie przedstawiona z delikatną, ale jednak ironią. Sama Nathalie, która wywodzi się z nizin i doszła do swej pozycji drogą awansu społecznego, chociażby dzięki poświęceniu matki, nie tęskni za rewolucją. Przeciwnie – stara się zachować status quo, a zarazem przekazać uczniom wartości, w które wierzy. Naucza ich – zdaje się, że z powodzeniem – krytycznego, filozoficznego namysłu nad rzeczywistością.

Można oczywiście powiedzieć, że wszystko to są burżujskie dylematy, a Nathalie reprezentuje sytą, zamożną klasę średnią, którą stać na zajmowanie się przez cały dzień ontologicznymi subtelnościami. Ja jednak doceniam perspektywę autorki filmu, która nie czyni dramatu z życiowych perypetii Nathalie, lecz próbuje je ująć w szerszym, racjonalnym kontekście. Nie znamy przyszłości, nie możemy nic pewnego na jej temat powiedzieć. Możemy natomiast, bazując na dziedzictwie kulturowym i własnych doświadczeniach, przyjmować to, co nas spotyka, w sposób wyważony i opanowany. Z wewnętrznym i zewnętrznym spokojem.

Bartosz Żurawiecki, Co przynosi przyszłość, „Kino" 2016, nr 08, s. 70-71

„DOBRZE SIĘ KŁAMIE

W MIŁYM TOWARZYSTWIE”

2016 - Nagroda David di Donatello – najlepszy film, najlepszy scenariusz

2016 - Srebrna Wstążka – nagroda Włoskiego Stowarzyszenia Krytyków 

           Filmowych dla zespołu aktorskiego

2016 Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Tribece  najlepszy scenariusz

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Paolo Genovese

Scenariusz: Filippo Bologna, Paolo Costella,

                  Paolo Genovese, Paola Mammini,

                  Rolando Ravello

Zdjęcia: Fabrizio Lucci

Montaż: Consuelo Catucci

Kostiumy: Viviana Crosato

Muzyka: Maurizio Filardo

Charakteryzacja: Vasco Bruno Tarallo

Producent: Marco Belardi

Alba Rohrwacher: Bianca

Giuseppe Battiston: Peppe

Kasia Smutniak: Eva

Marco Giallini: Rocco

Anna Foglietta: Carlotta

Edoardo Leo: Cosimo

Valerio Mastandrea: Lele

 

 

O FILMIE:

Kameralny komediodramat jest jednym z największych przebojów kin włoskich 2016 roku (ponad 2,5 miliona widzów). Jedną z głównych ról w filmie gra, uwielbiana w Italii, Kasia Smutniak.

Siedmioro długoletnich przyjaciół spotyka się na kolacji. Dla urozmaicenia wieczoru rozpoczynają zabawę polegającą na dzieleniu się między sobą treścią

każdego SMS-a, e-maila lub rozmowy telefonicznej, jakie otrzymują w trakcie

spotkania. Kiedy tym samym wiele tajemnic zaczyna wypływać na światło dzienne, niewinna gra rodzi konflikty, które niełatwo będzie zażegnać...

 

Film Paolo Genovesego jest lekki jak „prosecco”, po którym na drugi dzień pęka głowa. Podczas letniej kolacji, do której zasiadają bohaterowie „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”, nie brakuje drogiego biodynamicznego wina, smakowitego tiramisu, wybuchów śmiechu, sterty kłamstw i morza łez. Grono filmowych przyjaciół przypomina postacie z „Dekameronu” Boccaccia. Jednak zamiast snucia opowieści, czytają one nawzajem swoje SMS-y i podsłuchują rozmowy telefoniczne.

Jak dobrze znasz przyjaciół, z którymi trzymasz się całe życie? Czy wiesz, z kim koresponduje twoja żona? W jakim stopniu jesteś w stanie zaufać mężowi, z którym planujesz dziecko? Te jakże poważne, wręcz fundamentalne dla ludzkich związków pytania zadaje w niezwykle lekkiej i żartobliwej formie włoski reżyser. Film Genovesego pokazuje spotkanie grona starych znajomych, podczas którego wspomina się wspólne przygody, obgaduje nieobecnych i uważa, żeby nie powiedzieć za dużo. Stawką, o jaką toczy się ta towarzyska gra, jest zachowanie pozorów.

Bohaterowie postanawiają jednak zaryzykować i nawzajem wystawić się na próbę. Przecież nikt nie ma tu nic do ukrycia. W ramach eksperymentu uzgadniają, że podczas kolacji wiadomości przychodzące na ich komórki oraz rozmowy telefoniczne będą dostępne dla wszystkich zasiadających za stołem. Pozornie wydaje się, że to nic takiego.

Bohaterowie są bliskimi przyjaciółmi, w większości mają ustabilizowane życie i stałe związki a niektórzy nawet dorastające dzieci. Można by pomyśleć, że bardziej niż romanse interesują ich kolejne operacje plastyczne, seanse u psychoterapeutów i domy opieki dla starzejących się rodziców. Jednak z każdą kolejną przychodzącą wiadomością i odebraną rozmową ich relacje się komplikują. Skrywane żądze wychodzą na światło dzienne, a dobrze do tej pory strzeżone tajemnice stawiają pod znakiem zapytania wzajemną lojalność, przyjaźń, wierność i miłość.

Film został osnuty delikatną mgiełką niesamowitej, baśniowej atmosfery. Bohaterowie przez cały wieczór wyglądają na balkon, żeby podziwiać zaćmienie księżyca, a ryzykowna gra z własną prywatnością odsłania ciemną stronę wzajemnych relacji. Genovese nieustannie balansuje na granicy realizmu i fantazji. Dba, by związki łączące bohaterów były jak najbardziej wiarygodne, podobnie jak dialogi, które są głównym nośnikiem dramaturgii.

Jednak trudno nie odnieść wrażenia, że wydarzenia, które mają miejsce podczas kolacji, zbyt łatwo układają się w spójną całość, żeby wybrzmieć w pełni realistycznie. Twórcom to jednak nie przeszkadza – doskonale zdają sobie sprawę, że ukazana sytuacja jest tylko efektownym zmyśleniem, rodzajem współczesnej bajki dla dorosłych, kończącej się nienachalnym morałem. Dlatego opowieść zostaje wzięta w nawias, który odziera film z nadmiernego dramatyzmu, ale zarazem, paradoksalnie, dodaje opowieści wyjątkowo gorzkiego posmaku.

Dzieło włoskiego reżysera zdaje sprawę z wielu fundamentalnych lęków współczesnego świata. Choć motorem napędzającym akcję stają się telefony komórkowe, nie one zostają postawione w stan oskarżenia – są jedynie, jak mówi jeden z bohaterów, osobistymi „czarnymi skrzynkami”, śledzącymi każdy krok i zapisującymi, niczym w sumieniu, wszystkie grzechy.

Tym, co najbardziej niepokoi, są wszechobecne pozory, które stanowią ochronę przed niebezpieczeństwem całkowitego odsłonięcia tożsamości, pragnień i niepokojów. Za fasadą długoletniego małżeństwa może skrywać się samotność, a deklaracja przyjaźni może maskować niezrozumienie i pogardę. Oprócz romansów i zdrad, które wychodzą na pierwszy plan, Genovese podejmuje także temat lęku przed brakiem akceptacji, utratą niezależności czy starością.

Włochowi udało się skondensować wspomniane niepokoje dzisiejszego świata za pomocą minimalistycznej formuły „filmu gadanego”, rozgrywającego się podczas jednego wieczornego spotkania. Sukces tego pozornie prostego dzieła tkwi w precyzji scenariusza i trafionych dialogach. Genovese stopniuje napięcie, bawi się swoimi bohaterami, by momentami rozładowywać tężejącą atmosferę.

W tym celu sięga po subtelny humor, korzysta nawet z burleskowego qui pro quo. Stawia filmowe postacie w niekomfortowych sytuacjach, żeby piętnować ich złe uczynki. Nie szczędzi im uszczypliwości, umoralniających batów, ale również ciepła i zrozumienia. Momentami przybiera postawę wyrozumiałego ojca, starającego się pojąć motywacje dzieci, które zeszły na złą drogę.

Genovese znakomicie odnalazł się w świecie pozorów, w którym żyją jego bohaterowie. Sam z nich korzysta, żeby uniknąć kłopotliwej deklaracji – wydania jednoznacznego wyroku na niewiernych mężów, znerwicowane żony i nieszczerych przyjaciół. Może się wydawać, że staje po stronie surowych praw moralnych, obnażając najbardziej skryte i wstydliwe tajemnice filmowych postaci.

Jednak za każdą ich winą kryje się wielki smutek – poczucie braku miłości, akceptacji czy uwagi. „Człowiek jest istotą niezwykle delikatną” – mówi jeden z bohaterów. Wydaje się, że ta myśl towarzyszyła również twórcy, który co prawda obnażył ludzkie słabości, ale jednocześnie empatycznie je rozgrzeszył.

Michał Piepiórka, Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, „Kino" 2017, nr 1, s. 80-81

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LUTY 2017

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

PATERSON

13.02.2017

19.00

118 MIN

2

„PRZEŁĘCZ OCALONYCH”

20.02.2017

19.00

131MIN

3

„SULLY”

27.02.2017

19.00

96 MIN

 

„PATERSON”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Jim Jarmusch

Scenariusz - Jim Jarmusch

Zdjęcia - Frederick Elmes

Muzyka - Sqürl

Montaż - Affonso Gonçalves

Dźwięk - Robert Hein

Scenografia - Mark Friedberg

Adam Driver – Paterson

Golshifteh Farahani – Laura

Barry Shabaka Henley- Doc

Chasten Harmon – Marie

William Jackson Harper – Everett

Masatoshi Nagase - japoński poeta

 

O FILMIE

„Paterson” to rewelacja tegorocznego festiwalu w Cannes i najlepszy od lat film Jima Jarmuscha. Twórca „Broken Flowers” stworzył pełną humoru opowieść o tym, że życie jest poezją i każdymoże odnaleźć szczęście na swój sposób.

Paterson (Adam Driver) jest kierowcą miejskiego autobusu. Niczego mu nie brakuje. Kocha swoją pełną szalonych pomysłów żonę (Golshifteh Farahani), która każdego dnia tworzy nowy plan na przyszłość. Mężczyzna ma czas na swoją pasję - pisanie wierszy, spacery z psem i spotkania z grupą zaprzyjaźnionych ekscentryków. Jest wśród nich przeżywający zawód miłosny kompan od kufla, wyzwolona singielka przesiadująca wieczorami w barze, czy wiecznie narzekający kolega z pracy, który zazdrości Patersonowi pogody ducha. Jednak na skutek zabawnego zbiegu okoliczności stoicki spokój tytułowego bohatera zostaje poddany próbie.

Znakomity „Paterson” udowadnia, że Jim Jarmusch przebył długą drogę od czasu debiutanckich „Nieustających wakacji” z 1980 roku. Podczas gdy tamten film sprawiał wrażenie szorstkiego, punkowego protestu przeciwko życiowej rutynie, teraz amerykański reżyser zdecydował się na poetycką pochwałę nieefektownej codzienności.

To nie oznacza jednak, że na starość Jarmusch spokorniał i wyrzekł się buntowniczej natury. Decyzja, żeby w erze medialnego jazgotu i atakujących nas z każdej strony bodźców zrealizować film tak ostentacyjnie wyciszony, wciąż nosi znamiona intelektualnej prowokacji. O gotowości do pójścia pod prąd świadczy również fakt, że Jarmusch zrezygnował z wyrazistych konfliktów dramaturgicznych i postanowił opowiedzieć nam po prostu historię człowieka szczęśliwego. Dzięki artystycznej biegłości reżysera, ta impresja o jednostkowym spełnieniu nawet przez chwilę nie zamienia się ani w kicz, ani w banał.

W nowym filmie doskonale widać, że po trwającym kilka lat kryzysie Jarmusch bez wątpienia złapał drugi oddech. „Paterson” pozostaje wolny zarówno od patetycznego zadęcia „The Limits of Control”, jak i hipsterskiego zblazowania właściwego przecenionemu „Tylko kochankowie przeżyją”. Inaczej niż w tamtych dwóch filmach, przepełnionych zgorzknieniem, tym razem motorem napędowym Jarmuscha pozostaje zachwyt nad opisywaną rzeczywistością.

Reżysera fascynuje przede wszystkim regularny i nieśpieszny rytm małomiasteczkowego życia. Doskonale podkreśla go profesja głównego bohatera – kierowcy autobusu. Paterson – zgodnie z absurdalnym Jarmuschowskim poczuciem humoru – nazywa się tak samo jak miasteczko, gdzie mieszka i pracuje, gdzie jeździ od pętli do pętli według ściśle określonego rozkładu jazdy.

Siła filmu polega zresztą na tym, że pozwala nam przeniknąć do tej rządzącej się własnymi prawami, uporządkowanej rzeczywistości. Wystarczy raptem kilka scen, byśmy poczuli się jak pasażerowie Patersona, którzy z każdym kolejnym kursem zbliżają się do jakiejś metafizycznej tajemnicy.

Atrakcyjność tego świata polega głównie na tym, że potrafi on być zarazem zupełnie zwyczajny i jedyny w swoim rodzaju. Choć na pierwszy rzut oka w Paterson nie dzieje się nic niezwykłego, trudno wyobrazić sobie inne miasteczko, w którego centrum znajdowałby się malowniczy wodospad. Pośród tysięcy zupełnie zwyczajnych mieszkańców bez trudu da się wyłowić natomiast tak fascynujące postacie jak choćby dwunastoletnia znawczyni Emily Dickinson czy ekscentryczny Japończyk zyskujący nieoczekiwanie status swoistego deus ex machina.

Wpisana w realia miasteczka nietuzinkowość nie jest zresztą wyłącznie reżyserską fantazją. Położone o godzinę drogi samochodem od Nowego Jorku niepozorne Paterson miało szczęście do artystów i było opiewane w wierszach Allena Ginsberga i Williama Carlosa Williamsa.

Charakterystyczne dla miejsca akcji napięcie między kojącą stałością a ledwo zauważalną innowacją znajduje odbicie także w codzienności głównego bohatera. Nawet jeśli życie Patersona nie wychodzi poza ustalone ramy, bohater każdego dnia nasyca je nową treścią i znajduje przestrzeń dla olśnień. Wystarczy przecież odpowiednio rozwinięty zmysł obserwacji, żeby podsłuchane mimochodem strzępy rozmów w autobusie zamieniły się w komiczną miniaturę rodem z pamiętnej „Kawy i papierosów”.

Tego rodzaju wrażliwość na detal bohater pielęgnuje dzięki swojemu hobby, a mianowicie tworzeniu poezji, której mistrzem pozostaje dla niego wspomniany wcześniej Williams. Jak łatwo można się domyślić, Paterson nie szuka rozgłosu i traktuje pisanie jak najzwyczajniejszą czynność pod słońcem. Film Jarmuscha stanowi zresztą wielką pochwałę tego rodzaju podejścia do twórczości, pozbawionego wszelkiego nabożeństwa.

Sztuka w „Patersonie” powstaje podczas przerwy śniadaniowej w pracy albo – jak w przypadku epizodycznej postaci rapera – w trakcie wizyty w osiedlowej pralni. Podobnie nonszalancką postawę wobec kreatywności prezentuje także ukochana głównego bohatera. Uroczo chaotyczna orientalna piękność długo szuka pomysłu na siebie, a pewnego dnia, pod wpływem impulsu, po prostu zamawia gitarę i postanawia, że zostanie gwiazdą muzyki country.

Jarmusch nie szczędzi tej postaci delikatnej ironii, ale w gruncie rzeczy traktuje ją z sympatią. Swoje dzieło również stylizuje przecież na błahy artystyczny kaprys. Nie dajmy się jednak zwieść pozorom. Choć „Paterson” wydaje się filmem zrealizowanym od niechcenia, pozostaje przemyślany w najdrobniejszych szczegółach.

Doskonale widać to w mistrzowskim finale, gdy do sielankowego świata wdziera się kameralna katastrofa, a stoicka filozofia głównego bohatera zostaje wystawiona na ciężką próbę. Dopiero w konfrontacji z widmem klęski postawa Patersona, którą wcześniej można było mylnie wziąć za naiwny optymizm, odsłania swą autentyczną głębię.

Piotr Czerkawski, Paterson, „Kino" 2016, nr 12, s. 70

 

„PRZEŁĘCZ OCALONYCH”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Mel Gibson

Scenariusz  - Andrew Knight,

                       Robert Schenkkan

Produkcja - Bill Mechanic
Zdjęcia - Simon Duggan

Muzyka - Rupert Gregson-Williams

Montaż  - John Gilbert

Scenografia - Barry Robison

Kostiumy  - Lizzy Gardiner

Andrew Garfield - Desmond T. Doss

Teresa Palmer - Dorothy Schutte

Luke Bracey - Smitty

Sam Worthington - Glover

Hugo Weaving - Tom Doss

Vince Vaughn - Howell

Rachel Griffiths - Bertha Doss

 

 

O FILMIE

Schyłek drugiej wojny światowej. Armia amerykańska toczy ciężkie walki z Japończykami o każdy skrawek lądu na Pacyfiku. Strategicz­nym celem jest wyspa Okinawa, której zdobycie może oznaczać osta­teczną klęskę Japonii. Wśród setek tysięcy amerykańskich żołnierzy trafia tu Desmond T. Doss, sanitariusz, który ze względu na wyznawa­ną religię odmówił noszenia broni. Traktowany z nieufnością, oskar­żany o tchórzostwo, wkrótce udowodni jak bardzo się wobec niego mylono. Podczas najcięższych starć, wielokrotnie ryzykując życiem, wydostaje z ognia walki ponad 70 rannych żołnierzy. Tak rodzi się le­genda bohatera, którego jedyną bronią jest wiara, nadzieja i miłość…

 

Gdy inni będą odbierać życie, ja będę je ratował – deklaruje medyk Desmond Doss, bohater świetnego filmu Mela Gibsona "Przełęcz ocalonych". Doss to autentyczna postać. Zaciągnął się do armii w 1942 roku na wieść o japońskim ataku na Pearl Harbor. W trakcie służby odmówił jednak noszenia broni i zabijania wrogów, argumentując decyzję swoimi przekonaniami religijnymi. Mimo to w trakcie krwawej bitwy o Okinawę w maju 1945 udało mu się uratować życie 75 żołnierzom. Za swój heroiczny wyczyn rozmodlony pacyfista otrzymał z rąk prezydenta Trumana najwyższe odznaczenie wojskowe, Medal Honoru.

 


Biografia Dossa to wymarzony materiał na film. Jest w niej miejsce na wystawne widowisko batalistyczne, romans, rodzinny dramat oraz opowieść o męskiej przyjaźni wykutej w ogniu ze strzelb i moździerzy. Gibson, który zawsze odnajdywał się świetnie w epickich narracjach, miał więc tu pole do popisu. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że Hollywood puści wreszcie w niepamięć jego wyskoki z przeszłości i nie pominie "Przełęczy" podczas zbliżającego się sezonu nagród. Kosztująca 55 milionów produkcja wydaje się bowiem idealnie skrojona pod gusta członków Akademii Filmowej.

Film Gibsona ma klarowną, wyraźnie zaznaczoną trzyaktową strukturę. Część pierwsza to dzieciństwo i młodość bohatera spędzone w malutkim miasteczku w stanie Wirginia. Kluczową dla tego rozdziału figurą jest agresywny ojciec Desmonda – weteran I wojny światowej zmagający się przy pomocy whisky z traumatycznymi wspomnieniami z frontu. Doss senior w stonowanej interpretacji Hugona Weavinga nie wydaje się jednak czarnym charakterem, lecz postacią tragiczną. Zombie, którego duch nie wydostał się nigdy z okopów we Francji. Czy jego syna czeka wkrótce podobny los?

Akt drugi – etap szkolenia wojskowego w obozie dla rekrutów – to moment, w którym Doss musi skonfrontować swoje ideały z rzeczywistością. Udowodnić dowódcom oraz towarzyszom broni, że nie jest tchórzem ani szaleńcem. Że odwaga, bycie twardzielem nie zawsze muszą iść w parze z użyciem siły fizycznej. W tej części filmu nie brakuje wzniosłych scen z kwestiami w rodzaju: Nie będę mógł żyć ze sobą, jeśli nie pozostanę wierny swoim poglądom. Gibson posiada jednak rzadki talent. Potrafi sprawić, że sytuacje, które na papierze mogą się wydawać zbyt pompatyczne, na ekranie budzą wzruszenie i dreszcz na plecach. Reżyserowi wydatnie pomagają w tym aktorzy. Mój ulubieniec Vince Vaughn po bezpłciowej kreacji w "Detektywie" zalicza wreszcie udany występ jako srogi sierżant, który próbuje złamać niepokornego rekruta. Dobrzy są też Luke Bracey wcielający się w niechętnego Dossowi szeregowego Smitty'ego oraz Teresa Palmer jako ukochana bohatera. Najgłośniejsze oklaski należą się jednak odtwórcy głównej roli, Andrew Garfieldowi. Ujmujący nieśmiałym uśmiechem chuchrowaty Desmond nie ma w sobie nic z ostatniego sprawiedliwego ani pomnikowego kaznodziei. Film pokazuje, że rezygnacja z przemocy nie przyszła mu wcale tak łatwo, zaś drzemiący w głębi jego duszy agresor czasem budził się do życia.

Ostatni rozdział filmu to trwająca kilkadziesiąt minut imponująca sekwencja wielkiej bitwy o Okinawę. Od czasów "Szeregowca Ryana" prawdopodobnie nie było w kinach równie brutalnej sceny batalistycznej. Kamera nie oszczędza nam widoku eksplodujących ciał, zmasakrowanych resztek twarzy, urwanych kończyn i plątaniny jelit wylewających się ze zwłok. Najbardziej emocjonująca część "Przełęczy ocalonych" zaczyna się jednak wraz z chwilą, gdy opada wojenny kurz, a oczom bohatera ukazuje się krwawe pogorzelisko. Znajdujący się do tej pory na uboczu Desmond rusza do boju o życie rannych niedobitków, a film zamienia się w pierwszorzędny dreszczowiec.

W tej angażującej opowieści o różnych obliczach heroizmu wątpliwości może budzić co najwyżej jej religijny aspekt. Konkretniej: rozdźwięk między tym, co twórcy chcieliby powiedzieć, a tym, co rzeczywiście mówią. Pomijam już fakt, że dla uhonorowania słynnego pacyfisty Gibson musiał najpierw zorganizować na ekranie ultrabrutalny festiwal śmierci. Trudno jednak uwierzyć w przesłanie nawołujące do pokoju i miłości bliźniego, skoro największą satysfakcję i reżyserowi, i widzom sprawia widok dzielnych amerykańskich wojaków dających w finale łupnia złym Japończykom. Tak czy owak: film na medal. 

Łukasz Muszyński – Filmweb 05.09.2016

 

 „SULLY”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Clint Eastwood

Scenariusz - Todd Komarnicki

Zdjęcia - Tom Stern

Muzyka - Christian Jacob,

                Tierney Sutton Band

Tom Hanks - Chesley „Sully” Sullenberger Aaron Eckhart - Jeff Skiles

Laura Linney - Lorraine Sullenberger

Valerie Mahaffey - Diane Higgins

Delphi Harrington - Lucille Palmer

O FILMIE:

15 stycznia 2009 roku cały świat był świadkiem "cudu na rzece Hudson", kiedy to kapitan "Sully" Sullenberger posadził uszkodzony samolot na zimnych wodach rzeki Hudson, ratując życie 155 osobom, znajdującym się na pokładzie. Jednak mimo że opinia publiczna i media głośno wychwalały Sully'ego za jego wyjątkowe umiejętności lotnicze, w czasie śledztwa zostały ujawnione fakty, które mogły zniszczyć jego reputację i karierę.

 

Dwa lata po realizacji filmu o Chrisie Kyle’u, legendarnym snajperze amerykańskiej armii, Clint Eastwood postanowił opowiedzieć o innym bohaterze narodowym Stanów Zjednoczonych. W pewnym momencie z ekranu pada nawet stwierdzenie, że Chesley Sullenberger, czyli tytułowy Sully, jest „największym bohaterem wszechczasów”. Miła to odmiana, gdy takim mianem określa się człowieka, który uratował sto pięćdziesiąt osób, zamiast je zabić.

Sully jest pilotem rejsowym z czterdziestoletnim stażem. Pod koniec kariery w ułamku sekundy musi podjąć najważniejszą i najtrudniejszą decyzję w życiu zawodowym. Dwa silniki samolotu po zderzeniu z ptakami przestają działać. Kapitan staje przed wyborem: czy zawrócić na lotnisko w Nowym Jorku, co grozi rozbiciem maszyny w centrum miasta, czy spróbować niezwykle ryzykownego manewru wodowania na rzece Hudson.

Losy feralnego lotu i stu pięćdziesięciu osób na pokładzie samolotu są powszechnie znane. O niezwykłym wyczynie pilota donosiły media na całym świecie. Dramatyzm przywoływanych zdarzeń jest więc pozorny. Fabularną osią nie mógł być lot i konsekwencja podjętej w mgnieniu oka decyzji kapitana. Dlatego Clint Eastwood musiał skupić się na innym aspekcie wydarzeń z 15 stycznia 2009 roku. Ramą opowieści stał się więc wewnętrzny proces linii lotniczych, w którym oskarżyciel próbował udowodnić, że Sully podjął błędną decyzję, gdyż powinien zawrócić na lotnisko, nie narażając załogi na wyjątkowo ryzykowny manewr.

Można mieć jednak zastrzeżenia do podjętej przez twórców decyzji, by piętrzące się w głowie głównego bohatera wątpliwości, kolejne ekspertyzy speców od katastrof lotniczych i komputerowe symulacje uczynić sednem opowiadanej historii. Wszak przebieg potyczki pilota z komisją lotniczą jest równie dobrze znany. Być może należałoby odczekać jeszcze z dziesięć lat z realizacją filmu o Sullym, żeby pamięć o jego heroicznej decyzji nieco się zatarła.

Wydarzenia trwające kilka dni po wodowaniu zostały rozpisane przez Eastwooda zgodnie z klasycznymi prawidłami dramaturgii. Za sprawą oskarżyciela, karykaturalnie kreowanego na stereotypowy czarny charakter, bohaterskość czynu Sullenbergera zostaje podana w wątpliwość. Ale już kilka zwrotów akcji dalej twórcy zwracają bohaterowi honor. Spokojnie, ujawnienie puenty filmu w żaden sposób nie psuje przyjemności z seansu, gdyż największa siła „Sully’ego” tkwi w czymś innym.

Proces jest jedynie pretekstem, by pieczołowicie zrekonstruować w drobnych szczegółach nieszczęśliwy lot. Możliwość wejrzenia do kabiny pilotów i obserwacja procedur wdrażanych podczas zagrożenia jest największą atrakcją filmu. Z tego powodu „Sully” działa głównie jako realistyczna symulacja lotu a zarazem film niemal edukacyjny.

Eastwood oczywiście nie oparł się pokusie podbijania napięcia za pomocą chwytów zgranych w kinie katastroficznym. Umieszcza w fabule postacie trzech mężczyzn, dostających się w ostatniej chwili na pokład samolotu, który za moment ma ulec awarii. Jednak nie przeszkadza to w śledzeniu tego, co najciekawsze – procedur lotniczych i realistycznie przedstawionej katastrofy.

Po autorze „Snajpera” można było się spodziewać konserwatywnego patosu i narodowej wzniosłości, która nierzadko charakteryzowała jego wcześniejsze filmy. Tym razem Eastwood pohamował się w próbach podbijania napięcia i patriotycznych emocji. Oczywiście, nie obyło się bez peanów na cześć bohaterskich służb porządkowych Nowego Jorku, których odwaga i profesjonalizm pomogły w uratowaniu załogi samolotu.

Nie tylko w tym wątku pobrzmiewają echa wydarzeń z 11 września. „Sully’ego” można czytać jako film zrodzony z traumy wywołanej atakami na World Trade Center. Eastwood wplata ujęcia, w których Sullenberger rozważa alternatywne scenariusze lotu – każdy z nich kończy się rozbiciem samolotu o jeden z nowojorskich wieżowców.

Z tej perspektywy „Sully” jawi się jako dzieło kreujące kompensacyjny mit, mający stanowić odtrutkę na strach i niepewność wywołane globalnym terroryzmem. Jest hołdem złożonym osobie, która dzięki pewności siebie, doświadczeniu i opanowaniu zapobiegła tragedii. Film Eastwooda można nazwać dziełem ku pokrzepieniu serc w czasach permanentnej niepewności. Ameryka zdaje się potrzebować nowych bohaterów – Chesley Sullenberger nadaje się do tej roli znakomicie.

Michał Piepiórka, Sully, „Kino" 2016, nr 12, s. 81

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” STYCZEŃ 2017 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

SNOWDEN

02.01.2017

19.00

128 MIN

2

„JA, DANIEL BLAKE”

09.01.2017

19.00

100 MIN

3

„BOSKA FLORENCE”

16.01.2017

19.00

110 MIN

4

„ZAGUBIENI”

23.01.2017

20.00

107 MIN

5

„SŁUŻĄCA”

30.01.2017

19.00

144 MIN

 

„SNOWDEN”

REALIZACJA

OBSADA

reżyseria: Oliver Stone

scenariusz: Oliver Stone, Kieran Fitzgerald

zdjęcia:  Anthony Dod Mantle

muzyka: Craig Armstrong

Joseph Gordon-Levitt - Edward Snowden Melissa Leo - Laura Poitras

Zachary Quinto - Glenn Greenwald

Rhys Ifans - Corbin O’Brian

Shailene Woodley - Lindsay Mills

 

O FILMIE

Pracujący dla służb specjalnych Edward Snowden decyduje się ujawnić ściśle tajne informacje, dotyczące nielegalnego podsłuchiwania przez rząd Stanów Zjednoczonych milionów ludzi na całym świecie. Wypowiada wojnę najpotężniejszym. Niespotykany dotąd w historii USA wyciek kompromitujących danych stawia na nogi wszystkie służby. Zaczyna się wyścig z czasem. Amerykański rząd ma tylko jeden cel - złapać Snowdena.

 

Kinowy mariaż Olivera Stone’a i Edwarda Snowdena zapowiadał się bardzo obiecująco. W końcu Stone jest uznanym reżyserem, który nie stroni od politycznych kontrowersji, a prawdziwa historia amerykańskiego demaskatora zawiera w sobie fascynujące elementy rodem z Jamesa Bonda i Jasona Bourne’a. Jednak filmowy „Snowden” tylko częściowo spełnia pokładane w nim nadzieje.

Jest to dzieło bogate od strony informacyjnej, ale raczej analityczne niż porywające. Widać, że przez cały czas reżyser stara się traktować tytułowego bohatera z respektem, a w wielu chwilach nawet z nieskrywanym podziwem.

Pierwsze ujęcie sprzed lat pokazuje młodego Snowdena w mundurze armii amerykańskiej tuż po tragicznych wydarzeniach z 11 września 2001 roku. To nie jest przypadkowy wybór. Snowden wstąpił do wojska jako ochotnik, żeby służyć swojemu krajowi w trudnym momencie historii. Stone jednoznacznie sugeruje widzom, że pomimo pewnej naiwności Snowden od początku był patriotą i pozostał nim przez całe życie.

Jedyną opcją pozostała możliwość zaangażowania się do służb informacyjno-wywiadowczych. Z racji wyjątkowych umiejętności analitycznych Snowdena, ten rodzaj pracy wydawał się dla niego wręcz idealny. Co ciekawe, już na początku szlaku zawodowego miał nieprzeciętną wiedzę – znał m.in. kilka języków obcych – chociaż był samoukiem. Nie ukończył nawet szkoły średniej.

Zmiany w postrzeganiu rzeczywistości następują u Snowdena stopniowo i mają związek z coraz pełniejszym dostępem do tajemnic państwowych. Sytuacje, jakich doświadcza w różnych krajach, są początkowo w miarę proste, ale później stają się bardziej dwuznaczne moralnie, a z czasem wręcz niemożliwe do zaakceptowania.

Podczas stacjonowania w Genewie pod płaszczykiem pracy w międzynarodowej organizacji, Snowden nieświadomie wciąga w macki CIA przypadkowo spotkanego pakistańskiego bankiera. Na tym przykładzie bardzo szybko się przekonuje, jak okrutnie służby manipulują losami zupełnie niewinnej osoby. Nie istnieją żadne hamulce moralne ograniczające zakres ich działań. Cel uświęca środki, a tym celem, przynajmniej nominalnie, ma być zapewnienie bezpieczeństwa mieszkańcom Stanów Zjednoczonych.

Okazuje się również, że skala inwigilacji ze strony wywiadu amerykańskiego jest dużo większa niż ktokolwiek był skłonny przypuszczać. Nie tylko terroryści są celem ciągłej obserwacji – pod lupą kamer i w sieci komputerowego szpiegowania pozostaje właściwie każdy: wróg i przyjaciel, obcokrajowiec i Amerykanin, głowa państwa i przeciętny człowiek. Bez nakazów sądowych i bez konkretnego powodu. Niczym biblijny Bóg, amerykańskie służby pragną wiedzieć wszystko o wszystkich.

Obama co prawda wygrywa, ale w znanym Snowdenowi świecie służb wywiadowczych nie następują żadne zmiany. Mało tego, pomimo zachowywania przez niego daleko idących środków ostrożności, z czasem staje się jasne, że jego życie prywatne nie ma dla CIA żadnych tajemnic. Czara osobistej goryczy się przelewa i Snowden postanawia rozliczyć się ze szkodliwym według niego systemem.

Wiele lat temu Stone zrealizował już film o podobnych przemianach światopoglądowych – „Urodzony 4 lipca”. Przypomnę, że bohaterem tamtej historii był Ron Kovic, wielokrotnie odznaczony uczestnik wojny w Wietnamie, zagorzały patriota, który później obrócił się przeciwko systemowi i został aktywistą ruchu antywojennego.

Zresztą obie postacie, i Kovic i Snowden, mają w sobie coś z samego Stone’a, który po roku spędzonym w Wietnamie pozbył się złudzeń co do prawdziwych sił napędzających amerykańską machinę wojenną. Hasła na temat bezpieczeństwa narodowego czy ideałów demokracji i sprawiedliwości mogą być dobre na użytek publiczny, ale w rzeczywistości za sznureczki pociągają przedstawiciele kompleksu wojskowo-przemysłowego, którego głównym celem jest zysk.

Kontrola Ameryki nad światem ma zapewnić hegemonię władzy i trwałe funkcjonowanie systemu. Jak sugeruje reżyser w kilku znaczących scenach, Snowden nie był pierwszym i zapewne nie będzie ostatnim demaskatorem tajemnic wojskowych. Nawet jeśli ktoś nie popiera jego czynów, to po obejrzeniu filmu trudno mu będzie polemizować z motywacjami postępowania Snowdena.

Zbigniew Banaś, Snowden, „Kino" 2016, nr 11, s. 80-81

 

„JA, DANIEL BLAKE”

ZŁOTA PALMA CANNES 2016

NAGRODA PUBLICZNOŚCI FESTIWAL FILMU I SZTUKI DWA BRZEGI 2016

NAGRODA PUBLICZNOŚCI FILM FESTIVAL LOCARNO 2016

NAGRODA PUBLICZNOŚCI SAN SEBASTIAN FILM FESTIVAL 2016

REALIZACJA

OBSADA

reżyseria: Ken Loach

scenariusz: Paul Laverty

zdjęcia: Robbie Ryan         

muzyka: George Fenton

 

Dave Johns – Daniel

Hayley Squires – Katie

Briana Shann – Daisy

Sharon Percy – Sheila

Dylan McKieran - Dylan

 

O FILMIE

Niesamowicie wzruszająca i pełna humoru historia dojrzałego mężczyzny, który decyduje się pomóc samotnej matce z dwójką dzieci stanąć na nogi. Jednak gdy sam zacznie starać się o zasiłek, trafi w tryby bezdusznej biurokratycznej machiny niczym z powieści Franza Kafki. Pomimo obojętności urzędników i kolejnych wyzwań, jakim muszą sprostać w codziennym życiu, Daniel i Katie na nowo odnajdą radość życia i prawdziwą przyjaźń.

 

 

Stolarz Daniel Blake chodzi od drzwi do drzwi. Próbuje wywalczyć zapomogę, ale wciąż całuje klamki. Został wdowcem, przeszedł zawał serca, a teraz wybiera między kulą w łeb a stryczkiem na szyję: lekarz odradza pracę (co wiąże się z utratą pensji), z kolei urzędnicy stwierdzają, że jest do niej zdolny (co skutecznie blokuje rentę). Gdy biurokratyczna maszynka zaczyna powoli go mielić, bohater poznaje kobietę w jeszcze gorszym położeniu. Katie, która na skutek gentryfikacji jednej z londyńskich dzielnic musiała przeprowadzić się aż do Newcastle, na utrzymaniu ma dzieciaki, a w portfelu zaledwie parę funtów.
"Ja, Daniel Blake" to film, który chciałoby się z całego serca pokochać. Ma świetnie napisane postaci, interesujący konflikt, a co najważniejsze – bierze na cel urzędową znieczulicę i bezbłędnie diagnozuje paradoksy brytyjskiego (i nie tylko) socjalu. Niestety, im dalej w las, tym grubszą warstwą publicystyki reżyser przykrywa bezpretensjonalną opowieść o facecie walczącym z systemem. Dość powiedzieć, że jest tu scena, w której bohater ozdabia w rebelianckim geście fasadę urzędu sprayem, a do boju zagrzewa go rozentuzjazmowany tłum gapiów.

Ktoś spyta: "czego się spodziewałeś"? W końcu Loach to reżyser, który podzielił swój dorobek artystyczny na oskarżycielskie pamflety pod adresem państwa i oskarżycielskie pamflety pod adresem państwa sprzed kilkunastu dekad. Wydaje się jednak, że przeważnie potrafił utrzymać równowagę pomiędzy wymogami dramaturgii a ideologiczną nadbudówką, pomiędzy kameralną historią a rozbudowanym, politycznym kontekstem. Tutaj niestety przegina i pozwala sobie na sceny, które może i wzmacniają przekaz, ale nie służą filmowi. Gdy jednym z głównych wątków czyni nieumiejętność obsługi komputera przez Daniela (a ten, słysząc, że ma przesuwać myszką po ekranie, przykłada ją do monitora), wiemy już, że nie będzie granic tego emocjonalnego szantażu. Nie przeczę – takie sytuacje się zdarzają, jedną znam z autopsji. Jednak lwia część problemów bohatera wynika raczej z jego twardej głowy niż miękkiego serca.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że Blake jest najjaśniejszym punktem filmu Loacha. To kolejny heros klasy robotniczej, który nie ma wątpliwości, że kompromis z bezduszną instytucją jest początkiem końca. W interpretacji aktorskiego samorodka Dave'a Johnsa jawi się zarówno zahartowanym twardzielem, jak i wrażliwcem, którego robienie dobrej miny do złej gry kosztuje po prostu zbyt dużo. Momenty, w których strofuje importującego nielegalnie chińskie obuwie sąsiada to komediowe perełki, a relacja z Katie znajduje swoją kulminację w jednej z najmocniejszych scen w dorobku Loacha.

Łatwo Blake’owi kibicować, zaś reżyser z powodzeniem łączy komediowe i dramatyczne tony..

Michał Walkiewicz - Filmweb

 

„BOSKA FLORENCE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Stephen Frears.

Scenariusz: Nicholas Martin

Zdjęcia: Danny Cohen.

Muzyka: Alexandre Desplat.

Meryl Streep - Florence Foster Jenkins

Hugh Grant - Clair Bayfield

Simon Helberg - Cosme McMoon

Rebecca Ferguson – Kathleen

Nina Arianda - Agnes Stark

John Kavanagh - Arturo Toscanini

O FILMIE:

Florence Foster Jenkins kochała muzykę ponad życie. Niestety bez wzajemności. Natura obdarzyła ją słuchem i głosem, które nawet głuchego doprowadziłyby do rozpaczy. Florence jednak pragnęła śpiewem podbić świat i w pewnym sensie jej się to udało. Jako dziedziczka sporej fortuny i narzeczona St Clair Bayfielda, brytyjskiego aktora arystokraty posiadała atuty, przy których jej brak talentu wydawał się nieistotną przeszkodą. Dzięki heroicznym staraniom ukochanego udawało się jej występować na Broadwayu i nagrywać płyty, a przede wszystkim wciąż wierzyć w swój dar. Jednak gdy zapragnęła ukoronować swój tryumf koncertem w słynnym Carnagie Hall, nawet Bayfield wpadł w panikę. Ale czegóż nie robi się dla ukochanej.

(…) Rola zgorzkniałej, emocjonalnie wycofanej seniorki rodu w „Sierpniu…” wymagała chorobliwej precyzji Streep – podobnie jak wymaga jej kreacja Florence Foster Jenkins, dziedziczki dużego majątku, która w pierwszej połowie XX wieku była swego rodzaju mecenaską kultury w Nowym Jorku. Przy czym, jeśli wierzyć filmowi Stephena Frearsa, sprowadzało się to głównie do festiwalu pochlebstw, którymi raczono zamożną kobietę, aby nie zakręciła przypadkiem kranu z pieniędzmi. W interpretacji Streep tytułowa Florence jest osobą szczelnie zamkniętą we własnych wyobrażeniach – dotyczących zarówno świata wokół, jak i samej siebie.

W fałszywym przekonaniu, że całe otoczenie Florence darzy ją ogromnym uwielbieniem i szacunkiem, utrzymuje pracowicie bohaterkę partner – niespełniony aktor, St. Clair Bayfield (świetnie obsadzony Hugh Grant). Para stanowi podręcznikowy przykład towarzystwa wzajemnej adoracji, choć adoruje głównie Bayfield, żeby później ogrzać się w ciepełku odbitym od rozpromienionego oblicza Florence. St. Clair pielęgnuje jednak przede wszystkim niezgodną z rzeczywistością wizję Florence, wedle której posiada ona piękny operowy głos. Pierwsza scena śpiewu – wprowadzona chytrze, bo tuż po ekspozycji, gdy wydaje się, że nic nie może nas zaskoczyć – jest szokująca, zabawna i nieznośna zarazem.

Takich wewnętrznych paradoksów można dostrzec w „Boskiej Florence” więcej, co jest prawdopodobnie zasługą Frearsa. Anglik zaczynał od społecznie zaangażowanych filmów, w których surowo oceniał rządy Thatcher, ale później dał się głównie poznać jako mistrz łączenia tonacji, który sprawnie porusza się między goryczą, humorem i empatią. Dzięki temu jego filmy – miast chaotycznie żonglować nastrojami – tworzą często ich bogatą konstelację.

Brak wyraźnej sygnatury stylistycznej jest w przypadku Frearsa atutem, pozwala bowiem na lekkość w opowiadaniu i subtelne inkrustowanie fabuły sarkastycznym poczuciem humoru. W „Boskiej Florence” – jednym z lepszych filmów Frearsa ostatnich lat – oddaje się twórca również innemu ze swych ulubionych zajęć: igraniu z wyobrażeniami publiczności.

Już relacja Florence i St. Claira wymyka się jednoznacznym kategoriom. Z początku wydaje się, że mężczyzna wykorzystuje zamożną starszą kobietę, aby spokojnie żyć na jej garnuszku i spełniać się seksualnie w utrzymywanym na boku związku z młodszą kochanką. Wyzysk, jakiemu podlega Florence ze strony interesownych znajomych, którzy wyśmiewają ją za plecami, dopełnia smutnego obrazu całości. Choć Frears nie unieważnia tragicznego wymiaru losu bohaterki, udaje mu się harmonijnie wzbogacić go o dodatkowe wymiary – więź między Florence i St. Clairem nie jest pozbawiona troski i miłości, a co najmniej wątpliwy talent wokalny kobiety doczekuje się zaskakującego spełnienia.

 „Boska Florence” to bowiem nie tylko film, który balansuje na granicy powagi i żartu, ale również wypowiedź na temat arbitralności tej granicy oraz kryteriów, wedle których oceniamy sztukę. Frears, który zawsze potrafił być przewrotny i figlarny, opowiada w dużej mierze o narodzinach gwiazdy. Jest to o tyle paradoksalne, że Florence nie nauczyła się śpiewać ani nawet nie kupiła sobie sukcesu, tak jak kupowała sobie – choć nieświadomie – pochlebstwa. Jej wzniosłe występy okazały się po prostu niesamowicie zabawne, jej autentyczna powaga – niezamierzenie śmieszna. Florence Foster Jenkins jest po prostu w ujęciu Stephena Frearsa artystką kampową.

Błażej Hrapkowicz, Boska Florence, „Kino" 2016, nr 08, s. 82 

 

„ZAGUBIENI”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Petr Zelenka 

Scenariusz: Petr Zelenka

Zdjęcia: Alexander Šurkala

Muzyka: Matouš Hejl

Scenografia: Ondřej Nekvasil

Dźwięk: Michal Holubec

Montaż: Vladimír Barák

Martin Myšička - Pavel

Marek Taclík  - przyjaciel Pavla

Jana Plodková  - tłumaczka

Tomáš Bambušek - reżyser

Vladimír Škultéty  - producent

Jitka Schneiderová  - żona Pavla

 

 

O FILMIE:

Petr Zelenka, jeden z najbardziej znanych współczesnych czeskich reżyserów, powraca po 6 latach przerwy z komedią„Zagubieni”. Nowy film twórcy „Roku diabła”, „Guzikowców”, „Opowieści o zwyczajnym szaleństwie” i „Braci Karamazow” to pełna absurdalnego humoru i ironicznego spojrzenia na rzeczywistość satyra na czeski kompleks „nieuczestniczenia we własnej historii”. Pavel jest dziennikarzem przechodzącym kryzys wieku średniego. Szukając tematu do artykułu trafia na nietypową konferencję prasową, na której majązostać ujawnione sekrety niechlubnej konferencji monachijskiej. W 1938 roku doszło do spotkania Édouarda Daladiera, Nevilla Chamberlaina, Adolfa Hitlera i Benito Mussoliniego, na którym zadecydowano o losach Czechosłowacji – bez udziału Czechów. Przywódcy nie mieli jednak

świadomości, że świadkiem ich potajemnych ustaleń była należąca do premiera Francji... papuga. Choć trudno w to uwierzyć, papuga nadal żyje i ma siędobrze. Do tego nie tylko doskonale zapamiętała kompromitujące rozmowy właściciela, ale równieżpotrafi je powtórzyć. Pavel, pod wpływem impulsu – przeczuwając, że może to być medialna sensacja na skalę światową – wykrada papugę Daladiera, by wkrótce znaleźć się w sercu wielkiego politycznego skandalu. W swojej szalonej komedii Zelenka pokazuje, że historiępisze się nieustannie od nowa. Wszystko to z inteligentną ironią, w duchu padających w filmie słów Hrabala: „Czesi to śmiejące się bestie”.

 

Długo Petra Zelenki nie było. Poprzedni film, „Braci Karamazow”, nakręcił w 2008 roku. Była to ambitna i nie do końca udana próba odejścia od dotychczasowej stylistyki absurdalnych komedii, zmierzenia się z wielką powieścią Dostojewskiego, a przy okazji połączenia na ekranie trzech rodzajów sztuki: kina, literatury i teatru. Co ciekawe, „Braci…” zrealizował Zelenka w koprodukcji z Polską, jakby nasza „sieriozna” natura narodowa i ostentacyjna religijność mogły dociążyć film. Bo przecież Czesi reprezentują „lekkość bytu”, my zaś, zdecydowanie, jego ciężar.

 „Zagubieni” to znowu komediowy melanż, znane nam chociażby z „Roku diabła” połączenie groteski z fałszywym dokumentem, kolejna odsłona „zwyczajnych szaleństw”. Czyli Zelenka wrócił na stronę lekkości, jednak tym razem owa lekkość podszyta jest kompleksem. Zaczyna się bardzo serio – od zdjęć archiwalnych pokazujących podpisanie w 1938 roku układu monachijskiego, który zmusił Czechosłowację do oddania hitlerowskim Niemcom terenów w Sudetach. Lektor grobowym głosem mówi, że był to akt zdrady ze strony mocarstw zachodnich, zwłaszcza Francji, którą Czechosłowacja uważała za swego sojusznika.

Potem przenosimy się do roku 2008, by oglądać – cokolwiek nonsensowną, ale wciąż trzymającą poważny ton – opowieść o dziennikarzu przeżywającym kryzys rodzinny i zawodowy. Podczas konferencji prasowej w praskim Instytucie Francuskim Pavel porywa papugę, która była… osobistym asystentem Édouarda Daladiera, jednego z sygnatariuszy układu monachijskiego, w tamtym okresie premiera Francji. Bohater obwozi ptaka po różnych mediach, on zaś głosem Daladiera powtarza: „Czesi to trzęsidupy” i „Hitler był super”.

A gdy już przyzwyczaimy się do tej zwariowanej fabuły w specyficzny sposób rozliczającej czeską historię, opowieść się urywa, a zaczyna… film w filmie. „Making of” tego, co przed chwilą zobaczyliśmy. Okazuje się bowiem, że był to fragment nigdy nie ukończonej czesko-francuskiej koprodukcji realizowanej w 2014 roku.

Od początku zawisło nad nią fatum: Jean-Louis Trintignant, który miał grać kluczową rolę, nie przyleciał na zdjęcia, bo zachorował na raka (trzeba więc było zastąpić go papugą), główny aktor miejscowy dostał alergii „na wszystko”, aktorkę grającą tłumaczkę (mimo że nie znała francuskiego) prześladował jej świeżo poślubiony mąż. Wreszcie wychodzi na jaw, że żaden producent z Paryża nie jest zaangażowany w produkcję (bo kogóż we Francji interesują czeskie dylematy historyczne?), to był tylko blef, żeby wyciągnąć pieniądze z funduszu Eurimages. Zresztą nieskuteczny, bo film dotacji nie dostał.

Chaos, kłótnie, prowizorka… Nikt nic nie wie. Po prostu, czeski film. A gdzieś między jednym a drugim absurdem jest też czas, by roztrząsać fundamentalną kwestię czy Czesi rzeczywiście są tchórzami i kolaborantami, którym kręgosłup moralny złamała „zdrada z Monachium”. A może, o czym w długim wywodzie przekonuje reżyser pechowej produkcji, układ monachijski był… największym sukcesem czeskiej dyplomacji?

Z jednej strony, ocalił kraj przed niemiecką agresją, stratami w ludziach i mieniu (no cóż, Praga ocalała w przeciwieństwie do Warszawy), z drugiej – postawił Czechów po moralnie słusznej stronie ofiar. Wszystkie te rozrachunki czynione są jednak na marginesie zabawnej komedii pomyłek. Klęska, kapitulacja to część tak czeskiego charakteru, jak i czeskiego losu. Nic więc dziwnego, że i „prestiżowa koprodukcja” okazała się „nieprestiżowa”. Zakończyła się porażką.

Wśród zarzutów, jakie współpracownicy stawiają reżyserowi, ten najważniejszy brzmi: nie wiadomo o czym ma być twój film. O facecie z papugą czy o narodowych traumach? Tę dwuznaczność rozgrywa właśnie Zelenka. Pokazuje, że Czesi chcieliby może poważnie pogadać o swojej przeszłości, ale nie potrafią. Robią uniki, uciekają w żarty, wygłupy, śmichy-cichy.

On sam przecież to robi. Taka postawa wynika zarówno z kompleksów, z przekonania o własnej nieistotności, małego kraju we wschodniej Europie, jak i z wygodnictwa, ze strachu przed stawieniem czoła bolesnej prawdzie. A pewnie także ze wstydu, że ta przeszłość nie była tak chwalebna, jak by się chciało. Lepiej więc chować głowę w piasek, rzuciwszy przedtem jakiś dobroduszny dowcip.

Z polskiej perspektywy ten czeski dystans do własnej historii jest czymś godnym pozazdroszczenia. Kiedyś też umieliśmy się śmiać, również w kinie, z siebie i swoich dziejów, ale ostatnio zatraciliśmy tę umiejętność, wpadliśmy znów w romantyczną megalomanię. Zelenka powiada jednak, że ów czeski dystans może być, przynajmniej częściowo, fałszywy, mieć zatrute źródła w konformizmie i lęku przed drażnieniem rodzimej widowni. W końcu, jak pamiętamy, realizację serialu o Janu Palachu i dramatycznych wydarzeniach czasów komunizmu bezpiecznie powierzono Polce, Agnieszce Holland.

Brak zdecydowania odbija się zresztą negatywnie także na samych „Zagubionych”. Też niełatwo powiedzieć, o czym to dzieło w gruncie rzeczy traktuje. Czy jest satyrą na narodowe przywary, czy raczej radosną (i błahą) zabawą w kino, odwołującą się do „Nocy amerykańskiej” Truffauta, wspomnianej tutaj bodaj dwukrotnie, i do „Zagubionych w La Manchy”, dokumentu o nieukończonym filmie Terry’ego Gilliama?

Mocny, z archiwów wyciągnięty początek nie znajduje odpowiednika w równie wyrazistym zakończeniu fabularnej opowieści. Zelenka znowu więc sięga do kronik i na napisach końcowych pokazuje nam zapis wiernopoddańczego przemówienia wygłoszonego przez premiera Rudolfa Berana do hitlerowskiego Protektora Czech i Moraw. Najwyraźniej pragnie, mimo wszystko, nadać odpowiedni ciężar swemu filmowi. W Polsce trafi on jednak głównie do koneserów czeskiego poczucia humoru. A tych w naszym złaknionym lekkości bytu kraju nie brakuje.

Bartosz Żurawiecki, Zagubieni, „Kino" 2016, nr 10, s. 65-66

 

„SŁUŻĄCA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Park Chan-wook

Scenariusz: Park Chan-wook,

                   Chung Seo-kyung

Zdjęcia: Chung Chung-hoon

Muzyka:Cho Young-wuk

Montaż: Kim Jae-bum, Kim Sang-bum

Scenografia: Ryu Seong-hee

Kostiumy: Cho Sang-kyung

Kim Min- hee - Panna Hideko

Ha Jung-woo - Hrabia Fujiwara

Kim Tae –ri - Sukhui

Cho Jin – woong - Wuj Kouzuki

Moon So-ri - Ciotka Hideko

Kim Hae – sook - Pani Sasaki

 

 

 

O FILMIE:

Korea, lata 30. XX wieku. Oszust z nizin społecznych postanawia podstępem rozkochać w sobie piękną Japonkę, dziedziczkę wielkiej fortuny, aby przejąć jej majątek. W tym celu umieszcza w jej najbliższym otoczeniu tytułową służącą - posłuszną sobie naciągaczkę, która ma zaskarbić względy milionerki i stać się jej zaufaną powiernicą. "Służąca" to opowieść o trójkącie miłosnym, pożądaniu, seksualnych fantazjach i wyrafinowanej zemście. Widziana z różnych perspektyw intryga z minuty na minutę diametralnie się zmienia, zmierzając ku przewrotnemu finałowi.

Kobieta zażywa gorącej kąpieli, inna cierpliwie jej usługuje – dodaje do parującej wody pachnące olejki, mydli plecy, pomaga wypłukać włosy. Choć jedna jest wysoko urodzoną szlachcianką a druga prostą służącą, ich relacja pełna jest czułości i zrozumienia, daleko wykracza poza obowiązujące konwencje. W pewnej chwili pani z miną skrzywdzonego dziecka skarży się służącej, że zraniła sobie policzek szorstką krawędzią zęba.

Druga kobieta zapewnia, że wie, jak temu zaradzić, a następnie wyjmuje z okazałego przybornika drobny metalowy przedmiot i uzbrajając w niego palec, pewnym i delikatnym zarazem ruchem, penetruje usta zaskoczonej chlebodawczyni. Przy tak rozpoczętej ceremonii ukradkowych spojrzeń, spłoszonych westchnień i delikatnych muśnięć, zaloty koliberków wyglądają jak taniec godowy orangutanów. W głowie widza rodzi się powoli pytanie: czy to możliwe, że pośród tych sensualnych szachów dokonywane jest jednocześnie ręczne piłowanie zęba tępym naparstkiem?

Scena ta stanowi klucz do zrozumienia strategii narracyjnej Park Chan-wooka, dzięki której płynnie włączył on ekranizację powieści Sarah Waters w swoje autorskie kino, nieustannie poszukujące intensywnych, skrajnych emocji. Reżyser, kojarzony przede wszystkim z trylogią zemsty, w poprzednim filmie zatytułowanym „Stocker” – swoistej gotyckiej opowieści inicjacyjnej – do łatwo rozpoznawalnego motywu drapieżnej przemocy dodał zniuansowaną seksualną perwersję. W „Służącej” ta druga staje się nie tylko dominantą estetyczną, ale też główną motywacją bohaterów i zarzewiem konfliktu.

Powieść Sarah Waters, w schemat powieści wiktoriańskiej wpisująca lesbijski romans, wydaje się wymarzonym materiałem literackim dla koreańskiego reżysera. Skrzywdzeni bohaterowie, intryga kryminalna, tłumione emocje, które wybuchają jak bomba z opóźnionym zapłonem. Barokowa wyobraźnia Park Chan-wooka łączy wszystkie te elementy w kolorową, skomplikowaną, lecz spójną mozaikę.

W pierwszej części poznajemy młodziutką Sook-hee – wychowaną w sierocińcu, a teraz żyjącą w gnieździe złodziei dziewczynę, która za namową arcyoszusta decyduje się na skok życia. Podający się za hrabiego Fujiwara planuje uwieść i poślubić japońską księżniczkę, aby finalnie umieścić kobietę w domu dla obłąkanych i przejąć jej majątek. Zatrudniona jako pokojówka Sook-hee ma zaprzyjaźnić się ze swoją panią i dzień po dniu skłaniać ją do podstępnego ożenku.

Plan komplikują dochodzące coraz częściej do głosu wyrzuty sumienia służącej i rodzące się między kobietami nieśmiałe uczucie. Ten początkowy, pozornie prosty schemat relacji między postaciami, ulega w kolejnych dwóch aktach filmu zaskakującym metamorfozom, prowadzącym w zupełnie nowe miejsca.

Ekscytujące mylenie tropów można odnaleźć już w oryginale literackim, ale reżyser sprawnie redukuje nadmiar wątków, przesuwając melodramat w stronę gatunkowego thrillera i bajki dla dorosłych jednocześnie. Przede wszystkim jednak potęguje napięcie seksualne, szukając erotyzmu nie tylko w relacjach między bohaterami, ale także w klaustrofobicznie ukazywanej przestrzeni, zbliżeniach i zaskakujących cięciach montażowych, współgrających z częstym tłumieniem wybuchów namiętności.

Sensualny wymiar opowieści podkreśla fetyszyzowanie codziennych czynności i elementów eleganckiej garderoby – muślinowych sukienek, aksamitnych rękawiczek, ukwieconych kapeluszy. Oko kamery, wyraźnie inspirowane japońską tradycją mangi, nieustannie poluje na najdrobniejsze zmiany emocji, malujące się na twarzach postaci, by maksymalnie je wyolbrzymić: rozszerzone źrenice, drgania kącików ust i odgłos przełykanej śliny, których nikt nie ma prawa słyszeć czy widzieć.

Park Chan-wook w bardzo przemyślany sposób różnicuje męską i kobiecą seksualność. Męskie fantazje mkną po ściśle wyznaczonych torach, mimo wyrafinowania nie wychodzą poza konwencję, tak że finalnie przypominają perwersyjne praktyki z erotycznych albumów, czytanych przez znajomych wuja Kouzuki. Przeciwstawiają im się spontaniczne kobiece fantazje – śmiałe i subtelne jednocześnie, będące nieustannym poszukiwaniem, gorączkowym badaniem i przekraczaniem granic.

Wydaje się, że cała sympatia twórcy jest po stronie bohaterek. Wiarygodnie przedstawia się ich motywacje do popełnienia perfidnego wzajemnego oszustwa: Sook-hee pragnie zakończyć wreszcie żebracze życie, Hideko – wyrwać się ze złotej klatki, w której od dziecka trzyma ją demoniczny wuj. Pojednanie bohaterek stanie się nie tylko triumfem miłości, ale i kobiecej solidarności w walce przeciwko męskiej opresji. Motyw zemsty interesuje twórcę nieustannie, lecz pierwszy raz jest wpisane weń tak czułe rozgrzeszenie winowajczyń.

Ludwika Mastalerz, Służąca, „Kino" 2016, nr 9, s. 86

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” GRUDZIEŃ 2016

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

ZANIM SIĘ POJAWIŁEŚ

12.12.2016

19.00

110 MIN

2

„WRÓBLE”

13.12.2016

20.00

99 MIN

3

„ŚMIETANKA TOWARZYSKA”

19.12.2016

19.00

96 MIN

 „ZANIM SIĘ POJAWIŁEŚ”

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Thea Sharrock

Scenariusz: Jojo Moyes na podstawie własnej powieści „Zanim się pojawiłeś”

Muzyka: Craig Armstrong

Zdjęcia: Remi Adefarasin

Montaż: John Wilson

Scenografia: Andrew McAlpine

Dekoracje: Nick Dent

Kostiumy:      Jill Taylor

Efekty specjalne:Alistair Williams

 

Emilia Clarke  - Louisa Clark

Sam Claflin     - William Traynor

Charles Dance            - Steven Traynor

Janet McTeer  - Camilla Traynor

Brendan Coyle - Brendan Clark

Stephen Peacocke - Nathan

Matthew Lewis - Patrick

Jenna Coleman - Katrina „Treena” Clark

Samantha Spiro - Josie Clark

 

 

O FILMIE

Louisa „Lou” Clark (Emilia Clarke) mieszka w niewielkim angielskim miasteczku i nie wie jeszcze, co zrobić ze swoim życiem. Ekscentryczna 26-latka próbuje sił w wielu dziedzinach, by pomóc swej rodzinie związać koniec z końcem. Zostaje opiekunką Willa Traynora (Sam Claflin), młodego, bogatego bankiera, którego losy całkowicie zmieniły się na skutek tragicznego zdarzenia sprzed dwóch lat. Niegdyś pełen energii, dziś cyniczny do szpiku kości Will wyzbył się już wszelkiej nadziei na szczęście. Dziewczyna postanawia pokazać mu, że jest jeszcze inna droga...

 
"Zanim się pojawiłeś" to rasowy melodramat. I choć gatunek nie ma dziś zbyt dobrej prasy, to nie mamy tu do czynienia z jego przedefiniowaniem – tak, by lepiej odpowiadał gustom "współczesnej widowni". Autorki słusznie uznały, że najlepszą metodą na przywrócenie gatunkowi dawnego blasku jest powrót do korzeni. Dlatego też "Zanim się pojawiłeś" to film na wskroś klasyczny, skrojony z wysokiej jakości materiałów, ze smakiem i wyczuciem. Relacja miłosna zbudowana została na bazie przeciwstawnych charakterów. Will (Sam Claflin) jest przystojnym, bogatym, wyrafinowanym młodzieńcem, który żył pełną piersią na wszystkich kontynentach. Lou (Emilia Clarke) jest prostą dziewczyną, naiwną, otwartą, która nie wie, ile do zaoferowania ma szeroki świat. Połączył ich okrutny los. On jest sparaliżowany po wypadku. Ona straciła pracę i desperacko poszukuje nowego płatnego zajęcia. Zostaje więc jego opiekunką.

Fabularnie "Zanim się pojawiłeś" nie oferuje żadnych zaskoczeń. I nie taki cel postawiły sobie autorki filmu. Ich działania skoncentrowane są na tym, byśmy polubili, a może nawet pokochali, dwoje bohaterów. Byśmy zignorowali wtórność fabuły i dali się porwać uczuciu, jakie na naszych oczach rozkwita. I to działa. Sharrock postarała się, by zdjęcia, kostiumy, scenografia tworzyły na wpół magiczny klimat. Wykazała się też bezbłędnym wyczuciem tego, kiedy należy dodać odrobinę humoru, a kiedy wskazane jest wyciskanie z widzów łez. Reżyserka gra na naszych uczuciach w taki sposób, że chętnie poddajemy się manipulacji.

Oczywiście wysiłki Sharrock na niewiele by się zdały, gdyby pomiędzy dwójką odtwórców głównych ról nie było "chemii". Ta jest jednak namacalna w każdej scenie. Clarke zaraża widzów entuzjazmem i optymizmem tak, że będziemy jej kibicować, kiedy spróbuje wyciągnąć przykutego do wózka bohatera na świeże powietrze, na koncert czy na wypasione wakacje. Claflin zaś doskonale wciela się w jakże typowego dla brytyjskiej kultury melancholika-fatalistę, który nawet w obliczu największego szczęścia nie potrafi zapomnieć o tym, co utracił. Niejedna osoba patrząc na to, jak bardzo rozdarty jest on pomiędzy bólem egzystencjalnym a miłością do niepoprawnej optymistki, będzie czuła nieodpartą chęć wyciągnięcia ręki i pocieszenia go, ochronienia go przed mrokiem, w jakim pogrąża się jego dusza.
I właśnie w tym zawsze tkwił sekret najpopularniejszych melodramatów: w umiejętności przekonania widzów, by zaangażowali się emocjonalnie w oglądaną historię. Autorkom "Zanim się pojawiłeś" udało się to w stu procentach. Co jednak nie zmienia faktu, że jest w tym filmie element sprawiający, że niektóre osoby będą czuły dyskomfort. To wątpliwe przesłanie filmu, które bezpośrednio wiąże się z faktem, że bohater nie cierpi na chorobę śmiertelną, a "jedynie" na chorobę nieuleczalną. Nie chcę wchodzić w szczegóły, by nie psuć filmu tym, którzy nie znają literackiego pierwowzoru, powiem więc tylko tyle, że to rozróżnienie jest kluczowe w typie melodramatu o takim zakończeniu, jakie oferują autorki filmu. Mam wrażenie, że Moyes dokonała złego wyboru. I dla wielu jej decyzja może okazać się przeszkodą nie do przejścia. Jeśli jednak potraficie wybaczyć autorce drogę, po której każe kroczyć bohaterom, to przekonacie się, że jest to jeden z lepszych melodramatów ostatnich lat.

Marcin Pietrzyk

„WRÓBLE”

2015 Warszawski Festiwal Filmowy - Nagroda dla najlepszego filmu

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Rúnar Rúnarsson.

Scenariusz Rúnar Rúnarsson.

Zdjęcia Sophia Olsson.

Muzyka Kjartan Sveinsson.

Atli Oskar Fjalarsson – Ari

Ingvar Eggert Sigursson – Gunnar

Kristbjörg Kjeld – Babcia

Rade Šerbedžija – Tomislav

Rakel Björk Björnsdóttir – Lára

Valgeir Skagfjör – Bassi

 

O FILMIE

Matka Ariego postanawia wyjechać z nowym mężem do Afryki. Syna wysyła na północ, pod opiekę ojca, choć ci nie widzieli się od sześciu lat. Teraz właściwie muszą poznać się na nowo. Nie jest to proste, a ojciec niczego nie ułatwia. Bardziej od syna interesuje go alkohol i nieustanne balangi. Zdołał już zresztą stracić na to rodzinny majątek. Położona nad fiordami prowincjonalna dziura, do jakiej trafił Ari to miejsce jego dzieciństwa. Niewielu jego znajomych z tamtego czasu tu zostało, ale jest ta najważniejsza osoba, którą darzył największą sympatią, Lara. Dziewczynę ucieszył powrót Ariego, a jego ponowne spotkanie z nią po latach. Ale co z tego, kiedy Lara związana jest teraz z zaborczym Einarem.

W sekwencji otwierającej „Wróble” widzimy jasne sklepienie kaplicy, słyszymy wysokie głosy nastoletnich chłopców. Ari, jeden z chórzystów, ma sarnie oczy, jest cichy, zamknięty w sobie. Jego matka wyjeżdża w długą podróż do Afryki, a że nie może go zabrać ze sobą, Ari opuszcza Reykjavik i jedzie do dawno niewidzianego ojca. Na miejscu spotyka też kochającą, stęsknioną babcię oraz przyjaciółkę z dzieciństwa Lárę. Teraz, gdy są już nastolatkami, patrzą na siebie inaczej – zazdrosny chłopak Láry natychmiast to zauważa.

 „Wróble” Rúnara Rúnarssona to historia inicjacji – opowieść, na którą czyhały liczne pułapki: pułapki mocnych kontrastów, podręcznikowych, a przy tym wyzbytych niuansów i autentyzmu rozwiązań scenariuszowych. Jest bowiem wrażliwy chłopak, który śpiewa w chórze, i jego szorstki w obyciu ojciec; syn chętnie pomaga babci w drobnych pracach, rozczula go widok przymilnej foki.

A do tego jeszcze te muzyczne zainteresowania i wzruszenia przyrodą na samotnych spacerach. Ojciec ma za to ciężką fizyczną pracę, kuter i strzelbę, która przyda się, gdy Ari będzie przechodził test na siłę i bezwzględność. Inicjacja musi objąć jeszcze pierwszą śmierć i żałobę oraz pierwszy seks – i tak jest we „Wróblach”. Ale Rúnarsson nie podąża utartą ścieżką.

Reżyser niespiesznie opisuje niewielkie miasteczko na północy kraju, gdzie po pracy w przetwórni ryb spędza się całe wieczory przed telewizorem i pije bez umiaru. A jednocześnie oszczędnie dawkuje brzydotę i smutną żałość mieszkańców tego miejsca, jakby wierzył, że nie jest ono całkiem stracone. Dostrzega w nim wyjątkową urodę, dostojeństwo, może nawet duchowość. Zamknięte w czystych kadrach krajobrazy przypominają strzeliste katedry – potężne, długie, zacienione korytarze wychodzą w końcu na mocne światło.

Nie ma w tym spojrzeniu przesady, nachalnego estetyzowania, jest za to spójna wizja, wizja należąca chyba do Ariego: samotnego, zagubionego, łatwo ulegającego uniesieniom i szukającego pocieszenia. Ludzie, którzy go otaczają, mają w sobie natomiast jakąś kruchość, bezbronność i mimowolnie lgną do niego. Tym, którzy go nie znają, a podsłuchali, jak śpiewa w ukryciu, podoba się jego głos. Inni pojechali nawet kiedyś specjalnie do miasta, by usłyszeć koncert jego chóru, choć przyznają się do tego jedynie bez świadków.

Dlatego znamienne wydają się sceny, w których ojciec Ariego  – charakterystyczny przedstawiciel miasteczka – ogląda programy talent show, raz zerkając na nie niby to obojętnie, innym razem bezlitośnie krytykując ich uczestników. Mniej lub bardziej zdolni usiłują w nich przezwyciężyć własne słabości i ograniczenia, romantyczni i sentymentalni tańczą i wyznają sobie uczucia. Mieszkańcy miasteczka też przecież marzą, ale nie chcą się przyznać, o czym.

Ari szybko, w dramatycznych okolicznościach zostanie zawłaszczony przez świat, w którym rządzą marazm i niespełnione tęsknoty, przemoc, beznadzieja. W końcowych, najbardziej poruszających – a przy tym oszczędnych – scenach, chłopiec staje się nie tylko biernym świadkiem tragedii i upadku. Od tej pory ciążyć będą nad nim wstyd i odpowiedzialność za rzeczywistość, na którą dotąd się nie zgadzał.

Dominika Bierczyńska, Wróble, „Kino" 2016, nr 8, s. 80

 

 „ŚMIETANKA TOWARZYSKA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria  - Woody Allen

scenariusz - Woody Allen

Zdjęcia - Vittorio Storaro

Scenografia - Santo Loquasto

Kostiumy - Suzy Benzinger

Montaż - Alisa Lepselter

Kristen Stewart - Vonnie

Jesse Eisenberg - Bobby

Blake Lively - Veronica

Steve Carell - Phil Stern

Corey Stoll - Ben Dorfman

Parker Posey - Rad Taylor

O FILMIE:

Nowa komedia romantyczna napisana i wyreżyserowana przez Woody’ego Allena. Jest to już 46. film tego twórcy. Akcja rozgrywa się w latach 30. ubiegłego stulecia, a jej tłem są modne kluby nocne, eleganckie przyjęcia i malownicze zakątki Nowego Jorku i Los Angeles. O popis najwyższej klasy aktorstwa, jak zwykle u Allena, zadbała plejada znakomitości. A wśród nich m.in. nominowani do Oscara i Złotego Globu – Jesse Eisenberg („The Social Network”) i Steve Carell („Foxcatcher”), jedna z najpopularniejszych aktorek młodego pokolenia, nagrodzona Cezarem Kristen Stewart („Zmierzch”) oraz Blake Lively („Wiek Adaline”), Corey Stoll („O północy w Paryżu”, „Ant-Man”, seria „House of Cards”), Anna Camp („Służące”) i Parker Posey („Nieracjonalny mężczyzna”). „Śmietanka towarzyska” otworzyła 69. edycję festiwalu filmowego w Cannes.

Bobby (Jesse Eisenberg) jest wrażliwym romantykiem z Bronxu. Licząc na spełnienie marzeń o wielkiej karierze, wyrusza w podróż do Los Angeles, gdzie zaczyna pracę u swojego wujka Phila (Steve Carrell) – agenta topowych gwiazd Hollywood. Na miejscu poznaje piękną sekretarkę Vonnie (Kristen Stewart). Chłopak bez pamięci zakochuje się w dziewczynie, nie wiedząc jeszcze, że ta znajomość wywróci jego życie do góry nogami.

Kolejne lato filmowe jak zwykle oznacza pojawienie się nowej komedii Woody’ego Allena, który pracuje z regularnością szwajcarskiego zegarka. Naprawdę można mu pozazdrościć energii, tym bardziej, że niedawno skończył osiemdziesiąt lat. A przecież oprócz reżyserowania Allen do wszystkich swoich filmów pisze również scenariusze, bierze udział w różnego rodzaju przygotowaniach przedprodukcyjnych, a po zakończeniu zdjęć aktywnie uczestniczy w promocji każdego nowego tytułu.

Wydawać by się mogło, że przy tak ekspresowym tempie pracy reżyser musi działać na skróty i powielać zużyte już kiedyś schematy. W trakcie oglądania „Śmietanki towarzyskiej” rzeczywiście można czasami mieć poczucie konceptualnej wtórności, ale w sumie zabawa jest przednia. I nie tylko zabawa. Do każdej humorystycznej sytuacji Allen świadomie dodaje kroplę dziegciu, jednoznacznie sugerując, że słodycz życia nie istnieje w oderwaniu od mroczniejszych aspektów egzystencji.

Tym razem przenosimy się do Nowego Jorku i Hollywoodu lat trzydziestych ubiegłego stulecia. W twórczości Allena rzadko pojawiają się tytuły z akcją rozgrywającą się w dwóch różnych miastach, ale tu jest ku temu szczególny powód. Bohaterem ekranowej historii jest bowiem Bobby (Jesse Eisenberg), młody, niepewny siebie nowojorski Żyd, który marzy o karierze w przemyśle filmowym. Pewnego dnia porzuca więc rodzinny biznes jubilerski i wyjeżdża ze wschodniego wybrzeża Ameryki do słonecznej Kalifornii, żeby tam doświadczyć spełnienia bliżej nieokreślonych marzeń. Wbrew pozorom, nie jest to aż tak szalony pomysł, albowiem jego wuj (Steve Carell) zajmuje wysokie stanowisko w jednym ze studiów filmowych, a więzy krwi wszak zobowiązują.

O ile rzeczywistość hollywoodzkiego showbiznesu nie do końca okazuje się dla Bobby’ego rajem na ziemi, to życie romantyczne przynosi mu dużo większą satysfakcję. Krótko mówiąc, zakochuje się. Obiektem jego westchnień jest Vonnie, urocza, inteligentna sekretarka (Kristen Stewart), która w tygodniu pracuje w biurze wuja, ale w weekendy chętnie zabiera Bobby’ego na lokalne eskapady. Początkowo ich związek rozwija się spontanicznie, jednak z czasem pojawia się poważna przeszkoda w postaci tajemniczego narzeczonego dziewczyny. W tym momencie film zmienia ton, odchodząc od lekkiej komedii romantycznej w kierunku bardziej melancholijnego a później wręcz gorzkiego trójkąta miłosnego.

Jak łatwo się domyślić, postać Bobby’ego stanowi w dużej mierze alter ego autora filmu. Eisenberg nawet nie stara się ukrywać odnośników do osoby Allena. Styl wypowiedzi, ogólna neurotyczność postaci, ciągłe odwoływanie się do żydowskich korzeni – to wszystko znamy bardzo dobrze z wielu wcześniejszych dzieł amerykańskiego twórcy. Zapewne na początku kariery filmowej reżyser sam chętnie zagrałby tę rolę. Własną obecnością ekranową mógłby wtedy dodatkowo zaakcentować osobiste rozczarowanie hollywoodzkimi realiami i kontrastującą z tym satysfakcję z życia na Manhattanie.

Ekranowy Bobby również wraca w nowojorskie pielesze i z bratem gangsterem otwiera nocny klub. Życie toczy się dalej. Trudno powiedzieć czy dla niego lepiej, czy gorzej, ale na pewno inaczej. Co ciekawe, Allen rozwija dalszą część scenariusza ścieżką wytyczoną wiele lat temu przez Krzysztofa Kieślowskiego. W miejsce Vonnie, której imię było zdrobnieniem od Veroniki, w sferze zainteresowań Bobby’ego pojawia się inna piękność o tym samym imieniu. Czysty przypadek?

Oczywiście, „Śmietanka towarzyska” stara się eksponować wątki nie polskie, a głównie żydowskie. To charakterystyczny element wielu filmów Allena, służący między innymi rozlicznym potrzebom autoterapeutycznym reżysera. Tym razem dowcipy z żydowskiego kręgu kulturowego są szczególnie znaczące. Wśród nich jest wiele takich, na które w dobie politycznej poprawności pewnie nie pozwoliliby sobie inni twórcy. W całym filmie pojawia się dużo żydowskich postaci i są one bardzo różne, od nowojorskich handlarzy i przestępców po przedstawicieli środowiska akademickiego i wygadanych hollywoodzkich producentów. Wszystkie, bez wyjątku, mają jakieś widoczne przywary.

Jak sugeruje Allen, w latach trzydziestych na scenie muzycznej niepodzielnie królował jazz. Takie podejście autora do przeszłości nie powinno nikogo dziwić, bowiem od lat gra on na klarnecie w zespole jazzowym i jest wielkim orędownikiem tego gatunku muzyki. Kiedy Bobby chce zaimponować ukochanej, parokrotnie zabiera ją do małego klubu jazzowego ze świetną muzyką i przytulną atmosferą. Nikt, kto posiada choćby odrobinę wrażliwości, nie może się oprzeć tej magii. W filmie jazz jawi się zarówno jako muzyka uniesień, jak i refleksji, tworząc swoiste zwierciadło dźwiękowe pełnej gamy ludzkich uczuć.

Na uwagę zasługują również zdjęcia autorstwa włoskiego mistrza światła, Vittoria Storaro, dla którego jest to pierwsza współpraca z Allenem. Na pewno fundamentalne znaczenie dla faktury filmu ma odpowiednio stworzony kontrast wizualny pomiędzy Kalifornią i Nowym Jorkiem. Jednak bodaj jeszcze większą rolę pełni w filmie optyka kameralnych przestrzeni, w których poruszają się poszczególne postacie, przekazując widzom emocje w bezpośredniej, niewerbalnej formie.

Allen głęboko wierzy, że prawdziwe uczucia, zwłaszcza miłość, nigdy całkowicie nie zanikają. Między innymi właśnie o tym opowiadał w „Annie Hall” prawie czterdzieści lat temu i to również sugeruje dziś w „Śmietance towarzyskiej” nowemu pokoleniu kinomanów.

Zbigniew Banaś, Śmietanka towarzyska, „Kino" 2016, nr 08, s. 69

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LISTOPAD 2016

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

WSZYSCY ALBO NIKT

07.11.2016

19.00

102 MIN

2

„Z PODNIESIONYM CZOŁEM”

14.11.2016

19.00

120 MIN

3

„MIARA CZŁOWIEKA”

21.11.2016

19.00

93 MIN

4

„KOSMOS”

28.11.2016

19.00

103 MIN

 

„WSZYSCY ALBO NIKT”

2015 – Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Tokio, nagroda Jury

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Kheiron

Scenariusz: Kheiron

Zdjęcia: Jean-François Hensgens

Montaż: Anny Danché

Kostiumy: Karen Muller Serreau 

 

Kheiron Hibat Tabib

Leïla Bekhti Fereshteh Tabib

Gérard Darmon ojciec

Zabou Breitman matka

Alexandre Astier szach Iranu

Eriq Ebouaney Adama

Camélia Jordana Maryam

 

O FILMIE

            Tragikomedia bazuje na prawdziwej historii Hibata Tabiba, w którego postać wciela się syn bohatera - gwiazda stand-upu i emitowanego w Canal+ sitcomu "Bref", Kheiron. Akcja rozgrywa się na początku lat 80. W wyniku irańskiej rewolucji islamskiej, skutkującej obaleniem szacha Mohammada Rezy Pahlawiego przez zwolenników ajatollaha Ruhollaha Chomeiniego, bohater wraz z żoną, Fereshteh (Leila Bekhti) i synkiem jest zmuszony wyemigrować z kraju do Francji. Tutaj, w powiecie Seine-Saint-Denis przybysze próbują zasymilować się z lokalną społecznością.

 

Dwanaścioro rodzeństwa w dziesięciotysięcznej wiosce na południu trzydziestotrzymilionowego Iranu. To pierwsza z wyliczanek – figur modnych ostatnimi czasy we francuskiej komedii epoki „post-ameliowej” – mających za zadanie lekko, w żartobliwym skrócie przybliżyć sytuację społeczną, w której dorastał Hibat Tabib, bohater filmu „Wszyscy albo nikt”. W wielodzietnej rodzinie trzeba było wybierać strategiczne miejsca przy wspólnym posiłku i kraść rodzeństwu ubrania, ale zdolnemu i wytrwałemu Hibatowi ostatecznie udało się zdać na studia prawnicze i wyjechać do miasta. Ukończenie praktyk zawodowych uniemożliwia mu jednak działalność opozycyjna i w konsekwencji wieloletni wyrok, który przyjdzie mu odsiedzieć wraz z częścią rodzeństwa i kumplami z wioski.

W scenach więziennych wyraźnie widać, że „Wszyscy albo nikt” to film zrealizowany przez komika. Znany we Francji „stand-upper”, Kheiron, jest tu nie tylko reżyserem i scenarzystą, ale także odtwórcą głównej roli. Gra własnego ojca, którego historia stała się podstawą scenariusza, bazującego na rodzinnych wspomnieniach. Za kratkami irańskiego więzienia rozpoczyna się kolejna seria wizualnych skrótów – odsiadka mężczyzn rozpisana jest na sekwencje komediowych gagów z celi i spacerniaka, przeplatanych refrenem złożonym ze scen łagodnie zarysowanych tortur, jakim poddany zostaje bohater, kiedy w geście protestu odmawia zjedzenia deseru dostarczonego więźniom z rozkazu szacha.

Gdy pod koniec lat siedemdziesiątych pod naciskiem protestującego społeczeństwa władca Iranu wreszcie wypuszcza więźniów politycznych, Hibat witany jest w rodzinnej wiosce jak bohater narodowy – „człowiek, który odmówił szachowi zjedzenia ciasta”. Radość laickiej opozycji nie trwa jednak długo, a reżim Mohammada Rezy Pahlawiego po rewolucji islamskiej zastąpiony zostaje przez kolejną, jeszcze ostrzejszą dyktaturę. Nowy ustrój wprowadzony przez ajatollaha Ruhollaha Chomeiniego, choć nazywany na początku demokracją religijną, okazuje się opartym na konserwatywnych zasadach totalitaryzmem.

Hibat, znów zaangażowany w opozycyjną walkę o demokrację, z obawy o życie swoje i swoich bliskich zmuszony jest do emigracji. Po wycieńczającej przeprawie przez ośnieżone góry na granicy z Turcją dociera w końcu – wraz z żoną i świeżo narodzonym synem, w którego pieluchach ukryte są dokumenty – na przedmieścia Paryża, gdzie w sercu ogromnego blokowiska cała trójka organizuje swoje życie od nowa. Do Iranu już nigdy nie wrócą.

Powyższy schemat, nieobcy wielu uchodźcom uciekającym przed reżimami politycznymi i wojnami do Europy Zachodniej, podejmowany był przez kino wszelkich gatunków. Na podobnym francuskim osiedlu wylądował bohater nagrodzonego w Cannes filmu „Imigranci” (2015) Jacquesa Audiarda. U Audiarda zmagania asymilacyjne to nie żarty, tylko dalsza część koszmaru, z którego nie sposób się wyrwać – trudności z nauką języka, walka z bandami młodocianych przestępców, mozolne zdobywanie pozycji w nowym środowisku.

W filmie Kheirona wszystko, znów z prędkością światła i przy użyciu obrazowych skrótów, zaczyna się pięknie układać. Niepokorna rapująca młodzież uczęszcza na warsztaty do prowadzonego przez Hibata osiedlowego centrum, gdzie zbiry dyskutują z policjantami, muzułmanie bratają się z katolikami, kobiety chętnie biorą udział w zajęciach krawieckich, a mężczyźni wszelkich nacji wspólnie rozpalają grilla.

Gdyby nie potwierdzająca autentyczność tych zdarzeń i tożsamość uczestniczących w nich osób sekwencja fotograficzna zamykająca film, zestawiająca kadry z archiwaliami rodzinnymi Hibata, można by całą tę emigracyjną część potraktować jak reklamę społeczną – nierealne marzenie o pełnej wielokulturowej integracji. Na szczęście rzeczywistość – choć pewnie mniej kolorowa niż wizja rozmarzonego debiutującego reżysera, który wciąż zdaje się patrzeć na swoją rodzinną historię oczami dziecka – zaskakuje. Organizacja prowadzona przez odznaczonego Legią Honorową Hibata funkcjonuje do dziś, a on sam, po latach praktyki, stał się specjalistą od mediacji. Wciąż mieszkają z żoną na przedmieściach i działają na rzecz lokalnych społeczności.

Każda opowieść nakreślająca zawiłe losy imigrantów, zwłaszcza dziś, jest cenna, ale tragikomedia Kheirona – mimo iż miejscami zgrabnie filtrująca traumę przez śmiech – wydaje się trochę nazbyt błyskotliwa i przymilająca się do widza. Przez to, paradoksalnie, dużo słabiej odciska się w pamięci niż wspomniani już „Imigranci” czy choćby słynne animowane i też nie stroniące od żartów „Persepolis” (2007) na podstawie komiksu Marjane Satrapi – czarną kreską, odważnie szkicujące burzliwą historię Iranu.

Jagna Lewandowska, Wszyscy albo nikt, „Kino" 2016, nr 6, s. 76

 

„Z PODNIESIONYM CZOŁEM”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Emmanuelle Bercot
Scenariusz: Emmanuelle Bercot,

                   Marcia Romano

Zdjęcia: Guillaume Schiffman

Montaż: Julien Leloup

Muzyka: Éric Neveux

Kostiumy: Pascaline Chavanne

 

Catherine Deneuve Florence Blaque

Rod Paradot Malony Ferrandot

Benoît Magimel Yann

Sara Forestier Séverine Ferrandot

Diane Rouxel Tess

Ludovic Berthillot Ludo

Catherine Salée Gladys Vatier

Elisabeth Mazev Claudine

 

 

O FILMIE

Życie nastoletniego Malony’ego to nie bajka. Zaczęło się, kiedy skończył sześć lat i trafił pod opiekę zastępczej rodziny. Od tamtej pory regularnie pojawia się w sądach dla nieletnich, nie poddając się resocjalizacji. W wyprostowaniu krętej drogi chłopca bezskutecznie próbują pomóc mu Florence, sędzina zajmująca się sprawami dzieci (w tej roli Catherine Deneuve) oraz Yann, pracownik socjalny. Wydaje się, że dla Malony’ego nie ma już nadziei. Jednak gdy chłopak trafia do poprawczaka, spotyka tam dziewczynę, która daje mu szansę na lepsze jutro. „Z podniesionym czołem” krytycy określają mianem zaangażowanego społecznie dramatu, który opowiada o zderzeniu zorganizowanego, państwowego systemu opiekuńczego z całkowitą samowolką, i walce o ustanowienie potrzebnych do skonsolidowania osobowości autorytetów.

Polski tytuł jest zwodniczy, brzmi zbyt znajomo – tak, jakieś dziesięć lat temu grano już w naszych kinach „Z podniesionym czołem” (które samo było remake’em produkcji z 1973 roku). Trzeba więc uważać i w żadnym wypadku się nie sugerować, bo nie ma chyba filmów bardziej różnych niż te dwa. Równocześnie mogłyby być one doskonałymi przykładami dla kogoś, kto chciałby zilustrować różnice między Stanami Zjednoczonymi a Francją. Oczywiście mówię tu o dość uproszczonym obrazie, ale nie powiedziałbym, że nieprawdziwym.

Spójrzmy – w Stanach były żołnierz sił specjalnych wraca do rodzinnego miasteczka i widzi, że źle się w nim dzieje, więc rzuca wyzwanie rzeczywistości, w ręce trzymając wielki drąg. We Francji – młody chłopak, który nie potrafi odnaleźć się w świecie, trafia do sądu dla nieletnich. Podczas gdy pierwszy film jest apologią indywidualizmu, opowieścią o wojnie, zachętą do wyznaczania własnych reguł, ten drugi wychwala system sądowniczy, kieruje myśli ku pojednaniu (ze sobą i światem).

Zapomnijmy więc o szeryfie Chrisie Vaughn, granym przez The Rocka. Malony Ferrandot jest dzieckiem francuskiego kina, kuzynem Antoine’a z „400 batów” i François z „Nagiego dzieciństwa”, mało znanego arcydzieła Maurice’a Pialata. Są z nim same problemy, on też nikogo nie słucha. Rzuca się na wszystkich z pięściami, klnie jak szewc, zachowuje się jak oszalałe zwierzę uwięzione w małej klatce. Kierują nim jedynie impulsy, bez przerwy zalewa go złość. Co chwila wpada w tarapaty – ojca nie ma, matka, równie postrzelona jak syn, sama ze sobą nie umie dojść do ładu, a co dopiero z dorastającym synem.

Kamera Guillaume Schiffmana, pracującego wcześniej przy tak różnych filmach jak „Anatomia piekła” i „Artysta”, znajduje się cały czas blisko twarzy aktorów, żywo reaguje na mowę ich ciał. „Z podniesionym czołem” jest przez to filmem intensywnym, nie ogląda się go z bezpiecznego dystansu. Jesteśmy w samym kotle zdarzeń i emocji, które – choć pozornie odległe – wcale nie wydają się aż tak bardzo obce. Jest gorąco i tylko słynny motyw z Tria fortepianowego Es-dur Schuberta, powracający co jakiś czas, stara się studzić wysoką temperaturę.

Nawet najsprawniejsza praca operatorska byłaby na nic, gdyby nie aktorzy. Od Roda Paradota, debiutującego w kinie rolą Malony’ego, trudno oderwać wzrok. Choć jest to niekończąca się szarża, ani przez moment nie ma się wrażenia, że Paradot się zagrywa. Ale i ci, którzy mają za sobą doświadczenie i szkoły, profesjonalni aktorzy: Sara Forestier w roli matki, Benoît Magimel jako kurator, czy wreszcie sama Catherine Deneuve, która wciela się w sędzię, grają jak z nut. A może właśnie bez nut, bo wydaje się, że większość scen została zaimprowizowana na planie – bije z nich naturalność i spontaniczność.

W filmie Emmanuelle Bercot równie istotna jest opowieść o młodości w potrzasku, co oświeceniowa lekcja, podobna do tej z „Klasy” Canteta. Obydwa filmy łączy ta sama wiara we francuski system, w to, że został on dobrze wymyślony. Inaczej niż w większości dzisiejszych filmów, aparat państwowy nie jest tu źródłem cierpienia, totalitarną machiną, która gniecie indywidualność człowieka.

Nie, dobrze zaprojektowany system wychowuje nie tylko petentów, ale i urzędników. Sposób, w jaki ci wszyscy, którzy kręcą się wokół głównego bohatera, starają się mu pomóc, ich determinacja, choć czasami nadwątlana, osłabiana przez ich prywatne problemy, sprawia, że patrzy się na ich pracę z podziwem, jako na coś sensownego. To dużo w świecie, w którym o władzy zwykło się myśleć z nieufnością.

Nie ma żadnej propagandy, nieczystych chwytów retorycznych. Bercot nie boi się trudnych pytań, jak choćby tego, czy system nie jest rasistowski, czy nie wyciąga ręki do białych niegrzecznych chłopców kosztem tych chłopców, którzy mają inny kolor skóry. Oczywiście, oglądamy trochę świat od marzeń strony: patrzymy na ludzi, którzy zajmują się resocjalizacją i nie ma wśród nich nikogo, kto byłby znudzony, kto traktowałby swój zawód inaczej niż jako misję.

Zarówno sędzia, grana przez Deneuve, jak i opiekunowie z kolejnych placówek dla trudnej młodzieży, na adwokatach i prokuratorze kończąc, wykazują wręcz niespotykaną cierpliwość, mądrość i spokój. Ale nawet te wszystkie anielskie przymioty zdają się na nic – Malony potrafi sobie z nimi dość sprawnie poradzić.

I w tym miejscu zaczynają się prawdziwe schody – oglądając niekończące się kłapanie zębami chłopaka, gryzienie wyciągniętej ku niemu pomocnej dłoni, siłą rzeczy emocje zaczynają nam podpowiadać: resocjalizacja jest wymysłem, temu już nic nie pomoże, powinni go zamknąć i odgrodzić od świata. „Z podniesionym czołem” pokazuje, że skonstruowany przez Francuzów system jest mądrzejszy od afektów. Jego racjonalność, sposób, w jaki wypracowano metody na kanalizowanie młodzieńczego gniewu, przynosi efekty, przynajmniej w przypadku Malony’ego. Chce się wierzyć, że także u innych.

Jakub Socha, Z podniesionym czołem, „Kino" 2016, nr 5, s. 78

  

 „MIARA CZŁOWIEKA”

2015 – MFF Cannes: Nagroda dla Najlepszego Aktora,

Specjalne Wyróżnienie Jury Ekumenicznego

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Stéphane Brizé.

Scenariusz Stéphane Brizé, Olivier Gorce. Zdjęcia Eric Dumont.

Vincent Lindon – Thierry

Karine De Mirbeck – żona

Matthieu Schaller - syn

O FILMIE:

Thierry (Vincent Lindon) od prawie dwóch lat jest bezrobotny i żyje z zasiłku. Troszczy się o rodzinę i stara się być dobrym mężem i ojcem. Po zwolnieniu z fabryki, w której pracował przez 25 lat, jest zmuszony szukać pracy. Uczestniczy w warsztatach, gdzie instruktorzy uczą, jak sprawić dobre wrażenie podczas rozmów kwalifikacyjnych z pracodawcami. Kończy też kursy, ale po nich czekają jedynie propozycje pracy, gdzie wymagane jest konkretne doświadczenie zawodowe. Wszystko zmienia się, gdy dostaje pracę jako ochroniarz w supermarkecie. Teraz sam dba o interesy szefów podobnych do tych, którzy wcześniej zwolnili go z pracy. Wyłapuje sprawców różnych form oszustw i kradzieży - zarówno klientów, jak i pracowników. Thierry powoli nabiera wątpliwości i zaczyna buntować się przeciwko postawie, której wymaga od niego pełnione stanowisko.

Film Francuza Stéphane’a Brizégo wpisuje się w nurt kina społecznie zaangażowanego, którego najbardziej rozpoznawalnymi twórcami są obecnie bracia Jean-Pierre i Luc Dardenne. Zresztą ich ostatnie dzieło, „Dwa dni, jedna noc”, łączy z „Miarą człowieka” tematyka, choć nie perspektywa. Bo u belgijskich reżyserów bohaterka, Sandra, podejmuje walkę z systemem i apeluje do sumień współpracowników, ich poczucia solidarności, natomiast u Brizégo mamy do czynienia z bohaterem prowadzącym przede wszystkim walkę wewnętrzną.

Thierry (słusznie nagrodzony w Cannes Vincent Lindon), dobiegający pięćdziesiątki były robotnik, szuka nowego zajęcia. Zostaje wreszcie ochroniarzem w supermarkecie, gdzie musi pilnować nie tylko klientów, ale także koleżanek pracujących w kasach. Uczy się technik rozmowy ze złodziejem przyłapanym na kradzieży, potem podglądania klientów i nieufności do każdego, kto przekracza próg supermarketu. Nawet jeśli ktoś wygląda dobrze i zamożnie, może okazać się złodziejem – poucza go przełożony. Szpiegująca klientów kamera przemysłowa, niczym cierpiący na paranoję, we wszystkim doszukuje się wrogiego działania.

W ujęciu reżysera człowiek bezrobotny, a potem zajmujący niskie stanowisko, jest tylko towarem, którego przydatność ocenia się podobnie jak jędrność brzoskwini czy miękkość awokado. Tyle że po każdym takim teście pozostają siniaki i obicia. Dramaturgia „Miary człowieka” jest zbudowana w zasadzie na jednym pytaniu: po którym dotknięciu bohater pęknie? A może kolejne testy, którym jest poddawany, dadzą przeciwny efekt – kompletnego moralnego i emocjonalnego zrogowacenia? Nie bez znaczenia jest motywacja Thierry’ego – chce zapewnić byt niepełnosprawnemu synowi. Rodzina daje mu oparcie, miłość, przywraca poczucie ważności i godności, dość to oczywista opozycja, ale skuteczna. Podobnie jak centralna metafora filmu: człowieka jako towaru.

Szczególnie że nie mamy tu dynamicznej akcji, przeciwnie, widz obserwuje Thierry’ego z dystansu – w serii długich scen, prawie pozbawionych cięć montażowych. Choć pokazują one z pozoru tak banalne i niegroźne sytuacje, jak wizyta w urzędzie pracy, w banku, wizyta potencjalnych kupców domku letniskowego, wizyta szefa supermarketu, aż pulsują wewnętrznym napięciem. Bo Thierry nieustannie musi walczyć. Raz o pieniądze, raz o godność.

W jednej z najbardziej przerażających scen w filmie Thierry uczestniczy w szkoleniu wraz z grupą innych bezrobotnych – musi udawać, że jest na rozmowie kwalifikacyjnej, która jest nagrywana a następnie oceniana przez resztę. Grupa najpierw milczy, a potem znajduje coraz więcej wad u kolegi – za mało się uśmiecha, za krótko myśli nad odpowiedzią, ma za bardzo rozpiętą pod szyją koszulę. W ciągu kilku tych chwil Thierry z równoprawnego członka zespołu staje się produktem, którego wartość kurczy się w oczach innych. Z podmiotu zmienił się w przedmiot.

Czy manipulacja i zamrożenie empatii to naturalne ludzkie skłonności, dochodzące do głosu w obliczu zagrożenia bezpieczeństwa ekonomicznego, czy raczej pokłosie kapitalizmu, tak oczywiste, że niewidoczne? Filarem filmu jest Vincent Lindon – jego przygarbiona, nieco pokorna postawa ciała kontrastuje z wewnętrznym napięciem, doskonale dla widza wyczuwalnym. Te schowane, pulsujące emocje robią na widzu dużo mocniejsze wrażenie niż opresja ze strony pracodawców bohatera.

Ola Salwa, Miara człowieka, „Kino" 2016, nr 1, s. 81

  

KOSMOS

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Andrzej Żuławski

Scenariusz Andrzej Żuławski na podstawie powieści Witolda Gombrowicza

Zdjęcia André Szankowski

Muzyka Andrzej Korzyński.

 

Jonathan Genet – Witold

Jean-François Balmer – Leon

Sabine Azéma – Wojtysowa

Andy Gillet – Lucien

Johan Libéreau - Fuchs

 

O FILMIE:

Pierwszy od 15 lat, a zarazem ostatni film Andrzeja Żuławskiego będący uwspółcześnioną adaptacją "Kosmosu" Witolda Gombrowicza. Witold i Fuks udają się do prywatnego pensjonatu. Jeden nie zdał egzaminów na prawie, drugi porzucił pracę u paryskiego projektanta. W zdawałoby się spokojnym miejscu dochodzi do dziwnych sytuacji. Wróbel zawieszony na sznurku, dziwne znaki w ogrodzie, czy zniekształcone usta pokojówki - wszystko to skrywa tajemnicę. Nie tylko intrygująca zagadka zaprząta głowę Witolda. Zakochuje się on bez pamięci w zamężnej kobiecie. Do czego to wszystko doprowadzi i kiedy zamiast wróbla zawiśnie człowiek?

Ostatnią powieścią Witolda Gombrowicza był „Kosmos”. „Kosmos” jest ostatnim filmem Andrzeja Żuławskiego. Kilka miesięcy po śmierci reżysera ogląda się go jak pożegnanie, jak testament. Szczególnie że to ekranowe rozliczenie, spotkanie z własnym kinem i samym sobą – młodym, rodzącym się jako artysta (Witold) i starym (Leon), deklarującym gorzko: „nie ma co oglądać”.

Biografia Gombrowicza, emigranta i outsidera, człowieka, który – jak powiedział mi ostatniego lata Andrzej Żuławski – „miał odwagę nieprzyzwoicie się mienić”, koresponduje z biografią twórcy „Diabła” – także emigranta, wyrzutka, mieniącego się nieprzyzwoicie twórcy, który ulepił własny filmowy styl. Reżyser idzie zatem do pisarza, jak „swój do swego po swoje”.

Dialog z autorem pierwowzoru toczy się nie tylko na poziomie wspólnoty biografii, ale i wspólnoty języka: w obu przypadkach niepodrabialnego, innowacyjnego, zrytmizowanego na jedyny w swoim rodzaju sposób. Tym, czym jest dla Gombrowicza język: wytrychem do ukrytej pod maskami, gorsetami, kanonami głębszej prawdy o świecie i mechanizmach ludzkich zachowań, tym jest dla Żuławskiego kamera: patrzące nie na rzeczywistość lecz przez rzeczywistość „trzecie oko”. Powieść Gombrowicza staje się więc na ekranie rodzajem szkieletu, który obrósł ciałem i krwią filmów Żuławskiego, a nawet – proszę wybaczyć patos – niesie ich duszę.

Skoro przy niej jesteśmy – całość rozpoczyna się cytatem z I Pieśni „Boskiej komedii” („W życia wędrówce, na połowie czasu/ Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi/ W głębi ciemnego znalazłem się lasu…”.). „Opowiadając lasu rzeczy tajemnicze”, Żuławski zachowuje aż do końca ów rytm wędrówki. Zapuszcza się z bohaterami coraz dalej i dalej, zmieniając po drodze nie tylko pejzaże (portugalskie a nie tatrzańskie jak w powieści, bo film jest portugalsko-francuską koprodukcją) ale i pory roku (na chwilę zapada tu zima).

Jego „Kosmos” zaczyna się w momencie, gdy do lasu wchodzi młodzieniec, jeszcze niepewny swojej drogi, i kończy także w lesie, gdzie ostatnie słowa należą do starca. Owo spotkanie młodości i starości (w pierwszej części dominuje Witold, druga należy do Leona, pełniącego tu także rolę Wergilego, przewodnika) decyduje o pewnej dwubiegunowości filmu, w którym młodzieńcza histeryczna powaga zderza się z (maskującym rozpacz?) kabotyństwem starca.

Dramatyczne poszukiwanie „znaków” (wiara w sens?) w wykonaniu tego pierwszego skonfrontowane zostaje ze słowami Leona o „małych przyjemnościach w pustce”  i stwierdzeniem: „Robię to, co robi się przez całe życie – nic!”. Owa podwójność czy też podwojenie, tak charakterystyczne dla kina Żuławskiego, jest tu wszechobecne: w zderzeniu„ piękna” i „aberracji”, tonu dramatycznego i groteskowego, w sposobie, w jakim młodość i starość przeglądają się w sobie.

Dwubiegunowość widać też w szalonym wymieszaniu wysokiego z niskim: „Kosmos” pełen jest autocytatów, autoironii (choćby: „»Najważniejsze to kochać« – jaki głupi tytuł!”), autoaluzji, ale też odniesień do wszystkiego tego, co – jak przypuszczam – karmiło wyobraźnię, inspirowało, wzruszało czy bawiło reżysera. Począwszy od odniesień do Henriego Bergsona, Roberta Bressona, Piera Paola Pasoliniego, Maksa Ophülsa czy Ingmara Bergmana; przez francuskie komiksy czy stare francuskie piosenki, z których cytatami przerzucają się bohaterowie („Gdybyś nie istniała, musiałbym cię wymyślić Dassina czy Caramels, bonbons et chocolats” z „Parole, parole” Dalidy i Delona).

Jest tu Sartre jako autor „Mdłości” i Stendhal jako autor „Czerwonego i czarnego”; są wreszcie – to na t-shircie, to na fotografiach – gwiazdy: Jean Gabin, Louis Jouvet, James Dean, Marina Vlady. Żuławski przypomina, że nie ma kina bez erotycznej fascynacji, a jego Witold, który wyjechał na wieś uczyć się do poprawkowych egzaminów na prawie, staje się artystą właśnie pod wpływem namiętności – erotycznej pasji, wywołanego nią rozedrgania. Kino rodzi się z pożądania, zdaje się mówić Andrzej Żuławski, sztuka zaś jest tym samym, co miłość: poszukiwaniem znaków i układaniem ich w konstelacje znaczeń.

To także praca zadana widzowi, bo przecież pisząc recenzję z „Kosmosu” robię to, co Witold: próbuję stworzyć całość, znaleźć powód i cel w tym, co sama uznaję za pozostawione przez reżysera znaki. Grająca Lenę Victoria Guerra wydaje mi się więc nieprzypadkowo łudząco podobna do Sophie Marceau, w wystroju mieszkania Wojtysów widzę świadomą staroświeckość – odmowę Żuławskiego osadzenia się we współczesności; a na laptopie bohatera dostrzegam starą fotografię kobiety, którą biorę za matkę Żuławskiego.

W finale coraz wyraźniej odsłania się kuchnia filmowa, Żuławski nie karmi nas filmową iluzją rzeczywistości. Każe zdystansować się do ekranowego świata, dostrzec w nim film. Ale to także moment, w którym splata się kino i życie. Oglądając finał „Kosmosu” myślałam o Ophülsowskiej „Loli Montes”, której losy – podkolorowane na potrzeby spektaklu – stały się częścią cyrkowego widowiska.

Czy tak myślał o sobie sam Andrzej Żuławski? Czy myślał tak o kinie? Że to dzielenie się własnym życiem bez nadziei na zrozumienie? A może z Lolą Montes łączyło starego reżysera tylko to zdumienie, wyrażone w „Kosmosie” bodaj przez Leona: „Jakie to dziwne, że coś jest przed, a coś jest za?”.

Małgorzata Sadowska, Kosmos, „Kino" 2016, nr 7, s. 78

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” PAŹDZIERNIK 2016

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

BLOKADA

03.10.2016

19.00

119 MIN

2

„NIEWYGODNA PRAWDA”

17.10.2016

19.00

125 MIN

3

„NASZA MŁODSZA SIOSTRA”

24.10.2016

19.00

128 MIN

4

„OPIEKUN”

31.10.2016

18.00

93 MIN

 

„BLOKADA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Emin Alper

Scenariusz - Emin Alper

Zdjęcia - Adam Jandrup

Muzyka  - Cevdet Erek

Scenografia - Ismail Durmaz

Kostiumy  - Engin Iyidogan

                     Nurten Tinel

Montaż - Osman Bayraktaroğlu

Mehmet Özgür  - Kadir

Berkay Ateş - Ahmet

Tülin Özen - Meral

Müfit Kayacan - Hamza

Ozan Akbaba - Ali

 

 

O FILMIE

Blokada” to odkrycie zeszłorocznego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, gdzie film otrzymał trzy nagrody, a zarazem zwycięzca drugiej edycji ogólnopolskiego projektu Scope100.

Zaskakująco celna, porażająca wizualnie wizja współczesnego świata, który przenika wszechobecna atmosfera inwigilacji, zagrożenia terroryzmem i społecznego szaleństwa. Film w reżyserii Elmina Alpera otrzymał Nagrodę Specjalną jury w Wenecji, przyznaną przez wybitnych reżyserów: Alfonso Cuarona („Grawitacja”), Pawła Pawlikowskiego(„Ida”), Nuri Bilge Ceylana („Zimowy sen”) i Hou Hsiao-hsiena („Zabójczyni).

Na obrzeżach 14-milionowej metropolii, w atmosferze społecznych napięć, lęku i podejrzliwości, dochodzi do spotkania dwóch braci, którzy nie widzieli się od 20 lat. Kadir wychodzi z więzienia pod warunkiem tajnej współpracy z policją. Będzie musiał zaskarbić sobie zaufanie pełnego podejrzeń, opuszczonego przez żonę i dzieci Ahmeta. Jednak bracia nie zdają sobie sprawy, że prawdziwe zagrożenie czyha bliżej, niż im się wydaje...

Można by pomyśleć, że to postapokaliptyczna wizja przyszłości: wyludnione przedmieścia, mężczyźni, którzy skrupulatnie kolekcjonują podejrzane przedmioty według sobie tylko znanego klucza, i bezpańskie psy zabijane konsekwentnie, jednym celnym strzałem. Ale inspiracją dla Emina Alpera były prawdziwe wydarzenia – krwawy konflikt kurdyjsko-turecki, akty terrorystyczne, które wstrząsają tureckimi miastami. Na festiwalu w Wenecji reżyser, wyróżniony m.in. Specjalną Nagrodą Jury, stwierdził wręcz, że w kontekście obecnej sytuacji w Turcji „Blokada” jest bardzo realistycznym filmem.

Kadir czujnie obserwuje sąsiadów, szczegółowo notuje, czym się zajmują. Swoją pracę wykonuje coraz gorliwiej. Z podobnym uporem dąży do odnowienia relacji z młodszym bratem, Ahmetem, który także posłusznie wypełnia rozkazy – ze specjalnie utworzonym oddziałem jeździ po okolicy i z broni myśliwskiej zabija psy.

Im bardziej Kadir nalega na rozmowy i spotkania, tym bardziej Ahmet się wycofuje. Jest w tych dwóch mężczyznach coś zwierzęcego: mową ciała, błagalno-przeszywającym spojrzeniem Ahmet przypomina zastraszonego psa gotowego do kąsania i ucieczki, Kadir – napastliwy, gwałtowny – jakby szykował się do ataku. Ahmet ukrywa się przed bratem w mieszkaniu, ale i dom okazuje się pułapką. To tutaj mężczyzna, sparaliżowany strachem, popada w szaleństwo. Kadir – nie potrafiący pogodzić się z przeszłością, bezsilny wobec niechęci Ahmeta – podejmuje rozpaczliwe próby naprawy błędów. Ale jest już za późno na braterską bliskość, na wsparcie i zrozumienie.

Alper niemal całkowicie rezygnuje z drastycznych scen – grozę wzbudza już sam obraz Stambułu. Miasto jest dosłownie sine, jakby obumarłe (znakomite zdjęcia Adama Jandrupa), a ten niezdrowy stan podkreślają jeszcze pojawiające się czasami bardziej intensywne barwy, jak krwista, brudna czerwień. Tę przemyślaną kompozycję tonów – chłodu i potężnej, agresywnej energii – ma również ascetyczna, drapieżna muzyka Cevdeta Ereka. Świat „Blokady” wibruje przy jej akompaniamencie.

Film tureckiego reżysera trafia do polskich kin decyzją widzów biorących udział w plebiscycie Scope100 – ich wybór cieszy, bo choć wśród propozycji znalazły się naprawdę ciekawe tytuły, żaden film nie opowiadał o palących kwestiach i silnych emocjach w tak dopracowany, sugestywny sposób. „Paranoja i sen versus rzeczywistość” – powiedział Alper, pytany w Wenecji, co mogłoby stanowić jego znak rozpoznawczy. W „Blokadzie” reżyser zaciera granicę między jawą a koszmarną wizją – te twarde podziały wydają się zresztą niemożliwe w kraju ogarniętym wojną.

Alper przygląda się mechanizmom wszechmocnej i brutalnej władzy; jak mówi w jednym z wywiadów, w Turcji nie rozwiązuje się konfliktów, ale tłumi je, sięgając po środki charakterystyczne dla systemu totalitarnego. Reżyser opisuje jednostkę w sytuacji terroru, a obraz ten jest wyjątkowo mroczny – bohaterowie nigdy nie znajdą ukojenia, wojna nie będzie miała dla nich końca. Nie tylko dlatego, że jednego tyrana zastąpią kolejni.

Twórca kieruje uwagę widzów na prywatny wymiar dramatu Kadira i Ahmeta: samotni, bezradni czują, że życie wymyka im się z rąk. Łudzą się jeszcze, że mogą to naprawić albo chociaż temu zaprzeczyć, wycofać się. Ale każdy ich krok to krok w przepaść – brną w szaleństwo jak w hipnozie, sami dla siebie są największym zagrożeniem. Alper zdaje się mówić, że może jednak nie wojna jest największym koszmarem, ale to, co projektuje zniewolony przez nią umysł – niekończące się fantazje, mnożące się domysły: kto czyha za drzwiami, z której strony nadejdzie śmierć, co skrywa ciemność w głębi domu.

Dominika Bierczyńska, Blokada, „Kino" 2016, nr 6, s. 86

  

„NIEWYGODNA PRAWDA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: James Vanderbilt

Scenariusz: James Vanderbilt 

Muzyka: Brian Tyler

Zdjęcia: Mandy Walker

Montaż: Richard Francis-Bruce

Scenografia: Fiona Crombie

Dekoracje: Fiona Donovan

Kostiumy:      Amanda Neal

Cate Blanchett           Mary Mapes

Robert Redford          Dan Rather

Topher Grace  Mike Smith

Dennis Quaid Roger Charles

Elisabeth Moss           Lucy

 

 

O FILMIE

„Niewygodna prawda” to film demaskujący szokujące fakty z przeszłości jednej z najważniejszych osób w historii USA. Czy za fasadą amerykańskiej demokracji stoi kłamstwo? Czy media są wolne i stoją na straży prawdy? W głównej roli wystąpiła zdobywczyni Oscara Cate Blanchett („Blue Jasmine”, „Carol”) oraz niezrównany Robert Redford powracający do kina spod znaku „Wszystkich ludzi prezydenta” i „Trzech dni kondora”.


W 2004 r. Amerykanie wybierają nowego prezydenta. W trakcie kampanii producentka telewizyjna Mary Mapes (Blanchett) pracuje nad materiałem, który może wstrząsnąć posadami polityki. Wspólnie ze swoim ambitnym zespołem oraz jednym z najsłynniejszych prezenterów telewizyjnych Danem Ratherem (Redford) emituje przełomowy reportaż o szokującej przeszłości prezydenta Georga W. Busha. Tajemniczy ludzie, którzy zatuszowali kompromitujące fakty, nie poddają się jednak bez walki. Materiał zostaje wykorzystany przeciwko dziennikarzom, którzy stają w świetle jupiterów. Wczoraj bohaterowie, dziś uznani za zdrajców, będą musieli bronić nie tylko swojej reputacji, ale i podstaw amerykańskiego ustroju. Czy uda im się wygrać walkę z siłami potężniejszymi niż wolność i demokracja?

Niedawny triumf oscarowy filmu „Spotlight” przypomniał widzom o ważnej roli dziennikarstwa śledczego. Nie dość, że ekipa gazety „Boston Globe” po żmudnych staraniach odkryła niewygodną dla wielu prawdę, to jeszcze miało to przełożenie na konkretne, pozytywne zmiany społeczne. Film Jamesa Vanderbilta przedstawia kolejną historię medialną rodem z Ameryki. Choć i tu mamy do czynienia z autentycznymi wydarzeniami, to ich finał jest zupełnie inny. W tym przypadku okazuje się, że prawda zależy od punktu widzenia, a jej siła rażenia może zostać skutecznie ograniczona przez możnych tego świata.

Głównymi postaciami filmu są Dan Rather (Robert Redford), który przez wiele lat był twarzą wiadomości telewizyjnych sieci CBS i korespondentem prestiżowego programu informacyjnego „60 Minutes”, oraz producentka tego programu, Mary Mapes (Cate Blanchett). W 2004 roku ten duet przygotował kontrowersyjny materiał publicystyczny na temat rzekomego uchylania się ówczesnego prezydenta Stanów Zjednoczonych George W. Busha od służby wojskowej w okresie wojny wietnamskiej.

Jeżeli wierzyć dokumentom, do których dotarli dziennikarze, to posiadająca duże wpływy w Teksasie rodzina Bushów załatwiła synowi przydział do lokalnego oddziału Gwardii Narodowej, chroniąc go w ten sposób przed niebezpieczeństwem wyjazdu na front do Wietnamu. Później młody Bush jakoby kiepsko wywiązywał się z nałożonych na niego obowiązków, a przez wiele miesięcy wręcz nie pojawiał się w jednostce. W oficjalnych papierach wszystko jednak było w jak najlepszym porządku. Ktoś więc albo kłamał, albo fałszował dokumenty. Wypisz, wymaluj, idealny kąsek dla dziennikarzy.

Krótki okres przygotowań do emisji sprawia, że nie wszystkie dokumenty są odpowiednio przebadane od strony ich autentyczności. Mimo drobnych wątpliwości, dziennikarze decydują się jednak na wypuszczenie materiału. Program oglądany jest w całej Ameryce z ogromnym zainteresowaniem. Jego znaczenie jest tym większe, że w tym samym czasie Bush ubiega się o wybór na drugą kadencję. Po zakończeniu emisji rozpętuje się burza medialna. Prawica amerykańska zarzuca realizatorom niewiarygodność dokumentów i oskarża ich o świadomą stronniczość polityczną. Dyrekcja sieci CBS stosunkowo łatwo poddaje się zewnętrznym presjom.

Po forach internetowych zaczyna płynąć ściek inwektyw. Anonimowi internauci w niewybredny sposób wygrażają autorom programu. Niekontrolowany – albo też odgórnie sterowany – wybuch społecznych emocji skutecznie spycha na margines wszystkie kwestie merytoryczne. Na niepodważalną część przedstawionych w programie informacji i na wynikające z nich konkluzje nikt już nie zwraca specjalnej uwagi. Po co komu prawda?

Przygotowując program o prezydencie Bushu zrobiła, co mogła. Według Vanderbilta, ostra reakcja na wyemitowany materiał jest przede wszystkim wynikiem działania grupy internetowych pieniaczy, którzy z klucza odrzucają wszystkie niepasujące do ich ideologii tezy i odpowiednio nakręcają opinię publiczną. Na czyje zlecenie działają, to już inna sprawa. Mapes, której punkt widzenia dominuje w filmie, szczególnie mocno przeżywa zawodową porażkę. Blanchett nadaje tej postaci niezbędną wielowymiarowość, umiejętnie łącząc elementy kobiecego ciepła i zrozumienia z siłą intelektu. To ona jest w końcowym rozrachunku centralnym punktem całej opowieści.

Epilog tej historii można łatwo znaleźć w wielu źródłach encyklopedycznych. W porównaniu z pokrzepiającym na duchu sukcesem zespołu Spotlight, losy ekipy programu „60 Minutes” potoczyły się zupełnie inaczej. Okazało się, że uzależniona od korporacyjnych struktur sieć CBS jest czymś innym niż „Boston Globe”, wyborczy rok 2004 to nie to samo co 2001, a urzędujący prezydent kraju ma o wiele silniejszą pozycję niż kościół katolicki. Wpływ na rozwój wydarzeń wywarła też coraz bardziej znacząca w społeczeństwie rola internetu, dla którego główną pożywką są osobiste opinie i emocje, a nie fakty.

Czasy się zmieniają i to niekoniecznie na lepsze. O tym, że w dzisiejszych mediach nie zawsze liczy się prawda, lecz koniunktura polityczna i związany z nią biznes, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Manipulacja staje się naturalnym narzędziem pracy, a prawość i odwaga cywilna zbędnym luksusem. W tym kontekście czymś zupełnie oczywistym jest pojawiająca się w filmie sugestia, że chłodna kalkulacja zarządu wymaga, by w razie konieczności poświęcić człowieka dla dobra firmy i jej możnowładców. Silniejsi jak zwykle rozdają karty. Nie tylko w Ameryce.

Zbigniew Banaś, Niewygodna prawda, „Kino" 2016, nr 5

 

 „NASZA MŁODSZA SIOSTRA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Hirokazu Kore-eda

Scenariusz Hirokazu Kore-eda

Zdjęcia Mikiya Takimoto

Muzyka Yôko Kanno

Montaż Hirokazu Kore-eda

 

Haruka Ayase - Sachi

Masami Nagasawa - Yoshino

Kaho - Chika

Suzu Hirose  - Suzu Asano

Ryô Kase  - Sakashita

Ryôhei Suzuki - Yasuyuki Inoue

O FILMIE:

Trzy siostry mieszkają w wielkim starym domu w Kamakurze pod Tokio. Kiedy dowiadują się o śmierci ojca, którego nie widziały od 15 lat, jadą na daleką prowincję, aby wziąć udział w pogrzebie. Tam poznają swoją nastoletnią przyrodnią siostrę, o której istnieniu nie wiedziały. Zapraszają ją, by zamieszkała razem z nimi i postanawiają zrobić wszystko, by młoda dziewczyna poczuła się częścią rodziny. Film Hirokazu Kore-edy to realistyczny i pełen niuansów portret relacji między czterema siostrami, a także słodko-gorzka opowieść o ludziach, żyjących w nadmorskim mieście. Na tle niezwykłej przyrody opowiada poruszającą historię o skomplikowanych emocjach, poszukiwaniu siebie i budowaniu więzi rodzinnych.

Porównywany do Yasujirô Ozu japoński reżyser Hirokazu Kore-eda to cierpliwy obserwator międzypokoleniowych relacji. Portretuje rodzinę, wzajemne zależności. krępujące więzy, skrywane pretensje, rozpacz, która nie znajduje ujścia, ale rośnie latami, po cichu.

I tak, w „Nikt nie wie” (2004) czwórka młodych bohaterów musi się wspierać w związku z przedłużającą się miesiącami nieobecnością matki; w „Ciągle na chodzie” (2008) rodzina spotyka się z okazji kolejnej rocznicy śmierci najstarszego brata, a w „Jak ojciec i syn” – jedynym filmie Japończyka, który trafił do polskiej dystrybucji – dwie pary dowiadują się, że przez sześć lat, na skutek pomyłki w szpitalu, wychowywały nie swoje dzieci. Historie brzmią dramatycznie, ale Kore-eda rezygnuje z sensacji. Wydobywa autentyzm, urodę codzienności i drobnych wydarzeń, które toczą się w niespiesznym, łagodnym tempie.

Spojrzenie Kore-edy jest pełne empatii. Reżyser dostrzega to, co budzi nadzieję; minione zdarzenia zostawiły w bohaterach ślad, pozwolą im dojrzeć i pokonać dystans. Bo wspominane tytuły są pochwałą bliskości – choć historie osadzone zostały w japońskich realiach, to mają wymiar uniwersalnych opowieści o miłości i przyjaźni. Nie inaczej jest w „Naszej młodszej siostrze”, filmie opartym na mandze autorstwa Akimi Yoshidy.

W leżącym nieopodal Tokio nadmorskim mieście Kamakura, w pięknym starym domu żyją trzy dorosłe siostry: Chika, Yoshino i Sachi. Z matką widują się sporadycznie, ojciec założył nową rodzinę, nie mają z nim kontaktu od kilkunastu lat. To właśnie Sachi – rozsądna, troskliwa, nieco szorstka – przejęła rolę gospodyni; stara się utrzymać dom w ryzach, choć wspólne życie młodych kobiet przypomina – jak powie jedna z nich – życie w żeńskim akademiku. Rano trudno wstać na czas, co chwila wybuchają drobne konflikty, ale serdeczna atmosfera sprzyja zabawie i wzajemnym docinkom.

Pewnego dnia bohaterki dowiadują się o śmierci ojca. W trakcie pogrzebu Sachi zwraca uwagę na jedno z jego dzieci. To Suzu – skromna, wrażliwa, nad wiek dojrzała (zwłaszcza w porównaniu z uroczymi, nieco trzpiotowatymi Chiką i Yoshino). Jej biologiczna matka nie żyje, a w kolejnej żonie ojca dziewczyna nie znajduje wsparcia. Widząc jej samotność, Sachi proponuje, by przeprowadziła się do nich, na co Suzu przystaje z nieśmiałą radością. Młode kobiety zaczynają wspólne życie we czwórkę.

Suzu szybko stanie się dla trzech sióstr przyjaciółką, ale jej nagłe pojawienie się w ich życiu pociągnie za sobą konsekwencje znacznie poważniejsze niż dzielenie finansów na czworo. Obecność Suzu zmusza do konfrontacji z przeszłością. Dziewczynka, choć skryta, w przypływie szczerości podzieli się swoimi refleksjami: przecież jej ukochany ojciec winien jest rozpadu rodziny, a mimo to przyrodnie siostry bez wahania przyjęły ją do siebie.

Można odnieść wrażenie, że nie noszą w sobie urazy, nie obarczają Suzu winą za poniesione krzywdy, że rozdział pt. „rodzice” jest dla nich zamknięty. Czy aby na pewno? Czy rany się zagoiły, czy z błędów popełnionych przed laty przez dorosłych wyniesiono lekcję? Kim właściwie jest dla kobiet Suzu? Kim one są dla niej? Czy na to spotkanie były naprawdę gotowe?

Nie da się jednak ukryć, że świat, w którym przyszło im dojrzewać, to świat najlepszy z możliwych – nawet jeśli jego mieszkańcom dane będzie przeżywać rozstania i rozgoryczenie. Nie ma bezpieczniejszego miejsca niż ten stary dom stojący w cieniu potężnej śliwy, niż piękna plaża przy której od lat, w niewielkim barze, życzliwa pani Sachiko przygotowuje najlepsze dania rybne, a pogodny pan Senichi zagaduje klientów. To tutaj bohaterki, przede wszystkim Sachi i Suzu, godzą się z tym, co nieuchronne, uczą się przebaczać i doceniać, jak wiele otrzymały.

Film Kore-edy emanuje ciepłem; reżyser nadaje mu kojący, liryczny nastrój. Postacie są jak starzy, dawno niewidziani znajomi – świetnie się uzupełniają, niemal z satysfakcją rozpoznajemy wszystkie te cechy i zachowania, które zawsze w nich mogliśmy lubić. Towarzyszymy im, gdy przygotowują jedzenie, gdy odprawiają rytuały, gdy się bawią.

Bardzo ważnym bohaterem filmów Kore-edy jest czas. Radość z chwili, tęskne oczekiwanie na kolejne pory roku (każda obiecuje nowe przyjemności: zbieranie dojrzałych owoców, podziwianie z łodzi imponujących fajerwerków) i wciąż powracające wspomnienia. Bo Kore-eda to piewca wspomnień – owszem, nieraz rozbudzają dawne żale, ale przecież dają też pocieszenie, budują tożsamość.

Reżyser nie wprowadza retrospekcji, ale czy są one potrzebne? Historie, którymi dzielą się młode kobiety, rozmarzenie, jakie maluje się na ich twarzach, mocna barwa śliwkowego wina czy przyroda, która jest niemym świadkiem wzruszeń – wszystko to tworzy piękną opowieść o przemijaniu i powrotach.

Dominika Bierczyńska, Nasza młodsza siostra, „Kino" 2016, nr 5, s. 70-71

OPIEKUN

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Michel Franco

Scenariusz - Michel Franco

Zdjęcia - Yves Cape

Scenografia - Matthew Luem

Kostiumy - Diaz

Montaż - Michel Franco

                Julio Perez IV

 

Tim Roth  - David

Sarah Sutherland - Nadia

Robin Bartlett - Martha

Rachel Pickup - Sarah

Michael Cristofer  - John

David Dastmalchian - Bernard

 

 

O FILMIE:

Tim Roth w nowym filmie Michela Franco, twórcy znanego z polskich kin filmu „Pragnienie miłości” (Después de Lucía), laureata nagrody głównej sekcjiUn Certain Regard na festiwalu w Cannes 2012.

David jest pielęgniarzem. Na co dzień opiekuje się nieuleczalnie chorymi pacjentami. Traktuje swój zawód jak powołanie i z każdą osobą, którą się zajmuje, nawiązuje silną emocjonalną więź. Poza pracą jest samotnym, zamkniętym w sobie człowiekiem, strzegącym tajemnicy swojej przeszłości. Każdego ze swoich pacjentów potrzebuje równie mocno, jak oni jego.

Michel Franco, jeden z najciekawszych współczesnych reżyserów meksykańskich, został okrzyknięty przez prasę mianem nowego Michaela Haneke. Dwa pierwsze dzieła latynoamerykańskiego twórcy, „Daniel i Ana” i „Pragnienie miłości”, spotkały się ze świetnym przyjęciem na europejskich festiwalach i zjednały sobie wielbicieli kina arthousowego.

 „Opiekun” stanowi pewną odmianę w twórczości reżysera: film jest anglojęzyczny, akcja nie dzieje się w Meksyku, lecz w Stanach Zjednoczonych, a główną rolę gra sam Tim Roth. Próba pozyskania szerszej publiczności? Być może, ale Franco już w pierwszej scenie daje sygnał, że pozostanie wierny sobie i rozpoczyna najnowszy film tak samo, jak swoje poprzednie dzieło – ujęciem zza szyby samochodu. Podobnie jak w „Pragnieniu miłości”, wydarzenia w „Opiekunie” przedstawione są z pewnego dystansu, reżyser uważnie patrzy, jednak nie ocenia, refleksję zostawiając widzowi.

Pozycja obserwatora, w jakiej postawiony zostaje odbiorca filmów Franco, nie jest komfortowa – meksykański twórca pokazuje postaci w sytuacjach trudnych i poniżających, często uwłaczających ludzkiej godności. W „Opiekunie” upokorzenie bohaterów nie jest spowodowane okrucieństwem innych ludzi, jak w dwóch wcześniejszych fabułach, ale cielesnymi niedomaganiami.

Główny bohater filmu David (świetna rola Tima Rotha) to pielęgniarz, zajmujący się nieuleczalnie chorymi pacjentami. Mężczyzna spełnia podobną funkcję, co akuszerka, z tą różnicą, że dba o to, by ludzie jak najłagodniej przekraczali nie próg życia, ale – śmierci. David nie rozbudza w pacjentach fałszywych nadziei, nie zabawia ich dowcipami ani nie skłania do poszukiwania sensu. Nie próbuje oswajać ze śmiercią, bo wie, że byłoby to daremne. Dzięki głębokiemu wczuciu się w sytuację chorych, mężczyzna daje jednak pacjentom to, czego potrzebują najbardziej: czasem jest to fizyczna pomoc przy wykonywaniu codziennych czynności, kiedy indziej rozmowa lub jedynie milcząca obecność.

W zsekularyzowanym społeczeństwie nowoczesnym, które, jak twierdzą kulturoznawcy, nie bardzo wie, co zrobić ze śmiercią, rola, jaką pełni David, jest niezwykle istotna. Najbliższa rodzina umierających albo niezbyt interesuje się ich losem, albo nie potrafi odpowiednio się zachować w kłopotliwej sytuacji. Spotkania z krewnymi są często niezręczne dla obydwu stron.

Prawdziwym wrogiem bohaterów nie są jednak inni ludzie, ale ich własne ciała, coraz bardziej odmawiające posłuszeństwa. Chora na AIDS, wychudzona i osłabiona Sarah (Rachel Pickup) nie może już poruszać się o własnych siłach, John (Michael Cristofer) jest częściowo sparaliżowany po udarze, a poddawana chemioterapii Marta cierpi z powodu niekontrolowanego wydalania. David ze stoickim spokojem karmi i myje pacjentów, niezdolnych do samodzielnego życia. Cierpliwa opieka nie tylko umożliwia chorym codzienne funkcjonowanie, lecz także pomaga w zachowaniu godności.

Postawa mężczyzny jest wielkoduszna, ale także ryzykowna. Choć David z wielkim wyczuciem wkracza w sferę intymną chorych, jego ogromne poświęcenie może wzbudzać podejrzliwość. Rodzina Johna jest zbulwersowana zażyłością mężczyzny z pielęgniarzem. Stawiając na pierwszym miejscu dobro pacjentów, David nie liczy się z normami obyczajowymi ani prawnymi, dlatego zagraża porządkowi świata „zdrowych” i zostaje uznany za niebezpiecznego.

„Opiekun” nie jest jednak jednowymiarowym filmem o dobrym duchu, altruistycznie poświęcającym się dla bliźnich. Bohater w pewnym stopniu zawłaszcza sobie prawo do bliskiego kontaktu z chorymi, odgradzając tym samym pacjentów od ich rodzin. Kiedy siostrzenica Sary pragnie dowiedzieć się czegoś o zmarłej ciotce, mężczyzna nie chce rozmawiać i odmawia pomocy. David to postać skomplikowana i tragiczna. Początkowo nie wiemy o pielęgniarzu praktycznie nic, ale w końcu poznajemy pewne fakty z jego przeszłości.

Angażując się bez reszty w pomoc pacjentom, David świadomie rezygnuje z życia osobistego. Szansą na odnowienie kontaktów z rodziną, a tym samym na większe otwarcie się na świat, może być spotkanie z długo niewidzianą córką, Nadią (Sarah Sutherland). Widzowie znający poprzednie dzieło Franco wiedzą jednak, że nie jest to reżyser, lubiący happy endy.

Podobnie jak w „Pragnieniu miłości”, również opowiadającym o żałobie, poczuciu straty i upokorzeniu, Franco nie próbuje pokrzepiać widzów. W „Opiekunie” nie ma metafizycznych epifanii, nadających sens śmierci, jest za to fizyczny ból, cierpienie i poniżenie. Kamera Yvesa Cape pokazuje najbardziej wstydliwe sytuacje: sceny, w których David podmywa swoich pacjentów, ataki rozpaczy chorych, a nawet sam moment umierania.

Twórcy nie epatują jednak mocnymi obrazami, lecz starają się przede wszystkim uruchomić wrażliwość widza. Wbrew pozorom, bohaterowie „Opiekuna” nie są bowiem traktowani jak owady, wzięte pod lupę entomologa. Franco wystrzega się jak może chwytów melodramatycznych, ale unika też okrutnego naturalizmu, co w przypadku filmu o śmierci jest strategią nadzwyczaj uzasadnioną i daje znakomite rezultaty.

Robert Birkholc, Opiekun, „Kino" 2016, nr 4, s. 82-83

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” WRZESIEŃ 2016

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

MOJE CÓRKI KROWY

05.05.2016

19.00

88 MIN

2

„NA GRANICY”

12.05.2016

19.00

97 MIN

3

„CZERWONY PAJĄK”

19.09.2016

19.00

90 MIN

4

ZJEDNOCZONE STANY MIŁOŚCI

26.09.2016

19.00

104 MIN

 

„MOJE CÓRKI KROWY”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA – KINGA DĘBSKA

SCENARIUSZ – KINGA DĘBSKA

ZDJĘCIA –ANDRZEJ WOJCIECHOWSKI, PSC

MONTAŻ – BARTOSZ KARCZYŃSKI

MUZYKA – BARTOSZ CHAJDECKI

DŹWIĘK – LESZEK FREUND

SCENOGRAFIA – EWA SKOCZKOWSKA

KOSTIUMY – AGATA CULAK

CHARAKTERYZACJA – EWA KOWALEWSKA

AGATA KULESZA – MARTA

GABRIELA MUSKAŁA – KASIA

MARIAN DZIĘDZIEL – OJCIEC

MAŁGORZATA NIEMIRSKA – MATKA

MARCIN DOROCIŃSKI – GRZEGORZ, MĄŻ KASI

ŁUKASZ SIMLAT – PIOTR

 

 

O FILMIE

„Moje córki krowy” to ciepła, pozbawiona fałszu i tanich wzruszeń opowieść o relacjach rodzinnych. Prawdziwa, jak samo życie – czasem smutna, czasem wesoła. „Moim marzeniem jest takie skonstruowanie filmu, żeby widz na zmianę śmiał się i płakał, ale żeby wyszedł z kina zbudowany, a nie podłamany.” – Kinga Dębska, reżyserka. I to się udało.

Wzruszająca i zabawna historia dwóch sióstr, które postawione w trudnej sytuacji życiowej zmuszone są współdziałać, mimo wzajemnej niechęci. W rolach głównych zobaczymy Agatę Kuleszę, Gabrielę Muskałę  i Mariana Dziędziela. Partnerują im Marcin Dorociński, Małgorzata Niemirska oraz Łukasz Simlat 

Marta (Kulesza) odniosła sukces w życiu, jest znaną aktorką, gwiazdą popularnych seriali. Pomimo sławy i pieniędzy, wciąż nie może ułożyć sobie życia. Samotnie wychowała dorosłą już córkę (w tej roli debiutująca Maria Dębska). W przeciwieństwie do swojej silnej i dominującej starszej siostry, Kasia (Muskała) jest wrażliwa i ma skłonność do egzaltacji. Pracuje jako nauczycielka, jej małżeństwo jest dalekie od ideału. Mąż Kasi (Marcin Dorociński) to życiowy nieudacznik, który bezskutecznie poszukuje pracy. Siostry nie przepadają za sobą, ale nagła choroba matki (Niemirska) zmusza je do wspólnego działania. Muszą zaopiekować się ukochanym, ale despotycznym ojcem (Dziędziel). Marta i Kasia stopniowo zbliżają się do siebie i odzyskują utracony kontakt, co wywołuje szereg tragikomicznych sytuacji.

 

Każdy, kto kiedykolwiek zmierzył się z odejściem bliskiego, doskonale zna ten obraz. Szpitalny korytarz, po którym snują się zdezorientowani krewni. Oderwani znienacka od swoich zajęć, próbują poradzić sobie z narastającym napięciem i niepewnością. Ktoś szuka krzesła dla nestora rodu. Rodzinna histeryczka w szpilkach wykonuje patetyczne gesty rozpaczy. Pozostali nerwowo rozglądają się w poszukiwaniu lekarza, który – jak się wkrótce okaże – niestety nie ma dla nich dobrych wieści.

Marta (Agata Kulesza) początkowo sprawia w tym rodzinnym teatrze wrażenie ironicznej obserwatorki. Wydaje się, że twardo stąpająca po ziemi kobieta jako jedyna trzyma emocje na wodzy. Na zapłakaną siostrę (Gabriela Muskała), która pyta lekarzy czy wszystko będzie dobrze, patrzy z mieszaniną pobłażania i współczucia. Bo przecież już wiadomo, że nic nie będzie dobrze.

Na wieść o wylewie matki to właśnie Marta przejmuje funkcję głowy rodziny – kiedy pozostali jeszcze nie potrafią poukładać strzępków informacji, ona działa. Zadaje rzeczowe pytania, analizuje, szuka efektywnych rozwiązań. Emocje zostawia na później. Taka bomba z opóźnionym zapłonem. Samotna aktorka po czterdziestce dzieli życie między plan zdjęciowy kolejnej opery mydlanej a dorastającą córkę. Wprawdzie udało jej się osiągnąć sukces zawodowy i finansowy, ale w życiu prywatnym jej się nie układa.

Jej przeciwieństwem jest Kasia (Muskała), rozchwiana emocjonalnie nauczycielka tkwiąca w nie do końca udanym małżeństwie z lekkoduchem, chronicznie bezrobotnym Grzegorzem (Marcin Dorociński). Siostry dzieli niemal wszystko – wygląd, styl ubierania, charaktery, status materialny, podejście do relacji z mężczyznami. Kasia smutki topi w alkoholu, Marta ucieka w pracę. Choroba, a w konsekwencji utrata jednego z rodziców zmusza siostry do odnowienia kontaktu i próby zażegnania konfliktów sprzed lat. Kinga Dębska, reżyserka i scenarzystka „Moich córek krów”, dokonuje wiwisekcji na żywej tkance relacji i pamięci, kreśląc ciekawy portret polskiej rodziny na skraju załamania nerwowego.

Reżyserka opiera opowieść o siostrach na kontrastach. Zderza ich temperamenty, inscenizując w statycznych kadrach rodzinny teatr uprzedzeń. Daje przy tym prawdziwy popis w łączeniu różnych tonacji – gorycz i żal splatają się z nadzieją; wybuchy złości są kontrapunktowane śmiechem. Dębska porusza się bezkolizyjnie po najróżniejszych obszarach tematycznych. W jej filmie jak w soczewce skupiają się neurozy polskiej rodziny stojącej w rozkroku między nowoczesnością a tradycją, gdzie jednym tchem zamawia się w intencji chorego mszę świętą i prosi o pomoc bioenergoterapeutę.

Choć w tej rodzinnej psychodramie na pierwszym planie nieodmiennie pozostaje bohaterka Kuleszy, szybko wychodzi na jaw, że prawdziwym gwiazdorem „Moich córek krów” jest Marian Dziędziel, wcielający się w rolę ojca kobiet, zadziornego staruszka z upodobaniem do kwiecistego języka. Misja ratowania go przed nim samym łączy skłócone siostry i pozwala im przygotować się na nieuniknione pożegnanie z bliskim.

„Moje córki krowy” zbierają obsesje i doświadczenia polskiego „kina onkologicznego” zarówno od strony tematycznej, jak i formalnej. Z ubiegłorocznych filmów o raku – wspomnijmy ubraną w musicalowy kostium „Chemię” Bartosza Prokopowicza i wpadające w kleszcze sztampy „Żyć nie umierać” Macieja Migasa – „Krowy” wydają się dziełem najbardziej spełnionym. I choć w scenariuszu nie brakuje przerysowania i wyrazistych opozycji, przed popadnięciem w banał chroni reżyserkę nieprzeciętny talent do prowadzenia aktorów i precyzyjnie dobrane proporcje dramatu i komedii.

Namysł Dębskiej nad odchodzeniem zaczyna się tam, gdzie kończy się „Żyć nie umierać”. W filmie Migasa widmo zbliżającej się śmierci staje się pretekstem do wielkich gestów i życiowych rozliczeń. W „Moich córkach krowach” reżyserka skupia się bardziej na tym, jak często nasze wyobrażenia na temat pożegnania z bliskimi rozbijają się o banalność codzienności.

Śmierć nie jest w filmie Dębskiej punktem kulminacyjnym. Stanowi raczej pewnego rodzaju wyrwę w nieodmiennym rytmie rodzinnych rytuałów, czymś, co przytrafia się niejako mimochodem, kiedy wychodzimy do szpitalnej łazienki albo planujemy wczasy w Egipcie. To, co interesuje twórczynię „Helu”, to wpływ odchodzenia na dynamikę relacji międzyludzkich, jego niezwykła zdolność scalania więzi, nawet jeśli zamiast do oczyszczenia prowadzi to często do kolejnych frustracji.

„Moje córki krowy” to rasowy melodramat rodzinny w objęciach słodko-gorzkiej komedii. Kino klasyczne, proste i uciekające od wielkich metafor, a zarazem tak bliskie prawdy postaci, że w bohaterach każdy jest w stanie zobaczyć odbicie własnych bliskich. Dębska udowadnia, że ma świetny warsztat i potrafi o sprawach trudnych opowiadać z wyjątkowym wdziękiem, bez uciekania się do szantażu emocjonalnego. I za to należą jej się brawa.

Małgorzata Steciak, Moje córki krowy, „Kino" 2016, nr 1, s. 69

 „NA GRANICY”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria WOJCIECH KASPERSKI

Scenariusz WOJCIECH KASPERSKI

Zdjęcia ŁUKASZ ŻAL

Scenografia MAREK WARSZEWSKI

Kostiumy IZABELA IZBIŃSKA

Charakteryzacja DARIUSZ KRYSIAK

Montaż TYMOTEUSZ WISKIRKSI

Muzyka BARTEK GLINIAK

Dźwięk MARCIN KASIŃSKI, KACPER

             HABISIAK, MATEUSZ ADAMCZYK

Konrad MARCIN DOROCIŃSKI

Mateusz ANDRZEJ CHYRA

Lechu ANDRZEJ GRABOWSKI

Dzidek JANUSZ CHABIOR

Janek BARTOSZ BIELENIA

Tomek KUBA HENRIKSEN

Alicia SEVERINA ŠPAKOVSKA

 

 

O FILMIE

Pojedynek na aktorskim szczycie! Laureaci Złotych Lwów – Andrzej Chyra i Marcin Dorociński w thrillerze „Na granicy”, debiucie fabularnym Wojciecha Kasperskiego, wielokrotnie nagradzanego dokumentalisty, znanego m.in. z filmu „Nasiona”. Za zdjęcia odpowiada nominowany do Oscara Łukasz Żal („Ida”, „Joanna”). W pozostałych rolach występują Andrzej Grabowski i Janusz Chabior, a partneruje im dwójka aktorów młodego pokolenia: Bartosz Bielenia („Disco Polo”) i debiutujący na ekranie Kuba Henriksen.

„Na granicy” to inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia ojca (Chyra) i dwóch synów (Bielenia, Henriksen), którzy przyjeżdżają w Bieszczady, aby poprawić swoje relacje po niedawnej rodzinnej tragedii. Tajemniczy nieznajomy (Dorociński), pojawiający się w odciętej od cywilizacji górskiej  bazie,  wciąga bohaterów w mroczny                                        i niebezpieczny świat przestępczego pogranicza. Aby przetrwać, bracia będą zmuszeni do odrobienia trudnej lekcji dojrzałości.

OD REŻYSERA: Na granicy” to thriller. Kilku bohaterów, jedna lokacja, prosta fabuła. Tak jak w klasycznych filmach gatunku tak i tu, jest garstka bohaterów i intruz, który im zagraża. Bohaterowie, którzy są zwykłymi ludźmi, znajdują się nagle w centrum niezwykłych okoliczności, gdzie muszą stać się innymi, lepszymi czy mocniejszymi osobami, by przetrwać. To filmowe nawiązanie do gatunkowego kina jest moje, autorskie i wynika z fascynacji filmowymi thrillerami. W moim filmie najważniejsi są bohaterowie i atmosfera cabin fever, klaustrofobia i niemoc wynikająca z zamknięcia. Ta sceneria to laboratorium emocji. Poczucie zaszczucia i zagrożenia, izolacja, rozłączenie – każdy z bohaterów czuje się zagrożony przez pozostałych. Podobno, co cię nie zabije, to cię wzmocni, ale jeszcze ważne jest, jaka jest za to wszystko cena, co dzieje się z ludźmi na granicy – tam stawiam kamerę i po to zrobiłem ten film.

 

Wojciech Kasperski

Debiut Wojciecha Kasperskiego zaczyna się jak „Lśnienie” – kamera podąża za samochodem jadącym drogą wijącą się wśród ośnieżonych gór. I choć „Na granicy” nie jest horrorem, to szarżujący w ostatniej części filmu Marcin Dorociński ewidentnie przypomina Jacka Nicholsona latającego u Kubricka z siekierą. Tyle że zamiast siekiery nasz furiat będzie trzymał w ręku broń palną, a zamiast w samotnym motelu akcja rozegra się w zagubionej wśród bieszczadzkich szczytów strażnicy, która kiedyś służyła jako więzienie. Niewątpliwie film Kasperskiego jest próbą stworzenia kina gatunkowego, thrillera ograniczonego do kilku zaledwie osób, które znalazły się w matni, w miejscu odciętym od świata i pozbawionym z nim łączności.

Z czysto warsztatowego punktu widzenia film sprawdza się zupełnie nieźle, choć niczym nowym nie zaskakuje. Ale ma suspens, w którego budowaniu wydatnie pomagają zdjęcia Łukasza Żala, wygrywającego kontrast między majestatem i nieskończonością gór a klaustrofobią gospodarstwa, w którym utknęli bohaterowie, między grozą natury coraz mocniej sypiącej śniegiem a narastającą grozą sytuacji w domu.

Opowieść została zbudowana z klasycznych elementów – jest więc i broń (niejedna), która musi wypalić, są różnice charakterów, jest zagadka, za którą kryje się poważne przestępstwo, mamy złego, o którym wiadomo, że da w końcu upust swoim psychopatycznym skłonnościom. Zwracam jednak uwagę przede wszystkim na intrygującą muzykę Bartłomieja Gliniaka. Słychać w niej niepokój, ale zarazem ucieka ona od sztampy „ścieżki dźwiękowej” do dreszczowca, dublującej i podkręcającej emocje widoczne w kadrze.

Kasperski wygrywa w filmie  opozycje – aktywni mężczyźni versus nieobecne lub bierne kobiety, maczo versus ciota, dorośli faceci versus dzieci płci męskiej, które za wszelką ceną nie chcą już być dziećmi.

Trzeba przyznać, że wszystkie warianty męskości ponoszą tutaj klęskę, żaden nie triumfuje moralnie. Ani tradycyjne, rycerskością podszyte męstwo ojca Mateusza (czyżby celowe nawiązanie do imienia dzielnego księdza z popularnej telenoweli?), ani autorytaryzm komendanta granego przez Andrzeja Grabowskiego, ani buta i terror Konrada, ani miękkość Janka przeradzająca się w ślepe pragnienie zemsty na prześladowcy.

Krajobraz po bitwie jest jałowy i przygnębiający jak śnieżny bezmiar, przez który w ostatniej scenie brną bohaterowie. A co dalej? Nie wiadomo. Zdaje się, że polskie kino powoli zaczyna mieć odwagę, by dekonstruować obowiązujące wzorce męskości, ale wciąż brakuje mu pomysłu na jakąkolwiek wobec nich alternatywę.

Bartosz Żurawiecki, Na granicy, „Kino" 2016, nr 2, s. 65

 

 „CZERWONY PAJĄK”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Marcin Koszałka

Scenariusz - Marcin Koszałka, Łukasz M. Maciejewski, na podstawie oryginalnego scenariusza pt. „Lolo” autorstwa

Marty Szreder

Zdjęcia - Marcin Koszałka

Montaż - Krzysztof Komander

Muzyka - Petr Ostrouchov

Scenografia - Ryszard Melliwa,

                      Magdalena Dipont

Kostiumy - Magdalena Biedrzycka

Charakteryzacja - Magdalena Łęcka.

Karol Kremer - Filip Pławiak,

Weterynarz - Adam Woronowicz

Danka - Julia Kijowska

Matka Karola - Małgorzata Foremniak

Ojciec Karola - Marek Kalita

Porucznik Florek - Wojciech Zieliński

Kat - Przemysław Bluszcz

Trener - Piotr Głowacki

Technik śledczy - Andrzej Konopka

Żona weterynarza - Dorota Landowska

 

O FILMIE:

Karol (Filip Pławiak) jest zwyczajnym nastolatkiem. Pochodzi z dobrego domu, odnosi sukcesy w sporcie, zakochuje się. Punktem zwrotnym w jego życiu jest moment, gdy przypadkiem zostaje świadkiem morderstwa. Kierowany ciekawością, zaczyna śledzić zabójcę. W ten sposób odkrywa "potrzebę", której istnienia nie był świadomy lub nie miał odwagi, czy możliwości jej nazwać. Morderca okazuje się weterynarzem (Adam Woronowicz). Karol wchodzi z nim w bardzo silną i emocjonalną relację mistrz - uczeń. Weterynarz staje się jego nauczycielem w sztuce zabijania. Jednak gdy nadejdzie dzień próby, student stanie przed niezwykle trudnym wyborem.

Wstrząsająca historia PRL-owskiego seryjnego mordercy polującego na ofiary w latach 60. XX wieku. Scenariusz zainspirowały dwie postaci z miejskich legend. Lucjan Staniak („Czerwony Pająk”) to nigdy nie istniejący seryjny morderca, który trafił do światowej literatury kryminalistycznej jako postać autentyczna. Karol Kot („Wampir z Krakowa”), jeden z najmłodszych znanych na świecie seryjnych morderców, pod koniec lat 60. stał się prawdziwą gwiazdą mediów. Obie postaci zainspirowały twórców do stworzenia oryginalnej, trzymającej w napięciu fikcyjnej opowieści o naturze zbrodni.

Oto kolejny intrygujący debiut w polskim kinie. Pierwszy film fabularny Marcina Koszałki – mimo że opowiada o seryjnym mordercy – został zrealizowany z zimną krwią, chłodno i beznamiętnie. Konsekwencja stylistyczna pozwala znanemu dokumentaliście na przełamanie schematów gatunkowych kryminału i thrillera, a co za tym idzie nadanie całości charakteru konceptualnego eksperymentu.

Reżyser z premedytacją rezygnuje z efekciarskich zwrotów akcji i błyskotliwych puent poszczególnych scen. Zamiast tego decyduje się na cięcia montażowe w momentach, które dla większości twórców stanowiłyby dopiero wstęp do rozbudzenia ciekawości widza. Za odwagę Koszałka płaci jednak niemałą cenę. „Czerwony Pająk” – nawet jeśli budzi szacunek jako przemyślana wizja artystyczna – niespecjalnie angażuje nas emocjonalnie.

Jeśli potraktować debiutancką fabułę reżysera wyłącznie w kategoriach ćwiczenia stylistycznego, trzeba przyznać, że zaliczył je na piątkę z plusem. Opowieść o młodym chłopaku, który fascynuje się działalnością grasującego w Krakowie mordercy, imponuje wyrazistością formalną i wyczuleniem na detale scenograficzne. Koszałce udaje się wykreować na ekranie duszną atmosferę głębokiego PRL-u.

Reżyser sprawia także wrażenie, jakby wziął sobie do serca maksymę Alfreda Hitchcocka radzącego kolegom po fachu: „Filmuj morderstwa tak jak sceny miłosne, a sceny miłosne – tak jak morderstwa”. W „Czerwonym Pająku” aktywność seksualna i współuczestnictwo w akcie zbrodni dostarczają tej samej wstydliwej przyjemności. Historia młodego Karola Kremera z całą pewnością da się interpretować jako przewrotna opowieść o dojrzewaniu.

Według Koszałki wkraczanie w dorosłość i poznawanie siebie powinno oznaczać jednocześnie konieczność oswojenia się z ciemną stroną własnej osobowości. Kremer – wychowany w konserwatywnej rodzinie i opresyjnym społeczeństwie – nie ma szans, żeby wcielić to założenie w życie. Tłumione przez lata instynkty muszą w końcu wybuchnąć ze zdwojoną siłą.

Debiut fabularny łatwo zresztą potraktować jako podsumowanie dotychczasowej kariery twórcy, swoistą kompilację przewijających się przez nią motywów i idei. Dalekie od ideału relacje Kremera z rodzicami, zwłaszcza z nadopiekuńczą matką, przywodzą na myśl głośne „Takiego pięknego syna urodziłam”. Podszyta podziwem ale i rywalizacją więź Karola z krakowskim mordercą przypomina relację mistrz – uczeń zarysowaną w „Deklaracji nieśmiertelności”.

Najwięcej wspólnego „Czerwony Pająk” ma jednak ze zrealizowanym w 2012 roku „Zabójcą z lubieżności”. Bohaterem tamtego filmu jest śląski dziennikarz, który – tak jak Kremer – uległ fascynacji postacią seryjnego zabójcy. Po latach mężczyzna przyznaje przed kamerą, że tęskni za dawnymi emocjami, a potrzebę odczuwania mocnych wrażeń zaspokaja za pomocą randek z dużo młodszymi kobietami, poznanymi w Internecie.

Wspomniane filmy – ze względu na zakotwiczenie w rzeczywistości – prowokowały widza do głęboko osobistego odbioru i stanowiły pretekst do boleśnie szczerej rozmowy z samym sobą. Przede wszystkim jednak przynosiły upragnione poczucie oczyszczenia. Osadzony w świecie fikcji i budzący przez to większy dystans „Czerwony Pająk” nie ma szans na powtórzenie podobnego efektu. Koszałka próbuje zawalczyć o uwagę widza także inaczej, piętrzy fabularne dygresje i sugeruje interesujące tropy interpretacyjne.

Ciekawie wybrzmiewa kwestia towarzyszącej fali morderstw medialnej histerii. Zgodnie z wizją reżysera, niezdrowy rozgłos sprawiał, że potencjalni zbrodniarze zyskiwali popularność właściwą gwiazdom rocka. Z „Czerwonego Pająka” wynika, że korzeni – kojarzonej z erą Internetu – tabloidyzacji środków masowego przekazu można dopatrzyć się już w okresie komunizmu. Na docenienie zasługuje również obecny w filmie obraz PRL-u jako krainy moralnego nihilizmu, w której transgresja i przekroczenie prawa może okazać się wyrazem rozpaczliwego buntu przeciw rzeczywistości.

Wszystkie te wątki zostają jednak ledwie zarysowane i nie dostają szansy, by wybrzmieć satysfakcjonująco. Mamy więc do czynienia z kłopotliwym paradoksem: choć „Czerwony Pająk” zbudowany jest z kilku fascynujących elementów, jako całość okazuje się niespełniony. Niezależnie od tego, fabularny debiut potwierdza status Koszałki jako jednej z najciekawszych osobowości polskiego kina. Z pewnością warto będzie obserwować jego kolejne próby zarówno na polu fikcji, jak i dokumentu.

Piotr Czerkawski, Czerwony Pająk, „Kino" 2015, nr 11, s. 64

  

ZJEDNOCZONE STANY MIŁÓŚCI

MFF w Berlinie 2016 - Srebrny Niedźwiedź za scenariusz

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Tomasz Wasilewski

Scenariusz - Tomasz Wasilewski

Zdjęcia - Oleg Mutu

Montaż - Beata Walentowska

Dźwięk - Christian Holm

Scenografia - Katarzyna Sobańska,

                      Marcel Sławiński

Kostiumy - Monika Kaleta

Marta Nieradkiewicz – Marzena

Julia Kijowska – Agata

Magdalena Cielecka – Iza

Dorota Kolak – Renata

Andrzej Chyra – Karol

Tomasz Tyndyk - ksiądz Adam

Łukasz Simlat - Jacek

 

O FILMIE:

Jest początek 1990 roku. Mimo że nastała już wolność, cały czas czuć ducha poprzedniej epoki. Cztery pozornie szczęśliwe kobiety w różnym wieku łączy nieodparte pragnienie zmiany swojego życia. Nowy świat w transformacji budzi w nich lęki, ale też wyzwala tłumione pragnienia. Agata (Julia Kijowska), młoda matka uwięziona w pozbawionym namiętności małżeństwie, szuka ucieczki w niemożliwej do spełnienia miłości. Renata (Dorota Kolak) jest nauczycielką zafascynowaną swoją młodszą sąsiadką, Marzeną (Marta Nieradkiewicz) - prowincjonalną królową piękności, której mąż pracuje w RFN. Siostra Marzeny, Iza (Magdalena Cielecka) jest dyrektorką szkoły i sekretną kochanką ojca jednej z uczennic.

Rok 1990 – pierwszy rok wolności, „niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę”! Nic z tego – w „Zjednoczonych Stanach Miłości” pejzaż wciąż zimowy, jezioro zamarznięte, ksiądz chodzi po kolędzie, a Polska dalej uwiera. Mur berliński upadł, a co bardziej przedsiębiorczy Polacy – jak mąż Marzeny (Marta Nieradkiewicz) – wyjechali kręcić interesy na Zachodzie. Kobiety ze świeżo odzyskaną wolnością zostają same, zamknięte w ciasnych mieszkaniach. Mieszkania na klatkach schodowych, klatki w blokach, a bloki w szczerym polu, przez które przeprawiać się trzeba do szkoły, kościoła czy salki katechetycznej.

Typowe osiedle w zwykłym mieście średniej wielkości – może być to rodzinny Inowrocław reżysera, Tomasza Wasilewskiego, może być to też każde inne polskie miasto. Jego mieszkańcy wciąż odwiedzają się na imieninach, racząc się zupą i koniaczkiem, spotykają w kościele, lokalach gastronomicznych i w wypożyczalni kaset wideo. Pracuje tam Agata (Julia Kijowska), która poleci dobre porno owdowiałemu lekarzowi Karolowi (Andrzej Chyra) i dopisze do listy kolejne filmy Renacie (Dorota Kolak), nauczycielce rosyjskiego, którą Iza (Magdalena Cielecka) – dyrektorka szkoły, siostra Marzeny – zastąpi niebawem młodą anglistką. Idzie nowe, staremu pozostaje emerytura.

Ci, którym w latach 90. bardziej się powiodło, albo ci, którzy – tak jak ja – byli wtedy dziećmi, zapamiętali je pewnie jako pełne nadziei i kolorów. W końcu to wtedy, co widać u Wasilewskiego w przebłyskach, docierały do nas fitness, kresz i zachodnia muzyka. To był czas, „kiedy powierzchnia była głębią” (jak powiedział Michael Bracewell) – po dekadach zgrzebnego komunizmu oferującego Polsce jedynie głębię trudno było witać tę dekadę inaczej niż hurraoptymistycznie.

Wystarczyło jednak wyciągnąć z ust gumę Turbo (albo Hubbę Bubę) i zdjąć z koka sofisto-twist, by zobaczyć, że nie wszędzie jest różowo. Nawet w polskiej kinematografii, oprócz młodych wilków, rozpanoszyła się od „Psów” (1992) po „Dług” (1999) bandycka „czarnucha”. Panował dziki kapitalizm, rosło bezrobocie, Balcerowicz nie chciał odejść, a kraj zaludniały sieroty po komunizmie, którymi wszyscy po trosze byliśmy.

Tę czarnuchę czy bardziej „szarugę” wydobył w „Zjednoczonych Stanach Miłości” operator Oleg Mutu, wcześniej ukazujący wschodnioeuropejską optykę w filmach Siergieja Łoźnicy („Szczęście ty moje”, „We mgle”) czy Cristiana Mungiu („4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni”, „Za wzgórzami”). Doświadczenie bloku wschodniego okazuje się wizualnie spójne i jeśli zostanie ciekawie opowiedziane – czego dowodzi Srebrny Niedźwiedź dla Wasilewskiego w Berlinie – wzbudza zainteresowanie światowej publiczności.

Ciekawie oznacza tu krytycznie: „Zjednoczone Stany Miłości” wpisują się w nurt weryfikujący transformację ustrojową i uzupełniający białe plamy w obrazie polskich lat 90. Nasze kino tamtej dekady, od Pasikowskiego po Koterskiego, zajmowało się głównie dylematami męskiego bohatera. Sojusznikiem Wasilewskiego z epoki jawi się więc głównie Kieślowski. I nie chodzi tylko o scenerię bloków ze „Zjednoczonych Stanów Miłości”, jakby żywcem wyjętą z „Dekalogu”, ani o wspólny twórcom nieoceniający stosunek do bohaterów.

Podobieństwo widoczne jest przede wszystkim w podejściu do kobiet. Rozpoczęta w „Bez końca” (podobno pod wpływem kontaktu z dorastającą córką) „feministyczna” ewolucja Kieślowskiego sprawiła, że w latach 90. to właśnie one, uosabiane przez Ire`ne Jacob i Juliette Binoche, stały się centralnym punktem jego filmów. Tak samo u Wasilewskiego, którego wcześniejsze filmy: „W sypialni” a także (mimo sztafażu gejowskiego melodramatu) „Płynące wieżowce” więcej uwagi poświęcały psychologii kobiecej niż męskiej.

Nawet opowiadając o latach 90., gdy w polskim imaginarium wciąż królowały „gołe baby”, stosuje reżyser parytet: rozbierają się tu zarówno Kolak, Nieradkiewicz i Kijowska, jak i Chyra, Simlat, Tyndyk. Całe szczęście zresztą, że film nie jest kolejną „nostalgiczną” opowieścią o przeszłości, tylko trzeźwym nad nią namysłem. Pomagają w tym zastosowane środki, a więc: pozbawienie „Zjednoczonych Stanów Miłości” muzyki (z wyjątkiem puszczanych przez Marzenę na aerobiku hitów  Whitney Houston czy Majki Jeżowskiej), stateczna kamera i wyblakłe filtry tłumiące każdy przejaw nadziei, której bohaterkom brakuje.

Stąd chwytliwy i przetłumaczalny na każdy język świata tytuł rozumieć należy ironicznie. Brak tu jedności (bohaterki swoje dramaty przeżywają samotnie), brak miłości – Wasilewski opowiada raczej o jej atrofii. Agata przestała kochać męża, ale nie zdobędzie się na rozwód. Niekochana Iza deklaruje, że zrobi wszystko dla Karola (i rzeczywiście robi wiele), zdaje się to jednak na nic. Rozpada się też związek Marzeny, u której miłości na próżno po śmierci „siostry” (tak w tamtych czasach określano homoseksualne partnerki, mówiło się też „kuzynka”) szuka Renata.

Widz pozostaje z pytaniem, jak dalej potoczyły się losy bohaterek filmu Wasilewskiego. Odpowiedzi może być wiele, w większości nie wydają się one budujące. Choć część problemów sprzed dwudziestu pięciu lat udało się rozwiązać (rozwody i związki homoseksualne są szerzej akceptowane), wciąż jednak – jak chciał Rilke –„ samotność płynie całymi rzekami”.

Adam Kruk, Zjednoczone Stany Miłości, „Kino" 2016, nr 7, s. 73

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” CZERWIEC 2016

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„ZAKAZANY BÓG”

06.06.2016

19.00

139 MIN

2

„MAMA”

13.06.2016

19.00

111 MIN

3

„EL CLAN”

20.05.2016

19.00

110 MIN

4

„ZUPEŁNIE NOWY TESTAMENT”

27.06.2016

19.00

113 MIN

 

ZAKAZANY BÓG


REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA              Pablo Moreno

SCENARIUSZ           Juanjo Diaz Polo

ZDJĘCIA                    Ruben D. Ortega

MONTAŻ                   Maria Esparcia

 

Iñigo Etayo – Ramón, seminarzysta   Jerónimo Salas – Faustino, seminarzysta   Alex Larumbe – Juan, seminarzysta 

José María Rueda – Juan Díaz, przełożony klaretynów, męczennik

Mauro Muñiz – Ceferino Giménez „el Pelé”

Elena Furiase – Trini,

Ainhoa Aldanondo – Ángeles, bojowniczka

Raúl Escudero – Miguelé, bojownik

Jacobo Muñoz – Eugenio Sopena, lider Narodowej Konfederacji Pracy w Barbastro   Jordi Estupiña – generał

 

O FILMIE

Sierpień 1936 roku, początek hiszpańskiej wojny domowej. 51 członków wspólnoty klaretynów w Barbastro (Huesca) umiera w imię swojej wiary, stając się męczennikami. Film opowiada o ostatnich tygodniach ich życia, od chwili zatrzymania do momentu rozstrzelania. W tym czasie zatrzymani piszą, opowiadając o swojej sytuacji, o sytuacji swoich współtowarzyszy, o ludziach, którzy ich widzieli. Pisma te stały się podstawowym świadectwem służącym opowiedzeniu tej historii w filmie.

 „Zakazany Bóg” jest znakomitym dopełnieniem „Gdy budzą się demony” Rollanda Joffé z 2011 roku. Twórca „Misji” nakręcił wyważony, mądry film uderzający w czarną legendę Opus Dei. Zaskakująco odważnie pokazał rodzącą się nienawiść do Kościoła, która napędzała wspieranych przez Związek Radziecki i hiszpańskich „republikanów”. Hiszpan Wchodzący na nasze ekrany 6 listopada „Zakazany Bóg” to kino lepiej zrobione od nierównej „Cristiady”. Moreno nie ma jednak talentu Joffé. Nie potrafi uwolnić postaci od deklaratywnych dialogów. Ma problem z zachowaniem spójnej narracji. Drażni nierówność poszczególnych scen. Znakomite ujęcia indywidualnego strachu przed śmiercią, zwątpienia, wsparcia braci w wierze mieszają się ze zbyt teatralnymi deklaracjami tejże wiary.

 

 „MAMA

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA JULIO MEDEM

SCENARIUSZ - JULIO MEDEM

ZDJĘCIA KIKO DE LA RICA

MONTAŻ  JULIO MEDEM AND IVÁN ALEDO

SCENOGRAFIA MONTSE SANZ

KOSTIUMY CARLOS DÍEZ

MUZYKA ALBERTO IGLESIAS

MAGDA – PENÉLOPE CRUZ

ARTURO  LUIS TOSAR

JULIÁN ASIER ETXEANDIA

DANITEO PLANELL

RAÚLALEX BRENDEMÜHL

PIELĘGNIARKA SILVIA ABASCAL

 

O FILMIE

Penélope Cruz  – laureatka Oscara za „Vicky Cristina Barcelona”, muza Pedro Almodóvara i Woody’ego Allena – debiutuje jako producentka, kreując w filmie „Ma Ma” – jak sama podkreśla – najbardziej złożoną, a zarazem najpiękniejszą rolę w karierze. Za kamerą Julio Medem, specjalizujący się w zmysłowych kobiecych portretach, który określa swoje dzieło jako „hymn na cześć życia, dramat przepełniony światłem i miłością”. Penélope Cruz partneruje wybitny hiszpański aktor, trzykrotny laureat Nagrody Goya       – Luis Tosar („Boskie jak diabli”, „Słodkich snów”).

Magda (Cruz), nauczycielka i matka 10-letniego chłopca, musi stawić czoło dramatycznej diagnozie. Wykryto u niej raka piersi. Jednak kobieta nie zamierza się poddawać, a choroba paradoksalnie wyzwala w niej zupełnie nowe pokłady energii, humoru i odwagi, które gruntownie zmieniają życie jej samej i jej najbliższych.

 

Kto widział "Kochanków z Kręgu Polarnego" bądź "Chaotyczną Annę", ten wie, że dotychczasowa twórczość Julio Medema miałaby spore problemy ze wciśnięciem się do repertuaru multipleksów. Eksperymentator i poeta obrazu, którego krytycy obwołali niegdyś duchowym spadkobiercą Buñuela, cieszył się do tej pory estymą wyłącznie wśród elitarnej festiwalowej publiczności. Najnowsze dzieło reżysera, "Mama", może jednak odwrócić ten trend. To kino znacznie bardziej przystępne w odbiorze, będące typowo hiszpańskim melanżem melodramatu i komedii obyczajowej.
Los nie obszedł się łaskawie z graną przez Penélope Cruz nauczycielką Magdą. Najpierw mąż porzucił ją dla młodszej studentki, potem z powodu kryzysu ekonomicznego musiała pożegnać się z posadą w szkole, a teraz lekarz oznajmił jej, że ma raka. Magda nie zalewa się łzami, nie wpada w objęcia depresji, nie zwraca się też jak wielu chorych w kierunku religii. Walcząc z chorobą, znajduje w sobie tyle energii, że starczy jej, by pocieszyć skauta z Realu Madryt (Luis Tosar), który w wypadku samochodowym stracił żonę i córkę. Gdy dwoje poturbowanych przez życie bohaterów zbliża się do siebie, a na horyzoncie zaczyna majaczyć happy end, reżyser wprowadza kolejną fabularną woltę. Nie zdradzę, o co chodzi, ale ostrzegam: reszta seansu raczej nie obejdzie się bez chusteczek.
Medem nie boi się oskarżeń o kicz. W jego filmie przykurzone hiszpańskie szlagiery sąsiadują ze strzelistymi wyznaniami miłosnymi (- Twoje dzieci są moimi dziećmi - A ty jesteś moim jedynym bogiem) oraz wizją serca bijącego jak oszalałe w trakcie seksualnego uniesienia. Tutaj nowotwór i chemioterapia nie przynoszą żadnych poważniejszych objawów wyniszczenia organizmu, zaś wychowywany bez ojca 10-letni chłopiec nawet przez moment nie sprawi matce kłopotów. Po dodaniu do tego ryzykownej, nieco pretensjonalnej symboliki (patrz: sceny sennych majaków) oraz zwrotów akcji rodem z latynoskich harlekinów "Mama" bez trudu mogła zamienić się w niestrawną fantazję. Medem - podobnie jak jego bardziej utytułowany rodak Pedro Almodóvar - potrafi jednak ze składników pośledniej jakości ulepić autentycznie wzruszającą baśń. Z jednej strony broni go humor, którym "Mama" wypełniona jest po brzegi ("Zostało mi sześć miesięcy życia? Akurat skończy mi się zasiłek" - zauważy z przekąsem Magda). Z drugiej - świetna, dojrzała kreacja Penélope Cruz.
Magda sprawia początkowo wrażenie osoby niefrasobliwej, nie do końca zdającej sobie sprawy z powagi sytuacji. Szybko okazuje się jednak, że w jej "pięknym szaleństwie" jest metoda. Magda wierzy w życie. I im bardziej to życie daje jej w kość, tym usilniej szuka w nim wyłącznie pozytywów. Nawet w mastektomii widzi okazję do sprawienia sobie nowego większego biustu. W pewnym momencie Medem sugeruje wręcz, że Magda jest jak Hiszpania - kraj zmierzający w ekspresowym tempie ku gospodarczej przepaści, a mimo to nierezygnujący z celebrowania radosnych chwil związanych ze zdobyciem przez piłkarską reprezentację mistrzostwa świata. Podobnie ma się sprawa z "Mamą". To film, który mógł być elegią, a okazał się afirmacją istnienia.

Łukasz Muszyński Mama (2015) 

 „EL CLAN”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Pablo Trapero.

Scenariusz Julian Loyola, Esteban Student,

                  Pablo Trapero.

Zdjęcia Julián Apezteguia.

Muzyka Sebastián Escofet.

Guillermo Francella - Arquímedes Puccio Peter Lanzani - Alejandro Pupcio

Antonia Bengoechea - Adria Puccio

Stefanía Koessl – Monica

Lili Popovich - Epifanía Puccio

O FILMIE:

Argentyna, początek lat 80. Za obrazem tradycyjnej rodziny z dzielnicy San Isidro kryje się złowieszczy klan, aranżujący porwania oraz dokonujący morderstw. Na czele klanu stoi krewki ojciec, wyglądający czasem jak niegroźny dziadek z sąsiedztwa, a czasem jak wcielony diabeł o zimnym spojrzeniu Arquimedes. Alejandro, jego najstarszy syn, gwiazda słynnej drużyny rugby CASI, umiejętnie wskazuje mu potencjalne ofiary. Jego sława sprawia, że jest on poza podejrzeniami. Pozostali członkowie rodziny, w mniejszym lub większym stopniu, są zaangażowani w porwania i mają swój udział w zyskach z okupu od rodzin ofiar.

Historia zna takie przypadki aż za dobrze. Vellanzasca w Mediolanie, Mesrine we Francji i Kanadzie, Carlos „Szakal” w Wenezueli (w latach 70. szkolony zresztą na terenie Polski), Puccio w Argentynie. Królowie zbrodni, charyzmatyczni i nieuchwytni przywódcy, swego czasu najbardziej poszukiwani przestępcy świata. Ich losy fascynują kolejne pokolenia, a „El Clan” jest następnym dowodem na niegasnące zainteresowanie tematem, zarówno filmowców, jak i widzów.

Argentyński twórca Pablo Trapero z pomocą braci Almodovarów (w roli producentów) sięgnął do nieprawdopodobnych losów rodu Puccio, by opowiedzieć o rodzinnych więzach i sile przywiązania, kryminalnym kodeksie postępowania i trudnych czasach argentyńskiej transformacji. Z sukcesem, bo film ogląda się chwilami równie dobrze jak „Chłopców z ferajny” czy „Ojca chrzestnego”.

Argentyna, lata 80. ubiegłego wieku. Pod rządami wojskowych kraj popada w ruinę, mnożą się aresztowania, na porządku dziennym są brutalne tortury. Znikają ludzie, o których długo nikt nie pyta. Po kilku latach władzy argentyńskiej junty powoli odradza się wątła demokracja. Miną kolejne dekady, zanim dojdzie do względnej stabilizacji. W tych niespokojnych czasach część mieszkańców podporządkowuje się rządzącym, inni, ryzykując życie, wyrażają swój sprzeciw. Są też i tacy jak Arquímedes Puccio (Guillermo Francella), którzy nauczyli się współpracować z władzą i czerpią z tego wymierne korzyści.

Arquímedesa poznajemy, kiedy z lekkim uśmiechem droczy się z przygotowującą posiłek żoną, strofuje nastoletnie dzieci, prosi, żeby zeszły do kuchni pomóc matce. Stateczny ojciec rodziny, obrońca domowego ogniska, opiekun i ostoja. Wykonuje codzienne obowiązki patriarchy, a chwilę później niesie tacę z jedzeniem dla przetrzymywanej w piwnicy ofiary – poobijanej, zapłakanej, z ustami zaklejonymi taśmą. Zwyczajne życie toczy się na górze, dół zarezerwowany jest dla działalności przynoszącej pieniądze i wpływy. Doprawdy przerażająca to wizja – w tym wypadku ozdobiona pozbawionym emocji, stalowobłękitnym, demonicznym spojrzeniem odtwórcy głównej roli.

Pablo Trapero, reżyser i scenarzysta „El Clan”, umiejętnie zestawił ciepło domu rodzinnego, wypełnionego znajomymi zapachami jedzenia i przyciszonymi odgłosami typowych codziennych czynności, z działalnością przestępczą, której wszyscy są świadomi, ale na wszelki wypadek wolą nie mówić o niej głośno. Takich zestawień jest w „El Clan” więcej: skąpana w słońcu argentyńska ulica skonfrontowana zostaje z mrokiem zawilgoconej piwnicy, w której trzymani są więźniowie Puccich; patriarsze rodziny wyzwanie rzuci jeden z jego synów – Alex (Peter Lanzani), pragnący zaangażować się w interesy ojca, ale jednoznacznie sprzeciwiający się przemocy.

Trapero w „El Clan” nie popisuje się, nie wymyśla stylistycznych i narracyjnych sztuczek, żeby opowiedzieć historię rodziny Puccio. Doskonale zdaje sobie sprawę z potencjału tej opowieści i faktu, że fajerwerki mogłyby tylko odwrócić uwagę od istoty, tego swoistego jądra ciemności, w którym znajdują się bohaterowie. Ten film to nie dzieło biegłego wirtuoza, ale sprawnie i z uwagą odrobiona lekcja z dawnych dzieł De Palmy czy Scorsesego, wzbogacona o lokalną specyfikę.

Południowoamerykańscy twórcy nie od dziś próbują rozliczyć niełatwą przeszłość swoich krajów. W swoisty, autorski sposób subtelny dialog z historią Chile podjął niedawno Patricio Guzmán w dokumentalnym „Perłowym guziku”. Z niewygodnymi, kontrowersyjnymi tematami rozprawia się też Pablo Larraín w świetnym „Nie” i „El Club”. Z kolei Brazylijczyk Walter Salles w „Dziennikach motocyklowych” opowiada fragmenty biografii Guevary na tle historycznych zmian na kontynencie. To kino wypływające z potrzeby serca, wyciągające wnioski z tego, co było, w trosce o to, co będzie.

Magdalena Maksimiuk, El Clan, „Kino" 2016, nr 3, s. 82-83

  „ZUPEŁNIE NOWY TESTAMENT”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria  - Jaco Van Dormael

Scenariusz - Jaco Van Dormael

                     Thomas Gunzig

Zdjęcia - Christophe Beaucarne

Montaż - Hervé de Luze

Scenografia - Sylvie Olivé

Kostiumy - Caroline Coener

Muzyka - An Pierlé

Pili Groyne  - Ea

Benoît Poelvoorde  - Bóg

Catherine Deneuve  - Martine

François Damiens  - François

Yolande Moreau - Żona Boga

Laura Verlinden  - Aurélie

Serge Larivière  - Marc

Didier De Neck  - Jean-Claude 

O FILMIE:

Gdzie mieszka Pan Bóg? W Brukseli. Z rodziną, którą tyranizuje. Największą przyjemność sprawia mu bezmyślne oglądanie telewizji, dokuczanie żonie i wymyślanie praw, które coraz bardziej komplikują ludziom życie. Do czasu. Jego córka Ea nie może go już znieść i postanawia się zbuntować. Wykrada ojcu z komputera hasła i wszystkie tajemnice, dzięki którym będzie mogła urządzić świat zupełnie od nowa.

 

Na początku Bóg stworzył Brukselę. Później było już z górki, a wraz z pojawieniem się pierwszych ludzi w Stwórcy zakwitło okrucieństwo. By sprostać starotestamentowym standardom, Bóg wymyślał coraz absurdalniejsze prawa. Kanapki z dżemem zaczęły spadać na ziemię posmarowaną stroną, telefony dzwoniły w momencie, gdy ktoś zanurzył się w wannie, a sąsiednie kolejki w supermarketach zawsze poruszały się szybciej. Teraz Bóg siedzi w swojej wieży przypominającej niewielkie m3, chleje na umór i trzyma pod butem żonę oraz córkę. Bunt tej ostatniej jest zapalnikiem całej fabuły: młodsza siostra Jezusa (zwanego tu JC) daję nogę na ziemski padół, a w geście zemsty na ojcu informuje wszystkich ludzi o datach ich śmierci. Świat powoli zaczyna wypadać z torów.

Fantazja Jaco van Dormaela – obrazoburcza w stopniu niewielkim, w gruncie rzeczy pocieszna i niegroźna – sprawdza się najlepiej jako komedia, ewentualnie parodia biblijnych narracji. Kiedy reżyser trawestuje Pięcioksiąg Mojżeszowy, bawi się kontrastem pomiędzy nazwami poszczególnych rozdziałów a pejzażem współczesności, zamienia akt stworzenia w rodzaj cynicznego planu albo szuka w liczbie i składzie apostołów sportowej metafory, jego film kwitnie. Belg nie jest ani bezczelny, ani przesadnie strachliwy – po prostu rozpływa się w możliwościach, które daje mu zabawa "świętą" ikonografią. Jednak nawet tak luźna formuła potrzebuje mocnego fabularnego szkieletu. A tego w filmie niestety brakuje.   


Kiedy Ea, bo tak ma na imię Córka Święta, schodzi na Ziemię i zaczyna gromadzić swoich apostołów, inteligentna zabawa zamienia się nagle w przyciężkawy traktat o wolnej woli jako esencji człowieczeństwa. Krzyżują się w filmie losy kilku postaci, a każdy z wątków stylizowany jest na ewangeliczną powiastkę z morałem. Nietrudno się domyślić, że czas ekranowy dostanie tu zarówno marzący o podróżach, smutny urzędnik, piękna i okaleczona dziewczyna, która czeka na swojego księcia z bajki, jak i budząca się z seksualnego letargu, uwięziona w nieudanym małżeństwie kobieta w średnim wieku. Van Dormael stara się tchnąć życie w te postaci, ograć ich wątki retrospekcjami, podwójną narracją, offem. Dwoi się i troi, żeby upchnąć w każdym segmencie kilka perełek komedii sytuacyjnej. Niestety, za dużo miejsca zajmują już wszelakie "coelhizmy" w rodzaju snów zsyłanych przez Eę na jej apostołów czy zapisywanych w kajeciku sentencji o życiu i śmierci.

Szarżujący Benoit Poelvoorde, obdarzona nieprawdopodobną ekspresją Yolande Moreau i nieustannie bawiąca się swoim emploi Catherine Deneuve uszlachetniają całość, ale koniec końców wielkie ambicje reżysera nie przekładają się na gatunkowy ciężar całego filmu. "Zupełnie Nowy Testament" jest efektownym poradnikiem samoakceptacji, "Biblią dla opornych", niezłą komedią i przyzwoitą tragedią. Wszystkim tylko nie filmem, który sugeruje tytuł.  

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” MAJ 2016

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„MOJA CHUDA SIOSTRA”

02.05.2016

19.00

105 MIN

2

„POD ELEKTRYCZNYMI CHMURAMI”

09.05.2016

19.00

138 MIN

3

„STARE GRZECHY MAJĄ DŁUGIE CIENIE”

16.05.2016

19.00

75 MIN

4

„SWOBODNE OPADANIE”

23.05.2016

19.00

80 MIN

5

„BARANY. ISLANDZKA OPOWIEŚĆ”

30.05.2016

19.00

  93 MIN

 

MOJA CHUDA SIOSTRA

2015 – Berlinale, Kryształowy Niedźwiedź i Nagroda Jury w sekcji Generation Kplus


REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Senna Lenken
Scenariusz: Senna Lenken

Zdjęcia: Moritz Schultheiß

Montaż: Hanna Lejonqvist

Muzyka: Per Störby Jutbring

Kostiumy: Mimmi Harms Oredsson

Scenografia: Lisa Öman

Rebecka Josephson - Stella

Amy Deasismont - Katja

Henrik Norlén - Lasse

Annika Hallin - Karin

Maxim Mehmed - Jacob

 

 

O FILMIE

„Moja chuda siostra” zdążyła już podbić serca światowej widowni. Ta opowieść o siostrzanej miłości wyjechała z nagrodą publiczności z festiwali w Göteborgu i Lecce. Na Berlinale, festiwalu klasy A, zdobyła Kryształowego Niedźwiedzia w sekcji Generation Kplus.

Katja jest utalentowaną łyżwiarką figurową, stale zajętą w szkole lub na treningach. W domu to na niej, a nie jej siostrze Stelli, skupia się prawie cała uwaga rodziców. Stella podziwia starszą siostrę i stara się ją naśladować. To ona właśnie odkrywa, że z Katją dzieje się coś złego: dziewczyna cierpi na zaburzenie odżywiania, które może kosztować ją życie. Stella chce powiedzieć rodzicom, ale Katja wymusza na niej przysięgę, że tego nie zrobi. To jednak zbyt duże brzemię dla tak młodej dziewczyny. Film pokazuje, jak choroba Katji powoli doprowadza całą rodzinę na skraj rozpaczy.

Rebecka, wnuczka słynnego Erlanda Josephsona (aktora filmów Bergmana, Angelopoulosa i Tarkowskiego), z dziewczyną o pseudonimie artystycznym Amy Diamond (właśc. Amy Deasismont, znana z hitu „What’s In It For Me”, który śpiewała jako trzynastolatka) łączą siły, by w mocnym debiucie Sanny Lenken opowiedzieć o siostrzanej więzi, trudnych relacjach z rodzicami i walce z podstępną chorobą. Pulchna Stella (Josephson) jest najmłodsza w rodzinie. Uczy się dość pilnie, chociaż jak wiele dziewcząt w jej wieku, łatwo się rozprasza. Kiedy jednak podpatruje sukcesy starszej siostry – znakomitej łyżwiarki figurowej – myśli wyłącznie o jednym: „chcę być jak ona!”.

Zdaje sobie sprawę z własnych ograniczeń, ale z optymizmem podchodzi do treningów, mimo iż obserwuje katorżniczą pracę utalentowanej Katii, jej problemy z nauką, próby radzenia sobie ze stresem i ilością obowiązków, którym dziewczyna musi podołać. Zbliżają się właśnie ważne zawody, a jednocześnie końcowe egzaminy w szkole. Łyżwiarka prosto z zajęć biegnie na lodowisko, często nie ma czasu porządnie zjeść, a już spala kolejne kalorie. Fizyczne i psychiczne wyczerpanie chwilami ustępuje jednak zadowoleniu z własnej smukłej sylwetki. Wystające obojczyki, wyostrzone kości policzkowe, wklęsły brzuch – to wszystko korzystnie wygląda w obcisłym, skrzącym się cekinami kostiumie, ale poza halą sportową może wskazywać na początki choroby.

Tymczasem Stella wkracza w trudny okres dorastania – fantazjuje na temat trenera siostry, spotyka się z chłopcami, wymyśla erotyzujące wiersze. Nie próbuje jednak zawłaszczać uwagi rodziców skupionych na karierze Katii. Wręcz przeciwnie – usuwa się w cień, z ukrycia usiłując do niej upodobnić. Jako czuły i uważny obserwator pierwsza dostrzega, że coś w zachowaniu siostry się zmieniło i zmiana ta jest bardzo niepokojąca. Po obfitych posiłkach Katja nagle znika w toalecie, często odmawia jedzenia, by potem w nocy wyjadać z lodówki wszystko, co jej się nawinie. Jednocześnie staje się opryskliwa, humorzasta, płaczliwa, emocjonalnie rozedrgana. Postawiona w obliczu przemyślnego i okrutnego siostrzanego szantażu, Stella milczy, nie wspomina rodzicom słowem o swoich podejrzeniach i spostrzeżeniach.

Szwedzka reżyserka tematem swojego pierwszego pełnometrażowego filmu postanowiła uczynić problem anoreksji, będący również motywem przewodnim jej nagradzanego krótkiego metrażu zatytułowanego „Eating Lunch”. Podobnie jak bohaterka „Mojej chudej siostry”, Lenken jako nastolatka cierpiała na tę chorobę. Doskonale więc rozumie, z czym wiążą się zaburzenia odżywiania, potrafi je również zaprezentować bez uderzania w moralizatorski ton. W ten sposób włącza „Moją chudą siostrę” w ważną dyskusję o wymaganiach stawianych młodym dziewczynom w zakresie wyglądu, zachowania i funkcjonowania w grupie. Lenken w celu wzmocnienia przekazu zdaje się przy okazji podawać przykład grającej rolę Katii Amy Diamond, chociaż jej historia niekoniecznie musiała być aż tak dramatyczna.

Ta młoda, ale już doświadczona aktorka na ekranie tworzy z Rebecką Josephson siostrzany duet doskonały, połączony niewymuszoną i nieudawaną bliskością. Ich występy są odpowiednio zniuansowane, bogate w podteksty i nieoczywiste. W przeciwieństwie do tej pary, aktorzy grający role ojca i matki (Norlén i Hallin) uderzają w wysokie tony – rodzice na przemian oferują niezbędne wsparcie, by za chwilę przeobrazić się w agresywnych sierżantów, siłowo rozwiązujących wszelkie problemy. Szczególnie dobitnie wybrzmiewają ich groźne okrzyki skonfrontowane z przyglądającą się wszystkiemu niewinną rudowłosą Stellą – dzieckiem, choć postawionym w bardzo dorosłej sytuacji.

Ta właśnie perspektywa – perspektywa dziewczynki – różni „Moją chudą siostrę” od innych filmów, poruszających podobną tematykę (wystarczy przypomnieć „Body/Ciało” Szumowskiej, „Przerwaną lekcję muzyki” Mangolda, kontrowersyjną „Superstar: The Karen Carpenter Story” Haynesa czy wstrząsający krótki metraż Rodrigo Prieto „Likeness”).

W przeciwieństwie do wymienionych dzieł, w „Mojej chudej siostrze” na pierwszy plan wysuwa się głęboka i ważna siostrzana więź, dzięki której istnieje szansa na wyleczenie. Lenken nie uwypukla brzydoty, nie żeruje na tragedii, ale przedstawia subtelnie naszkicowany, atrakcyjny wizualnie i wciągający, porywający naturalnością występów młodych aktorek, dramat dziewczyn, które szukają sobie miejsca w dzisiejszym niecierpliwym i dezorientującym świecie.

Magdalena Maksimiuk, Moja chuda siostra, „Kino" 2015, nr 10, s. 82

 „POD ELEKTRYCZNYMI CHMURAMI

2015 – 65. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie; Srebrny Niedźwiedź za zdjęcia dla Eugenija Priwina i Sergieja Michalczuka

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria – Aleksieja Germana jr

Scenariusz - Aleksie German jr

Muzyka - Andriej Surotdinow

Zdjęcia - Eugenij Priwin/ Sergiej Michalczuk

Montaż - Sergiej Ivano

Scenografia - Elena Okopnaja

Kostiumy - Elena Okopnaja

Louis Franck  - Petr

Merab Ninidze - Nikołaj

Wiktoria Korotkowa  - Sasza

Czułpan Chomętowa - Walia

Piotr Gąsowski  - wujek Boria

 

O FILMIE

Film składa się z siedmiu przeplatających się ze sobą wątków, których akcja toczy się między latem a zimą, zarówno w dużych miastach, jak i w oddalonych zakątkach współczesnej Rosji. Bohaterowie bardzo różnią od siebie, ale próbują odnaleźć się w kraju, gdzie stare miesza się z nowym. To zbiór przenikających się wzajemnie historii o Rosji, gdzie przeszłość, teraźniejszość i przyszłość nieustannie się przenikają, a każda z tych perspektyw jest równie silna i przeciwstawia się pozostałym.

W Rosji z filmu Aleksieja Germana Juniora mówi się wyłącznie po rosyjsku. „Jak pytać? Jak mówić?” – zastanawia się jeden z bohaterów operujący jedynie językiem kirgiskim. Dopóki się nie odezwie, nikt nie zwraca na niego uwagi. Kiedy przemówi, staje się ciałem obcym, które należy poddać normalizacji. Reżyser prezentuje siedem niezależnych historii z różnymi bohaterami. Jest tu kronika rodzinna, jest opowieść o klasowych napięciach, jest też odyseja samotnego człowieka. Ich punktem wspólnym staje się szkielet nieukończonego budynku i to, że koniec świata już się w filmowym uniwersum wydarzył.

Akcja każdej z nowel osadzona została w 2017 roku, w czasie obchodów setnej rocznicy rewolucji październikowej. Co miało być, już było. Co miało się zdarzyć, już się zdarzyło. Czy była to wojna? A może to konsekwencje kolejnych nakładanych na Rosję sankcji doprowadziły naród do stanu marazmu, otępienia i instynktownych odruchów? Nie wiadomo. Jedno jest pewne: nie ma na co czekać. Lepiej nie będzie. Trzeba więc trwać bez sensu i bez celu. Tym bardziej, że miłości też już nie ma. W świecie przedstawionym naukowcy dawno odkryli, że nasze uczucia to jedynie chemia. Nie ma więc też o czym śnić. Nic dziwnego, że jednemu z mężczyzn wciąż śni się ten sam sen. Nawet nocne marzenia nie podlegają już rozwojowi.

Tak jak rzeczywistość, którą rosyjski reżyser maluje odcieniami szarości. Niezależnie od tego, czy kamera filmuje otwarte przestrzenie, pełne śniegu, zmrożone, czy też wnętrza – jako jedyne noszące ślady dawnej cywilizacji, świetności, potęgi, kultury, wszystko wydaje się gnić. Zgniły ideały, marzenia, idee. Wbrew temu, co zwykło się mawiać, dało się je wykończyć znacznie szybciej niż dobra fizyczne. W podupadającym domu dawnej arystokracji można jeszcze znaleźć szeleszczące kartki wytargane z książek klasyków literatury, pożółkłe, zniszczone. Dziś czytelnicy wśród autorów szukają wyłącznie naśladowców Tolkiena. Uciekać można tylko w świat fantastyki. Z rzeczywistości nie da się już nic wycisnąć. Ci, którzy dalej wierzą w intelektualno-duchowy rozwój, uchodzą za szaleńców. „Czy pan pracuje w cyrku?” – pyta młody chłopak. „Nie, robię habilitację” – odpowiada naukowiec.

Film Germana Juniora największe wrażenie robi jako studium pamięci. Tego, co po sobie zostawiamy, i tego, co pozostawiły po sobie poprzednie pokolenia. Dla Rosjan z „Pod elektrycznymi chmurami” ani jedno, ani drugie nie ma dużego znaczenia. Niezależnie od pochodzenia czy klasy społecznej, z której się wywodzą. Rosja AD 2017 nie zastanawia się nad swoją przyszłością, tak samo niewiele obchodzi ją przeszłość. Czyżby to miała być nowa rewolucja? Rewolucja święcąca cud niepamięci?

Przedstawicielka inteligencji – za mądra, żeby znaleźć sobie męża – choć wiedzę ma imponującą, nie pamięta imienia ogrodnika, który w dzieciństwie pracował w jej rodzinnym domu. Inni wiedzą tyle, że dziś są już inne czasy. I inni bogowie. Jeszcze kolejni wpadają w panikę, kiedy uświadamiają sobie, że zostanie po nich coś dla kolejnych pokoleń. Jak architekt, który po ukończeniu budowli według jego projektu chciał się podpalić. Ale zamokły mu zapałki. Ironia losu dalej toczy życie bohaterów. Ona jedna nie podlega negacji.

W przejmującym, a jednocześnie fascynującym uniwersum wykreowanym przez Germana Juniora porządki uległy przemieszaniu. „Europejski system społeczny już się wyczerpał” – powie filmowy filozof, wskazując tym samym przyczynę panującego dookoła chaosu. Nie widać dla niego alternatywy. Rosja chciałaby ją znaleźć, żyć osobno, być poza światem, ale jednocześnie mieć na niego silny wpływ, formować, dawać wzór. Emigracja w grę nie wchodzi. „Byle nie do Ameryki” – mówi jeden z bohaterów z taką emfazą, jakby mówił o piekle. Zachowuje przy tym pełną powagę.

Nie ma wątpliwości: German Junior wykorzystuje przyszłość do opowiedzenia o kondycji Rosji dziś. W swoim genialnym „Papierowym żołnierzu” do tego samego celu użył przeszłości. Ale nie rozliczał swoich rodaków. Wskazywał za to na ciągłość mechanizmów, znajdował analogię pomiędzy wybujałymi aspiracjami ludzi u władzy kiedyś i dziś, jak i naiwnością maluczkich, która również przetrwała.

Podobnie jest w „Chmurach”, z tą różnicą, że oglądamy, w którą stronę trwanie w tym stanie może Rosjan zaprowadzić. Sukcesem reżysera jest unikanie moralizatorstwa. Jego film ani nie przestrzega, ani nie grozi. To raczej utrzymana w żelaznych ramach gatunku, oddziałująca zwłaszcza stroną wizualną (nie dziwi Srebrny Niedźwiedź za zdjęcia na Berlinale) dystopia, która nie próbuje przewidywać katastrofy. Pokazuje raczej, że katastrofa właśnie się dokonuje, ale niespecjalnie ktoś się nią przejmuje.

„Pod elektrycznymi chmurami” najłatwiej odnosić do kryzysu na Ukrainie. Ale film nie jest komentarzem do tych wydarzeń, przynajmniej nie w zamierzeniu. Rosyjsko-ukraińsko-polska koprodukcja ruszyła jeszcze przed Majdanem. Fakt, że oglądamy ją dziś, po nielegalnej aneksji Krymu, wydaje się znamienny. Przewidywania Germana Juniora się realizują. Rosja alienuje się i kolonizuje, nacjonalizuje i łudzi się, że jest samowystarczalna. Przeraża i fascynuje. Nadpływają znad niej elektryczne chmury.

Artur Zaborski, Pod elektrycznymi chmurami, „Kino" 2015, nr 10, s. 80 

 

 „STARE GRZECHY MAJĄ DŁUGIE CIENIE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Alberto Rodríguez

Scenariusz: Rafael Cobos,

                    Alberto Rodríguez

Zdjęcia: Alex Catalán

Montaż: José M. G. Moyano

Scenografia: Pepe Domínguez del Olmo

Kostiumy: Fernando García

Muzyka: Julio de la Rosa

Javier Gutiérrez Juan

Raúl Arévalo Pedro

María Varod Trinidad

Perico Cervantes Ojciec Trinidad

Jesús Ortiz Andrés

Jesús Carroza Miguel

Salva Reina Jesús

Antonio de la Torre Rodrigo

O FILMIE:

Laureat dziesięciu hiszpańskich Oscarów i jeden z najczęściej nagradzanych hiszpańskich filmów w ostatnich latach, porównywany przez światową krytykę do wybitnego serialu HBO „True Detective”. Dwoje bohaterów obdarzonych skrajnie różnymi charakterami, którzy muszą znaleźć porozumienie, by doprowadzić do rozwikłania zagadki tajemniczych i wyjątkowo brutalnych morderstw młodych kobiet.

Południe Hiszpanii, rok 1980, kilka lat po śmierci generała Franco. Właśnie zaginęły dwie nastolatki. Szybko okazuje się, że dziewczęta nie żyją, a przed śmiercią zostały zgwałcone i torturowane. Wstrząśnięta lokalna społeczność orientuje się, że w przeszłości dochodziło już do podobnych zdarzeń.

Dwaj detektywi z Madrytu, Juan i Pedro muszą odłożyć na bok wszelkie animozje i to, co ich dzieli. Przed nimi zadanie schwytania bezwzględnego mordercy, od lat terroryzującego mieszkańców miasteczka, nad którym unosi się cień zupełnego lekceważenia kobiet, wynikającego z mizoginicznej tradycji autochtonów.

To musiały być piękne czasy, gdy seans filmu łączył się z przekonaniem, że zdobywamy jakąś rzeczywistą wiedzę o miejscu, w którym go zrealizowano i umieszczono jego akcję. Dziś banały o „typowo brytyjskim humorze czy norweskim chłodzie” są tylko kreacjami w ogólnie dostępnej garderobie stylistyk. Film Alberto Rodrígueza jest właśnie dzieckiem epoki estetycznego Schengen – niewiele w nim hiszpańskiego temperamentu, za to sporo ze skandynawskiego kryminału spod znaku „nordic noir”.

Uwagę zwraca też pokrewieństwo z amerykańskim serialem „Detektyw”: nieco podobna sceneria (andaluzyjskie mokradła mogłyby być równie dobrze rozlewiskami Luizjany), a przede wszystkim, w obu opowieściach bohaterowie to para skonfliktowanych detektywów, śledztwo zaś dotyczy serii upiornych morderstw.

Żeby nie było, jest też coś, co stanowi o wyjątkowości „Starych cieni...” – akcja filmu toczy się w Hiszpanii lat 80., w okresie transformacji, jaką kraj przechodzi po śmierci generała Franco. Starszy z bohaterów, Juan, służył reżimowi i duchowo pochodzi z dawnego porządku. Młodszy Pedro przewodzi awangardzie zmian i zapowiada nowe czasy. Tymczasem rzeczywistość ciągle dryfuje sobie gdzieś pośrodku.

Generał nie żyje już pół dekady, ale ciągle wspierają go napisy na ścianach, ołtarzyki w prowincjonalnych pokojach hotelowych i życzliwe wspomnienia – być może silniejsze w takich miejscach jak dorzecze Gwadalkiwir, gdzie wielkie kanały irygacyjne budowali więźniowie frankistowskich obozów koncentracyjnych. Para detektywów z Madrytu przyjeżdża na południowe rubieże, by zbadać sprawę zaginięcia dwóch nastoletnich sióstr, które wyszły z rodzinnego domu i już nie wróciły.

Sprawa wygląda poważnie, ale miejscowi policjanci zdają się ją traktować z przymrużeniem oka. „Miały swoją reputację” – mówi jeden z nich. Lubiły się zabawić, więc pewnie zapracowały na swój los – jak bardzo musiały się zasłużyć, skoro odnalezione wkrótce potem okaleczone zwłoki zdradzają ślady gwałtu i tortur?

Śledztwo szybko wykazuje, że nie są to jedyne tego typu przestępstwa popełnione w spokojnym pozornie miasteczku. Kobiety pełnią w tym świecie jasno wyznaczoną, podrzędną rolę, którą odziedziczyły po matkach. Świat nie został przecież podmieniony z dnia na dzień na lepszy model, działają w nim stare układy, władza na szczeblu lokalnym należy do tych samych ludzi. Młodzi, jakkolwiek zżymaliby się na stary porządek, są ich dziećmi i spadkobiercami.

Dotyczy to także Pedra, który z ukochaną rozmawia przez telefon z dużą czułością, pisuje otwarte listy protestacyjne w sprawie nadużyć władzy i gniewnie obnosi się ze swoim poczuciem moralnej wyższości nad partnerem. Jego sprzeciw wypada jednak często infantylnie, bo kiedy robi się naprawdę gorąco, to barbarzyńskie metody Juana przynoszą wymierne rezultaty.

Juan jest odpowiednikiem naszego Franza Maurera z „Psów” Władysława Pasikowskiego. Praktyczny, z dystansem i wyrozumiałością obserwuje gniewne wybryki młodszego kolegi i kocha życie, czerpiąc z niego pełnymi garściami, jakby miał przeczucie, że wisi nad nim widmo śmierci. To on jest lepszym detektywem w zespole, to on będzie brudził sobie ręce, by zrobić, co musi być zrobione – bez względu na to, w imię jakiego systemu.

Współczesny kryminał często opiera się na efektach wizualnych. Wiadomo, że najlepszym detektywom zdarza się przybyć na miejsce zbrodni w nocy tylko po to, by efektownie poświecić w mroku latarkami, ale wszystko jest w porządku, dopóki przekłada się to na emocje. W obsypanym hiszpańskimi nagrodami Goya filmie efektowne obrazki pozostają jednak za szybą, bo nie dostajemy szansy, by naprawdę zbliżyć się do świata i postaci.

Suspens cierpi na tym, że intryga rozwija się raczej wszerz niż w głąb, rozwiązanie zagadki jest eleganckie, ale nieco rozczarowujące, a wszystkie warunki dyktuje tzw. klimat. Dzięki niemu film wygląda fantastycznie i ogląda się go nie najgorzej. Reżyser regularnie powraca do pięknych zdjęć satelitarnych, na których krajobraz południowej Hiszpanii przypomina fantastyczną roślinę oglądaną pod mikroskopem albo żywą tkankę mózgu. Ten wizualny refren przypomina oczywiście, że „widok z daleka jest piękny”, ale pokazuje też świat jako działający tajemniczo organizm.

Kryminały „nordic noir” korzystają z sensacyjnej intrygi, by zdiagnozować bardzo przyziemne problemy współczesnego społeczeństwa i „Stare grzechy...” starają się zrobić to samo dla hiszpańskiej historii. Nie dowiemy się jednak zbyt wiele o tym, jak funkcjonuje ta frankistowska skamielina, poza tym, że na wyboistej drodze przemian nic nie jest tak proste, jak się wydaje.

Darek Arest, Stare grzechy mają długie cienie, „Kino" 2015, nr 12, s. 73

  

  „SWOBODNE OPADANIE”

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: György Pálfi

Scenariusz: György Pálfi, Zsófia Ruttkay

Zdjęcia: Gergely Pohárnok

Montaż: Réka Lemhényi

Scenografia: Tamás Tamási

Kostiumy: Kriszta Szakos    

Dźwięk: Balázs Barna

Piroska Molnár Ciocia

Miklós Benedek Wujek

Attila Menszátor-Héresz Ojciec

Tamás Jordán Mistrz

Zsolt Nagy Myśliwy

Zsolt Trill Mąż

Réka Tenki Matka

O FILMIE:

Zwycięzca trzech nagród na prestiżowym festiwalu filmowym w Karlowych Warach (w tym dla najlepszego reżysera i nagrody specjalnej jury!).

„Jaką chcesz herbatę? Mamy miętową” – mamrocze starsza kobieta do apatycznego męża, z którym mieszka w zagraconym mieszkaniu. Udręczona emerytka ma dość życia u boku mrukliwego czytelnika gazetek z supermarketu. Taszczy więc wózek na zakupy na dach bloku, z którego patrzy na wieczorne niebo nad Budapesztem. Następnie skacze. W miarę jak spada, na mgnienie oka spoglądamy w kolejne okna innych mieszkań. Potem do nich wrócimy.

W filmowym uniwersum nawet samobójstwo nie przychodzi bohaterce łatwo. Nie zniechęcona kobieta rusza więc z powrotem na szczyt siedmiopiętrowego budynku, mijając po drodze kolejne mieszkania. Siedem pięter, siedem identycznie zaprojektowanych wnętrz, ale zupełnie inne światy. Siedem sytuacji, siedem różnych historii, które mimo wszystko łączą tysiące powiązań. To jakby absurdalne, trochę tajemnicze obrazy współczesnej rzeczywistości widzianej w krzywym zwierciadle.

Węgierski mistrz groteski powraca filmem, który rozbraja humorem i urzeka wizualną maestrią. Tylko w filmie Pálfiego widz, podglądając wnętrza poszczególnych mieszkań przeciętnego bloku, może napotkać stołującego się z rodziną byka, podejrzliwego staruszka bacznie pilnującego swoich butelek z alkoholem przed żoną, zakochanych pedantów, którzy zawijają w folię wszystko, łącznie z sobą, czy małżeństwo żyjące pod jednym dachem z kochankiem żony. „Swobodne opadanie” to humorystyczna jazda bez trzymanki, której dadzą się porwać nawet największe smutasy!

Alicja skacze w głąb króliczej nory. Alicja jest staruszką, która wraz z mężem żyje w bloku, przepisowo szarym, przytłaczającym, pełnym rzędów jednakowych okien. Pewnego wieczora wchodzi na dach i rzuca się w dół. Zanim uderzy o chodnik, zanim we wszystkie strony świata polecą trzymane przez nią torby, zagląda do mieszkań sąsiadów. Widzi znajdujące się za szybami mikrokosmosy, dziwactwa i tajemnice, prawdziwe krainy czarów. Widzi sceny będące częściami większych opowieści; opowieści, które od tego momentu rozwijają się na ekranie niezależnie od siebie.

György Pálfi nakręcił „Swobodne opadanie” bardzo szybko, pod wpływem propozycji złożonej mu przez festiwal w Jeonju, który w ramach specjalnego projektu produkuje własne filmy: kiedyś krótko- a ostatnio pełnometrażowe. Darczyńcy zaoferowali reżyserowi sto tysięcy dolarów, wymagając przy tym ukończenia pracy w czasie krótszym niż pół roku. Kierując się zarówno względami artystycznymi, jak i praktycznymi, węgierski reżyser postanowił zrealizować kilka nowelek, spiętych przez klamrę, której bohaterką jest spadająca staruszka.

Gotowy film nosi znamiona pośpiechu, jest różnorodny, ale i nierówny. W jakimś sensie stanowi jednak najpełniejszy obraz artystycznej persony Pálfiego, twórcy czerpiącego inspiracje z wielu źródeł i napędzanego przez chęć eksperymentowania. Chociaż kojarzy się go głównie z groteską i czarnym humorem, to jego dotychczasowy dorobek wymyka się łatwej klasyfikacji i imponuje rozpiętością tematyczną i stylistyczną. Znajduje się w nim „Taxidermia”, przypowieść o biologii i historii, saga wykolejonej rodziny, u której członków rozpasana chęć życia powoli ustępuje miejsca pragnieniu śmierci. Znajduje się w nim także kolaż „Panie i panowie: ostatnie cięcie”, w którym fragmenty setki filmów ułożone są w uniwersalną opowieść, powtarzaną przez dekady.

„Swobodne opadanie” budzi skojarzenia z „Holy Motors” Leosa Caraksa. Tak jak i tamten surrealistyczny wybryk, film Pálfiego wydaje się przede wszystkim zabawą w kino, w przedrzeźnianie jego dialektów, w karnawałowe przebieranie się w różne konwencje. Jedna z nowel to wariacja na temat sitcomu, w której kolorowo ubrane i niezbyt rozgarnięte postacie próbują egzystować pod jednym dachem, wzniecając raz po raz salwy mechanicznego śmiechu. Mamy tu także hybrydę pornosa i horroru s-f – kamera z profesjonalną ciekawością przygląda się ubranym w folię kochankom, szeleszczącym i jęczącym. Inscenizując kolejne opowieści, Pálfi wykazuje się wyobraźnią i rozmachem, sprawia, że kameralne historie nabierają epickiego oddechu.

Innym filmem, który przychodzi na myśl podczas seansu „Swobodnego opadania”, są „Sąsiady” Grzegorza Królikiewicza. Oba dzieła sięgają po poetykę snu, aby nakreślić wyrazisty, wręcz jaskrawy portret pewnej niewielkiej społeczności. Pokazywany przez Pálfiego blok okazuje się fantasmagorycznym kłębowiskiem neuroz i aspiracji. Ktoś wierzy tu w newage’owe czary-mary i próbuje przebić głową ścianę, ktoś inny czuje paniczny, podszyty agresją lęk przed brudem, a jeszcze ktoś inny chciałby wepchnąć swoje dziecko z powrotem do łona.

Zagęszczając i wykrzywiając rzeczywistość, przerysowując bohaterów i sytuacje, Pálfi stara się wydobyć na wierzch wielobarwność ludzkich charakterów. Mówi, że każdy człowiek jest tak radykalnie inny, tak bardzo zatopiony w swojej biografii i idiosynkrazjach, że jego intymne życie może wydawać się komuś postronnemu czystym szaleństwem. Nie jest w tym stwierdzeniu zbyt odkrywczy, ale na pewno jest dosadny i przekonujący.

Alicja skacze w głąb króliczej nory. Staruszka spada z hukiem na ziemię. Po długiej i cichej chwili, w czasie której wydaje się martwa, niespodziewanie wstaje, wchodzi do budynku i rusza po schodach. Jej wędrówce towarzyszy muzyka elektroniczna Amona Tobina, która brzmi jak odgłos prowizorycznego mechanizmu, skleconego z przypadkowych części, chybotliwego i zgrzytliwego, ale wciąż działającego. Staruszka mija po drodze kolejnych sąsiadów, tych samych, których dopiero co podglądała. Te wszystkie egzystujące obok siebie jednostki też tworzą pewien mechanizm. Grożący awarią, zasilany tylko paliwem przyzwyczajenia i ekonomicznego przymusu, ale wciąż do bólu żywy.

Piotr Mirski, Swobodne opadanie, „Kino" 2016, nr 1, s. 74

 

 „BARANY. ISLANDZKA OPOWIEŚĆ

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Grímur Hákonarson

Scenariusz - Grímur Hákonarson

Zdjęcia Sturla Brandth Grovlen

Muzyka Atli Örvarsson.

 

Sigurđur Sigurjónsson – Gummi

Theodor Júlíusson – Kiddi

Charlotte Boving – Katrin

Jón Benónýsson – Runólfur

Gunnar Jónsson - Grímur

 

O FILMIE:

Komediodramat Grimura Hakonarsona rozgrywa się w scenerii dalekiej Północy i opowiada historię dwóch braci, mieszkających na odludziu. Gummi (Sigurdur Sigurjonsson) i Kiddi (Theodor Juliusson) są rywalizującymi ze sobą hodowcami rzadkiej odmiany islandzkich owiec. Żyją w zgodzie z wielowiekową tradycją. Ponad wszystko cenią swoją wolność. A przy tym nie rozmawiają ze sobą od czterdziestu lat. Listy dostarczane z pomocą pasterskiego psa są jedyną formą ich sporadycznej komunikacji. Wieloletni braterski spór nabiera nowej siły, gdy nieprzewidziane zdarzenia zagrożą ich dotychczasowemu życiu.

Marzenie wielu: wieść proste, surowe życie, któremu rytm nadaje monotonny rytuał codziennych, powtarzalnych czynności. Przez większą część filmu obserwujemy taki tradycyjny sposób egzystencji, przedstawiony bez upiększeń, ale ciepło, z wyczuwalnym podziwem. W Islandii do niedawna takie życie było jeszcze możliwe, w niektórych regionach, farmerskich enklawach, gdzie zmiany cywilizacyjne docierają bardzo powoli. Być może jest możliwe nawet dziś.

 „Barany” rozgrywają się w takim miejscu, w dolinie o surowym pięknie, w cieniu majestatycznych gór. Tu żyją w sąsiadujących gospodarstwach dwaj bracia, hodowcy owiec. Kiddi i Gummi od czterdziestu lat nie odzywają się do siebie, czasem komunikują się za pomocą psa-posłańca. Należy przypuszczać, że zamrożenie rodzinnych więzi to przede wszystkim kwestia charakteru, może nie tylko indywidualnego, ale także chłopskiej, skandynawskiej, wytrwałej zaciętości.

Bracia nie interesują się życiem poza doliną. Dolina jest ich całym światem, bezpiecznym, bo mimo wszystko przewidywalnym. Jaka jest jednak cena ich izolacji? Choćby samotność, do której chyba przywykli. A także pewna wyczuwalna obojętność, nie tylko wobec świata poza doliną, ale i wobec sąsiadów, z którymi stykają się od czasu do czasu.

„Barany” śmiało wykraczają poza ramy etnograficzno-antropologicznego studium. Bo nie ma wątpliwości, że jednak relacjami braci rządzą głęboko skrywane osobiste emocje i urazy, trwające i nawarstwiające się przez długie lata. Obojętność wobec świata zewnętrznego jest w gruncie rzeczy podszyta wyczuwalną, niejasną melancholią.

Widać to szczególnie dobrze w scenach, gdy Gummi obchodzi swe włości, lub gdy sam ze sobą spędza święta Bożego Narodzenia. Reżyser przełamuje jednak ten liryczny ton dyskretnym humorem. Obaj ciężko pracujący, starzejący się mężczyźni zachowują się zaskakująco mało racjonalnie i dojrzale.

Zwłaszcza Gummi (to jemu głównie towarzyszymy), sprytny a nawet podstępny, ma w sobie coś z psotnego dziecka, które pomimo wszystko obserwujemy z sympatią. Może nie rozumie i nie chce rozumieć współczesności, ale jest w stanie z nią się skutecznie droczyć, a w końcu walczyć. Z kolei głośny, chętnie sięgający po butelkę, a chwilami irytujący głupotą i pijacką, chłopięcą brawurą Kiddi wydaje się bardziej ludzki w swej dziecinnej, nieskrywanej dumie, wręcz pysze. Bo to przecież on zdobył w końcu nagrodę za najpiękniejszego barana.

Obaj bracia siłę czerpią z ustalonego rytmu pracy, związanego z naturą, i z przywiązania do zwierząt, na które przelewają nadmiar nagromadzonych uczuć. Na tle drugoplanowych postaci, zdecydowanie bardziej pragmatycznych a mniej upartych, wydają się śmieszni, a jednocześnie dziwnie potężni.

Reżyser i scenarzysta filmu, Grímur Hákonarson, bardzo mądrze wiele kwestii pozostawia w niedopowiedzeniu. Co tak mocno skłóciło braci? Decyzja ojca o podziale majątku faworyzująca młodszego nich, Gummiego, która pewnie upokorzyła brata? Może też chodziło o kobietę? Pojawia się i taka sugestia. A może najważniejszą przyczyną ich wytrwałej niechęci jest nieustanna, wyczerpująca i pozbawiająca stopniowo rozsądku zawzięta rywalizacja?

„Barany” nie są ani romantyczną z ducha, podszytą patosem i konserwatyzmem pochwałą „naturalnego” stylu życia w symbiozie z otoczeniem, ani też potępieniem współczesnej, wymuszonej przez realia życiowej elastyczności. Raczej obrazem nieuchronnego zderzenia tych sposobów życia, które prowokuje dramatyczna okoliczność zwana trzęsawką, śmiertelna choroba dotykająca owce.

Epidemia ujawni w pełni różnice pomiędzy braćmi a innymi farmerami. Sąsiedzi są w stanie, pomimo goryczy i bólu, dokonać praktycznego rachunku strat i podporządkować się zmianom, i państwowej władzy. Dla obu głównych bohaterów strata owiec, a może i farmy, jest czymś nie do przyjęcia.

Bracia nie są obojętni na los zwierząt, towarzyszy swojej samotności. Dlatego tak wielką siłę emocjonalną ma scena egzekucji owiec, której dokonuje samowolnie Gummi. Czujemy, że ciężar tego czynu, łamiącego zasady prawa, jest dla niego z czysto osobistych względów trudny do zniesienia. I taka decyzja budzi zrozumienie nawet przedstawicieli władz.

A zarazem Hákonarson bez złudzeń, krok po kroku ukazuje, że swoiste piękno życia braci ma w sobie jałowość i desperację. Bo jednak Gummi ożywa w kontakcie z innymi ludźmi, nawet gdy znajduje się z nimi w konflikcie. Dlatego czujemy, że w stosunkach obu braci jest głęboki żal, są utajone pretensje, ale wbrew pozorom nie ma prawdziwej nienawiści.

Twórcy uczynili surowy krajobraz jednym z bohaterów filmu. Odbija on stan ducha braci, a jego uzupełnieniem a czasem kontrapunktem są ich brodate twarze, wyrażające, choćby za pomocą samego spojrzenia czy drobnego skrzywienia, skomplikowane, często sprzeczne emocje. Przez większość czasu obserwujemy ledwo dostrzegalne zmiany mimiki, słuchamy lakonicznych dialogów lub wręcz mruknięć.

Oczyszczający wstrząs uczuciowy, jaki przynosi finał, został wyjątkowo dobrze przygotowany i nie ma w nim nic taniego. Na zdecydowaną i szczerą próbę przełamania samotności nigdy nie powinno być za późno. A przynajmniej dobrze mieć taką nadzieję.

Tomasz Jopkiewicz, Barany. Islandzka opowieść, „Kino" 2016, nr 2, s. 75

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” KWIECIEŃ 2015

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

SYN SZAWŁA

04.04.2016

19.00

  107 MIN

2

„TAXI TEHERAN”

11.04.2016

19.00

    82 MIN

3

„POKÓJ”

18.04.2016

19.00

    118 MIN

4

„IMIGRANCI”

25.04.2016

19.00

    109 MIN

 

„SYN SZAWŁA”

2016 - Oscar - Najlepszy film nieanglojęzyczny László Nemes

2016 - Złoty Glob Najlepszy film zagraniczny

2015 Cannes - Grand Prix Festiwalu Najlepszy film László Nemes

Nagroda Międzynarodowej Federacji Krytyki Filmowej (FIPRESCI)

Nagroda konkursowa - László Nemes

Nagroda im. Francios Chalais - Najlepszy film dokumentalny lub fabularny

przedstawiający życie - László Nemes

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - László Nemes.

Scenariusz - László Nemes, Clara Royer. Zdjęcia - Mátyás Erdély.

Muzyka - László Melis.

Géza Röhrig – Szaweł

Levente Molnár - Abraham Warszawski

Urs Rechn - oberkapo Biederman

Marcin Czarnik - Feigenbaum)

Jerzy Walczak - rabin Frankel

 

O FILMIE

Rok 1944, Auschwitz - Birkenau. 48 godzin z życia Szawła Ausländera, członka Sonderkommando – oddziału żydowskich więźniów zmuszonych asystować hitlerowcom w wielkiej machinie Zagłady – na krótko przed wybuchem buntu. W rzeczywistości, której nie sposób pojąć, w sytuacji bez szans na przetrwanie, Szaweł próbuje ocalić w sobie to, co zostało z człowieka, którym kiedyś był.

Debiut 38 - letniego László Nemesa  przełamuje dotychczasowe, typowe dla fabuł o Holokauście klisze narracyjne. Reżyser rezygnuje z epickiej skali, która tworzy iluzję, że jesteśmy w stanie pojąć skalę tej zbrodni. Film Nemesa cechuje maksymalny realizm i perspektywa jednostki patrzącej na fragmenty piekła.

„Syn Szawła” powstał z głębokiej potrzeby autentyczności, a drobiazgowa dokumentacja i produkcja zajęły twórcom pięć lat. Być może dlatego Claude Lanzmann, twórca legendarnego

dokumentu „Shoah”, przeciwnik filmowych inscenizacji Zagłady, podszedł po seansie do Nemesa i podziękował mu za film.

„Syn Szawła” to perfekcyjny, porażający i trzymający w napięciu obraz, który przejdzie do historii kina.

Pierwszy obraz jest nieostry. Widać zamazane sylwetki ludzi, którzy stoją w odległości kilku metrów i ewidentnie próbują coś ukryć. Grzebią w ziemi. Być może coś zakopują. Robią to w napięciu i w sytuacji zagrożenia. Wtedy wyłania się postać mężczyzny – tytułowego Szawła. Tylko jego twarz w pewnym momencie staje się ostra. To z jego perspektywy opowiedziana zostanie historia członków Sonderkommando KL Auschwitz-Birkenau na początku października 1944 roku.

 „Syn Szawła” László Nemesa powstał na podstawie tzw. zapisków z Auschwitz, tajnych notatek, które sporządzali kolejni członkowie komanda śmierci. Zależało im przede wszystkim, żeby przetrwała relacja o tym, czym się zajmowali. Do tego właśnie odnosi się pierwsza scena w filmie „Syn Szawła”. W nieostrym ujęciu widać bowiem grupkę powierników tajemnicy Zagłady, którzy za wszelką cenę próbują ukryć swoje świadectwa.

„Kochany znalazco tych zapisków! Mam do Ciebie prośbę. Właściwie prawdziwym powodem mojego pisania jest fakt, że moje życie, które przeznaczone jest na śmierć, może mieć przynajmniej jakiś sens, że moje dni w tym piekle, że poranki bez żadnej nadziei dla mnie, w przyszłości osiągną zamierzony cel. Przekazuję Ci tylko część, bardzo małą, niewiele mówiącą o tym, co się dzieje w piekle Auschwitz-Birkenau. Musisz sobie wyobrazić, jak wyglądała rzeczywistość. Napisałem dużo więcej. Myślę, że zrozumiecie te znaki i uświadomicie sobie, w jaki sposób został wymordowany nasz naród” – w ten sposób Załman Gradowski, jeden z członków specjalnego komanda, rozpoczynał swoje tajne notatki (cytat pochodzi z książki Gideona Greifa: „...płakaliśmy bez łez… Relacje byłych więźniów żydowskiego Sonderkommando w Auschwitz”).

Celem wszystkich kronikarzy Zagłady z krematoriów Birkenau było nie tylko upamiętnienie pomordowanych, ale przede wszystkim opis cierpienia ofiar i samych członków Sonderkommanda, którzy po wojnie byli wielokrotnie potępiani za to, co musieli robić.

W „Synu Szawła” węgierski reżyser-debiutant zdecydował się ograniczyć obraz mechanizmu fabryki śmierci Birkenau do przestrzeni jednego człowieka – Szawła Ausländera, węgierskiego Żyda, który wybiera inny sposób upamiętnienia zmarłych i uszanowania ich cierpienia. Po jednej z akcji likwidacji Żydów w komorze gazowej członkowie Sonderkommanda słyszą oddech kilkuletniego chłopca. Lekarz SS-man dusi dziecko.

Od tego momentu Szaweł postanawia uhonorować zwłoki syna. Bez względu na konsekwencje. Wraca do narracji rodzinnej. Prawdopodobnie próbuje szaleńczo przypomnieć sobie to, co było przed czasem obozowym. W trakcie wizyty w obozie kobiecym, z którego ma przeszmuglować proch potrzebny do wszczęcia buntu, spotyka kobietę, która mogłaby być jego żoną. Żadna z tych relacji nie jest pewna i też nie ma to żadnego znaczenia. Każda czynność Szawła zostaje podporządkowana oddaniu szacunku ciału zamordowanego dziecka. I to jest jego bunt, który staje się tak samo istotny jak powstanie całego komanda – jedyne zbiorowe wystąpienie zbrojne w historii tego kompleksu obozowego.

Dla Nemesa istotnym odniesieniem staje się właśnie wątek buntu Sonderkommanda krematoriów II i IV, do którego doszło  7 października 1944 roku. Reżyser ze współscenarzystką Clarą Royer łączą wspomnienia kilku buntowników. Tak powstają postacie otaczające Szawła. Film metodycznie, konsekwentnie przeprowadza widza przez kolejne progi fabryki śmierci. Od gazowania, krzyków niewinnych ofiar, poprzez mechanizmy pozbywania się zwłok. Nie tylko w piecach krematoryjnych, także w dołach spaleniskowych. Przy opróżnianiu ciężarówek z prochami.

Kamera jest towarzyszem Szawła. Czasami jest subiektywna, najczęściej jednak obserwujemy tył głowy bohatera i to, co dzieje się dookoła. Część obrazów pozostaje nieostra, co jest nowatorskim sposobem oddania wielości relacji – wielości świadectw. Nie ma bowiem jednej konkretnej wersji buntu Sonderkommanda. Bezpośredni świadkowie tego wydarzenia nie przeżyli, do czego Nemes też nawiązuje.

Tworząc historię skoncentrowaną na jednej biografii – jednej obserwacji, reżyser łączy kilka wersji. Nie rości sobie prawa do tworzenia obiektywnej, wyczerpującej narracji. Na tym właśnie polega jego nowatorstwo w obrazowaniu Zagłady: nieostrości, ograniczenie pola widzenia, brak dźwięku, dźwięk zastępujący obraz – to sygnały wspomnień niepełnych, najlepiej oddające charakter zapisków z Auschwitz, tajnych notatek, o które tak dbają członkowie Sonderkommanda w pierwszej scenie filmu: „Drogi znalazco, szukaj wszędzie, na każdej piędzi ziemi. Pod nią zakopano dziesiątki dokumentów, moich i innych osób, które rzucą światło na wszystko, co się tu działo. Zakopano tu też mnóstwo zębów. To my, robotnicy Kommanda, specjalnie rozsialiśmy je po terenie, ile tylko można było, aby świat mógł znaleźć ślady rzeczowe po milionach wymordowanych ludzi. Sami straciliśmy już nadzieję”.

Joanna Ostrowska, Syn Szawła, „Kino" 2016, nr 1, s. 73

„TAXI TEHERAN”

2015 MFF W BERLINIE

Złoty Niedźwiedź Najlepszy film Jafar Panahi

Nagroda Międzynarodowej Federacji Krytyki Filmowej (FIPRESCI) -  Jafar Panahi

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria -  Jafar Panahi

Scenariusz - Jafar Panahi

 

 

O FILMIE

            W Teheranie trwa dzień jak co dzień. Auta suną po zakorkowanych ulicach, kierowcy żółtych taksówek błądzą po gigantycznej metropolii w poszukiwaniu adresów, pod które każą zawieść się pasażerowie. Wśród nich jest jeden wyjątkowy samochód. Wyróżnia go nie tylko to, że jest wyposażony w pasy bezpieczeństwa (w Iranie na porządku dziennym jest to, że taksówkarze odpinają je i chowają w bagażniku, żeby nie uwierały pasażerów), ale też to, że na desce rozdzielczej zamontowano w nim przemysłową kamerę, a za kierownicą siedzi nie kto inny, jak sam Jafar Panahi. Do jego samochodu wsiadają ludzie prości i intelektualiści, przyjaciele i kompletnie nieznajomi, przypadkowe osoby w potrzebie i umówieni na przejażdżkę członkowie rodziny, w tym kradnąca reżyserowi film siostrzenica, Hana Saeidi. Każdy z pasażerów wnosi do filmu nowy problem, który urozmaica fabułę i nową refleksję na temat życia w Iranie.

Przedziwna jest gra, jaką toczą między sobą irański system i Jafar Panahi. Reżyser, skazany w 2010 roku na sześć lat więzienia i dwadzieścia lat zakazu wykonywania zawodu za zbrodnie przeciwko bezpieczeństwu narodowemu i propagandzie islamskiej, regularnie pokazuje nowe filmy na zachodnich festiwalach. Pierwszy z tych, które powstały już po wyroku, „To nie jest film” został przemycony do Cannes na pendrivie ukrytym w ciastku, kolejne dwa trafiły oficjalnie do konkursu Berlinale. Najpierw Panahi kręcił wyłącznie w domu, teraz znowu wyszedł na ulice Teheranu.

Oczywiście, dzieła te powstają poza oficjalnym przemysłem filmowym i irańską cenzurą, przy pomocy i udziale kilku życzliwych osób, głupotą byłoby jednak sądzić, że reżim nie zdaje sobie sprawy z ich istnienia i dystrybucji na świecie. Może jednak woli udawać, że ich nie ma, kontentuje się pozorami, jak wiele systemów w historii dziejów, z PRL-owskim włącznie? Może wystarcza, że Panahi oficjalnie już nie funkcjonuje w Iranie jako reżyser, że w każdym momencie władze mogą przykręcić mu śrubę? Na razie jednak widocznie nie mają interesu w pokazywaniu światu swego dyktatorskiego oblicza, więc tolerują „amatorskie” zabawy dysydenta. „Taxi Teheran” pozbawione jest np. napisów końcowych (które musiałaby zatwierdzić cenzura), więc formalnie nie kwalifikuje się jako produkcja filmowa.

Dwuznaczność tej sytuacji odbija zresztą już pomysł wyjściowy filmu. Panahi sięgnął po środek transportu często wykorzystywany w kinie do pokazywania życia miejskiego, ale, że tak powiem, wyniósł go na poziom „meta”. Osobiście gra tutaj taksówkarza, który de facto jest znanym reżyserem, Jafarem Panahim udającym taksówkarza. Niektórzy z pasażerów go rozpoznają, inni nie – dla nich to zwykły kierowca, choć dziwią się, że często nie zna on drogi. Zarazem nie sadzę, by ktokolwiek z widzów uznał ten film za dokument, gdyż inscenizacja jest zbyt widoczna, a aktorstwo zbyt wyraziste.

Przez chwilę zdaje się, że zdjęcia kręcone są kamerą ukrytą w przednim lusterku samochodu, ale część pasażerów bez problemu dostrzega jej obecność i zwraca się prosto w jej stronę. Panahi nie ukrywa też momentów, gdy zmienia ustawienie obiektywu. Całość uzupełniają ujęcia ostentacyjnie skręcone przez podróżujących komórkami i aparatem fotograficznym. Tym samym reżyser wysyła jasny komunikat – przy dzisiejszej technologii zakaz „kręcenia filmów” jest czymś kompletnie anachronicznym i obłudnym, skoro byle telefon ma wmontowaną kamerę. Żywiołu prawdy, który płynie z tych rejestracji, nie są w stanie zatrzymać żadne cenzorskie zakazy.

Wypowiedzi i perypetie pasażerów taksówki odsłaniają kolejne warstwy hipokryzji, w jakiej żyje irańskie społeczeństwo. Zaczyna się od mężczyzny, który głośno peroruje, że złodziejaszków trzeba wieszać, po czym na końcu wyznaje (żartem? serio?), że sam jest rabusiem, ale takim „lepszym”, z zasadami, więc nie zasługującym na karę śmierci. Wsiądzie do samochodu sprzedawca pirackich DVD, rozpowszechniający nielegalnie filmy zakazane w Iranie – zarówno amerykańskie hity, jak i dzieła festiwalowe, choćby Nuri Bilge Ceylana. Pojawiają się dwie starsze panie z rybką w akwarium, które jadą spełnić – w islamskiej republice! – jakiś „pogański” rytuał.

Clou stanowi natomiast rozmowa Panahiego z wygadaną siostrzenicą, która ma stworzyć krótkometrażówkę na szkolne zajęcia. Nauczycielka podczas lekcji podała uczniom zasady, jakie musi spełniać film, by nadawał się do rozpowszechniania. Są to po prostu przepisy cenzury. Należy więc unikać „plugawego realizmu”, kobiety pokazywać zawsze w islamskich chustach, za to krawaty zakładać wyłącznie złym mężczyznom. By dostosować się do tych reguł, ambitna dziewczynka gotowa jest nawet zafałszować realia. Udaje się jej sfilmować grzebiącego w śmietniku chłopca, który przywłaszcza sobie cudze pieniądze. „Pani reżyser” próbuje go skłonić, by zwrócił je właścicielowi, inaczej nie będzie mogła pokazać publicznie tego, co nakręciła.

Stopniowo poznajemy coraz bardziej ponure aspekty życia w Iranie. To, co na początku wydaje się lekką opowieścią o codziennych potyczkach z rzeczywistością, staje się w końcu opisem życia w opresji. Następujące po sobie epizody dotykają kwestii postępującego rozwarstwienia ekonomicznego, brutalnych kradzieży i napaści, dyskryminacji kobiet, wszechwładzy sił porządkowych, wreszcie karania niepokornych. Do taksówki wsiada pani prawnik – grozi jej pozbawienie prawa wykonywania zawodu za obronę wsadzonej do więzienia dziewczyny, która chciała obejrzeć zawody siatkówki. Ta sekwencja nawiązuje, oczywiście, do ostatniego pełnometrażowego filmu Panahiego nakręconego przed wyrokiem, zatytułowanego „Na spalonym”. Tam również bohaterka wpada w kłopoty, bo chce wejść na mecz piłkarski.

Wymuszony przez okoliczności minimalizm środków i dyscyplina formalna (kamera ani na chwilę nie opuszcza taksówki, co można odczytać jako metaforę zamknięcia) pozwalają Panahiemu stworzyć wielowarstwowy obraz irańskiego społeczeństwa, w którym obowiązują podwójne standardy. Ich efektem jest nie tylko powszedni oportunizm, ale i wszechobecna przemoc – zarówno „oficjalna”, stosowana przez władzę, jak i pospolita, dokonująca się na ulicach. Panujący system demoralizuje Irańczyków – powiada Panahi bez uciekania się do oskarżycielskich mów czy dramatycznej akcji, za to z wyczuciem ironii i talentem do wyłapywania paradoksów. Jako reżyser za kierownicą sam zaświadcza, że w Iranie wszyscy zmuszeni są do odgrywania fałszywych ról.

Bartosz Żurawiecki, Taxi Teheran, „Kino" 2015, nr 05, s. 7

„POKÓJ”

2016 Oscar Najlepsza aktorka pierwszoplanowa Brie Larson

2016  Złoty Glob Najlepsza aktorka w dramacie Brie Larson

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Lenny Abrahamson

Scenariusz - Emma Donoghue

Zdjęcia - Danny Cohen

Muzyka - Stephen Rennicks.

Brie Larson - Joy

Jacob Tremblay - Jack

Sean Bridgers - Old Nick

Joan Allen – Nancy

William H. Macy - Robert

O FILMIE:

Poruszający dramat o intensywności najlepszego thrillera z oscarowymi kreacjami aktorskimi Brie Larson, Joan Allen i debiutującego Jacoba Tremblaya.

Jack ma pięć lat, gdy dowiaduje się od mamy, że pokój w którym mieszka z nią od urodzenia, nie jest całym światem. Wychował się tu, myśląc, że po drugiej stronie ścian jest pustka. Teraz matka decyduje się powiedzieć mu prawdę i z jego pomocą podjąć walkę o wolność. Od prawie 6 lat są tu więzieni przez człowieka, który każe nazywać się Dużym Nickiem. Izoluje ich od świata, grożąc, że próba ucieczki zostanie ukarana śmiercią. Mama obmyśla niezwykle ryzykowny plan, którego głównym bohaterem ma być właśnie Jack.

Wkrótce okaże się, że nie samo odzyskanie wolności jest największym wyzwaniem, ale konieczność odnalezienia się w niej i nauka życia na nowo.

Niezwykła opowieść o wielkiej miłości matki i dziecka, która daje moc stwarzania własnego świata.

Grany przez Michaela Fassbendera muzyk Frank, tytułowy bohater wcześniejszego filmu Lenny’ego Abrahamsona, skrywał tożsamość pod nienaturalnie olbrzymią maską z papier-mâché, dostosowując w ten sposób rzeczywistość do własnych potrzeb. Joy z „Pokoju” także kreuje swój mikroświat, choć w diametralnie innych okolicznościach. Scenariusz na podstawie powieści Emmy Donoghue, inspirowanej głośnym przypadkiem Josefa Fritzla, zaadaptowała sama autorka.

Szczęśliwie ani jej, ani reżysera nie interesuje sensacyjny, tabloidowy wymiar sprawy. „Pokój” nie jest thrillerem czy horrorem, jak można by się spodziewać, nie znając książki. Zważywszy ciężar tematu, to zaskakująco subtelny dramat, usytuowany na przeciwnym biegunie niż „W piwnicy” Ulricha Seidla, skoncentrowany nie tyle na eksploracji mrocznej strony ludzkiej natury, co na kontraście między bogactwem wolności a skrajnie nieskomplikowaną sytuacją pozostawania w zamknięciu.

Nie znaczy to, że film jest specjalnie uładzony, przyjemny w odbiorze. Nic z tych rzeczy. Kamera od początku, w licznych zbliżeniach na detale i twarze postaci, w ciasnych kadrach, w przyjęciu naiwnej perspektywy pięciolatka, z powodzeniem buduje dojmująco realistyczny, klaustrofobiczny klimat.

Chłopiec imieniem Jack od narodzin nie opuszcza niewielkiego pomieszczenia z jednym dachowym świetlikiem, gdzie przed siedmioma laty porywacz i gwałciciel zaciągnął jego matkę. Czas odmierzają tu schematy powtarzalne do bólu, niekiedy dosłownie. Jednak Jack, niczym specyficzny współczesny Mowgli z „Księgi dżungli” (którą to paralelę podkreśla jeszcze długość nieobcinanych włosów), wydaje się szczęśliwy. Innego świata przecież nie zna.

Każdego ranka z entuzjazmem godnym Pee-Wee Hermana wita się z przedmiotami, które sobie po dziecięcemu antropomorfizuje jako prawdziwych przyjaciół. „Dzień dobry, Pokoju. Dzień dobry, Stole. Dzień dobry, Lampo”. Et cetera. Później są gry i zabawy wymyślane przez mamę oraz „Dora, mała podróżniczka” w starym telewizorze. Na dobranoc „Alicja w Krainie Czarów” i inne klasyczne bajki z biblioteczki mieszczącej się na jednej półce. W nocy z wizytą do Joy wpada porywacz. Wtedy Jack śpi w szafie. Lub udaje, że śpi.

Joy, zgodnie ze swoim symbolicznym imieniem, dwoi się i troi, by w tak niesprzyjających warunkach zapewnić synowi jak najwięcej szczęścia i normalności. Aż do jego piątych urodzin nie wyprowadza go z przeświadczenia, że świat kończy się na Pokoju. Paradoks polega na tym, że sytuacja unikatowa na poziomie fabularnym jest zarazem najzwyklejsza pod słońcem na płaszczyźnie metaforycznej.

Twórcy dowodzą niezmienności i uniwersalności relacji rodzicielskich, potrzeby znalezienia złotego środka między ochroną potomstwa a poszanowaniem jego autonomii – niezależnie od okoliczności. Jack jest więc trochę Kasparem Hauserem niepozostawionym samemu sobie. Ale i on ocala Joy – swoim usposobieniem, towarzystwem, po prostu istnieniem daje jej pretekst do niepoddawania się, niezałamywania, do nadziei.

W drugiej połowie filmu nadchodzi wreszcie upragniona wolność. Jack reaguje na nią z całą dziecięcą naiwnością, ale i zrozumiałą, przełamywaną dopiero stopniowo nieufnością. Nie ma w tym komizmu, do jakiego przyzwyczaiło nas kino za sprawą „Krokodyla Dundee”, „Indianina w Paryżu” i dziesiątek innych tytułów o zderzeniu z Nieznanym.

Proces przystosowywania się chłopca przywodzi raczej na myśl platońską teorię jaskini, mówiącą o więźniu, którego pierwsze w życiu światło oślepia tak, że nie potrafi nic rozróżnić, ale w końcu jego wzrok oswaja się z nowym widokiem i ów człowiek za nic nie chce wrócić do niewoli, do świata cieni. Wrażenie potęgują nieostre filtry, twórczo użyte przez operatora Danny’ego Cohena po ucieczce Jacka z pułapki.

Abrahamson i Donoghue pozwalają sobie jednak na polemikę z Platonem. Szczególnie dla Joy ponowna integracja społeczna okazuje się trudna, a nawet destrukcyjna. To już bardziej wywiedzione z Japonii hikikomori, wycofanie będące efektem długotrwałego przebywania w odosobnieniu. Tym samym wolność nie dość, że nie przynosi końca dramatycznych zdarzeń, to jeszcze je zwielokrotnia. Mając to na względzie, doprawdy imponujące, że twórcy ani przez moment nie epatują sentymentalizmem. Powściągliwość cechuje tak reżysera, jak i kompozytora Stephena Rennicksa, który często miast cisnąć po klawiszach, stawia na ciszę. Ze znakomitym efektem.

Podobnie wszystkie stany emocjonalne swojej postaci doskonale, bez szarż, oddaje Brie Larson, aktorka kojarzona dotąd głównie z występów na dalszych planach komedii młodzieżowych. Prawdziwą rewelacją jest jednak Jacob Tremblay w roli Jacka: ujmujący naturalnością, o urodzie cherubinka, acz nieprzesłodzony, nieinfantylny – objawienie na miarę Quvenzhané Wallis z „Bestii z południowych krain” i „Annie”.

Obserwowanie, jak Jack, już po odkryciu wielu cudów tego świata, powoli zdaje sobie sprawę, że rzecz najcudowniejszą – matczyną miłość – znał od zawsze, stanowi przeżycie bez mała transcendentalne. Wybitne kino.

Piotr Dobry, Pokój, „Kino" 2016, nr 2, s. 78

 

„IMIGRANCI”

2015 Cannes - Złota Palma Najlepszy film Jacques Audiard

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria -  Jacques Audiard.

Scenariusz –Jacques Audiard,

                    Thomas Bidegain, Noe Debre.

Zdjęcia -  Éponine Momenceau.

Muzyka - Nicolas Jaar.

Jesuthasan Antonythasan - Dheepan Kalieaswari Srinivasan – Yalini

Claudine Vinasithamby – Illayaal

Vincent Rotiers - Brahim

 

O FILMIE:

Emigracja jako sposób na przeżycie – to temat najnowszego filmu francuskiego reżysera. Audiard opowiada historię byłego żołnierza, który walczył do niedawna jako bojownik organizacji Liberation Tigers of Tamil Eelam i stracił w czasie wojny domowej żonę i dziecko.

Z obcą kobietą i jej dzieckiem udając rodzinę uciekają z pogrążonej w wojnie domowej Sri Lanki do będącej szansą na lepszą przyszłość Europy. Docierają na przedmieścia Paryża i zatrzymują się w jednym z mieszkań socjalnych. Scenariusz oparty został częściowo na przeżyciach grającego główną rolę pisarza Antonythasana Jesythasana.

Debiutujący jako aktor Jesythasan w bardzo przekonujący sposób wcielił się w rzekomego ojca rodziny, który w pewnym momencie zaczyna odczuwać odpowiedzialność za przyszywaną żonę i córkę. Audiard bardzo starannie kreśli portret psychologiczny bohatera, a

dobrze napisane dialogi, wypowiadane przez świetnych wykonawców, składają się na dzieło trzymające w napięciu do ostatniej sceny

Zdaje się, że najnowszy film Jacquesa Audiarda nie był typowany na zwycięzcę festiwalu w Cannes, a jednak to jemu przypadła Złota Palma. Dlaczego? Czyżby zadecydował fakt, że francuski reżyser podjął gorącą kwestię uchodźców i ich asymilacji w Europie, zresztą dzisiaj – co podkreśla także tytuł nadany przez polskiego dystrybutora – aktualną jeszcze bardziej niż w maju, gdy odbywał się festiwal? Cannes zawsze było wyczulone na bieżącą sytuację społeczną i polityczną, dowartościowywało filmy podejmujące tematy z pierwszych stron gazet, by przypomnieć chociażby triumf naszego „Człowieka z żelaza”.

Ale Audiard nigdy nie robił kina doraźnego, jego filmy są raczej historiami przemocy, studiami nad jej wpływem na psychikę i los jednostki. Źródłem tej przemocy jest zawsze układ zamknięty, w którym znalazł się bohater – np. mafia („W rytmie serca”) albo więzienie („Prorok”). Reżyser lubi zderzać ze sobą różne grupy etniczne, konfrontować struktury rozmaitych plemion, ale pokazuje, że w gruncie rzeczy hierarchie i mechanizmy opresji są wszędzie takie same.

W najnowszym filmie wybiera na głównego bohatera imigranta nietypowego. Dheepan (tak w oryginale zatytułowany jest film) pochodzi ze Sri Lanki, a więc kraju, o którym wiemy niewiele i który nie zajmuje obecnie uwagi mediów. Mężczyzna należał do partyzanckiego ugrupowania Tamilskich Tygrysów; po tym, jak wojska rządowe spacyfikowały jego oddział i zabiły najbliższych, musi uciekać z ojczyzny. Los zetknie go z młodą kobietą o imieniu Yalini i kilkuletnią Illayaal, cała trójka dostanie paszporty po zamordowanej familii, będzie więc musiała w nowym kraju udawać rodzinę przed władzami i otoczeniem. Co więcej, Dheepan nie może zdradzić prawdy o powodach swej ucieczki, gdyż Tamilscy Tygrysi uznawani są przez Unię Europejską za organizację terrorystyczną.

Bohaterowie docierają do Paryża, gdzie po różnych perypetiach dostają mieszkanie na przedmieściach, w „złej dzielnicy” zamieszkanej przez imigrantów, a kontrolowanej przez arabski gang pod dowództwem powracającego właśnie z więzienia Brahima. Dheepan, były wojownik, dostaje tutaj posadę dozorcy. Stara się zapomnieć o przeszłości, ułożyć sobie życie na nowo ze swoją rodziną z przymusu. Ale nie zazna spokoju. Powoli, bez pośpiechu budowane napięcie znajdzie ujście w gwałtownym finale, który właściwie przypominałby zakończenie tuzinkowych filmów akcji, gdyby nie oniryczna poetyka, jaką nadaje mu reżyser.

Audiard generalnie zderza w filmie oschły, paradokumentalny realizm, zimne, zgaszone, przybrudzone barwy, w jakich maluje paryskie przedmieścia, z błyskami wizji i wspomnień Dheepana. Jednym z powracających obrazów jest głowa słonia, poruszająca się na wszystkie strony w zwolnionym tempie, symbol potęgi i niezgrabności zarazem, najwyraźniej schwytany w jakąś pułapkę, miotający się tak, jak miota się bohater. Audiard nie brnie jednak w metaforyczne wymiary. Bardziej interesuje go realna i psychiczna sytuacja postaci.

Dheepan musi udawać kogoś, kim nie jest, czyli potulnego, nierozgarniętego dozorcę. W obcym, nieprzyjaznym środowisku konstruuje od podstaw swoją tożsamość. Yalini podejmuje pracę w mieszkaniu Brahima i nawiązuje kontakt z gangsterem, jakby liczyła, że ta znajomość pozwoli jej awansować w społecznej hierarchii, otworzy przed nią lepsze perspektywy. Do tego dochodzi bariera języka, dopiero po pewnym czasie bohaterowie zaczynają mówić prostymi zdaniami po francusku. Najszybciej asymiluje się Illayaal, która ze specjalnej klasy dla dzieci imigranckich ma być przeniesiona do klasy „normalnej”.

Opowieści o wojownikach (gangsterach, żołnierzach, rewolwerowcach), którzy próbują, często bezskutecznie, uciec od przeszłości i odrodzić się na nowo, było już w kinie mnóstwo, z tej perspektywy więc „Imigranci” są jedynie kolejnym wariantem standardowej historii, wzbogaconej o szerzej nieznany kontekst cejloński. Prawdę mówiąc, bardziej poruszający, choć też już przecież rozpropagowany przez kino, wydaje mi się ponury portret Paryża, jego części położonych daleko od historycznego, wymuskanego, burżuazyjnego centrum, do których nie zapuszcza się policja, gdzie trwa walka gangów i panuje prawo silniejszego. Codzienny strach i dezorientacja, towarzyszące życiu w takim otoczeniu, dobrze zostały przez reżysera uchwycone.

 „Imigranci” nie wykraczają jednak poza to, co widzieliśmy w innych filmach, także samego Audiarda. W jakiejś mierze widz męczy się wśród tych oklepanych tropów nie mniej niż główny bohater w nowej ojczyźnie, wygląda czegoś, co przełamałoby jednowymiarowy obraz. Najnowsze dzieje Sri Lanki takiej szansy nie dają, bo zostały potraktowane raczej zdawkowo. Trzeba zajrzeć do Wikipedii, by dowiedzieć się, na czym polega tamtejszy konflikt.

To zresztą nie zarzut, Audiard nie kręcił przecież filmu edukacyjnego. Zbyt prosto jednak wpisał przypadek Dheepana w schemat, który przyniósł mu sukces w poprzednich dziełach – męskiej walki (także wewnętrznej) między dominacją a podporządkowaniem, wrażliwością i agresją, słabością i siłą. Dheepan jest postacią zbyt enigmatyczną, by można było zidentyfikować się z jego dylematami. Pozostaje, niestety, od początku do końca obcy.

Finałowy wybuch przemocy odbieramy więc z uczuciem ulgi a nie przerażenia – wreszcie męcząca sytuacja filmowa się rozładowała. Natomiast happy end (choć nie do końca wiadomo – prawdziwy czy wyśniony) tylko to nasze desinteressement usprawiedliwia. Dheepan znalazł szczęście w życiu, można więc przestać przejmować się jego losem.

Bartosz Żurawiecki, Imigranci, „Kino" 2015, nr 11, s. 65-66

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” MARZEC 2016

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„DZIEWCZYNA WARTA GRZECHU”

07.03.2016

19.00

  93 MIN

2

„NOWA DZIEWCZYNA”

14.03.2016

19.00

    107 MIN

3

„BERNADETTA CUD W LOURDES”

21.03.2016

19.00

    109 MIN

 

„DZIEWCZYNA WARTA GRZECHU”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Peter Bogdanovich

Scenariusz - Peter Bogdanovich,

                      Louise Stratton

Produkcja - Holly Wiersma

Zdjęcia - Yaron Obrach

Muzyka - Ed Shearmur

 

Imogen Poots – Izzy

Owen Wilson – Arnold

Rhys Ifans - Seth Gilbert

Jennifer Aniston - Jane

 

O FILMIE

Arnold (Owen Wilson) - żonaty reżyser przybywa do Nowego Jorku, by rozpocząć próby do swej najnowszej komedii. Zanim jednak przystąpi do pracy, postanawia skorzystać z uroków wielkiego miasta. Upojna noc w towarzystwie uroczej dziewczyny do towarzystwa o imieniu Izzy, nastroi go tak romantycznie, że zaproponuje jej pewien układ. W zamian za porzucenie swojej profesji, Izzy otrzyma okrągłą sumkę, by móc zrealizować swe życiowe marzenia. Ta wielkoduszna propozycja rozpęta w życiu Arnolda prawdziwe tornado. Okazuje się, że Izzy całe życie marzyła, by zostać aktorką. Nic dziwnego więc, że zjawia się na castingu do sztuki reżyserowanej przez… Arnolda. Nie byłoby w tym jeszcze nic strasznego, gdyby nie fakt, że jedną z głównych ról w przedstawieniu gra jego żona.

Peter Bogdanovich powraca w wielkim stylu. "Dziewczyna warta grzechu" to jego najlepszy film od paru dekad. To prawdziwy triumf komediowego kunsztu i dowód na to, że we współczesnym kinie z powodzeniem można sięgać po wzorce sprzed półwiecza. Fabuła filmu przypomina pannę młodą, którą wyposażono w coś nowego, coś starego i coś pożyczonego. W ten sposób powstała eklektyczna opowieść, po części ckliwa baśń, po części ostra satyra na egocentryzm współczesnej cywilizacji. To bogactwo smaków może niektórym widzom wydać się zbyt egzotyczne, a przez to nietrafione. Mam jednak nadzieję, że jak największa rzesza kinomanów zakosztuje w szalonej wizji twórcy "Ostatniego seansu filmowego".
Imogen Poots, której przypadła rola Izzy, tytułowej dziewczyny wartej grzechu, jest niczym Szeherezada. Typowy wywiad promocyjny zmienia w bajeczną opowieść o sobie samej i o tym, jak z Kopciuszka (prostytutki) przeistoczyła się w księżniczkę (obiecującą aktorkę). Jest tu wszystko, czego należy spodziewać się w tego typu historiach: niezwykłe sploty okoliczności, nieporozumienia, które zmieniają losy, dramatyczne zwroty akcji. A wszystko to aż kipi od genialnie uszczypliwych, piekielnie inteligentnych i rozbawiających do łez utarczek słownych.

"Dziewczyna warta grzechu"
jest gatunkowym kolażem. Mimo swojej wyjściowej profesji Izzy przypomina bohaterki słodko-naiwnych komedyjek z Audrey Hepburn w roli głównej. Ckliwość równoważą elementy komedii pomyłek i slapstickowe w swoim rodowodzie scenki rodzajowe. Aby całość nie była mdła, Bogdanovich dodał hojną porcję ekscentryczności, dzięki czemu nawet bohaterowie drugo- i trzecioplanowi stają się wyrazistymi postaciami, źródłem niekończącej się radości. Reżyser mistrzowsko łączy wszystkie formy, przez co film wcale nie sprawia wrażenia przewodnika po historii kina, lecz jest pełnoprawnym dziełem o własnym, jakże wyrazistym charakterze.


Ale forma niewiele by znaczyła, gdyby nie obsada, która bezbłędnie potrafiła wczuć się w klimat filmu. "Dziewczyna warta grzechu" pełna jest pierwszorzędnie zagranych scen komediowych. Sceny restauracyjne czy też z prób sztuki są tak obłędnie zabawne, że spokojnie mogłyby obdzielić ze trzy filmy i na każdym z nich salwy śmiechu wybuchałyby raz za razem. Poots jest oczywiście duszą całego obrazu. Ale w filmie aż roi się od doskonałych kreacji. Jennifer Aniston raz jeszcze triumfuje za sprawą drapieżnej roli terapeutki. Owen Wilson dopisuje kolejną rolę do bogatego zestawu komediowych hitów. Rhys Ifans, Cybill Shepherd, Will Forte są klejnotami drugiego planu, bez których całość nie miałaby tak bogatego smaku.

Komedia Bogdanovicha to doskonała propozycja dla wszystkich fanów "Podwodnego życia ze Stevem Zissou" i "Fantastycznego pana Lisa". I nie ma w tym nic dziwnego, skoro Wes Anderson  i Noah Baumbach  są rodzicami chrzestnymi całego projektu, pełniąc w nim funkcje producentów wykonawczych. Jest to również kolejny w ostatnim czasie dowód na to, że komedia przeżywa w amerykańskim kinie swój renesans. Oby trwał on jak najdłużej.

Marcin Pietrzyk Filmweb

 

„NOWA DZIEWCZYNA”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA – François OZON

SCENARIUSZ – François OZON

ZDJĘCIA – Pascal MARTI

SCENOGRAFIA – Michel BARTHELEMY

KOSTIUMY – Pascaline CHAVANNE

MONTAŻ – Laure GARDETTE

MUZYKA – Philippe ROMBI

 

DAVID/VIRGINIA – Romain DURIS

CLAIRE – Anaïs DEMOUSTIER

GILLES – Raphaël PERSONNAZ

LAURA – Isild LE BESCO

LIZ – Aurore CLÉMENT

ROBERT – Jean-Claude BOLLE REDDAT

EVA CARLTON – Bruno PERARD

NIANIA – Claudine CHATEL

PIELĘGNIARKA – Anita GILLIER

ASYSTENT – Alex FONDJA

KELNERKA – Zita HANROT

 

O FILMIE

Nowy film François Ozona – twórcy hitu „8 kobiet” oraz dwukrotnie nominowanego do Złotej Palmy na festiwalu filmowym w Cannes („Młoda i piękna”, „Basen”) zdobywcy Europejskiej Nagrody Filmowej za Najlepszy Scenariusz („U niej w domu”). W rolach głównych francuski amant – Romain Duris („Heartbreaker. Licencja na uwodzenie”, „Smak życia”) oraz Anaïs Demoustier

– gwiazda głośnego „Sponsoringu” Małgorzaty Szumowskiej. Nowa produkcja Ozona została uhonorowana Sebastiane Award dla Najlepszego Filmu w San Sebastian oraz zdobyła Nagrodę Publiczności na festiwalu w Petersburgu. Scenariusz powstał na podstawie opowiadania Ruth Rendell. Jedną z poprzednich książek autorki zekranizował Pedro Almodóvar („Drżące ciało”).

 

Claire i Laura to najlepsze przyjaciółki od dzieciństwa. Są nierozłączne i dzielą ze sobą wszystkie najważniejsze momenty życia. Pewnego dnia Laura zapada na ciężką chorobę i wkrótce potem umiera. Claire popada w depresję. Chcąc sobie poradzić ze stratą, zaczyna pomagać Davidowi – mężowi przyjaciółki, który samotnie wychowuje niemowlę. Kobieta nie wie, że mężczyzna ukrywa przed światem mroczny sekret. Podczas niezapowiedzianej wizyty w domu Laury i Davida, Claire natyka się na tajemniczą Virginię. Nowa dziewczyna ma na sobie ubrania Laury, a w jej twarzy jest coś niepokojąco znajomego…

Ten, kto pokusi się o porównanie twórczości Pedra Almodovara i Françoisa Ozona, natknie się niespodziewanie na wspólny punkt w osobie… Ruth Rendell. W 1997 roku hiszpański reżyser przeniósł na ekran powieść brytyjskiej pisarki „Live Flesh” (w Polsce film był pokazywany pod tytułem „Drżące ciało”), teraz zaś Francuz zekranizował jej opowiadanie „The New Girlfriend”.

Twórczość Rendell jest u nas znana wyrywkowo (żaden z wymienionych utworów nie ukazał się po polsku), zaledwie z paru kryminałów i thrillerów. Zmarła niedawno autorka specjalizowała się w mrocznych historiach, u których podłoża leżą najczęściej obsesje seksualne, i to one właśnie przyciągnęły uwagę obu reżyserów, zgłębiających w swych filmach przenikanie się we współczesnym świecie płci i orientacji seksualnych.

 „Nowa dziewczyna” ukazała się drukiem w roku 1985, jednak w wydaniu Ozona wygląda tak, jakby została napisana wczoraj, oddaje bowiem całą genderową złożoność naszej epoki. Mimo wszystko, upływ czasu ma tu znaczenie – to, co u Rendell było ciemną opowieścią o wstydliwym sekrecie schowanym za fasadą mieszczańskiego życia, na ekranie zmienia się w manifest seksualnego wyzwolenia.

Trup jest tylko jeden i to na samym początku, ale naznacza swą obecnością cały film. Niedługo po porodzie umiera Laura, żona Davida i najlepsza przyjaciółka Claire. Gdy Claire, wciąż nie pogodzona z tą stratą, odwiedza Davida, przypadkowo zastaje go w damskiej blond peruce, z silnym makijażem, ubranego w rzeczy Laury.

Mężczyzna początkowo tłumaczy, że przebrał się dla maleńkiej córki, która przestaje płakać, gdy czuje, że to matka trzyma ją na rękach, zaraz jednak przyznaje, że już dawno temu odkrył w sobie naturę transwestyty. Claire jest nieco zszokowana, lecz szybko zaprzyjaźnia się z nowym wcieleniem Davida, któremu nadaje imię Virginia. Jak dwie psiapsiółki, Claire i Virginia zaczynają spotykać się na pogaduchy, łazić razem na zakupy, wyjeżdżają nawet na wspólny weekend, bohater zaś coraz się lepiej odnajduje w kobiecym image’u.

Za życia Laury jej mąż i przyjaciółka nie byli ze sobą zbyt blisko, teraz połączyła ich jej śmierć. Fantom Laury wisi nad nimi nieustannie, powraca w snach, wspomnieniach, wizjach – także erotycznych. Ich relacja jest więc również aktem żałoby, próbą wchłonięcia fetysza, jakim stała się zmarła kobieta. Krytycy wskazują tutaj na inspirację klasycznym czarnym kryminałem Otto Premingera zatytułowanym właśnie „Laura”, w którym detektyw ulega fascynacji osobą (rzekomo) zamordowanej tytułowej bohaterki.

Ozon jednak nie eksploruje „niebezpiecznych związków” żywych z umarłymi, nie idzie w stronę thrillera psychologicznego, przeciwnie – wprowadza elementy qui pro quo niczym z klasycznych komedii przebierankowych. David w sytuacjach oficjalnych zapomina się i czyni kobiece gesty, a Claire – ukrywająca prawdę przed Gillesem, swoim partnerem – kłamie wreszcie mężowi, że jego kolega okazał się gejem (bo, jak się potem tłumaczy, „gej jest mniej śmieszny niż trans”), zmuszając tym samym Davida do odgrywania i tej roli.

Jednocześnie sytuacja zagęszcza się erotycznie. Między bohaterami istnieje silne napięcie seksualne, pytanie tylko, kto tu kogo i w jaki sposób pożąda. Czy Claire chce zrealizować swe lesbijskie pragnienia i przespać się z Virginią, w której widzi wcielenie ukochanej Laury? Czy David / Virginia czuje pociąg do Claire „po kobiecemu” czy raczej „po męsku”? A może, nieco znużona konwencjonalnym małżeństwem, Claire chętnie zobaczyłaby Davida i Gillesa w akcji? Dochodzą do tego niespełnione uczucia macierzyńskie bohaterki, która nie ma własnych dzieci, pewnie więc chętnie stałaby się matką dla córeczki zmarłej przyjaciółki.

W starych filmach takie nagromadzenie „perwersji” niechybnie skończyłoby się jakąś tragedią. Ozon igra sobie ze stereotypem, zgodnie z którym facet w damskich ciuchach musi być złoczyńcą lub nieszczęsną, śmiechu wartą ofiarą i, ostatecznie, odrzuca go daleko. „Nowa dziewczyna” wpisuje się – w charakterystyczne i dla Almodovara, i dla Ozona – wypieranie ze świata tradycyjnej męskości i zastępowanie jej pierwiastkiem kobiecym. Bardziej złożonym, wrażliwszym, otwartym na wchodzenie w nowe reakcje i układy. Nieprzypadkowo najmniej interesujący z bohaterów jest Gilles, tolerancyjny i ułożony, pozbawiony ciekawości i żyłki ryzyka, zadowolony ze status quo. W epilogu znika on zresztą z pola widzenia, można jedynie domniemywać, co się z nim dzieje.

 „Bycie kobietą to ciężka praca” – pada w pewnym momencie z ekranu i też film jest dla owej ciężkiej pracy hołdem. Bowiem, jak powiedziała Simone de Beauvoir, „nikt nie rodzi się kobietą, tylko się nią staje”. Bycie kobietą to, w ujęciu Ozona, nieustanne tworzenie swego wizerunku, to autokreacja, która prowadzić może poza jednoznacznie określone i narzucone wzorce płci czy orientacji seksualnej (nic dziwnego, że na festiwalu w San Sebastian „Nowa dziewczyna” dostała queerową nagrodę Sebastiána).

Mieszczka Claire o przeciętnej, lekko pucołowatej, piegowatej, dziewczęcej buzi Anais Demoustier pomaga Davidowi stać się kobietą, a jednocześnie z fascynacją obserwuje ten proces, który i ją przeobrazi. Romain Duris w roli Davida śmiało odszedł od swego emploi śródziemnomorskiego amanta. Gładziutko ogolony, szczuplutki, z miękko zaczesanymi do tyłu włosami zmienił przystojną, męską twarz i zgrabne ciało w tabula rasa, na której pisane są nowe rysy i nowe kształty.

Bartosz Żurawiecki, Nowa dziewczyna, „Kino" 2015, nr 07, s. 73

 

„BERNADETTA CUD W LOURDES”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Syllas Tzoumerkas.

Scenariusz Youla Boudali,

                 Syllas Tzoumerkas.

Zdjęcia Pantelis Mantzanas.

Muzyka Drogatek.  

Aggeliki Papoulia – Maria

Vassilis Doganis – Yannis

Maria Filini – Gogo

Themis Bazaka – matka

Giorgios Biniaris - ojciec.

O FILMIE:

Od lutego do lipca 1858 roku Matka Boża 18 razy objawia się Bernadetcie Soubirous (Katia Miran) - prostej, obdarzonej dużym temperamentem, nieco upartej, ale niezwykle uczciwej nastolatce z prowincjonalnego Lourdes na południu Francji. Do miasteczka zaczynają przybywać pielgrzymi, dochodzi do cudownych uzdrowień, a wieść o Lourdes obiega świat. Bernadetta musi zmierzyć się z ciężarem misji powierzonej jej przez Maryję...

Dystrybutor sięgnął po film europejski, który premierę ogólnoświatową miał w 2011 roku. Doprawdy zaskakujące jest, że do do tej pory był niedostępny na naszym rynku. „Bernadetta. Cud w Lourdes” Jeana Sagosla to solidnie wyreżyserowany, dobrze zagrany i pozbawiony ckliwej cukierkowatości religijny film o jednym z najważniejszych dla katolików miejsc świętych. Jest to obraz uczciwy i szczery. Reżyser przyznawał zresztą, że zmienił się duchowo podczas jego realizacji. Wcześniej miał inne wyobrażenia o Lourdes.

„Na koniec dnia usiedliśmy i zobaczyliśmy cały pochód chorych prowadzonych przez młodych ludzi idących w procesji. Przeszli przed nami i byliśmy zaskoczeni ich uśmiechem, oznakami szczęścia, które do nas kierowali. Poczułem, że to właśnie jest cud Lourdes; to, co pozostało po Bernadecie – ta intensywność, siła, którą w sobie miała, którą dzieli się z tymi wierzącymi i niewierzącymi.”

mówił twórca filmu. Jego film jest przepojony właśnie tymi uczuciami. To kino bardzo emocjonalne, ale interesujące historycznie. Dobrze nakreślono tło społeczne, na tle którego wykuwała się niezłomność Bernadetty, która musiała przekonać przecież do swoich wizji nie tylko sceptyków, ale przede wszystkim Kościół. Siłą filmu Sagolasa jest oderwanie głównej bohaterski od cukierkowatości i ikonograficznego wizerunku z obrazka. Ten film ma trafić też do ludzi niewierzących i poszukujących wiary, więc taki krok twórców jest tym bardziej zrozumiały.

Twórcy nie przemilczają upokorzenia jakie musiała Bernadetta przeżyć ze strony innych zakonnic oraz nie rozumiejących wagi jej świadectwa wierzących Francuzów. Ciekawie też zderzają ze sobą racjonalizm elit intelektualnych próbujących zdyskredytować objawienia z namacalnymi dowodami w postaci uzdrowień. Twórcy zbudowali postać Bernadetty opierając się o  dzieła o. Laurentina, najwybitniejszego znawcy tematyki Lourdes. Widać to na ekranie. Grana przez Katie Miran to nie zdjęta z religijnego obrazka niewiasta, ale prosta i krnąbrna nastolatka, która pragnie dać jedynie świadectwo tego, co ją spotkało.

Bernadetta. Cud w Lourdes” nie ma oczywiście poziomu metafizycznego kina Tarkowskiego. Brak tu subtelności Bressona i pazura Gibsona. Jest to jednak warty zobaczenia religijny filmowy fresk, który może trafić również do osób dalekich od wiary.

Łukasz Adamski

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LUTY 2015 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

45 LAT

01.02.2016

19.00

  93 MIN

2

„TURYSTA”

15.02.2016

19.00

    118 MIN

3

„PŁOMIEŃ”

22.02.2016

19.00

     83 MIN

4

„FENIKS”

29.02.2016

19.00

     95 MIN

 

„45 LAT”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Andrew Haigh.

Scenariusz - Andrew Haigh.

Zdjęcia - Lol Crawley. 

Charlotte Rampling - Kate Mercer

Tom Courtenay  - Geoff Mercer

Geraldine James – Lena

David Sibley – George

 

O FILMIE

Film "45 lat" prezentuje nowe spojrzenie na relacje, starość, przebaczenie i zazdrość, z unikalnym wglądem scenarzysty / reżysera w te relacje. Możemy w nim podziwiać dwie wspaniałe role najcenniejszych gwiazd brytyjskiego kina, Charlotte Rampling i Toma Courtenay'a. Scenariusz Andrew Haig'a jest adaptacją opowiadania Davida Constantine'a "W innym kraju". W sferze miłości romantycznej jej długowieczność bywa chwalona jako osiągnięcie samo w sobie.

Bezdzietne małżeństwo z 45-letnim stażem, Kate i Geoff Mercer, przygotowuje się właśnie do świętowania rocznicy ślubu, gdy Geoff otrzymuje list, który nimi wstrząsa. W liście ze Szwajcarii poinformowano go, że na lodowcu w Alpach Szwajcarskich odkryto ciało jego byłej dziewczyny Katyi, która zginęła, wpadając do szczeliny lodowca podczas ich wakacji w 1962 roku. Geoff tłumaczy Kate, że jest uważany za najbliższego krewnego dziewczyny od czasu, gdy planowali się pobrać. Choć Kate kontynuuje przygotowanie przyjęcia i oboje przeżywają przy tym romantyczne chwile, staje się coraz bardziej zaniepokojona zainteresowaniem Geoffa Katyą. Podczas gdy ich rocznica ślubu zbliża się wielkimi krokami, obydwoje zagłębiają się coraz bardziej w przeszłość, pozostawiając swoją przyszłość pod znakiem zapytania.

Prawdziwa więź uczuciowa nie wymaga stempli gwarancji czy wygłaszanych przy blasku księżyca deklaracji. Gesty, spojrzenia, dotyk przychodzą bezwiednie, są wpisane w choreografię obu ciał. Taką symbiotyczną relację tworzą Kate (Charlotte Rampling) i Geoff (Tom Courtenay) Mercowie. Z krótkiej zdawkowej rozmowy przy śniadaniu dowiadujemy się więcej o charakterze ich związku niż z seansu u psychoanalityka. Słów pada zresztą niewiele, bo to nie one są tu ważne.

Punkt wyjścia „45 lat” Andrew Haigha jest banalny. Para z 45-letnim stażem szykuje się do jubileuszowej fety. Mercerowie to średniozamożni inteligenci, dorobili się domu na przedmieściach i grona oddanych przyjaciół. Nie mają dzieci, ale wydaje się, że przez niemal pół wieku ich związek spajało coś istotniejszego niż obowiązek czy ziejąca nudą rutyna. Już w pierwszych sekwencjach widać, że Kate i Geoff wciąż się po prostu lubią, nie żyją „obok siebie” a „ze sobą”.

Reżyserowi wystarczyło zaledwie parę ujęć na naszkicowanie tej relacji. Ale już w tych pierwszych sekwencjach w ten pozornie kryształowy układ wkrada się dysonans. Z listu, który przychodzi z poranną pocztą, Geoff dowiaduje się, że w Alpach znaleziono ciało jego pierwszej dziewczyny, zaginionej pół wieku temu. Martwa (nomen omen) kobieta wkracza w życie Mercerów z siłą rażenia bomby, rozbijając budowaną od niemal pół wieku konstrukcję małżeństwa. „My” przestaje istnieć: jest „ona”, „on” i „ta trzecia”. Rywalka tym silniejsza, że w pamięci Geoffa wciąż żywa, młoda, atrakcyjna.

Przeszłość zawsze idealizujemy i pamiętamy selektywnie. Jednak czy Kate i Geoff w ogóle by się spotkali, gdyby nie tragiczny wypadek sprzed lat? Reżyser nie eksploruje natrętnie hipotetycznych wątków. Ważniejsze od perypetii fabularnych jest dla niego to, co zgrabnie określamy konfliktem psychologicznym między bohaterami. Haigh ma zresztą rękę do takich intymnych historii rozpisanych na dwa głosy. Taki był jego drugi pełnometrażowy film, „Zupełnie inny weekend” (2011); w podobnym tonie jest utrzymany kręcony dla HBO serial „Spojrzenia” (Looking, 2014-2015).

Narracyjna i formalna prostota nie zawsze jednak rymuje się z tym, co stanowi esencję kina. Często drażni teatralizacją, wizualną stagnacją. Haigh tego unika (choć zekranizowana przez niego nowela „In Another Country” Davida Constantine’a nadaje się w sam raz do teatru), nie zawęża kadru do czterech ścian przytulnego domu Mercerów. Wprowadza w ekranową przestrzeń kolejnego bohatera – przyrodę. Puste pola z majaczącymi w tle drzewami, rzekę okoloną pożółkłymi trawami – naturę przygotowującą się do zimowego snu, ale wciąż pamiętającą swoją „wiosenną bujność”.

W kadrach Lola Crawleya, operatora pracującego i przy filmach arthousowych („Ballast” Lance’a Hammera), i mainstreamowych („Weekend z królem” Rogera Michella), dominują zgaszone, chłodne tonacje egzemplifikujące narastającą obcość między bohaterami. Ważne są rekwizyty: książka leżąca na stole, zbierane od lat bibeloty zagracające półki, zdjęcia. Wśród zakurzonych pudeł na strychu Kate odkrywa fotosy, które od lat (jak się domyślamy) przechowuje tam Geoff. Młoda dziewczyna z amatorskich fotek uśmiecha się do obiektywu. Kim była, a przede wszystkim – kim wciąż jest dla Geoffa?

Haigh subiektywizuje narrację, każąc nam przyjąć punkt widzenia Kate. To ją poznajemy zresztą jako pierwszą, gdy rano samotnie spaceruje z psem wśród pustych pól. Wysoka, smukła, energiczna, pewna siebie – taką ją widzimy w pierwszych kadrach filmu. Bo kobieca perspektywa nie jest tu tożsama z tanim sentymentalizmem.

Haigh nie idzie na emocjonalną łatwiznę, nie rozmienia narracji na drobne w potoku słów. Pozwala wybrzmieć temu, co pozawerbalne. I znajduje wiarygodne media w postaci odtwórców głównych ról. Konrad Eberhardt napisał kiedyś, że „aktor nie gra, aktor jest”. Charlotte Rampling i Tom Courtenay (oboje nagrodzeni na tegorocznym Berlinale) nie tyle „wcielają się” w swoich bohaterów, co nimi są. Tu nie widać szwów. Haigh nakręcił wyjątkowy film. Szkoda, że wchodzi na polskie ekrany nie poprzedzony właściwą promocją i niewielu widzów się o jego wyjątkowości przekona.

Iwona Cegiełkówna, 45 lat, „Kino" 2015, nr 10, s. 73

  

„TURYSTA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Ruben Östlund.

Scenariusz - Ruben Östlund.

Zdjęcia Fredrik Wenzel.

Muzyka Ola Flottum.

Johannes Bah Kuhnke – Tomas

 Lisa Loven Kongsli – Ebba

Vincent Wettergren – Harry

Clara Wettergren - Vera

Kristofer Hivju - Mats

 

O FILMIE

Tomas i Ebba, zamożne szwedzkie małżeństwo, jadą z dwójką dzieci w Alpy Francuskie na kilka dni na narty. Chcą spędzić sielankowe krótkie zimowe wakacje w jednym z luksusowych hoteli. Pogoda dopisuje, świeci słońce, a ośnieżone stoki narciarskie wyglądają imponująco. Gdy wszyscy jedzą lunch na tarasie restauracji, nagle prosto z gór schodzi na nich lawina. Ebba instynktownie chroni swoje dzieci, Tomas natomiast zabiera telefon i ucieka. Nikomu nic się nie stało, ale po czymś takim trudno żyć tak, jak kiedyś. Tomas i Ebba starają się ocalić związek, ale najpierw muszą przemyśleć, kim są. Sytuacja się komplikuje, gdy na jaw wychodzą skrywane dotąd tajemnice. Czy Tomas i Ebba będą na tyle odważni, aby pokonać własne słabości i uratować swoje małżeństwo?

Tomas i Ebba spędzają ferie zimowe we francuskich Alpach. Przyjechali ze Szwecji z dwójką małych dzieci, żeby pojeździć na nartach. Hotel, w którym się zatrzymali, luksusowy, zbudowany z pięknego drewna, przypomina wielki statek, który sunie po śniegu, szczególnie nocą, gdy dookoła co chwilę rozlega się huk wystrzałów. Przez moment można pomyśleć, że to w niego ktoś strzela, ale nie – to tylko ratownicy za pomocą armatek wywołują tzw. kontrolowane lawiny, żeby następnego dnia zadowoleni z siebie obywatele bogatego Zachodu mogli sobie spokojnie i bezpiecznie pozjeżdżać.

Na szwedzkim plakacie „Turysty” widzimy bohaterów, którzy – jedni z duszą na ramieniu, inni z zauroczeniem – obserwują z dystansu sunącą ze zbocza wielką masę śniegu. Chwilę później są już w innym miejscu – już mogą za Leonardem Cohenem śpiewać początkowe dwa wersy z jego songu „Avalanche”, które Maciej Zembaty przetłumaczył tak: „W lawinę wszedłem, która wnet / przykryła duszę mą”. Chociaż są cali i fizycznie zdrowi. Ruben Östlund wykorzystuje w swoim najnowszym filmie patent dramaturgiczny, który na własny użytek nazywam, za „Lordem Jimem” Conrada, „skokiem z Patny”. Wystawia bohaterów na próbę i obserwuje, co będzie działo się dalej, jak to wydarzenie namiesza im w głowach, jak bardzo zburzy ich spokój.

Östlund jest cierpliwy, potrafi czekać, nie prze za wszelką cenę do puenty. Te cechy widać już było w jego poprzednich filmach, chociażby w „De Ofrivilliga”, który nie wszedł u nas nigdy do dystrybucji, a szkoda – jest to rzadki przykład filmu nowelowego, w którym kolejne historie oświetlają się nawzajem i sumują w coś większego – w przenikliwy portret szwedzkiego społeczeństwa. Społeczeństwa zaskakująco nieprzyjemnego, zamieszkiwanego przez ludzi pozbawionych empatii, myślących tylko o sobie, choć uzależnionych od tego, co myślą o nich inni; lubiących zadawać ból i upokarzać.

„De Ofrivilliga” jest filmem przenikliwym, ale trudnym w odbiorze – estetycznie chyba zbyt wyśrubowanym. Östlund trzyma w nim kamerę praktycznie przez cały czas z dala od bohaterów. Stawia ją w miejscu i po prostu filmuje. Sprawia wrażenie, jakby w ogóle nie myślał o kompozycji kadru, choć od razu widać, że myśli o niej aż za dużo. W jednej scenie słyszymy rozmowę bohaterów, ale widzimy tylko ich nogi, w drugiej – ten zabieg się powtarza, tyle że mamy zaledwie odbicie nóg w karoserii samochodu. W „Turyście” mniej jest tego typu atrakcji, choć Szwed nadal robi wszystko, żeby wyciszyć emocje – wciąż patrzy na bohaterów bez ekscytacji. To właśnie stąd obecność czarnych plansz, które informują o upływie dni.

Stąd też długie ujęcia, niechęć do zbliżeń, powracające raz za razem, do bólu zgrane Adagio z „Lata” Vivaldiego, upodobanie do pauz, elips i jakby zbyt szybkich cięć montażowych, które niespodziewanie kończą na przykład dopiero się rozkręcającą scenę małżeńskiej kłótni. Östlund zaczynał od filmów narciarskich, w śnieżnej scenerii czuje się więc jak ryba w wodzie. Potrafi fantastycznie oddać grozę natury, ale i jej wręcz nierealistyczne, bajkowe piękno. Zimowa sceneria zarazem pomniejsza bohaterów, jak i sprawia, że widz zaczyna uważniej wpatrywać się w każdy ich gest.

 „Jestem ofiarą swoich instynktów”, krzyczy w pewnym momencie zrozpaczony Tomas do żony. Jest albo nie jest, wszystko jest kwestią interpretacji. Bohater się domaga, żeby Ebba uwierzyła w jego rozpoznanie, chociaż chwilę wcześniej na jej zarzuty odpowiadał mniej więcej tak: „ciekawe, że tak to widzisz, bo ja widzę to zupełnie inaczej”. Östlund pozwala swoim bohaterom się wygadać, pozwala, żeby sami się skompromitowali i zobaczyli, że idealny świat, w którym żyją, jest nietrwałym domkiem z kart. Nie pozwala im tylko na jedno – żeby zapomnieli o wydarzeniu, które uruchomiło kryzys w związku. To wydarzenie jest faktem, kłuje w oczy, wręcz domaga się tego, żeby się z nim skonfrontować. Ale jest też dla nich szansą, żeby poskładać się na nowo, tym razem może lepiej. Ta możliwość nowego otwarcia odróżnia Szweda od wielu europejskich reżyserów, którzy uwielbiają taplać się w dość tanim i przewidywalnym pesymizmie.

Jakub Socha, Turysta, „Kino" 2015, nr 02, s. 65

  

„PŁOMIEŃ”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Syllas Tzoumerkas.

Scenariusz Youla Boudali,

                 Syllas Tzoumerkas.

Zdjęcia Pantelis Mantzanas.

Muzyka Drogatek.  

Aggeliki Papoulia – Maria

Vassilis Doganis – Yannis

Maria Filini – Gogo

Themis Bazaka – matka

Giorgios Biniaris - ojciec.

O FILMIE:

Maria wchodzi w dorosłość z najlepszymi intencjami. Pochodzi z typowej kochającej się greckiej rodziny. Jest impulsywna, energiczna i pełna namiętności. Ma szerokie plany na przyszłość. Chce zostać prawniczką, ale poznaje przystojnego marynarza Yannisa, w którym zakochuje się bez pamięci. Namiętny związek przysłania im cały świat, a jego owocem jest trójka dzieci. Maria wychowuje je sama, bo Yannis pracuje na statku. Rodzinne szczęście z czasem okazuje się jednak ułudą. Maria staje się coraz bardziej samotna, a 10 lat później jej życie się rozpada. Kryzys w Grecji obnaża skrywane dotąd rodzinne tajemnice, których poznanie zwiastuje katastrofę. Aby ją zatrzymać Maria decyduje się na desperacki krok. Chcąc ocalić siebie, musi odrzucić własną przeszłość i tych, których kocha najbardziej. Pociąga to za sobą bieg zdarzeń, którego nic nie jest już w stanie zatrzymać.           

Grecki kryzys co chwila, jak bumerang, wraca na czołówki mediów. Cóż jednak możemy o nim powiedzieć poza kilkoma frazesami i obiegowymi sądami? Filmowi Syllasa Tzoumerkasa warto więc dobrze się przyjrzeć, bowiem pokazuje sytuację w Grecji od środka, z perspektywy dotkniętej kryzysem jednostki. To opowieść o rozpadzie – rodziny, tożsamości, biografii – spowodowanym w dużej mierze przez czynniki ekonomiczne.

Główna bohaterka filmu, Maria (sugestywna, choć nieco nadekspresyjna Aggeliki Papoulia) rzuciła studia prawnicze, by prowadzić rodzinny sklep na przedmieściach Aten. W wieku dwudziestu lat wyszła za mąż za przystojnego brodacza, kapitana tankowca, Yannisa, urodziła trójkę dzieci. Pewnego dnia odkryła, że sklep, który formalnie należy do jej sparaliżowanej, poruszającej się na wózku matki, jest ogromnie zadłużony – i to zarówno w banku, jak i w urzędzie skarbowym. By zdobyć pieniądze, Maria decyduje się zostać wspólniczką przestępstwa.

Tak mniej więcej wygląda fabuła opowiedziana po kolei, ale film nie trzyma się chronologii. Jego główną oś stanowi ucieczka Marii, która, już „po wszystkim”, postanawia zostawić za sobą dotychczasowe życie – podrzuca dzieci siostrze, nie odbiera telefonu od męża, jedzie przed siebie autostradą. Nie chce być więcej ani żoną, ani mamą, ani córką. Podczas tej drogi pojawiają się retrospekcje z siedmiu ostatnich lat życia jej i jej rodziny, błyski wspomnień z momentów szczególnie nasyconych emocjami: Maria dostaje się na studia, Maria kocha się z mężem, który powrócił z długiego rejsu, Maria urządza matce awanturę z rękoczynami.

Film jest nerwowy, rozedrgany, miota się na wszystkie strony, niczym tytułowy płomień na wietrze. Niczym jego główna bohaterka, temperamentna, powodowana namiętnościami, działająca pod wpływem impulsów, zagnana w pułapkę, z której nie ma wyjścia. Sporo jest tutaj wściekłości i wrzasku, także gwałtowności i przemocy, nie tylko w stosunkach między bohaterami, ale również w relacjach społecznych. Szwagier Marii – nadzorca na wysypisku śmieci – przystaje do faszystów i bije tych, których uważa za śmieci zanieczyszczające ojczystą Grecję, czyli głównie imigrantów. Relacje telewizyjne z akcji skrajnej prawicy pojawiają się w tle rodzinnych scysji.

Reżyser usilnie stara się podnieść swoją opowieść do rangi tragedii. Na próżno jednak wyglądać „katharsis” – koniec końców zostaje wyłącznie kac moralny, poczucie absurdu i bezsilności. Oczyszczenia nie przyniesie nawet pożar, który wybuchnie za sprawą bohaterki. Maria jest w swoich działaniach kompletnie osamotniona. Yannis przez większą część roku pływa po morzach i to oddalenie bardzo mu w gruncie rzeczy odpowiada. Z dala od domu prowadzi zresztą własne życie erotyczne. Najmocniejsze jednak oskarżenie pada w stronę pokolenia rodziców.

Paraliż matki ma więc tutaj wymiar także metaforyczny. Oznacza niemoc, bezradność, bezmyślność pokolenia, które wpędziło w kłopoty własne dzieci. „Jesteś tylko ciężarem. Głupim, starym człowiekiem” – mówi wprost Maria swojemu ojcu. Ojciec milczy, nie wie, co ma na to odpowiedzieć, nie wie, jak ma się bronić. Dramat bohaterki nie polega na zderzeniu z normami społecznymi, bo i rzeczywistość uległa dezintegracji. Osuwa się w chaos, którego powszednim, dojmującym objawem są godziny spędzone w urzędach na wyczekiwaniu i jałowym użeraniu się z biurokratami. Nie sposób uzyskać od nich jakiejkolwiek informacji, o pomocy nawet nie wspominając.

Obraz nakreślony przez Tzoumerkasa jest intensywny, wręcz krzykliwy, namalowany został mocnymi pociągnięciami pędzla. W związku z tym intryguje, a zarazem wydaje się cokolwiek powierzchowny, znacząco naszej wiedzy o źródłach i efektach greckiego kryzysu nie wzbogaca. Sprawdza się natomiast jako portret kryzysu egzystencjalnego. Maria, która na spotkaniu kobiet doświadczających przemocy domowej mówi, że nie chce już widzieć własnych dzieci i ma zamiar rozmawiać wyłącznie z obcymi ludźmi, jest absolutnie zdeterminowana, by zrzucić ze swoich pleców ciężar, który nie tylko życie jej nałożyło, ale którym również sama się w ostatnich latach obarczyła.

Rozbrzmiewająca na początku filmu rozmowa o prawach człowieka nabiera więc po zakończeniu seansu wydźwięku ironicznego, by nie rzec sarkastycznego. Zanim bowiem upomnimy się o przysługujące nam prawo do szczęścia, należy nie tylko sprawdzić, czy okoliczności na bycie szczęśliwym nam pozwolą, ale też długo, głęboko i powoli się zastanowić, jakiego szczęścia pragniemy.


Bartosz Żurawiecki, Płomień, „Kino" 2015, nr 09, s. 86

  

„FENIKS”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Christian Petzold.

Scenariusz Christian Petzold, Harun Farocki Zdjęcia Hans Fromm

Muzyka Stefan Will. 

Nina Hoss – Nelly

Ronald Zehrfeld – Johannes

Nina Kunzendorf - Lene

Imogen Kogge - Elizabeth

 

O FILMIE:

Nelly (Nina Hoss), osadzona w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, ma tylko jedno marzenie: chce, żeby jak najprędzej wszystko wróciło do stanu sprzed wojny. Kiedy oszpecona i poważnie ranna opuszcza mury obozu, udaje się do Berlina, by tam w towarzystwie przyjaciół i rodziny odbudować swoje życie. Pierwszym krokiem na drodze do jego odzyskania jest operacja plastyczna twarzy. Ta kończy się sukcesem, ale zmienia kobietę nie do poznania. Ostatnią nadzieją na powrót do normalności jest - w jej przekonaniu - odnalezienie Johnny'ego (Ronald Zehrfeld), zaginionego w czasie wojny męża. Odkrywając kolejne fakty, mające zaprowadzić ją do ukochanego, Nelly poznaje też mroczną tajemnicę. Prawdopodobnie to mąż doniósł na nią nazistom. Czy kobieta będzie w stanie zaakceptować jego haniebny czyn i żyć z mężem tak, jak przed wojną?

„Nowa twarz może być wyzwaniem. Byłaby pani nową, inną osobą” – pewnym, spokojnym głosem profesjonalisty przekonuje pacjentkę chirurg plastyczny. Ale Nelly nie chce nowego oblicza, chce odzyskać swoją dawną twarz. Pragnie, by było jak kiedyś, zanim trafiła do Auschwitz, gdzie cudem przeżyła, mocno oszpecona.

Teraz, w zniszczonym Berlinie zaraz po wojnie, ocalała z zagłady niemiecka Żydówka, wspomagana przez przyjaciółkę przybyłą z Londynu, chce, by powrócił świat, w którym była znaną piosenkarką, kochającą żoną, w którym była szczęśliwa. A jeśli to niemożliwe, chce przynajmniej odnaleźć męża, choć najprawdopodobniej to on wydał ją w ręce służb Rzeszy.

Nelly nie musi przejmować się zanadto powojenną codziennością, dziedziczy bowiem spory majątek, zdeponowany w Szwajcarii – cała rodzina zginęła. Wreszcie znajduje mężczyznę, z którym w myślach i marzeniach nie rozstała się ani na chwilę, lecz on jej nie poznaje, zbyt zajęty planowaniem przechwycenia spadku swojej, jak sądzi, nieżyjącej już żony. Tak zaczyna się właściwa opowieść.

Petzold (znany m.in. jako twórca nagradzanej „Barbary”) snuje ją w stylu zbliżonym do kina noir, buduje narrację bez pośpiechu, kameralnie, w oszczędnych, ale kompletnych wizualnie i dramaturgicznie ujęciach: na blacie stołu nie ma niepotrzebnych przedmiotów, nikt nie błąka się na drugim planie bez powodu. Ta dyscyplina obrazu i ruchu jest niemal niezauważalna, bo też taka być powinna, ale dowodzi wysokiego kunsztu reżysera i operatora.

W kadrze rzadko widzimy więcej niż dwie postacie, bo Petzold przedstawia dramat ludzi, jednostek, nie dramat społeczny czy historyczny. A dokładniej – utkany z symboli, z umowności, z dyskretnych ekspresji wewnętrznego napięcia dramat kobiety. Z ciężarem tej roli mierzy się w filmie Petzolda aktorka, z którą już współpracował, najczęściej z satysfakcjonującym efektem – Nina Hoss. I tym razem niemiecka artystka daje występ fenomenalny. Bez wątpienia jej kreacja to największy walor dzieła. Hoss koncentruje na sobie uwagę widzów, pozostałe osoby dramatu, choć skonstruowane i zagrane przekonująco, tylko jej towarzyszą.

W roli ocalałej Nelly niesie w sobie cały, niewypowiedziany tu w żaden inny sposób, koszmar Holocaustu. Przekazuje go gestem, krokiem, postawą ciała, z obozowego przyzwyczajenia przepraszającego oprawców za to, że wciąż ma czelność istnieć. Mąż Nelly, nieświadomy tożsamości swojej rozmówczyni, pyta ją, dlaczego porusza się tak dziwnie. Ktokolwiek jednak oglądał materiały dokumentalne, nakręcone po wyzwoleniu obozów, rozpozna ten krok. Kolejnym małym, słusznie niedomkniętym, jednoosobowym spektaklem jest odradzanie się tytułowego feniksa, powrót ocalałej do teraźniejszości.

Aktorka rozgrywa swoją rolę tak subtelnie, tak konsekwentnie zachowując rytm filmu, dyktowany przez rozbrzmiewający w tle jazz, że uwiarygodnia wielką parabolę Petzolda; niektórzy z krytyków filmu sugerowali, że żadna operacja plastyczna w owym czasie nie mogłaby odmienić nikogo w taki sposób, aby stał się nierozpoznawalny dla najbliższej osoby. To nieporozumienie. Hoss, tworząc postać Nelly, skutecznie marginalizuje problem prawdopodobieństwa sytuacji – tutaj nie o to chodzi. Powracająca z Auschwitz kobieta jest już po prostu kimś innym i aktorka oddaje tę inność bardzo czytelnie.

Natomiast w tło tego powrotu do ludzi i do życia uwierzyć już znacznie trudniej – w konstrukcji świata przedstawionego tkwi bowiem ambiwalencja. Oczywiście, Petzold skupia się na piekle emocjonalnym kobiety, nie na piekle historii. I oczywiście, brak odwagi do zadawania pytań, cechujący wszystkich, których Nelly spotyka w Berlinie, jak również niechęć jej samej do wyznań są uzasadnione psychologicznie. Petzold nie złamał również żadnego tabu związanego z Zagładą, jak to uczyniła przed laty Liliana Cavani w obrazoburczym (wtedy) „Nocnym portierze”. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że zbyt wiele pozostawiono w niedopowiedzeniach.

Twórcy filmu zajęli myśli widzów konfrontacją postaw i osobowości, oszczędzając ich zmysłom odoru śmierci. O Zagładzie nikt prawie nie mówi, nie ukazano jej nawet z oddalenia, wszystko na jej temat zawarte jest w kilku zdjęciach, kilku nieoczywistych zdaniach, kilku symbolach. W rezultacie pobyt głównej bohaterki w obozie koncentracyjnym ujawnia się jako bardzo intymne, niezwykle wstydliwe i obciążające doświadczenie osobiste, którego lepiej nie dotykać.

W poszczególnych scenach często pada słowo „naziści”. Tych nazistów nie ma w fabule, pojawiają się tylko na fotografiach, oznaczeni kółeczkami – oni już nie żyją, sprawiedliwość dosięgła ich wcześniej. Ludzie wokół Nelly to zbiorowość osób zawstydzonych lub zagniewanych, ale nie odpowiedzialnych. Jakby cała wojna i zrodzone z niej indywidualne tragedie miały charakter losowy.

Być może to tylko złudzenie recenzenta, wychowanego niegdyś na zestawie lektur szkolnych, którego kompilatorzy dzisiaj mogliby zapewne zostać oskarżeni o „dopuszczanie się czynów edukacyjnych ze szczególnym okrucieństwem”. Ale jest to złudzenie umotywowane. Nie zawsze rozmazanie konturów tła służy uwypukleniu tego, co pierwszoplanowe. Czasami zaciera to, co znaczące.

Marcin Niemojewski, Feniks, „Kino" 2015, nr 07, s. 80

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” STYCZEŃ 2016

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

ROZUMIEMY SIĘ BEZ SŁÓW”

04.01.2016

19.00

106 MIN

2

„MŁODOŚĆ”

11.01.2016

19.00

118 MIN

3

„Życie na kredycie” Zmiana tytułu !!!

18.01.2016

19.00

128 MIN

4

„NAGINAJĄC REGUŁY”

25.01.2016

19.00

94 MIN

 

ROZUMIEMY SIĘ BEZ SŁÓW

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Eric Lartigau

Scenariusz - Victoria BedosStanislas, Carré de Malberg, Thomas Bidegain, Eric Lartigau

Muzyka - Evgueni Galperine, Sacha Galperine

Zdjęcia - Romain Winding

Montaż - Jennifer Augé

Louane Emera - Paula Bélier

François Damiens - Rodolphe Bélier

Karin Viard - Gigi Bélier

Luca Gelberg - Quentin Bélier

Eric Elmosnino - Fabien Thomasson

Roxane Duran - Mathilde

Ilian Bergala - Gabriel Chevignon

 

O FILMIE

Państwo Bélier to urocza rodzina. Dobrzy sąsiedzi, kochający rodzice. Może czasem zbyt impulsywni, nadmiernie namiętni. I jeszcze jedno: są niesłyszący. Tylko ich córka, nastoletnia Paula urodziła się bez tej niepełnosprawności. Stała się więc ich naturalnym łącznikiem ze światem dźwięków, niezastąpionym przewodnikiem i pomocnikiem w codziennym życiu. Osiągnęła jednak już wiek, gdy dzieci zaczynają wyfruwać z gniazd, szukać swojego miejsca, miłości. Idąc za głosem serca, Paula zapisuje się do szkolnego chóru, w którym śpiewa już „ten” chłopak. Nauczyciel muzyki odkrywa w niej wielki talent wokalny i proponuje szkołę muzyczną w Paryżu. Jak powiedzieć o tym rodzicom? Jak opisać im radość, którą daje muzyka? Jak zostawić zwariowane życie rodzinne i ruszyć w nieznane?

„Rozumiemy się bez słów” to jeden z najbardziej udanych filmów francuskiej kinematografii lat ostatnich. Sam pomysł skoncentrowania intrygi na losach rodziny głuchoniemych jest przekorny. W epoce komedii rozgadanych staje się wyzwaniem przekształconym w komiczny atut. Historia jest prosta: w Normandii żyje rodzina Bélier, pracowita, solidarna i niesłysząca. Mają fermę, trzymają się razem i w zasadzie niczego im do szczęścia nie brakuje, ponieważ kontakt ze światem zewnętrznym utrzymywany jest przez ich słyszącą nastoletnią córkę, Paulę.

Ta równowaga staje pod znakiem zapytania, kiedy profesor muzyki odkrywa u Pauli talent muzyczny i piękny głos, dające jej szansę na muzyczną przyszłość. Dar nieba okazuje się katastrofą dla klanu, któremu zagraża utrata niezbędnej córeczki. Paula waha się między miłością do muzyki a poczuciem obowiązku wobec najbliższych. Czy starczy jej sił, aby pójść własną drogą, czy też poświęci się dla tych, którzy ją kochają i jej potrzebują? Na tym dylemacie opiera się cała linia dramatyczna filmu.

Ciekawe, że reżyser Eric Lartigau wybrał aktorów, których potencjał komediowy opiera się przede wszystkim na sile ekspresji słownej. Karin Viard (nagroda dziennikarzy zagranicznych Lumieres dla najlepszej aktorki za rolę matki i nominacja do Cesara) nadrabia brak słowa podwojoną, a nawet potrojoną energią. Aktorce udaje się skomponować postać kilkuwarstwową, jej Gigi to zarazem beztroska kobieta-dziecko, troskliwa żona i despotyczna matka, zdolna do pogrzebania talentu dziecka w imię rodzinnej solidarności. Ojca gra François Damiens, aktor belgijski (także nominowany za tę rolę do Cesara), znany przede wszystkim z ról komediowych, w których żongluje głosem, intonacją i akcentem. Odarty ze swego najbardziej skutecznego atutu, Damiens nabiera siły fizycznej, powagi, gra upartego byka, który prze do przodu i bez kompleksów wybiera się z motyką na słońce, startując w... lokalnych wyborach.

Największa trudność spadła jednak na osiemnastoletnią Louane Emerę, która mówi a jednocześnie miga, co zmuszało ją na planie do myślenia w dwóch językach naraz. Emera jest największą rewelacją filmu i to jej w dużej mierze film zawdzięcza sukces. Louane, zauważona w programie „The Voice” w roku 2013, to uroda, wdzięk i talent. Młodziutka aktorka (wyróżniona za swą pierwszą rolę Cesarem i nagrodą Lumieres) jest bezbłędna jako kaczątko, które przeistacza się łagodnie w pięknego łabędzia, gotowego do opuszczenia rodzinnego gniazda.

Również role drugoplanowe są w filmie przemyślane i dopracowane. Profesor śpiewu zagrany przez Erika Elmosnino idzie bezbłędnie po cieniutkiej linii wytyczonej między emocjami a krzepiącym uśmiechem, stawiając stopy z gracją baletmistrza – raz po jednej, raz po drugiej stronie. Żeby spiętrzyć trudności, reżyser dorzucił do obsady aktorów naprawdę głuchoniemych – na ekranie widz nie potrafi zauważyć różnicy.

Rodzina Pauli nie słyszy piękna wydobywanych przez nią melodii i to jest największy dramat ich życia. Ale my słyszymy i melodie, i słowa piosenek, które potrafią autentycznie i głęboko poruszyć. To utwory z repertuaru Michela Sardou, który śpiewał o sobie i o życiu, proponując łatwo przyswajalne linie melodyczne. Pan Thomasson, profesor śpiewu, utrzymuje, że Michel Sardou jest dla rozrywki francuskiej tym, czym Mozart dla muzyki poważnej. Nie ulega wątpliwości, że Sardou, uznawany w pewnych środowiskach za konserwatywnego, tworzył piosenki niezmiennie trafiające do serca. Wykonane przez Louane, wydają się doskonale współczesne.

„Rozumiemy się bez słów” jest komedią nie tylko śmieszną, ale również wrażliwą i mądrą. To film, po którym czujemy się dobrze, a nawet lepiej. Do oglądania w pojedynkę, we dwoje i we wszystkich możliwych konfiguracjach rodzinnych i przyjacielskich.

Grażyna Arata, Rozumiemy się bez słów, „Kino" 2015, nr 05, s. 84

 

„MŁODOŚĆ”

Europejskie Nagrody Filmowe

 dla najlepszego filmu, reżysera i za rolę męską

Michael Caine - nagroda honorowa 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria  Paolo Sorrentino

Scenariusz Paolo Sorrentino

Zdjęcia - Luca Bigazzi

Muzyka - David Lang

Montaż - Cristiano Travaglioli

 

Michael Cane jako Fred Ballinger

Harvey Keitel jako Mick Boyle

Rachel Weisz jako Lena Ballinger

Paul Dano jako Jimmy Tree

Jane Fonda jako Brenda Morel

Paloma Faith jako Paloma Fait

 

O FILMIE

OPIS FILMU

Najnowszy film twórcy nagrodzonego Oscarem „Wielkiego piękna”.Paolo Sorrentino przedstawia olśniewającą wizualnie, pełną emocji i błyskotliwego humoru opowieść o gościach luksusowego hotelu u podnóża Alp.

Wybitny kompozytor (Michael Caine) otrzymuje od angielskiej królowej nieoczekiwaną propozycję. Piękna kobieta (Rachel Weisz) chce się dowiedzieć, dlaczego mąż porzucił ją dla dziewczyny (Paloma Faith), od której wszystko ją różni. Słynny reżyser (Harvey Keitel) szuka idealnego zakończenia dla swojego najważniejszego filmu. Charyzmatyczny aktor (Paul Dano), znany z roli w superprodukcji, chce znaleźć prawdziwe życiowe wyzwanie. Miss Universe postanawia wszystkim pokazać, dlaczego to ona jest najpiękniejszą kobietą na świecie. Wielka gwiazda (Jane Fonda) zjawia się po latach, by prosto w twarz powiedzieć mężczyźnie swojego życia, co naprawdę o nim myśli. Kilka letnich dni, podczas których wyjdą na jaw najgłębsze tajemnice, a wystawione na próbę zostanie powszechne pragnienie wiecznej młodości.

 

Nowy film Paola Sorrentina przypomina niespieszne poprawiny po karnawałowym „Wielkim pięknie”. Wobec poprzedzającego je arcydzieła „Młodość” pozostaje jednocześnie ujmująco bliska i niezaprzeczalnie odległa. Nie ma wątpliwości, że tym razem włoski mistrz snuje opowieść bardziej przystępną, mniej rozbuchaną i po prostu łatwiejszą w odbiorze. Słyszymy na ekranie język angielski, ale kokietujące nas uśmiechy hollywoodzkich aktorów nie oznaczają na szczęście, że Sorrentino poszedł na łatwiznę.

Tak jak w „Wielkim pięknie”, również w „Młodości” wzniosłość miesza się z banałem, humor coraz trudniej odróżnić od tragizmu, a wielkie ambicje są co chwila ośmieszane przez absurdy codzienności. Uniwersalne tematy zyskują wymiar głęboko osobisty, gdyż reżyser – kolejny raz w karierze – opowiada o dylematach artystów. Po obejrzeniu nowego filmu można odnieść wrażenie, że Sorrentino wyznaje to samo credo, które w jednym z wywiadów sformułował Marek Bieńczyk: „Twórz, ale trochę żyj!”. „Młodość” można z powodzeniem odczytać jako opowieść o niespodziewanych trudach związanych z egzekwowaniem tej pozornie błahej zasady.

Wbrew deklaracjom reżysera, jego filmu nie da się chyba czytać w oderwaniu od „Czarodziejskiej góry”. Sorrentino niemal równie pasjonująco jak Tomasz Mann potrafi opowiadać o starciu postaw i wartości. Jednocześnie pozostaje jednak znacznie bardziej przyziemny i autoironiczny. Zamiast konfliktu śmiertelnych wrogów, przedstawia salonowe awanturki starych kumpli, a bardziej niż przyszłością Europy interesuje się problemami bohaterów z prostatą. Pełne „bon motów” polemiki Freda i Micka mają jednak wysoką stawkę – dotyczą skrajnie odmiennych sposobów radzenia sobie z upływem czasu. (…)

Zanim jednak dojdzie do przejmującego finału, Sorrentino potrafi przez dwie godziny czarować nas niuansami swego niepowtarzalnego stylu. Siłą napędową włoskiego mistrza pozostaje nonszalancka nieprzewidywalność, każąca mu obracać poważną scenę w błazeński żart bądź spuentować zgrywę zaskakująco gorzką refleksją. Reżyserska ambiwalencja skłania odbiorcę do zachowania czujności i oswaja go ze złożonością przedstawionego świata.

Dobry przykład takiej strategii stanowi sposób potraktowania jednego z epizodycznych bohaterów – emerytowanego piłkarza, łudząco podobnego do Diego Maradony. Monstrualnie gruby i kompromitująco ospały mężczyzna wydaje się postacią rodem z karykatury. W pewnym momencie widzimy jak wielki wysiłek przynosi mu zrobienie paru kroków. Filmowana w zbliżeniu twarz wyraża mękę, jakby chodziło o wejście na Golgotę. Groteskowo otyły cierpiętnik wciąż wzbudza śmiech, który momentalnie zostaje jednak podszyty współczuciem.

Sorrentinowska wrażliwość na detal wydaje się ważnym elementem jego filozofii artystycznej. Postawa włoskiego reżysera stanowi rewers poglądu Erica Rohmera, który wierzył, że świat jest uporządkowany i ma w sobie trwały sens, możliwy do odszyfrowania. Uniwersum Sorrentina pozostaje znacznie bardziej kapryśne i nieprzewidywalne. Poczucie zachwytu, satysfakcji i istotności nie jest dane raz na zawsze, lecz może być odczuwane tylko przez krótki moment. Dostrzegł to już Jep Gambardella z „Wielkiego piękna”, poszukujący w życiu tylko „niewielkich, nieregularnych przebłysków uroku”.

Pod taką deklaracją mógłby podpisać się również Fred z „Młodości”. W jednej z najpiękniejszych scen filmu mężczyzna wybiera się na spacer do alpejskiej doliny, przymyka oczy i wsłuchuje się w odgłosy natury. Jakby w transie wykonuje wyuczony gest dyrygenta, dzięki któremu sprawia wrażenie demiurga panującego nad rzeczywistością. Fred doskonale wie, że szlachetna iluzja zostanie za chwilę zdemaskowana, a sytuacja wymknie mu się spod kontroli. Na tle egzystencji naznaczonej absurdem i miałkością krótkotrwałe momenty spełnienia wybrzmiewają jednak z niespotykaną siłą. Sekret „Młodości” polega na tym, że pozwala ich doświadczyć także swoim widzom.

Piotr Czerkawski, Młodość, „Kino" 2015, nr 09, s. 67

 

 „NAGINJĄC REUŁY”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Behnama Behzadiego

Scenariusz - Behnam Behzadi

Montaż - Behnam Behzadi

Zdjęcia - Amin Jafari

Dźwięk - Yadollah Najafi, Rashid Daneshmand

Muzyka : Martin Shamoonpour

Amir Jafari - ojciec Shahrzad

Neda Jebraeili – Shahrzad

Ashkan Khatibi – Amir

Mehrdad Sedighian – Bardia

Baharan Baniahmadi - Parisa

 

O FILMIE:

Amatorska grupa teatralna ma możliwość wystąpienia poza granicami Iranu. Początkowa radość z wyjazdu szybko ustępuje miejsca kolejnym niepokojom. Paszport Szeherezady, aktorki grającej główną rolę w spektaklu, ginie. Dziewczyna podejrzewa, że dokument ukrył jej ojciec, który niechętnie podchodzi do pomysłu wyjazdu. Jej przyjaciele z trupy stają przed dylematem: jechać bez koleżanki, solidarnie zostać razem z nią w Iranie, a może za wszelką cenę przekonać ojca do tego, aby wyraził zgodę na wyjazd córki?

W filmie Behnama Behzadiego w fascynujący sposób ścierają się postawy bohaterów, ich pragnienia i nadzieje, które pokładają w wyjeździe. To unikatowy portret trzeciej generacji irańskiej rewolucji islamskiej, która nie zgadza się ze swoimi rodzicami, patrzy na świat w zupełnie inny od nich sposób.

Film świetnie przyjęty przez krytykę jest laureatem wielu nagród na międzynarodowych festiwalach.   

 

Kilka miesięcy temu pojawił się w polskich kinach film „Rękopisy nie płoną”. U Mohammada Rasoulofa Iran jest szarą krainą, w której rządzi strach. Ten strach przyjmuje wiele postaci, jest strachem przed bogiem, biedą, policją polityczną, przyjaciółmi, śmiercią. Rasoulof odrzuca język ezopowy, wali prosto w oczy – pokazuje terror, przemoc, tortury. Po takim seansie spotkanie z „Naginając reguły” Behnama Behzadiego wydaje się co najmniej dziwne.

Niby i tu akcja rozgrywa się w Iranie, ale Iran Behzadiego jest jakby z innej galaktyki. W biurach stoją dystrybutory wody, w podziemnych garażach – auta. Ludzie jeżdżą jeepami, jedzą lody, rozmawiają o przeglądarkach internetowych, używają tabletów i laptopów. Bawią się w teatr, uprawiają warzywniak, studiują, planują wyjazd za granicę. Dyktatura? Jaka dyktatura? Zwyczajnie – Zachodnia Europa.

Historia, którą opowiada Behzadi, mogłaby się rozgrywać, na przykład, w Polsce. Oto grupa przyjaciół planuje wyjazd na zagraniczny festiwal teatralny – przedstawienie jest już gotowe, trzeba jeszcze tylko spakować walizki. Niespodziewanie pojawiają się jednak kłopoty – ojciec jednej z aktorek zabrania jej jechać. W ogóle uważa, że teatr to nie jest dla dziewczyny najlepsze miejsce, radzi, żeby skoncentrowała się raczej na nauce. Gdy córka buntuje się przeciwko jego nakazom, tatuś zaczyna szantażować pozostałych członków zespołu, grożąc, że jeśli nie pomogą mu uporać się z krnąbrną córką, to ich zniszczy. (…)

Jeśli coś przykuwa uwagę, to są to drobne szczegóły, małe sytuacje, które rozbijają iluzję tego z pozoru całkiem normalnego świata. Pojawiający się w drzwiach funkcjonariusz, u którego trzeba uzyskać zgodę na opuszczenie kraju; rodzice z obsesją na punkcie kontroli; kłamstwa, którymi ich dzieci muszą się posługiwać, żeby mieć wreszcie święty spokój. Podskórne, nieustające napięcie sprawia, że szybciej korodują charaktery.

Pierwsza konfrontacja z ojcem buntowniczki dokonuje w młodych spustoszenia, pokazuje ich słabość, niezdolność do przeciwstawienia się. Wychodzi na wierzch oportunizm, który maskuje się tu frazesami o tym, że sztuka jest najważniejsza. Szczególnie blado wypadają mężczyźni – zdziecinniali, zagubieni, marnujący czas na niepotrzebne kłótnie, skoncentrowani na sobie.

Behzadi nie osądza jednak zbyt surowo swoich postaci, trzeźwo patrzy na świat, w którym ludzie nieustannie poddawani są próbom charakteru. Wie, że ci, którzy ich nie przeszli wzorowo, wcale nie muszą być najgorszymi kanaliami. Co więcej, finał filmu sugeruje, że to w młodych reżyser upatruje nadzieję dla swojego kraju. Inna sprawa, że gest sprzeciwu wiąże się tu nierozerwalnie z utratą złudzeń. A jak wiadomo, bez złudzeń ciężko sobie wyobrazić jakąkolwiek rewolucję, czyli prawdziwą zmianę. Ten paradoks, z którym zostawia nas irański filmowiec, sprawia, że „Naginając reguły” trudno zbyć zwykłym wzruszeniem ramion.
 

Jakub Socha, Naginając reguły, „Kino" 2015, nr 05

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” GRUDZIEŃ 2015 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

ANIOŁ”

07.12.2015

19.00

    95 MIN

2

„RANDKI W CIEMNO”

14.12.2015

19.00

 99 MIN

3

„1001 GRAMÓW”

21.12.2015

19.30

 88 MIN

4

NIERACJONALNY MĘŻCZYZNA

28.12.2015

19.00

    91 MIN

 

ANIOŁ

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Amin Dora
Scenariusz: Georges Khabbaz

Zdjęcia: Karim Ghorayeb

Montaż: Rana Sabbagha

Scenografia: Christin Busse

Dźwięk: Rana Eid

 

Georges Khabbaz -  Leba Seba

Lara Rain -  Lara Seba

Emmanuel Khairallah -  Anioła

Camille Salameh -     Fryzjer

Rodrigue Sleiman - Gerard

Samir Youssef -  Lello

Caroline Labaki - Nisrine

 

O FILMIE

„Anioł” to jeden z tych filmów, które natychmiast wzbudzają sympatię publiczności. O tym, że trudno się w tej historii nie zakochać, zaświadczają liczne nagrody publiczności, z którymi twórcy tego znakomitego filmu wrócili do ojczystego Libanu. Widzowie wyróżnili film na festiwalu w Pusan, Mannheim-Heidelberg (i to w dwóch kategoriach!), a także w Warszawie, gdzie „Anioł” był pokazywany podczas 21. edycji festiwalu Wiosna Filmów. (…)

            „Anioł” to niezwykle ciepła i chwytająca za serce historia rodzicielskiej miłości, która jest w stanie zwalczyć nietolerancję, gniew i nikczemność. Utrzymany w komediowym tonie film zyskał już sympatyków na całym świecie, zarówno wśród widzów, jak i krytyków. Ci pierwsi docenili w nim przede wszystkim zerwanie z tematami, do jakich przyzwyczaiło nas kino libańskie. W „Aniele” nie odbijają się echa wojny domowej, nie ma też palących kwestii napięć pomiędzy muzułmanami i chrześcijanami. Reżyser ze swoimi bohaterami pokazują, że to nie wojny ani różnice kulturowe są dla nas najgroźniejsze, tylko niewłaściwe nastawienie do ludzi, którzy nas otaczają.

Jeszcze jeden film libański? Owszem, co jakiś czas możemy oglądać film oficjalnie przedstawiany jako libański, ale raczej niewiele wiemy o tej kinematografii (zob. KINO 8/2015). Czy w ogóle istnieje jako struktura produkcyjna? Na przykład film zatytułowany symbolicznie „Dokąd teraz?” odnosił się do wydarzeń wojennych wciąż wstrząsających krajem, który graniczy z Syrią i Izraelem. Zrobiony przez kobietę, Nadine Labaki, prezentował w komediowym tonie „kobiece nastawienie” i naprawdę niewiele można się było z niego dowiedzieć o istocie dramatycznych konfliktów czy o ich rzeczywistej historii.

O współczesności Libanu w ogóle nie ma mowy w filmie „Anioł”. To po prostu pełna ciepła baśń, która powiada, że ludzie pragną być dobrzy i szczęśliwi. Rozgrywa się w małym miasteczku, dokąd nie docierają żadne zewnętrzne konflikty i gdzie życie toczy się leniwie pośród małych, codziennych spraw mieszkańców, którzy skazani w ciasnych uliczkach na sąsiedzką bliskość, wiedzą o sobie wszystko. Pełni sympatii zachęcają Lebę, nauczyciela muzyki ze szkoły i ojca dwóch córek, aby postarał się jak najszybciej o syna.

W odpowiednim czasie rodzi się więc radośnie witany mały Ghadi. Ale jest dzieckiem kalekim, ma zespół Downa. Jako kilkulatek staje się utrapieniem dla sąsiadów, bo wysiaduje w oknie nad ulicą i głośno zawodzi. Jednak rodzice nie chcą oddać go do zakładu. I Leba wprowadza w życie skomplikowany sposób zatrzymania przy sobie dziecka: ogłasza, że mały jest aniołem opłakującym głośno grzechy ludzi, których ogląda ze swego okna. Najwidoczniej miasteczko zamieszkują maronici, libańscy chrześcijanie, więc ta interpretacja do nich przemawia. I nie dziwią się wezwaniu do zmiany postępowania, do rozpoczęcia uczciwego, moralnego życia. Tak zaczyna się baśń.

Stylistyka tego filmu wydaje się konwencjonalna, jednak nie jest oczywista. Obraz przemawia realizmem szczegółów: to rzeczywiście kronika codziennego życia, dla nas dość egzotyczna, wypełniona zapisem prostych czynności i portretami zwyczajnych ludzi. Jest to raczej powierzchowne, ale Amin Dora, reżyser niewątpliwie sprawny i świadomy używanych środków, idzie dalej. Nawiązuje otwarcie do klasyka sprzed lat, „Cudu w Mediolanie”, w którym twórcy włoskiego neorealizmu, Vittorio De Sica i Cesare Zavattini, opowiedzieli w 1951 roku baśń o dobrym Toto wśród nędzarzy, ukazanych z szokującą wówczas dosłownością szczegółów. Stary film, ale wcale nie anachroniczny, chociaż brutalność czarno-białego obrazu osłabia w nim cudowność, aż po słynny odlot na miotłach z placu przed mediolańską katedrą. Nędzarze uciekają od nieprzyjaznej rzeczywistości.(…)

A ludzie chcą wierzyć. Potrzebują inspiracji, aby dokonać zmiany. Potrzebują cudu. Kiedy pojawia się cyniczny Gerard, aby zdemaskować grę, spotyka go wrogie przyjęcie, a jego upadek zostaje uznany z satysfakcją za oczywistą karę. Miasteczko staje się inne i problem prawdziwości czy też nieprawdziwości tego, co dzieje się w oknie Ghadiego, przestaje się liczyć. Wcale niegłupia konkluzja.

Być może tego rodzaju baśniowość jest po prostu zbyt sentymentalna i naiwna w naszych czasach. A jednak trudno nie uśmiechnąć się w finale filmu, który niesie intensywny emocjonalnie obraz triumfu dobra, jakby wezwanie „kochajmy się!” mogło jednak zabrzmieć dziś mocniej niż kiedykolwiek.

Andrzej Kołodyński, Anioł, „Kino" 2015, nr 08, s. 75

  

„RANDKI W CIEMNO”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Levan Koguashvili

Scenariusz - Boris Frumin, Levan Koguashvili

Konsultacja scenariuszowa: Andro Sakvarelidze

Montaż: Levan Koguashvili, Nodar Nozadze

Zdjęcia: Tato Kotetishvili

Kostiumy: Tinatin Kvinikadze

Muzyka: Iakob Bobokhidze, Otar Tevdoradze

Andro Sakhvarelidze Sandro

Ia Sukhitashvili Manana

Archil Kikodze Iva

Vakho Chachanidze Tengo

Kakhi Kavsadze Ojciec Sandro

Marina Kartsivadze Matka Sandro

Marika Antadze Lali

Sopho Gvritishvili Natia

 

O FILMIE

„Randki w ciemno” to wspaniała, iskrząca humorem komedia romantyczna o poszukiwaniach miłości we współczesnym świecie. To niezwykle zabawny portret damsko-męskich relacji i przewodnik dla kawalera po meandrach kobiecej duszy. Film Levana Kougashviliego to dowód na to, że gruzińskie kino urasta do miana jednej z najciekawszych obecnie kinematografii.

Na „Randki w ciemno” do stolicy Gruzji, Tbilisi, zabiera nas reżyser Lewan Koguaszwili. Wyprawa do tego atrakcyjnego turystycznie zakątka świata może być zaskoczeniem dla znających miasto wyłącznie z folderów biur podróży. Zaniedbane osiedla-blokowiska, betonowe plaże i zapyziałe mieszkania ze starymi, niemodnymi meblami tworzą dość jednowymiarowe tło dla skromnej opowieści o samotności i poszukiwaniu miłości.

Czterdziestoletni nauczyciel, Sandro, wciąż mieszka z rodzicami, którzy bezustannie utyskują na jego samotniczy styl życia. Sposobem na poznanie „drugiej połówki” mają być tytułowe randki aranżowane przez jego przyjaciela, Ivę, również starego kawalera, trenera szkolnej żeńskiej drużyny piłki nożnej. (…)

Ta dziwna historia, pełna nijakich zdarzeń, błahych z pozoru rozmów i niedopowiedzeń jest próbą przedstawienia pokolenia Gruzinów wchodzących w wiek średni. Dzieciństwo i wczesna młodość spędzone w Związku Radzieckim wciąż ograniczają ich wiarę w siebie i własne możliwości. W swoim debiutanckim filmie, „Dniach ulicy”, Koguaszwili stawiał bardziej jednoznaczną diagnozę – bohaterowie życiową energię tracili na narkotyki i alkohol. W „Randkach w ciemno” nie są przegranymi straceńcami, lecz sympatycznymi, nieśmiałymi nieudacznikami.

Łysiejący, zgarbiony, małomówny Sandro. Skrywający kompleksy pod maską wyluzowanego playboya Iva. Skromna, smutna, wycofana Manana. Jej mąż, Tengo, życiowo nieporadny kryminalista, zaplątany w przerastające go sprawy. Postacie z filmu Koguaszwilego nakreślone oszczędnie, na pozór niezbyt interesujące, powoli odkrywają przed widzem swoje wewnętrzne rozterki i problemy. Z niewyszukanych epizodów i banalnych sytuacji, niczym w filmach dokumentalnych, budowany jest ich świat. W szarej rzeczywistości znajdzie się miejsce na miłość, przyjaźń i dobroć.

Reżyser portretuje bohaterów z przyjaznym dystansem, ich chaotyczne i czasem nieoczywiste zachowania nie budzą politowania i irytacji – raczej serdeczny uśmiech. Odnoszę nieodparte wrażenie, że gruziński twórca inspirował się niezależnym kinem amerykańskim, zwłaszcza wczesnymi filmami Jima Jarmuscha. Tak jak guru kina niezależnego, Koguaszwili nie sili się na efektowność, nie zwiększa tempa akcji, nie dociska pedału z napisem „emocje”. Z rozmysłem nie ogrywa sytuacji tragikomicznych (np. pysznej sceny z pojawiającą się na randce w ciemno… niewidomą), stawiając na niedookreślenia i ulotny urok chwil, gdy zarówno bohaterowie, jak i widzowie są zaskoczeni nieprecyzyjnymi i nieuchwytnymi sytuacjami, które przynosi codzienność.

Jaga Kolawa, Randki w ciemno, „Kino" 2015, nr 05, s. 76

  

„1001 GRAMÓW”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Bent Hamer.

Scenariusz - Bent Hamer

Zdjęcia - John Christian Rosenlund.

Muzyka - John Erik Kaada.

 

Ane Dahl Torp - Marie

Laurent Stocker – Pi

Hildegun Riise – Wenche

Stein Winge - Ernst Ernst

Per Christian Ellefsen – Moberg

Didier Flamand – Gérard

Dinara Drukarova – celniczka

Peter Hudson - dr Winkler

O FILMIE:

Marie jest szanowanym naukowcem, pracuje razem z ojcem w organizacji rządowej, której celem jest utrzymanie naprawdę cennego przedmiotu: norweskiego prototypu kilograma. Całe dnie spędza na kalibracji pomiarów w nowoczesnych ścianach instytutu. Tym samym rygorem co w pracy otacza się w życiu osobistym: jeździ śmiesznie małym samochodem elektrycznym, mieszka w sterylnym apartamencie, a w stosunkach międzyludzkich jest precyzyjnie powściągliwa; rzadko można zobaczyć na jej twarzy jakieś emocje. Gdy jej ojciec umiera, starannie wykalkulowane życie Marie rozpada się i musi wyjść ze swojej strefy komfortu. Wybrano ją, by udała się do Paryża na Międzynarodową Konferencję Miar i Wag, aby zważyć kilogram i upewnić się, że nie zyskał lub stracił wartościowych mikrogramów. Po drodze Marie traktuje kilogram niczym noworodka, ściska go, tylko przy nim czuje się bezpiecznie w nowym miejscu. Niespodziewanie podróż Marie okazuję się drogą do odkrycia prawdziwej siebie, zmienia ją, ukazuje perspektywę możliwości dotąd świadomie spychanych na margines codzienności. Przyczynia się do tego przypadkowo spotkany uprzejmy mężczyzna...

Miło mi, że mogę przedstawić film subtelny, wyciszony, operujący półtonami. Taki, jakiego raczej nie udaje się nam obejrzeć w kinach. Okazuje się jednak, że filmy tego rodzaju powstają, choć nieliczne i na marginesie, poza głównym nurtem wielkich kinematografii. Na multipleksy chyba nie mogą liczyć. „1001 gramów” jest filmem norweskim z niewielkim udziałem Niemiec. Był wydarzeniem, ale na lokalną skalę, nominowany do norweskiej nagrody Amanda, która nie zajmuje wysokiego miejsca na światowej mapie wydarzeń filmowych.

Reżyser, jednocześnie scenarzysta, jest nam jednak znany. To Bent Hamer, który po swojemu ekranizował cokolwiek dziwaczną prozę Charlesa Bukowskiego „Factotum” o nonszalanckim lumpie i kobieciarzu, nie próbującym się nikomu podobać, a wcześniej ukazał satyrycznie Szwedów usiłujących obserwować Norwegów. Obserwować ich w kuchni. Bliskie absurdu, spokojne w tonie i jednak czarne komedie niespecjalnie się u nas podobały.

Zdaje się, że przynajmniej „Historie kuchenne” doczekały się wydania na płytach. Nowy film jest chyba łatwiejszy do przyjęcia, bo to jednak historia miłosna. Ale opowiedziana świadomie w zwolnionym tempie, z bardzo oszczędnym dialogiem, pełna niedopowiedzeń. Za to z łagodnymi akcentami humorystycznymi, takimi jak na przykład obraz przesuwających się w karnym pochodzie naukowców dzierżących jednakowe niebieskie parasole. Nie chcę powiedzieć, że reakcją widza będzie wybuch śmiechu, jednak lekkiego uśmiechu nie da się powstrzymać.

Bohaterką filmu jest kobieta samotna, Marie, naukowiec. Pracownica instytutu miar i wagi, wolny czas spędza w odosobnieniu w swoim sterylnym, chłodnym mieszkaniu. Pojawia się wprawdzie czasem mężczyzna, ale oglądany z daleka. Jego twarzy nigdy nie widzimy, pada tylko imię: Yngve. Należy rozumieć, że to były partner Marie, który wynosi swoje rzeczy. Żadnych dodatkowych szczegółów. (…)

No i tyle, jeśli chodzi o sytuację wyjściową. Sprawy się później nieco komplikują, model ulegnie wypadkowi, ale to bynajmniej nie zmienia stylu narracji. W dalszym ciągu jest spokojnie pedantyczna, dosłowna, oparta na ujęciach wytrzymanych aż do ostatecznego wybrzmienia.

Marie gra Ane Dahl Torp, smukła niebieskooka blondynka, ideał norweskiej urody. Małomówna, w zachowaniu chłodna i utrzymująca dystans, rozkwita dopiero w uśmiechu. Co w Paryżu (bo gdzież by indziej!) zauważa francuski naukowiec zwany Pi. Niepozorny, rudawy, niższy od Marie, za to otwarty i wesoły. A jego pasję stanowi – uwaga! – badanie natężenia i brzmienia śpiewu szczygła w lesie odległym od Paryża o 15 km i w samym mieście.

Okazuje się, że w lesie szczebiot ptaka ma charakter liryczny, ale w miarę zbliżania się do miejskich murów nabiera krzykliwości. Ulega zmianie – a zmiana to filozoficzny sens egzystencji, nie tylko ptasiej, także ludzkiej. Zmiana dokonująca się w czasie. Pi przypomina słowa Aragona: „Zanim nauczymy się, jak żyć, jest już za późno”. I Marie korzysta z tej przestrogi. Tytuł filmu „1001 gramów” jest oczywiście metaforyczny: ten jeden gram ponad urzędową miarę jest wagą jej doświadczeń, skalą, która zaczyna się samotnością i smutkiem, ale kończy miłością.

Dziwny film, pozbawiony efektów, opowiedziany z klarowną prostotą, z piękną, jakby żartobliwą muzyką, której kompozytorem jest John Erik Kaada, skądinąd przedstawiciel awangardy, ale potrafiący posługiwać się motywami jak najbardziej popularnymi. A napisy wstępne poprzedza charakterystyczna dedykacja: „Dla Ellen – ponad miarę”.

Trudno o niej nie pamiętać.

Andrzej Kołodyński, 1001 gramów, „Kino" 2015, nr 09

  

 „NIERACJONALNY MĘŻCZYZNA”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA – WOODY ALLEN

SCENARIUSZ – WOODY ALLEN

ZDJĘCIA DARIUS KHONDJI, A.S.C., A.F.C.

MONTAŻ – ALISA LEPSELTER

SCENOGRAFIA – SANTO LOQUASTO

KOSTIUMY SUZY BENZINGER

CHARAKTERYZACJA – JUDY CHIN

DŹWIĘK DARRELL R. SMITH / ROBERT HEIN

ABE – JOAQUIN PHOENIX

RITA – PARKER POSEY

JILL – EMMA STONE

ROY – JAMIE BLACKLEY

PAUL – ROBERT PETKOFF

MATKA JILL – BETSY AIDEM

OJCIEC JILL – ETHAN PHILLIPS

DYREKTORKA COLLEGE’U – PAULA PLUM

 

O FILMIE:

Zdobywca czterech Oscarów i 20 nominacji do tej nagrody, mistrz kina i geniusz komedii – Woody Allen przedstawia swój najnowszy obraz – „Nieracjonalny mężczyzna”. Po romantycznym spacerze szlakiem europejskich stolic, reżyser powraca do rodzinnej Ameryki, gdzie powstały jego najsłynniejsze dzieła, na czele z oscarowym „Blue Jasmine” i uwielbianym przez Polaków „Co nas kręci, co nas podnieca”. Fabuła „Nieracjonalnego mężczyzny” skupia się na historii profesora filozofii z Rhode Island, którego życie staje na głowie, gdy zaczyna spotykać się z jedną ze swoich studentek.

W rolach głównych w „Nieracjonalnym mężczyźnie” zobaczymy trzykrotnie nominowanego do Oscara Joaquina Phoenixa („Mistrz”, „Spacer po linie”, „Gladiator”) oraz jedną z najpopularniejszych gwiazd młodego pokolenia, urastającą na nową muzę reżysera, zdobywczynię nominacji do Oscara, BAFTA i Złotego Globu – Emmę Stone („Birdman”, „Służące”). Partnerują im m.in. nominowana do Złotego Globu – Parker Posey („Ostrożnie z dziewczynami”, „Masz wiadomość”), Gary Wilmes („Sekretne życie Waltera Mitty”, „Salt”) oraz nowy ulubieniec nastolatków – Jamie Blackley („Zostań, jeśli kochasz”, „Królewna Śnieżka i Łowca”).

Każdy nowy film Woody’ego Allena – a na taki możemy liczyć zwykle raz do roku – niezmiennie powoduje dopisanie nowego rozdziału do krytycznych rozważań: czy to Allen wybitny, czy zaledwie średni, co go różni od Allenów poprzednich i dlaczego w sumie różni tak niewiele. Ale każdy film amerykańskiego reżysera w gruncie rzeczy broni się samodzielnie, nie ma potrzeby ciągłego porównywania go z dawnymi osiągnięciami. Nierzadko może on nawet na tej uporczywej konfrontacji stracić – bo zamiast docenić jego swoistość, unikatową perfekcję, skupiamy się na analogiach.

To właśnie przypadek „Nieracjonalnego mężczyzny”. Tak, Allen po raz kolejny na bohatera obiera intelektualistę w depresji, znowu dotyka kwestii zbrodni i kary, wrzuca do filmu dialogi o filozofii i poszukiwaniu sensu życia. Jednak stare elementy łączą się tu w nową całość, która wypada świeżo i lekko – tak lekko, że łatwo nie docenić, z jak precyzyjną konstrukcją mamy do czynienia. To film, którym Allen rozprawia się (co też już wcześniej robił) z niezachwianą wiarą w racjonalne myślenie, jednak ani na chwilę nie przestaje dostarczać nam zwykłej przyjemności oglądania.

„Nieracjonalny mężczyzna” rozgrywa się w całości w uniwersyteckim miasteczku w Nowej Anglii. Na uczelnię ma przyjechać nowy profesor filozofii – Abe Lucas (Joaquin Phoenix); wyprzedza go opinia oryginalnego nauczyciela a zarazem kobieciarza i pijaka. Jedną ze studentek podekscytowanych perspektywą zajęć z legendarnym Lucasem (legendarnym ze względu na jego akademicką renomę, a nie nałogi) jest Jill, grana przez Emmę Stone. W pierwszej sekwencji ta dwójka na przemian wciela się w rolę narratora, a widzowi od razu podsuwany jest łatwo rozpoznawalny trop: „Nieracjonalny mężczyzna” zapowiada się na opowieść o romansie profesora w średnim wieku z zafascynowaną nim studentką.

Wykładowca przechodzi kryzys: nie potrafi się niczym cieszyć, nie może pisać, a wszystkie intelektualne dywagacje prowadzą go do jednego wniosku – o bezsensie istnienia. Oczywiście, mimo to, ze swoją erudycją, efektownymi powiedzeniami i zblazowaną miną robi furorę w akademickim mikrokosmosie. Komizm wynika głównie z tego, że Abe bierze siebie i swoje problemy jak najbardziej poważnie, za to reżyser – niekoniecznie. Dryfujący bez celu bohater łatwo poddaje się Ricie (Parker Posey, znana z filmów innego amerykańskiego autora, Hala Hartleya) i nawiązuje nic nie znaczący romans. Jednocześnie w bardzo przewidywalną stronę zmierza jego znajomość z Jill.

W tej konstelacji pojawia się wątek potencjalnego morderstwa: zbrodnia, która zaraz nastąpi, będzie czynem „egzystencjalnym” odbijającym w prawdziwym życiu idee, które Abe przywołuje na swoich wykładach z taką lubością. Widz bardzo szybko dowie się, kto zabił, jednak w recenzji wypada pozostawić to niedopowiedziane. Natomiast możemy powiedzieć, że tajemnica „Nieracjonalnego mężczyzny” zasadza się na tym, czy przestępca zostanie odnaleziony. Bo, w zamierzeniu, popełniona zbrodnia to zbrodnia doskonała, która dla sprawcy jest po prostu ćwiczeniem z etyki.

Phoenix wpasowuje się w swoją rolę wyśmienicie: gra bardzo oszczędnie i nie osuwa się w parodię profesora szukającego natchnienia w romansie ze studentką czy też naśladowanie samego Allena. Lecz prawdziwą gwiazdą filmu jest Stone. W swojej pierwszej roli u Allena, w „Magii w blasku księżyca”, jako uduchowione medium z założenia miała być trochę irytująca. Dopiero tutaj dostaje szansę zagrania pełnej postaci i wprowadza Jill do grona najciekawszych heroin Allena.

Zupełnie nie na miejscu byłoby powiedzieć, że Allen znalazł w jej osobie nową aktorską muzę, bo swoim filmem dowodzi, że koncept muzy jest śmiechu wart. Natomiast możemy stwierdzić, że Stone w „Nieracjonalnym mężczyźnie” idealnie odnajduje się w świecie Allena – w jego rytmie wyznaczonym jazzową ścieżką dźwiękową, szybką wymianą zdań i podskórnym dowcipem. Miejmy więc nadzieję, że pojawi się w nim jeszcze nie raz.

Malwina Grochowska, Nieracjonalny mężczyzna, „Kino" 2015, nr 08, s. 81

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” LISTOPAD 2015 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„AMY”

02.11.2015

19.00

127 MIN

2

KARSKI I WŁADCY LUDZKOŚCI

09.11.2015

18.30

72 MIN

3

„PILECKI”

09.11.2015

20.00

80 MIN

4

DOONBY KAŻDY JEST KIMŚ

16.11.2015

19.00

104 MIN

5

„PRAWIE JAK MATKA”

23.11.2015

20.00

114 MIN

6

„MAMA”

30.11.2015

19.00

139 MIN

 

„AMY”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Asif Kapadia

Muzyka - Antonio Pinto

Montaż - Chris King

 

 

 

 

O FILMIE

Nieznana, prawdziwa historia wielkiej gwiazdy – błyskotliwej dziewczyny, obdarzonej wyjątkowym talentem, która w rekordowo krótkim czasie osiągnęła szczyty sławy. Przejmujca opowieść o inteligentnej i skomplikowanej kobiecie, która chciała tylko, aby ją kochano. Kim była naprawdę Amy Winehouse, która z dnia na dzień stała się ikoną światowej muzyki?

Jak odmieniło ją spotkanie z mężczyzną, którego obdarzyła uczuciem silniejszym niż narkotyk? Co ukrywała przed światem? Dlaczego zginęła w tajemniczych okolicznościach w wieku zaledwie27 lat?

"Amy" to trzymająca w napięciu historia, stworzona z nieznanych dotąd materiałów, kręconych ukradkiem ujęć, zbliżeń i wyznań. Przejmujący film, który ukazuje prawdziwą historię, znaną tylko z plotkarskich portali i pierwszych stron gazet.

Amy Winehouse – z dala od kamer, prywatnie, intymnie, a także na scenie w świetle reflektorów. Jej talent, miłość i tajemnica w filmowym wydarzeniu, które zachwyciło i wzruszyło światową widownię

„Jestem małą owieczką zbłąkaną w lesie” – śpiewała Amy Winehouse w standardzie George’a Gershwina. I choć głos miała jak dzwon, tupet dziewczyny z londyńskiego Camden, choć wdawała się w pijackie bójki, a jej ciało pokrywały tatuaże, naprawdę cały czas szukała tylko „kogoś, kto się nią zaopiekuje”. Wszyscy znamy tę biografię – „patchwork” złożony z tysięcy wycinków prasowych, zdjęć wykonanych przez paparazzi i filmików na youtubie. Imponujący debiut, sława, fale narkotykowych ucieczek przeplatanych odwykami, destrukcyjny związek, upadek i nagła, przedwczesna śmierć. „Cliché”.

W podobnej, spłaszczonej perspektywie, przebieg burzliwych losów brytyjskiej wokalistki jawił się Asifowi Kapadii, reżyserowi świetnego dokumentu „Senna” (2010). Gdyby nie prośba byłego agenta i przyjaciela zmarłej piosenkarki oraz fakt, że tak jak Amy Winehouse, Kapadia upodobał sobie życie w północnym Londynie i poczuł, że pod grubą warstwą makijażu ukrywała się zwyczajna „dziewczyna z sąsiedztwa”, pewnie nigdy nie pokusiłby się o zgłębienie tematu z pierwszych stron tabloidów.

Pracując nad „Amy”, Kapadia pozostał wierny oszczędnej metodzie sprawdzonej przy tworzeniu filmu portretującego brazylijskiego kierowcę rajdowego Ayrtona Sennę – żadnych gadających głów i wizualnych plomb w postaci animacji czy współczesnych inscenizacji, całość misternie ulepiona z fragmentów materiałów archiwalnych i niemal stu wywiadów dobiegających z offu. Długie godziny amatorskich i telewizyjnych materiałów wideo, kolejne elementy biografii trzeba było ułożyć tak, by nie powielać powstałych masowo po tragicznej śmierci artystki fanowskich kompilacji, telewizyjnych newsów i minidokumentów.

O ile Senna, dążąc do upragnionego celu, gładko wchodził w kolejne zakręty, omijał przeszkody, by niespodziewanie roztrzaskać się o jedną z nich w pełnym pędzie i nie ze swojej winy, o tyle Amy Winehouse, przygnieciona nagłą popularnością, od początku boleśnie konfrontowała się z każdą przeciwnością losu i ledwo dźwigała się, by iść dalej. Jej życie przypominało slalom pomiędzy zgubnymi pokusami i ludźmi, żerującymi na jej popularności. Zanim jednak dokument Kapadii skupi się na degrengoladzie brytyjskiej gwiazdy, ukazuje to, co znika potem w machinie show-biznesu – frajdę płynącą ze śpiewania i niezwykłą swobodę, z jaką Winehouse osiąga jazzową, prawdziwie poruszającą wibrację. (…)

Jagna Lewandowska, Amy, „Kino" 2015, nr 08, s. 73

 

„KARSKI I WŁADCY LUDZKOŚCI”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Sławomir Grünberg

Scenariusz -  Katka Reszke, Sławomir

                      Grünberg, E. Thomas Wood

Zdjęcia - Sławomir Grünberg

Dźwięk  - Tomasz Dukszta C.A.S.

Montaż  - Matylda Kawka, Katka Reszke

Autor sekwencji animowanych  - Tomasz Niedźwiedź

Jan Karski

Laurence Weinbaum, Instytut Światowego Kongresu Żydów, były uczeń Jana Karskiego

Rabin Harold White, Uniwersytet Georgetown

E. Thomas Wood - współautor książki „Karski - opowieść o emisariuszu”

Władysław Zaroffe

Władysław Bartoszewski, były minister spraw zagranicznych RP

Martin Gilbert, oficjalny biograf Winstona Churchilla

Efraim Zuroff, Centrum Szymona Wiesenthala

Zbigniew Brzeziński, były doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego USA

Meir Rosenne, były ambasador Izraela w USA

Kenneth Adelman, dyplomata, były uczeń Jana Karskiego

Joshua Muravchik, Instytut Polityki Zagranicznej, Waszyngton, USA,

były student Jana Karskiego 

 

O FILMIE

Zrealizowany w nowatorskiej formule, łączącej unikalne materiały archiwalne i sekwencje animowane, film wybitnego dokumentalisty, laureata prestiżowej nagrody EMMY, Sławomira Grünberga. Historia Jana Karskiego – bohatera Polskiego Państwa Podziemnego, którego amerykański „Newsweek” uznał za jedną z najwybitniejszych postaci XX wieku.

Jan Karski, pseudonim „Witold”, jako pierwszy człowiek na świecie ujawnił przed państwami zachodniej koalicji okrucieństwa i masowe zbrodnie, jakich hitlerowcy dopuszczali się na terenie Polski. Był emisariuszem Polskiego Państwa Podziemnego, potajemnie wysłanym do warszawskiego getta z misją rozpoznania sytuacji Żydów w przededniu „ostatecznego rozwiązania”. Jego celem było przekazanie światu wstrząsających informacji o tragedii narodu żydowskiego. „Jeżeli nie będzie interwencji aliantów, to w ciągu półtora roku ludność żydowska przestanie istnieć” – donosił w tzw. „Raporcie Karskiego”, który oparty był głównie na wiedzy zdobytej przez Jana Karskiego jako naocznego świadka. Niestety, informacje o Holokauście, przemycone przez Karskiego na Zachód, znalazły się wówczas na 16. stronie „New York Timesa”. Kilka lat temu amerykański „Newsweek” uznał Jana Karskiego za jedną z najwybitniejszych postaci, a jego wojenną misję określił jako jeden z moralnych kamieni milowych cywilizacji dwudziestego stulecia.

Niekwestionowanym walorem filmu Sławomira Grünberga są animowane rekonstrukcje wielu scen, takich jak aresztowanie Karskiego przez Gestapo, jego dwukrotne wejście do warszawskiego getta oraz obozu przejściowego w Izbicy oraz liczne rozmowy z – jak ich nazywał sam Karski – „władcami ludzkości”, m.in. ministrem spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii Anthonym Edenem czy prezydentem USA Franklinem D. Rooseveltem. Wśród materiałów archiwalnych pokazano nigdy wcześniej nie wykorzystane wywiady przeprowadzone przez E. Thomasa Wooda, współautora książki: „Karski – opowieść o emisariuszu” oraz mało znane archiwalne materiały filmowe i fotograficzne. W filmie, oprócz nagrań samego Jana Karskiego, widzowie będą mieli okazję zapoznać się z wypowiedziami osób, które dobrze go znały, w tym m.in. słynnego amerykańskiego politologa prof. Zbigniewa Brzezińskiego, oficjalnego biografa Winstona Churchilla Sir. Martina Gilberta oraz byłego ministra spraw zagranicznych prof. Władysława Bartoszewskiego.

 

„PILECKI”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Mirosław Krzyszkowski. Scenariusz Mirosław Krzyszkowski,

                  Bogdan Wasztyl.

Zdjęcia Łukasz Klag.

Muzyka Forteca. 

Marcin Kwaśny - rotmistrz Witold Pilecki Małgorzata Kowalska - Maria Pilecka

Piotr Głowacki - Tomasz Serafiński

O FILMIE:

Film "Pilecki" to fabularyzowany dokument, przedstawiający historię rotmistrza Witolda Pileckiego od czasów jego młodości, przez działania w czasie II wojny światowej, aż do uwięzienia i śmierci w maju 1948 roku. Witold Pilecki to jedna z bardziej fascynujących postaci w najnowszej historii Polski. Swoje życie poświęcił walce ze zbrodniczymi dyktaturami XX wieku - niemieckim narodowym socjalizmem i sowieckim komunizmem. Brytyjski historyk prof. Michael Foot zaliczył go do sześciu najodważniejszych ludzi ruchu oporu II wojny światowej. Losy Pileckiego dobitnie świadczą o jedności planów niemieckich i sowieckich okupantów w stosunku do elity polskiego społeczeństwa.

(…)„Pilecki” to nie jest zwykły dokument z fabularyzowanymi wstawkami, które mają przybliżyć współczesnym widzom postać rotmistrza. Film Krzyszkowskiego to owoc wieloletniego projektu medialnego, który miał na celu przypomnienie postaci Witolda. Został zrealizowany za fundusze zebrane przez twórców i Stowarzyszenie Auschwitz Memento od zwykłych obywateli jako czyn społeczny: „Wierzymy w społeczeństwo obywatelskie, w jego aktywność i hojność. Do Was apelujemy, Obywatele RP, włączcie się w akcję PROJEKT: PILECKI, promujcie ją i wspierajcie datkami! Niech film o jednym z najlepszych Polaków będzie naszym wspólnym dziełem!” – tak apelował na stronie internetowej projektu Bogdan Wasztyl, Przewodniczący Rady Programowej Stowarzyszenia.

Wspólne dzieło darczyńców zrealizowane ku czci Witolda Pileckiego to dość tradycyjny dokument biograficzny, który zachowuje chronologię wydarzeń i w którym wstawki fabularne przede wszystkim wypełniają dokumentalne luki. Próżno mieć nadzieję, że narracja o rotmistrzu będzie w jakikolwiek sposób zaskakująca i nowatorska. Epizody fabularne są tylko banalną ilustracją, tłem. Twórcom zapewne chodziło o podtrzymanie i umocnienie legendy rotmistrza poprzez fabularyzację jego losów. (…)

Dokument „Pilecki” to również komunikat wpisany w nurt polityki historycznej opartej na koncepcji odzyskiwania „zapomnianych”. Trudno odmówić twórcom tego obrazu starań na poziomie historycznych poszukiwań i konsultacji. Oprócz rodziny rotmistrza, m.in. jego syna i prawnuka, w filmie, w roli eksperta występuje również autor wielu książek o Pileckim, dr Adam Cyra. Niestety wszyscy bohaterowie filmu Krzyszkowskiego mówią identycznym głosem.

Biografia rotmistrza to jednowymiarowy obrazek wojaka – ułana, który był przede wszystkim gorliwym patriotą. Jego miłość do ojczyzny doprowadziła do tego, że w celach konspiracyjnych dał się złapać i wywieść do KL Auschwitz. W kwietniu 1943 roku, wraz z dwoma innymi więźniami brawurowo uciekł z obozu, aby przekazać raporty dotyczące funkcjonowania tej jednostki penitencjarnej. W marcu 1948 Witold Pilecki został skazany na karę śmierci przez Sąd Wojskowy m.in. za rzekome organizowanie sieci wywiadowczej gen. Andersa. Wyrok wykonano ponad dwa miesiące później. (…)

Joanna Ostrowska, Pilecki, „Kino" 2015, nr 10, s. 77

 

„DOONBY KAŻDY JEST KIMŚ”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA - Peter Mackenzie

SCENARIUSZ - Peter Mackenzie

ZDJĘCIA - Peter Field

MONTAŻ - Drake Siliman

MUZYKA - Claude Foisy

 

Marcin Kwaśny - rotmistrz Witold Pilecki Małgorzata Kowalska - Maria Pilecka

Piotr Głowacki - Tomasz Serafiński

O FILMIE:

Sam Doonby, tajemniczy i przystojny włóczęga, pojawia się znikąd w małym miasteczku w Teksasie. Jego nagłe przybycie wywołuje falę niezwykłych zdarzeń i zmienia życie wielu ludzi. Kiedy równie niespodziewanie jak się pojawił, nagle znika, mieszkańcy miasteczka zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, jak wielkie znaczenie może mieć obecność lub brak jednej osoby. Współczesna historia Sama Doonby'ego przeplata się z opowieścią sprzed 40 lat o jego matce, która zachodzi w niechcianą ciążę. W kulminacyjnym miejscu opowieści matka Sama poddaje się aborcji. Jest to też moment, kiedy Doonby znika z historii współczesnej, a w zasadzie... nigdy go tam nie było.

 

„PRAWIE JAK MATKA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Anna Muylaert

Scenariusz: Anna Muylaert

Zdjęcia: Barbara Alvarez

Montaż: Karen Harley

Scenografia: Marquinho Pedroso

Kostiumy: Cláudia Kopke, André Simonetti

Muzyka: Fábio Trummer

 

Regina Casé :Val

Camila Márdila: Jéssica

Karine Teles: Bárbara

Lourenço Mutarelli: Carlos

Michel Joelsas: Fabinho

Helena Albergaria: Edna

 

O FILMIE:

Laureat festiwalu filmowego Sundance (Nagroda za występ aktorski) i Berlinale (Nagroda Publiczności oraz Nagroda Międzynarodowego Stowarzyszenia Kin Artystycznych (CICAE) w sekcji Panorama), porównywany do wybitnej „Służącej” Sebastiána Silvy.

            Val (obsypana nagrodami za tę kreację Regina Casé) pracuje w charakterze gosposi u bogatej rodziny w São Paulo. Zajmuje się nie tylko codziennym dbaniem o dom, praniem, gotowaniem i sprzątaniem, ale jest też powiernicą nastoletniego Fabinho, dla którego własna matka nigdy nie znajduje czasu. Val sama ma córkę, której nie widziała od wielu lat. Na czas wyjazdu „za chlebem” do stolicy, ostawiła ją w rodzinnym mieście pod opieką krewnych. Dziewczyna właśnie skończyła szkołę średnią i niespodziewanie zapowiada swój przyjazd pod pretekstem egzaminów na studia. Jessica (doceniona rola Camili Márdili)  jest teraz młodą, pewną siebie, piękną kobietą z ambicjami. Zamierza studiować architekturę w São Paulo i za nic ma relacje obowiązujące w domu, w którym pracuje Val.

            W „Prawie jak matka” tradycja i nowoczesność stają naprzeciwko siebie na bokserskim ringu. Brazylijskie normy społeczne pękają tu jedna po drugiej, obnażając przy tym, na jak twardym fundamencie zostały zbudowane. To jednocześnie subtelne kino kobiece opowiadające o trudnej relacji oddalonych od siebie matki i córki, jak i anarchistyczne, wyzwoleńcze kino społeczne, wymierzone w upokarzającą klasowość i niewrażliwych burżujów.

Świeży, nakręcony z werwą film Anny Muylaert może służyć za przykład nowego kina brazylijskiego, które po latach zastoju przeżywa rozkwit i zaczyna święcić triumfy na światowych festiwalach. „(…)

Reżyserka wykorzystuje fabularne klisze „z życia wzięte” i przekształca stereotypowe role płciowe i klasowe, charakterystyczne dla tanich południowoamerykańskich seriali. Zabieg ten nie wpływa na lekki ton filmu, co sprawia, że w odróżnieniu od wielu wywrotowych produkcji z nurtu queer czy trzeciego kina można go określić jako film dla ludzi, posługujący się zrozumiałymi środkami wyrazu, znoszącymi dystans między widzem a bohaterami.

Specjalistką od skracania dystansu jest też główna bohaterka Val, gosposia zatrudniona od lat w domu bogatej rodziny w Sao Paulo. Jej bezpośredniość i dobroduszność sprawiają, że nikt w jej towarzystwie nie czuje się nieswojo. Chwilami można odnieść wrażenie, że ciężka praca – zajmowanie się domem, gotowanie, pranie, sprzątanie, znoszenie humorów pani domu Bárbary i rozpieszczanie jej syna, maturzysty Fabinho – sprawia jej przyjemność, a pozostali domownicy traktują ją niemal jak członka rodziny. Niemal. Bo pod płaszczykiem familiarnej relacji kryje się oparty na wyzysku układ państwo – służba. W luksusowej willi Val zajmuje najmniejszą, zagraconą klitkę, a chwalone przez wszystkich potrawy spożywa osobno.

Do tego na pozór idealnie działającego układu rodzinnego reżyserka (i scenarzystka w jednej osobie) wprowadza dodatkowy, niepasujący element – córkę gosposi, Jéssicę, która przyjeżdża do Sao Paulo na egzaminy wstępne na architekturę. Nie ma gdzie się zatrzymać, więc pracodawcy Val zgadzają się wielkodusznie, aby mieszkała przez jakiś czas u nich. Spodziewają się zobaczyć „małą Val” – pokorną dziewuchę z prowincji, lecz ku ich zaskoczeniu przyjeżdża przebojowa, pewna siebie młoda kobieta, która nie pozwala traktować się jak jej matka i bez skrępowania wykorzystuje status gościa.

(…) Największą siłą scenariusza i reżyserii są sceny naruszenia „naturalnego” porządku. Można je oczywiście czytać w szerszym kontekście. Muylaert po mistrzowsku ukazuje pęknięcia i napięcia społeczne, których źródłem jest – nie bójmy się tych słów – konflikt klasowy. „Prawie jak matka” opowiada o drodze do uzyskania świadomości klasowej, drodze ku wolności, ale trzeba podkreślić, że film nie jest wybetonowany marksistowską ideologią, znalazło się w nim miejsce na subtelności i „last but not least” poczucie humoru. A dowcip Muylaert wyróżniają świetne obserwacje i brak resentymentu. Na uznanie zasługuje też gra aktorska wspomnianej Reginy Casé, która stworzyła postać silnej kobiety, uczącej się na błędach, afirmującej życie bez względu na przeciwności. Wspaniała rola.

Cieszyć się należy, że w kinie brazylijskim dochodzą do głosu kobiety. „Prawie jak matka” jest filmem kobiecym w każdym tego słowa znaczeniu: wyreżyserowany, napisany i zagrany został przez kobiety. Postacie mężczyzn są w nim słabe, żałosne, drugoplanowe. Znak czasu?

Łukasz Knap, Prawie jak matka, „Kino" 2015, nr 09, s. 75

 

„ MAMA”

REALIZACJA

OBSADA

Scenariusz :Xavier Dolan

Montaż:  Xavier Dolan

Zdjęcia: Andre Turpin

Muzyka: Noia

Scenografia: Colombe Raby

Kostiumy: Xavier Dolan, Francois Barbeau

 

Anne Dorval - Diane Després

Antoine Olivier-Pilon - Steve Després

Suzanne Clement – Kyla

Alexandre Goyette –Patrick

Patrick Huard - Paul Béliveau

O FILMIE:

Owdowiała kobieta wychowuje samotnie agresywnego syna. Chłopak ma piętnaście lat i cierpi na ADHD. Wspólnie próbują związać koniec z końcem i stawić czoła problemom. Nieoczekiwanie w ich życiu pojawia się Kyla, tajemnicza sąsiadka mieszkająca po drugiej stronie drogi. Dziewczyna sprawia, że w życiu matki i syna znów pojawia się nadzieja na lepszą przyszłość.

 

Gdyby ktoś chciał już teraz napisać książkę o twórczości Xaviera Dolana, to powinien ją zatytułować „Świat bez ojca”. Jego brak jest w filmach kanadyjskiego twórcy zaiste uderzający. Nawet jeśli ojciec fizycznie istnieje, to albo siedzi przed telewizorem i nic go nie obchodzi („Na zawsze Laurence”), albo zjawia się na chwilę wyłącznie po to, by syna ukarać („Zabiłem moją matkę”). W „Mamie” natomiast ojciec po prostu nie żyje, a film stanowi kolejną wariację na główny temat dzieł Dolana – relacji młodego bohatera z matką (która niekoniecznie nawet musi być własna, vide „Tom”). De facto jest to wręcz inna wersja historii opowiedzianej w debiucie reżysera, o czym świadczy już tytuł, jak również fakt, że w obu filmach matkę gra Anne Dorval.

Tym razem jednak historia rozegrana została w bardziej dramatycznym tonie. W debiutanckim dziele bohater zabijał matkę jedynie metaforycznie, tu zaś oglądamy scenę, w której rzeczywiście ją dusi. Nastoletni Steve ma bowiem zdiagnozowane ADHD, a przejawia się ono nie tylko nadpobudliwością, ale także skłonnością do przemocy, wulgarnego języka i gwałtownych czynów popełnianych bez zastanowienia. Chłopiec wrócił właśnie z instytucji wychowawczych do domu i zamienia go w pole bitwy, gdyż mama (o imieniu Diane) nie daje dmuchać sobie w kaszę i nie zamierza poddać się terrorowi synka.

Jest w „Zabiłem moją matkę” scena, gdy bohaterka – raczej wycofana i nieagresywna – puszcza wiązankę przez telefon. Rola Dorval w nowym filmie Dolana to poniekąd rozwinięcie tamtego epizodu. Z Diane „ostra laska”, wygadana i ofensywna, ekstrawertyczna i pobudliwa, lecz zarazem niepozbawiona zmysłu kalkulacji i życiowego sprytu. Nie przyznaje się do słabości, nie domaga się współczucia. I nie uważa, by dla dobra dziecka należało poświęcić dobro własne. Aktorka zintensyfikowała też upodobanie matki z debiutu do dekoracyjnych a niezbyt gustownych strojów. Diane ma długie włosy, na lakier i poprzecinane pasemkami, chodzi na wysokich obcasach, maluje zaostrzone paznokcie, nosi mnóstwo biżuterii i stroje pełne cekinów i innych błyskotek.

Stosunki między bohaterami są więc gwałtowne, zbudowane na krzyku i bojowej wymianie słów, prowadzącej niekiedy do rękoczynów. Dramaturgia filmu opiera się na kontraście emocji, w kolejnych sekwencjach złość przechodzi nagle w bezradność, nieśmiałość w gniew, spokój w rozpacz. Agresywny, „dresiarski” w zachowaniu i ubiorze Steve okazuje się płaczącym dzieckiem o artystycznej duszy, a jego twarda matka postacią niemalże tragiczną, postawioną przed dylematem, z którego nie ma dobrego wyjścia – oddać czy nie oddać syna na leczenie psychiatryczne. Temu kontrastowi służy także trzecia ważna osoba na ekranie, sąsiadka Kyla (gra ją, znana z „Na zawsze Laurence”, Suzanne Clement), cicha i zblokowana pani domu, była nauczycielka, mająca problemy z mówieniem. I ona jednak w pewnym momencie pokaże pazury.

 „Mama” jest świadectwem tego, że talent Dolana okrzepł, czego potwierdzeniem również nagroda na festiwalu w Cannes. Ma chłopak dryg do dialogów, wyczucie puenty, świetnie buduje napięcie emocjonalne, powoli ogranicza też manieryzmy w postaci np. scen w zwolnionym tempie, ale nadal gęsto wypełnia film różnorodną muzyką – od Schuberta po Lanę del Rey. Przede wszystkim zaś znakomicie prowadzi aktorów (sam wyjątkowo nie pojawia się na ekranie).

Zwłaszcza pełnokrwista kreacja Dorval – w której jest i coś z plebejskiej energii wilczycy Anny Magnani, i z ekscentrycznych div Almodovara – zasługuje na oklaski. Zarazem budzi „Mama” pewne rozczarowanie, właśnie dlatego, że stanowi powtórkę z „Zabiłem moją matkę”, a nie ma świeżości tamtego filmu. Dolan krąży obsesyjnie wokół tych samych motywów, szamocze się z nimi jak Steve i inni jego bohaterowie szamoczą się ze swą naturą, niewiele jednak nowego dodaje. Znowu oglądamy miłosno-nienawistną relację, w której akt przecięcia pępowiny urasta do rangi prawdziwej tragedii. Młodzi chłopcy z filmów Dolana wciąż nie mogą dorosnąć. Pod chaotycznym zachowaniem Steve’a wyczuwamy duszę buntownika, gdy jednak w ostatniej scenie próbuje on zbiec ze szpitala psychiatrycznego, nie wiemy czy ucieka na wolność, czy do mamy.

Bartosz Żurawiecki, Mama, „Kino" 2014, nr 10, s. 70

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” PAŹDZIERNIK 2015

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„TIMBUKTU”

12.10.2015

19.00

97 MIN

2

„DWA DNI, JEDNA NOC”

19.10.2015

18.00

95 MIN

3

„IDOL”

26.10.2015

19.00

106 MIN

 

„TIMBUKTU”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Abderrahmane Sissako

Scenariusz: Kessen Tall, A. Sissako

Muzyka: Amine Bouhafa

Zdjęcia: Sofiane El Fani

Montaż: Nadia Ben Rachid 

Kostiumy: Ami Sow

Scenograf: Sébastien Birchler

Dźwięk: Philippe Welsh, Roman Dymny

 

Ibrahim Ahmed lub Pino - Kidane

Toulou Kiki - Satima

Abel Jafri - Abdelkrim

Fatoumata Diawara - Fatou

Hichem Yacoubi - dżihadysta

Kettly Noël - Zabou

Mehdi AG Mohamed - Issan

Layla Walet Mohamed - Toya

Adel Mahmoud Cherif - Imam

Salem Dendou – przywódca dżihadystów

 

 

O FILMIE

Akcja  „Timbuktu” dzieje się w tytułowym mieście w Mali, nad rzeką Niger, w którym władze przejęli dżihadyści, którzy narzucają mieszkańcom terrorystyczny reżim. Mieszkańcom nie wolno palić papierosów, tańczyć, śpiewać ani słuchać muzyki. Zakazana jest nawet piłka nożna. Najbardziej poszkodowane są jednak kobiety, które zostają niemal całkowicie wyłączone z życia społecznego i narzuca się im przestrzeganie absurdalnych nakazów.

Kisane i jego rodzina jako nieliczni zostali oszczędzeni z chaosu zaprowadzonego przez nową władzę. Sytuacja zmienia się jednak drastycznie, kiedy mężczyzna nieumyślnie zabija sąsiada. Teraz musi stawić czoła konsekwencjom, które wyciągną od niego przedstawiciele nowego reżimu.

„Timbuktu”, nagrodzone na prestiżowym festiwalu filmowym w Cannes, już zostało okrzyknięte ważnym głosem w sprawie ekstremizmu religijnego, jednego z największych zagrożeń współczesnego świata. Reżyser prostymi środkami osiąga piorunujący efekt. Film przypomina o tym, jak groźna jest generalizacja, kiedy mowa o niebezpieczeństwach płynących z ekspansji radykalnego islamu. W „Timbuktu” jego ofiarami padają także wyznawcy tej religii, którzy pragną jedynie pokoju i spokoju. "Timbuktu" podbija festiwale filmowe, a kolejne nagrody są potwierdzeniem jego wrażliwości i talentu.

W przeddzień owacyjnego przyjęcia „Timbuktu” na ubiegłorocznym festiwalu w Cannes islamska organizacja ekstremistyczna Boko Haram zamordowała w Nigerii kilkudziesięciu cywilów. Zachodnie media potraktowały ten akt terroru marginalnie. Dziś, kiedy problem Ukrainy zszedł na dalszy plan, ustępując miejsca palącej kwestii migracji, na Afrykę nie da się już patrzeć obojętnie. Na film Abderrahmane’a Sissako, który ostatecznie wyjechał z canneńskiej imprezy z dwiema nagrodami, też nie.

Niesprawiedliwe byłoby jednak stwierdzenie, że na sukcesy „Timbuktu” na Lazurowym Wybrzeżu czy późniejszą nominację do Oscara złożyły się wyłącznie względy polityczne. To nie jest kolejna tyleż słuszna, co chałupnicza, pozbawiona walorów artystycznych produkcja z Czarnego Lądu, jak choćby równie ostatnio głośne, firmowane przez Angelinę Jolie „Difret”. Kino nie przegrywa tu z publicystyką, a reżyser nie jest tylko lokalnym społecznikiem z kamerą. Pochodzący z Mauretanii Sissako studiował reżyserię w Moskwie, przez wiele lat mieszkał w Paryżu, zaś wybredną przecież publikę Cannes zdążył już połechtać przed trzynastoma laty dramatem muzycznym „Czekając na szczęście”, za który zdobył nagrodę w sekcji Un Certain Regard.  W „Timbuktu” mamy ten sam quasi-dokumentalny styl, poetycki sznyt i niespieszną narrację, które charakteryzują wcześniejsze dokonania twórcy. Tradycyjnie też Sissako zapełnia obsadę zarówno profesjonalistami, jak i naturszczykami, prowadząc obie grupy na tyle sprawnie, że nie ma między nimi żadnego rozdźwięku. Wśród współpracowników reżysera bryluje operator Sofian El Fani („Życie Adeli”), który potrafi wydobyć z saharyjskich plenerów tak egzotyczne piękno, jak i agorafobiczną grozę.

Sissako nie owija w bawełnę. Już pierwsza scena ustawia wymowę całego filmu. Samochód terenowy wyładowany dżihadystami ściga antylopę po pustyni. Tumany kurzu, dzikie okrzyki, wystrzały z karabinów. „Nie zabijcie jej, zmęczcie ją!” wrzeszczy wreszcie jeden z żołnierzy. Metafora może aż nadto czytelna i nieszczególnie subtelna, jednak efektowna. Prosta, ale nie prostacka. Jak i następne w kolejce rozstrzeliwanie glinianych figurek bożków i wiele dalszych sekwencji.

Z poszatkowanej, epizodycznej struktury powoli wyłaniają się bohaterowie. Kidane i jego żona Satima to Tauregowie z wędrownego ludu berberyjskiego. Żyją wraz z dziećmi w lepiance usytuowanej samotnie o kilka kilometrów od Timbuktu, legendarnego miasta (pojawiało się skądinąd w starych bajkach Disneya) w zachodnioafrykańskim Mali. Utrzymują się z pasterstwa i hodowli bydła. Idylla, szczęście, harmonia z naturą. Jednak i ten święty spokój zmąci święta wojna. (…) W samym mieście z kolei nikomu nie jest do śmiechu. Fundamentaliści na motorach informują przez megafony o coraz to nowych wytycznych. I coraz bardziej absurdalnych. (…) Talibowie rozszerzają okrutne prawo szariatu o niepisane paragrafy wymyślane na poczekaniu, ad hoc. Boga w tym nie ma. Pomyślunku też nie. Są kurioza i hipokryzja. Kołtuńska tragifarsa chętnie obrazowana przez reżysera. Zakaz gry w piłkę daje pretekst cudownie surrealistycznej scenie meczu z zawodnikami kopiącymi powietrze. (…) Srogo karzą za słuchanie muzyki, a każdy z nich ma inny dzwonek w komórce. W ogóle muzyka, od zawsze stanowiąca istotną część filmów Sissako, jest tu ostatnim głosem wolności, tym, który najtrudniej złamać. W jeszcze mocniejszym fragmencie filmu lokalna pieśniarka Fatou otrzymuje karę czterdziestu batów za śpiewanie we własnym domu. Piorunująca scena batożenia, kiedy nieugięta „winowajczyni” śpiewa poprzez łzy, przywodzi na myśl analogie ze „Zniewolonym” Steve’a McQueena, gdzie równie bezlitośnie ciemiężeni Afroamerykanie odnajdywali chwile wytchnienia, wiary i nadziei także głównie w pieśniach przekazywanych z pokolenia na pokolenie.

W Ameryce czasów segregacji jedynymi nietykalnymi niewolnikami byli tzw. święci głupcy, i w „Timbuktu” również pod tym względem jest podobnie: obłąkaną Zabou dżihadyści obchodzą szerokim łukiem. Kobieta rzeczywiście ma nie po kolei w głowie czy tylko udaje, by zapewnić sobie względne bezpieczeństwo? To pytanie zostaje otwarte, ale reżyser nie pozostawia złudzeń, kto tu jest prawdziwym szaleńcem.

Piotr Dobry, Timbuktu, „Kino" 2015, nr 06, s. 69

 

„DWA DNI, JEDNA NOC?”

REALIZACJA

OBSADA

SCENARIUSZ I REŻYSERIA – JEAN-PIERRE DARDENNE, LUC DARDENNE

ZDJĘCIA – ALAIN MARCOEN

SCENOGRAFIA – IGOR GABRIEL

KOSTIUMY – MAIRA RAMEDHAN LEVI

MONTAŻ – MARIE-HELENE DOZO

SANDRA – MARION COTILLARD

MANU – FABRIZIO RONGIONE                        

JEAN-MARC – OLIVIER GOURMET                   

ANNE – CHRISTELLE CORNIL                         

JULIETTE – CATHERINE SALÉE             

 

O FILMIE

Laureatka OSCARA, piękna MARION COTILLARD w najnowszej produkcji braci DARDENNE, wielokrotnych laureatów festiwalu w Cannes – w tym dwa razy ZŁOTEJ PALMY (za „Dziecko” i „Rosettę”), GRAND PRIX („Chłopiec na rowerze”), Nagrody za najlepszy scenariusz („Milczenie Lorny”) i Nagrody Jury Ekumenicznego („Syn”, „Rosetta”). Film został uhonorowany główną nagrodą na Sydney Film Festival 2014. „Dwa dni, jedna noc” jest oficjalnym belgijskim kandydatem do Oscara w kategorii Najlepszy film nieanglojęzyczny. Marion Cotillard otrzymała nominację do nagrody Akademii w kategorii Najlepsza Aktorka Pierwszoplanowa. Miesiąc wcześniej odebrała Europejską Nagrodę Filmową w kategorii Najlepsza Europejska Aktorka Roku.

Sandra staje przed zadaniem z pozoru niemożliwym. Musi przekonać ludzi, z którymi pracuje, aby zrezygnowali ze swoich premii. Jeżeli jej się nie powiedzie – ona sama straci pracę. Wspierana przez męża kobieta wyrusza na spotkania z kolegami i koleżankami z pracy. Ma tylko jeden weekend, by uratować posadę.

Zabrzmi to z pewnością zbyt ostro, ale kolejny film braci Dardenne niczym nie zaskakuje. Poczynając od sposobu, w jaki został opowiedziany. Główna postać imieniem Sandra nie schodzi z ekranu, filmowana głównie w planie amerykańskim, rzadko w zbliżeniach, wpisana w sekwencje potraktowane z naturalistyczną dosłownością, bez tła muzycznego, pozbawione napięcia. To styl belgijskich filmowców, którego asceza dwukrotnie zapewniła im główną nagrodę festiwalu w Cannes. „Dwa dni, jedna noc” na tymże festiwalu przyjęty został podobno piętnastominutową owacją, ale żadnej nagrody nie dostał. (…)

Bohaterkę filmu gra Marion Cotillard, wyróżniona już za tę rolę Europejską Nagrodą Filmową. Sandra dowiaduje się, że ma zostać zwolniona z pracy. Jest pracownicą niewielkiej fabryki. Dyrekcja dochodzi do wniosku, że wystarczy szesnaście osób załogi, muszą się tylko zgodzić pracować nieco dłużej. I oferuje im premię w wysokości tysiąca euro. W tak niewielkiej fabryce nie ma związków zawodowych, układ jest bardziej koleżeński. Premia jest ceną za zgodę na zwolnienie zbędnej pracownicy, czyli Sandry, dłuższy czas już nieobecnej z powodu choroby. Do podjęcia ostatecznej decyzji w formie głosowania pozostaje weekend. Sandra ma dwa dni i jedną noc na przekonanie współpracowników, aby zrezygnowali z premii i uratowali jej miejsce pracy. Spotkania z nimi wypełniają film.

Tysiąc euro to nie jest dla tych ludzi mało. Każdy ma jakieś pilne potrzeby, mniej lub bardziej codzienne ale istotne życiowo. Ukończenie remontu, spłata długów, zakup mebli do nowego mieszkania... Jedni odmawiają, licząc na zrozumienie, przez niektórych przemawia egoizm, niektórzy jednak gotowi są przystać na prośbę Sandry. Ciekawe, że Jean-Pierre i Luc Dardenne nie robią filmu społecznego w stylu Kena Loacha. Kwestie społeczne załatwia zdanie, które w pewnym momencie pada z ekranu: „Są ludzie tak bogaci, że nie wiedzą, co to znaczy żyć za tak niewiele”.

Taka jest rzeczywistość i nikt nie myśli o jej zmianie, nikt się nie buntuje. Małe belgijskie miasteczko Seraing w prowincji Liége, w którym zresztą urodzili się realizatorzy i czasem przywołują je w swoich filmach, jest spokojne i uporządkowane. W fabryce pracuje, w miejscowym zespole, jeden Afrykanin i jeden Arab, ale problem zagrożenia emigracją zarobkową na razie nie istnieje. Oczywiście, utrata pracy zmieni sytuację Sandry i jej rodziny. Bo to jej pieniądze są w rodzinie najważniejsze. Mąż zarabia grosze w jakiejś kuchni, no i mają dziecko. Trzeba będzie opuścić dom (niewielki, ale niezbędny dla utrzymania określonego standardu) i przejść na zasiłek. Dla Sandry jest to jednak sytuacja przede wszystkim psychologiczna.

Niewiele w filmie jest wydarzeń, za to Marion Cotillard buduje postać zmieniającą się wewnętrznie. Początkowo bliska histerii, ulegająca załamaniu, w zakończeniu okazuje się kimś, kto potrafi z optymizmem stawiać czoło przeciwieństwom. No cóż, niewiele tego jak na film. Ale trzeba przyznać, że braciom Dardenne udaje się wydobyć z nikłej jednostkowej historii pewną treść uniwersalną. A więc oglądamy coś więcej niż perypetie belgijskiej robotnicy Sandry. W istocie jest to historia kobiety, która potrafi wydobyć się z sytuacji, w jaką została uwikłana wbrew sobie, wydobyć się z niej przede wszystkim siłą ducha, co daje nadzieję na zwycięstwo niezależnie od warunków życiowych. Nie chodzi więc o Belgię AD 2014, obecną na ekranie tylko jako bezbarwne tło, lecz o kobietę dojrzewającą wewnętrznie w ciągu dwóch dni i jednej nocy. Nocy nawet nie pokazanej w formie jakiejś dramatycznej sceny.

Może szkoda, bo nasuwa się pytanie, czy dla wywodu prowadzonego w filmie nie byłoby to jednak potrzebne. Nagłe urwanie opowiadania wywołuje niedosyt. Nie było czegoś, co by pozwoliło się identyfikować, jeśli już nie pokochać bohaterkę. Być może wyrażam tylko swoje subiektywne odczucie, ale uważam, że w filmach braci Dardenne monotonna, uparta w drobiazgowych szczegółach sprawozdawczość narracji (to chyba najlepsze określenie) zabija możliwość uczestnictwa emocjonalnego. Przez jakiś czas to imponowało, teraz, przy porównaniu z filmami społecznymi Rumunów czy Ceylana, trudno nie dostrzec, że jednak osłabia oddziaływanie całości. Także i tym razem.

Andrzej Kołodyński, Dwa dni, jedna noc, „Kino" 2015, nr 02, s. 72

 

„IDOL”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA  - DAN FOGELMAN

SCENARIUSZ - DAN FOGELMAN

ZDJĘCIA - STEVE YEDLIN

MONTAŻ -JULIE MONROE

SCENOGRAFIA - DAN BISHOP

 

Al Pacino - Danny Collins

Annette Bening - mary sinclair

Christopher plum mer -frank grubman

Bobby Cannavale - Tom Donnelly

Jennifer Garner - Samantha Leigh Donnelly

O FILMIE:

Danny Collins był kiedyś piękny i młody. Teraz jest już tylko piękny. I odcina kupony od swej piosenkarskiej kariery. Wciąż żyje szybko, nadużywa ile się da i zadaje się z nieprzyzwoicie młodymi kobietami. Gdy odkryje list napisany do niego 40 lat temu przez samego Johna Lennona, postanowi dać sobie jeszcze jedną szansę. Rzuci scenę, zbyt młodą kochankę i większość innych używek, by zaszyć się w małym hotelu i zacząć pisać nowe piosenki. Choć okaże się to trudniejsze niż myślał, uświadomi mu, że jeszcze nie jest za późno, by zejść na ziemię i spróbować zrealizować młodzieńcze marzenia, poznać kobietę swego życia, a przede wszystkim odszukać nigdy nie widzianego dorosłego syna.

Danny Collins to podstarzały muzyk rockowy, który zarobiwszy pokaźną fortunę odcina kupony od sławy, zdobytej przed laty. Materialne luksusy i młoda partnerka stwarzają pozory szczęśliwej egzystencji, ale depresja twórcza, alkohol i narkotyki sugerują zgoła odmienną prawdę. Jest jasne, że gwiazdorowi potrzeba radykalnej zmiany w życiu, bo w przeciwnym razie może łatwo stoczyć się na dno. I taka zmiana oczywiście następuje.

Pewnego dnia piosenkarz nieoczekiwanie dostaje list napisany do niego przez Johna Lennona ponad czterdzieści lat wcześniej. Nie, to nie pomyłka. Swego czasu, po przeczytaniu wywiadu z młodziutkim wtedy Collinsem, Lennon napisał do niego kilka ciepłych, zachęcających zdań. Przesyłka przeleżała kilka dekad w szufladzie redaktora czasopisma, pod którego adres była wysłana i po latach Collins może się tylko zastanawiać, czy jego życie artystyczne potoczyłoby się inaczej, gdyby dostał list we właściwym czasie.

Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Pod wpływem listu Collins doznaje nagłego oświecenia. Postanawia przerwać trasę koncertową i wyrusza na poszukiwanie dorosłego syna, z którym nigdy w życiu nie miał żadnego kontaktu. Znalezienie go nie stanowi większego problemu, ale nawiązanie normalnych relacji rodzinnych to już zupełnie inna bajka. Ewolucja związku pomiędzy ojcem a synem (ciekawa kreacja Bobby’ego Cannavale) stanowi główną oś dramaturgiczną dalszej części filmu.

Z góry wiadomo, że droga do pełnego odkupienia winy za grzechy z okresu młodości musi być długa i wyboista. Na szczęście Collinsowi dużo łatwiej rozmawia się z żoną i z córką nieprzychylnie nastawionego syna. Co ciekawe, bardzo pomocny okazuje się też grubo wypchany portfel. Zaraz, zaraz, o co chodzi? Przecież jako pewnik przyjmuje się powiedzenie, że pieniądze szczęścia nie dają, a szczęścia nie można kupić.

Zgodnie z tezą o dominującym znaczeniu niewymiernych wartości te najważniejsze – miłość, lojalność, cierpliwość, przebaczenie – mają być niezależne od sytuacji majątkowej. Fabuła filmu sugeruje jednak, że odpowiednie wykorzystanie pokaźnych zasobów finansowych może znacząco pomóc w zabliźnieniu rodzinnych ran z przeszłości, a przynajmniej w przełamaniu pierwszych lodów. Widzowie mają to chyba przyjąć jako pragmatyczną lekcję życia.

Równolegle z próbą naprawy stosunków rodzinnych scenariusz rozwija wątek romantyczny. Gwiazdor bynajmniej nie marnuje czasu, flirtując przy każdej nadarzającej się okazji z menadżerką hotelu, w którym mieszka. Obecność uroczej damy jest mu jakoby potrzebna jako źródło inspiracji twórczej, ale od początku wiadomo, że chodzi o coś więcej. W roli obiektu zainteresowania Collinsa oglądamy Annette Bening, która stara się trzymać dystans wobec namolnego piosenkarza, jednak z upływem czasu częściowo poddaje się jego urokowi. Nie wiem, ile jest prawdziwego Ala Pacino w odgrywanej przez niego postaci, ale wydaje się ona idealnie skrojona pod wiek i umiejętności aktorskie hollywoodzkiej gwiazdy.

Jednym z bardziej udanych momentów filmu jest koncert Collinsa w wielkim amfiteatrze. Pacino z wdziękiem śpiewa największy przebój komercyjny ekranowego bohatera, piosenkę „Hey, Baby Doll”, wprowadzając w stan ekstazy wczesnogeriatryczną widownię. W rzeczywistości cała sekwencja została sfilmowana w trakcie koncertu zespołu Chicago w amfiteatrze w Los Angeles, a publiczność uprzedzono dopiero w ostatniej chwili o gościnnym występie wokalnym aktora. Sekwencja ta jest punktem odniesienia do dużo mniej przekonującej sceny innego, bardziej kameralnego koncertu w dalszej części filmu.

Historia listu wysłanego przez Lennona do młodego muzyka jest częściowo oparta na faktach. Niejaki Steve Tilston rzeczywiście był adresatem listu, który został mu doręczony z wieloletnim opóźnieniem. Jednak cała fabularna otoczka tego zdarzenia została już całkowicie wymyślona na potrzeby scenariusza. Zarówno artystyczne jak i prywatne losy Tilstona potoczyły się zupełnie inaczej niż ekranowego Collinsa.

Zresztą wartość przesłania zawartego w liście również wydaje się dość wątpliwa. Dobre rady lidera zespołu The Beatles, podkreślające walory artystycznego „bycia sobą” brzmią nieco fałszywie w ustach multimilionera, który zdecydował się pójść własną ścieżką twórczą dopiero po zapewnieniu sobie miejsca w panteonie sławy, dzięki komercyjnemu sukcesowi całego zespołu.

W niektórych momentach „Idol” zdaje się podążać szlakiem filmu „Birdman”. Wśród poruszanych tu i ówdzie tematów są kwestie relacji pomiędzy komercją a sztuką, ceny sławy, kompromisów artystycznych przyjmowanych w imię sukcesu zawodowego, młodzieńczego zaprzedania duszy diabłu i pragnienia rehabilitacji w starszym wieku. W sumie są to jednak tylko odległe echa wielopłaszczyznowych rozważań, jakimi raczyło nas dzieło Alejandra Gonzáleza Inárritu. Inaczej niż laureat tegorocznego Oscara, debiut reżyserski Fogelmana jest bardzo konserwatywny zarówno tematycznie jak i stylistycznie.

Zbigniew Banaś, Idol, „Kino" 2015, nr 07, s. 82-83

 

Repertuar DKF "Powiększenie" wrzesień 2015

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

MIASTO '44”

07.09.2015

19.00

 130 MIN

2

„CO ROBIMY W UKRYCIU”

14.09.2015

19.00

 86 MIN

3

„BODY/CIAŁO”

21.09.2015

19.00

 92 MIN

4

„FOTOGRAF”

22.09.2014

19.00

  117 MIN

 

MIASTO '44

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA – JAN KOMASA

SCENARIUSZ – JAN KOMASA

ZDJĘCIA MARIAN PROKOP

SCENOGRAFIA GRZEGORZ PIĄTKOWSKI,

                            MAREK WARSZEWSKI

KOSTIUMY – DOROTA ROQUEPLO

MUZYKA – ANTONI KOMASA-ŁAZARKIEWICZ

DŹWIĘK – BARTOSZ PUTKIEWICZ

MONTAŻ – MICHAŁ CZARNECKI

CHARAKTERYZACJA – DARIUSZ KRYSIAK

STEFAN JÓZEF PAWŁOWSKI

BIEDRONKA ZOFIA WICHŁACZ

KAMA ANNA PRÓCHNIAK

GÓRAL MAURYCY POPIEL

BEKSA ANTONI KRÓLIKOWSKI

KOBRA TOMASZ SCHUCHARDT

PAJĄK MICHAŁ MEYER

MIKI GRZEGORZ DAUKSZEWICZ

CZARNY MICHAŁ ŻURAWSKI

BEATA KAROLINA STANIEC

 

O FILMIE

Jedna z najbardziej oczekiwanych i największych polskich produkcji ostatnich lat.  Film Jana Komasy, twórcy wielokrotnie nagrodzonego kinowego przeboju „Sala samobójców”, to zrealizowana z rozmachem uniwersalna opowieść o miłości,  młodości, odwadze i poświęceniu, rozgrywająca się w czasie Powstania Warszawskiego.

„Miasto 44” to projekt filmowy o niespotykanym w Polsce rozmachu scenograficznym, kostiumowym i wizualnym. Konsultantem do spraw efektów specjalnych był wybitny hollywoodzki specjalista Richard Bain, który wcześniej współpracował z takimi wizjonerami kina, jak Christopher Nolan, Peter Jackson oraz Terry Gilliam i ma w dorobku efekty do światowych hitów, między innymi: „Casino Royale”, „Incepcji”, „King Konga” i „Nędzników”. Przez plan przewinęło się ponad 3 000 statystów. Budową imponujących dekoracji zajęło się 10 odrębnych ekip, które do zainscenizowania zniszczonego miasta użyły 5 000 ton gruzu. Obsada została wybrana w serii ogólnopolskich castingów, w których wzięło udział ponad 7 000 osób.

„Miasto 44” nie jest filmem historycznym, ani dokumentem o przebiegu Powstania. Mimo że rozgrywa się w walczącym Mieście, opowiada historię ludzi, a nie oddziałów czy barykad. „Miasto 44” nie ma być argumentem w powstańczej dyskusji. Film ma przekazywać emocje, a nie ważyć racje czy odsłaniać kulisy decyzji sprzed 70 lat. To zostawiamy historykom. Nie szukamy spiżowych bohaterów. „Miasto 44” nie jest filmem o polityce. Jest filmem o miłości, młodości i walce.                 

 

                                                    – Twórcy filmu „Miasto 44”

Paradygmat filmowej opowieści o Powstaniu wyznaczył, rzecz jasna, „Kanał” Andrzeja Wajdy. Film wzorcowy, jeśli chodzi o precyzję narracji i siłę wyrazu, zniewalający widza przez nastrój fatalizmu, pokazujący przekleństwo ciążące nad miastem. Film Wajdy nie opowiadał wyłącznie historii, oferował także drogę rozumienia tamtych wydarzeń, wpisywał w opowieść własną historiozofię. Filmowiec, który chciałby opowiedzieć o Powstaniu dzisiaj, musi pamiętać o wyzwaniu pozostawionym przez film Wajdy i pytać siebie, czy potrafi do wspólnego rozumienia Powstania dodać coś więcej? Czy stać go na stworzenie wizji otwierającej publiczności dostęp do jakiejś warstwy tamtych wydarzeń, którą może i przeczuwali, ale którą będą wreszcie mogli zobaczyć na ekranie?

 „Miasto 44” nie może spełnić tego zadania, ponieważ nie jest filmem o Powstaniu, ale historią miłosną rozgrywającą się w czasie Powstania. Uwaga twórców skupia się na postaciach trójkąta, Stefanie, Kamie i Alicji. Rozwijające się między nimi zależności uczuciowe mają dostarczyć filmowi podstawy dramaturgicznej. W konsekwencji brak tu narracyjnego miejsca i oddechu na wizję Powstania. Brakuje choćby wystarczającej liczby dobrze zarysowanych postaci, by stworzyć jakąś wersję zbiorowego bohatera: a bez zbiorowego portretu nie da się opowiedzieć o zagładzie wielkiego miasta. Wybór wątku miłosnego jako ramy narracyjnej to oczywiście także ruch wyraźnie zbliżający film Komasy do wzorców hollywoodzkich, a oddalający od ścieżek otwartych przez Andrzeja Munka czy Miklósa Jancsó – raczej w stronę typowości gatunkowej niż refleksji.

Stefan (Józef Pawłowski) jest młodym warszawiakiem, mieszkającym z matką i młodszym bratem. Ojciec, oficer, nie wrócił z wojny, dlatego Stefan musiał obiecać matce, że będzie się trzymał z dala od konspiracji. Próbuje więc prowadzić pod okupacją normalne życie, ale wyrzucony z pracy, by znaleźć nowe zajęcie, zdobyć papiery i uchronić się przed ryzykiem łapanki, wchodzi w środowisko młodych AK-owców. Nowi znajomi imponują mu, w podziemiu działa zakochana w nim Kama (Anna Próchniak) i urokliwa Alicja (Zofia Wichłacz). Niemal w przeddzień Powstania Stefan składa przysięgę i pierwszy raz strzela z pistoletu.

Przychodzi 1 sierpnia, Stefan wyrusza na zbiórkę. Dominuje nastrój ekscytacji, powszechne jest przekonanie, że zryw musi skończyć się sukcesem. Po chwili jednak padają pierwsze trupy, do Niemców przychodzą posiłki i zaczyna się nie tylko miejska bitwa, ale też masakra ludności cywilnej. Stefan widzi, jak giną jego najbliżsi, sam otępiały z żałości i ranny, umarłby szybko, gdyby nie opiekująca się nim Alicja. Dziewczyna walczy o ich przetrwanie pewna, że przeżycie jest najważniejsze. Jednak Stefan pragnie też zemsty, przetrwanie mu nie wystarczy.

Komasa miał co najmniej kilka wyrazistych pomysłów, jak przeprowadzić opowieść. Po pierwsze na bohatera historii autor scenariusza nie wybrał rasowego żołnierza, ale kogoś, kto do walki dostał się przypadkiem. W postaci Stefana wygrywane są raczej uczucia niż motywacje do działania. Kolejne dominanty: miłość do rodziny, fascynacja Alicją i podniecenie walką, wreszcie ból i chęć zemsty mają wprowadzać widzów w następujące po sobie tonacje historii. Równocześnie jednak Stefan do końca pozostaje kimś na kształt amanta z młodzieżowego filmu: nie jest ani żołnierzem, ani ofiarą, ani świadkiem. Ma się czasem wrażenie, że Stefan i Alicja byliby tak samo zagubieni w każdych okolicznościach i w każdym mieście: ciąży tu konwencja filmowych opowieści o pierwszej miłości, a „Miasto 44” od niej zaczyna i na niej zdaje się polegać.

Wyraźne są też w „Mieście...” próby ożywienia języka epiki historycznej przez wizualno-dźwiękowe atrakcje. Są to sekwencje w rytmie muzyki elektronicznej, ze zwolnionym tempem i obrazem podkręconym przez efekty cyfrowe. Dobrze, że twórcy wystrzegają się patosu, że dają sobie prawo do odwagi stylistycznej. Problem w tym, że nie są dość konsekwentni. W efekcie wyraziste fragmenty nie wpisują się w resztę filmu i przypominają ciało obce – raczej zaskakują widza niż dopełniają zastosowane środki.

Razi też nadmiar, który nie broni się jako strategia całościowa, ale wygląda na błąd stylu. Jest tak choćby z końcem krótkiej sekwencji rozgrywającej się w kanałach: seria monochromatycznych ujęć z zastosowaniem efektów jak z filmu grozy przypomina raczej etiudę zdolnego studenta niż część „dorosłego” filmu. Coś, co uchodziło w młodzieńczym z ducha i sensacyjnym w treści debiucie Komasy, „Sali samobójców”, w „Mieście...” irytuje jako brak wyczucia. Mniej środków daje niekiedy silniejszy efekt.

Jedno się twórcom filmu w pełni udało: przypomnieli, że Powstanie jest nie tylko wielkim tematem politycznym, jest też tematem czysto filmowym. Piękne miasto, obracające się w ruinę, gorączkowy rytm walki w wąskich uliczkach, klaustrofobiczne kanały i koszmar piwnic, w których ukrywają się cywile: wszystkie te motywy wybrzmiewają w „Mieście...” choćby na chwilę. To jednak tylko fragmenty, które zamknięto w ramach historii gatunkowej. Dość wyraziste, by zapamiętać je po projekcji, za mało istotne jednak, by widz miał poczucie, że „Miasto 44” jest czymś więcej niż jeszcze jedną historią miłosnej inicjacji.

Krzysztof Świrek, Miasto 44, „Kino" 2014, nr 09, s. 72-73

 

„CO ROBIMY W UKRYCIU”

Warszawski Festiwal Filmowy(2014)Nagroda Publiczności

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Jemaine Clement, Taika Waititi

Scenariusz Jemaine Clement, Taika Waititi

Zdjęcia Richard Bluck, D. J. Stipsen

Muzyka Plan 9

Jemaine  Clement – Vladislav

Taika Waititi – Viago

Jonathan Bruch- Deacon

Cori Gonzalez-Macuer – Nick

 Stuart Rutherford – Stu

Ben Fransham - Petyr

 

O FILMIE

Taika Waititi, reżyser, scenarzysta, producent i aktor w jednym, powinien być już znany wielbicielom niszowego kina. Wszystkie trzy pełnometrażowe dzieła zrealizowane przez Nowozelandczyka miały premiery na festiwalu Sundance i spotkały się z żywą reakcją publiczności. W poprzednim filmie twórcy, pokazywanym także w polskich kinach „Boyu”, pogodna opowieść o młodzieńczej inicjacji uzupełniona była nutą gorzkiej refleksji. Najnowsza komedia Waititi, wyreżyserowana wspólnie z aktorem Jemainem Clementem, jest dla odmiany pozbawiona elementów dramatycznych. „Co robimy w ukryciu” to bezpretensjonalna zabawa, nie próbująca być niczym więcej.

Film opiera się na bardzo prostym, ale atrakcyjnym koncepcie: absurdalna opowieść o życiu współczesnych wampirów przedstawiona została w konwencji kina dokumentalnego. Z napisów początkowych dowiadujemy się, że ekipa filmowa zyskała elitarny dostęp do grona nowozelandzkich upiorów, zamieszkujących stylową rezydencję na przedmieściach Wellington. Stałymi lokatorami wiekowego domu są cztery wampiry, pochodzące z różnych epok.

Liczący sobie 8.000 lat Petyr (Ben Fransham, ucharakteryzowany na Maksa Schrecka z „Nosferatu” Murnaua) został już nieco nadszarpnięty zębem czasu, dlatego rzadko opuszcza swój sarkofag. Viago (Waititi) to XVIII-wieczny dandys, pedant i wrażliwiec, który zawsze stara się umilić ofiarom ostatnie chwile życia. Urodzony w średniowieczu Vladislav (Clement), wyraźnie przypominający Drakulę z filmu Coppoli, łączy sadystyczne skłonności z sentymentalną duszą romantyka. Kwartetu dopełnia najmłodszy, bo 183-letni Deacon (Jonathan Brugh), „enfant terrible” społeczności upiorów. Leniwy i zadziorny, często prowokuje kłótnie, co nie powinno dziwić, zważywszy że w przeszłości był wampirem-nazistą.

Tytuł filmu wydaje się zapowiadać opowieść „z dreszczykiem”, ale w rzeczywistości jest jedynie żartem. Wszystko, co powinno mrozić krew w żyłach (np. postać osławionej Bestii), okazuje się w dziele Waititi i Clementa komicznie zwyczajne i niegroźne. Twórcy mockumentu nie próbują straszyć widza i na każdym kroku drwią z atmosfery grozy, jaką owiany jest mit wampira. Humor wynika tu przede wszystkim ze zderzenia niesamowitego tematu z prozą codzienności. Głównym przedmiotem quasi-dokumentalnych obserwacji jest właśnie „obyczajowy” aspekt egzystencji wampirów.

Bohaterowie kłócą się o to, kto zmyje pobrudzone krwią naczynia, prowokują bójki z miejscowymi dresiarzami-wilkołakami i zapoznają z najnowszą technologią. Dreszczu rozkoszy dostarcza wampirom zwłaszcza internet, dzięki któremu mogą zobaczyć na własne oczy wschód słońca i popatrzeć na fotki dziewic. Rutynowe i monotonne życie, właściwe wszelkim nieśmiertelnym stworzeniom, zostaje nieco urozmaicone przez dwa wyjątkowe wydarzenia. Pierwszym jest przyjęcie do grona wampirów próżnego Nicka (Cori Gonzalez-Macuer), który beztrosko informuje przypadkowych ludzi o swej prawdziwej naturze. Drugim – organizowany corocznie bal maskowy, wielkie święto okolicznych upiorów i zombie.

Mitologia wampirów jest w „Co robimy w ukryciu” źródłem licznych skeczy, które reprezentują bardzo różny poziom. Chwilami można jednak odnieść wrażenie, że nie imaginarium horroru, ale pseudodokumentalna konwencja jest naczelnym obiektem kpin. Twórcy imitują całą gamę form kina dokumentalnego: są tu wywiady z bohaterami, pozowane „scenki z życia” i fragmenty kręcone przy użyciu ukrytej kamery. Na ekranie oglądamy także ryciny z epoki, materiały „archiwalne” oraz zdjęcia wampirów, stylizowane na sielankowe fotografie z albumu rodzinnego.

Wydaje się, że film Waititi i Clementa miał być w szczególności pastiszem nędznych (para)dokumentalnych produkcji telewizyjnych. Inscenizacja jest celowo nieco sztuczna, jakby miała ośmieszać estetykę popularnych amerykańskich programów, bezskutecznie silących się na autentyzm. Nawet „poważne” wypowiedzi bohaterów o niedolach wampirzego życia potraktować można jako parodię „życiowych” rozmów i „trudnych spraw” znanych z papkowatych seriali i reality shows. Standardowe telewizyjne dylematy zostają wszakże zastąpione wersją campową: Czy wypada uczynić wampirem najlepszego kolegę, w dodatku wegetarianina? Jak oznajmić przyjacielowi, że nie jest się zwyczajnym śmiertelnikiem? Czy dojdzie do pojednania pomiędzy dwiema zwaśnionymi bandami, wampirów i wilkołaków?

Waititi i Clement umiejętnie parodiują narrację znaną ze szklanego ekranu. Twórcom chodzi jednak nie tyle o krytykę współczesnej popkultury – w której nawet romantyczny mit wampira skazany jest na horror banału – co o czystą zabawę. Z pewnością humor filmu nie wszystkim przypadnie do gustu: bywa bardzo śmiesznie, ale bywa też żenująco. Twórcy idą niekiedy na łatwiznę, wykorzystując motywy już doszczętnie zgrane, w stylu „problemy dentystyczne wampira”. „Co robimy w ukryciu” może się jednak widzom spodobać, o czym najlepiej świadczy Nagroda Publiczności na tegorocznym Warszawskim Festiwalu Filmowym.

Robert Birkholc, Co robimy w ukryciu, „Kino" 2015, nr 02, s. 78-79

„BODY/CIAŁO”

2015 - Festiwal Filmowy w Berlinie - Srebrny Niedźwiedź

Najlepszy reżyser Małgorzata Szumowska

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria – Małgorzata Szumowska

Scenariusz – Małgorzata Szumowska, Michał Englert

Zdjęcia – Michał Englert

Montaż – Jacek Drosio

Scenografia – Elwira Pluta

Kostiumy – Katarzyna Lewińska, Julia Jarża-Brataniec

Charakteryzacja – Agnieszka Hodowana

 

Prokurator – Janusz Gajos

Anna – Maja Ostaszewska

Olga – Justyna Suwała

Przyjaciółka Prokuratora – Ewa Dałkowska

Lekarz – Adam Woronowicz

Asystent Prokuratora – Tomasz Ziętek

Grabarz – Roman Gancarczyk

Sąsiad – Władysław Kowalski

O FILMIE:

Nowy film Małgorzaty Szumowskiej, autorki głośnych i wielokrotnie nagrodzonych na świecie „33 scen z życia”, „Sponsoringu” i „W imię…”, za który reżyserka otrzymała Srebrnego Niedźwiedzia na tegorocznym festiwalu filmowym w Berlinie.

Cyniczny prokurator (Janusz Gajos) i jego cierpiąca na anoreksję córka (Justyna Suwała) próbują, każde na swój sposób, odnaleźć się po tragicznej śmierci najbliższej osoby. Gdy pewnego dnia terapeutka dziewczyny – Anna (Maja Ostaszewska) oznajmi im, że zmarła skontaktowała się z nią z zaświatów i ma dla nich wiadomość, będą zmuszeni zweryfikować swoje poglądy na życie i na śmierć.

Film „Body/Ciało” znalazł się w elitarnym gronie tytułów nominowanych do Złotego Niedźwiedzia i przyniósł Małgorzacie Szumowskiej Srebrnego Niedźwiedzia dla najlepszego reżysera 65. MFF Berlinale. Stawia to ją obok największych nazwisk polskiego kina – Romana Polańskiego, Andrzeja Wajdy

i Krzysztofa Kieślowskiego. W obsadzie, jak zawsze u autorki „Sponsoringu” i „33 scen z życia”, znakomite nazwiska – Janusz Gajos, Maja Ostaszewska, Adam Woronowicz („Pani z przedszkola”), Ewa Dałkowska („Korczak”), Władysław Kowalski („Bogowie”), Tomasz Ziętek, aktorskie odkrycie „Kamieni na szaniec” i Małgorzata Hajewska-Krzysztofik („33 sceny z życia”). W roli filmowej córki Janusza Gajosa brawurowo debiutuje wszechstronnie utalentowana Justyna Suwała. Autorem zdjęć jest Michał Englert, laureat festiwalu Sundance („Nieulotne”) i FPFF w Gdyni za inny z obrazów Szumowskiej – „33 sceny z życia”.

Weź na warsztat codzienność i przy poszanowaniu zasad prawdopodobieństwa uczyń z niej coś niezwykłego. Pierwsze przykazanie scenarzystów. Jako Polak nie będziesz miał innej codzienności przed sobą niż ta znaczona przez PRL-owskie meblościanki, klaustrofobiczne mieszkania w wieżowcach na przedmieściach, zabałaganione pokoje i kuchnie z małym stołem. Będziesz jadał przy nim obiady zwrócony twarzą do ściany. W mieszkaniu na honorowym miejscu w pustej lodówce stanie butelka wódki. Będzie prężyć się dumnie, symbolizując mały polski realizm.

Małgorzata Szumowska i Michał Englert wpisali go w fabułę swojego najnowszego filmu – udramatyzowali, okrasili absurdem, niegroźną ironią i czarnym humorem. Zaniedbanych bohaterów ukazali z czułością nietypową dla polskich twórców uprawiających krytykę społeczno-polityczną i nakręcili film o kondycji człowieka, na której położyły się cieniem metafizyka spod znaku Krzysztofa Kieślowskiego i tabloidowa tandeta.

Szumowska zgrabnie między nimi lawiruje. Nie popada ani w pretensjonalne tony, ani w nadmierny sceptycyzm. Znajduje dystans dzięki lekko ironicznej, uważnej obserwacji swoich bohaterów. Wszyscy troje zaniedbują sprawy cielesno-duchowe, więc nie inaczej, jak tylko przez stosunek do ciała i do ducha opisane jest ich nastawienie do świata. Prokuratora (fantastyczny Janusz Gajos!) niewiele porusza.

Śmierć jest codziennością, nudną, przewidywalną, oswojoną. Widział już w życiu tyle, że wrażliwość na piękno i brzydotę przestała być jego mocną stroną. Ogląda zwłoki martwego noworodka porzucone w sedesie publicznej toalety, po czym zjada talerz flaków, jakby nie dostrzegał niesmacznej konotacji między jednym a drugim obrazem. Jacek Drosio, montażysta filmu, widzi je doskonale, układa narrację z serii skojarzeń skłaniających do budowania metafor niewygodnych, ale punktujących bolączki świata i ludzi niechętnie oddających się autorefleksji.

Zawsze lepiej zająć się myśleniem o innych. Przoduje w tym Ania (znakomita Maja Ostaszewska). Na co dzień terapeutka, która anorektyczki uczy wyrażać emocje; po godzinach spirytystka trwająca w komitywie z zaświatami. Swoje nadprzyrodzone zdolności odkryła po śmierci synka. W ciągu ośmiu lat od pogrzebu zamieniła się w zakochaną w modzie lat osiemdziesiątych zdziwaczałą starą pannę o gołębim sercu. Mnóstwo jej podobnych krąży ulicami polskich miast, więc Szumowska nadała bohaterce rys sztuczności, by wydobyć ją z tłumu. Ciekawa z niej kobieta. Anorektyczki, z którymi pracuje, mówią, że jest gruba, fizycznie zaniedbana, niekobieca.

Jakby im na przekór Ania, jako jedyna w świecie przedstawionym, walczy o kobiecość i prawa kobiet. Mówi o aborcji, uczy młode dziewczyny wyrażać gniew i opowiadać o emocjach. Zderzenie wyglądu –  stara ciotka – z głoszonymi przez nią nowoczesnymi poglądami daje efekt komiczny. Szumowska przygląda się rozmaitym sposobom, w jakich humor manifestuje się w powszedniości. Widzi go w zderzeniu tradycji ze współczesnością i w osobliwych relacjach rodzących się między bohaterami.

Ania poznaje prokuratora dzięki Oldze (świetny ekranowy debiut Justyny Suwały). Jego chora córka jest jej podopieczną. Tego trójkąta nie charakteryzuje wzajemne zaufanie. Trudno w nim o porozumienie. Dziewczyna niszczy swoje ciało w imię solidarności ze zniszczoną przez chorobę zmarłą matką. Kobieta jest przedstawicielką tego, co spirytualne, duchowe, zmysłowe. Mężczyzna twardo stąpa po ziemi. Wyznaje fakty i wierzy tylko w to, co widzi. To bardzo stereotypowy genderowy podział, mocno wyświechtany.

Szumowskiej udaje się jednak uciec przed banałem i łatwą kategoryzacją. Dzieje się tak dzięki temu, że jej bohaterowie patrzą na siebie z ciekawością, ale obdarzają głównie politowaniem. Miłość, wiara i nadzieja umarły z ciałami ich bliskich. Na nic innego niż na niewiarę, brak nadziei i niezdolność do kochania nikt tu od dawna nie liczy. Ta smutna konkluzja nie jest jednak pożywką dla patetycznego dramatu. Szumowska nie szuka sensacji, ale drobnych blizn na duszach i ciałach swoich bohaterów. O ich seksualności też mówi w sposób ciekawszy niż dawniej – z jednej strony bardzo naturalistycznie, z drugiej subtelnie. Wielką siłą „Body/Ciała” jest skromność zdjęć Michała Englerta – zarazem wyrafinowanych i nie próbujących zwracać na siebie uwagi; wprzęgniętych w służbę narracji.

Szumowska przyznaje, że powraca do idei zespołów filmowych, w których twórczy indywidualizm służył realizacji wspólnych celów. W historii o zaniedbaniu nie ma puszczonych scen i narracyjnych przestojów. Świetny jest drugi plan, jakiego boleśnie brak w większości polskich filmów. Znakomite są epizody, dzięki którym historia nie ogranicza się wyłącznie do opowieści o trójce bohaterów, ale rozrasta, gęstnieje, wychodzi poza własne ramy.

To samo robi zresztą Szumowska. Zakorzenia fabułę w małym polskim realizmie, który aż za dobrze znamy z autopsji, ale i go przekracza – przygląda się typowym dolegliwościom, opowiada o uniwersalnych problemach. Wyjście poza własną piaskownicę i spojrzenie z dystansu na leżące w niej zabawki zaowocowało realizacją filmu, który ma nie tylko potencjał, jak wiele wcześniejszych fabuł Szumowskiej, ale i nosi ślad dojrzałego, autorskiego stylu, jakiego jej poprzednim filmom zdecydowanie brakowało.

Anna Bielak, Body/Ciało, „Kino" 2015, nr 03, s. 66

 

 „FOTOGRAF”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA – WALDEMAR KRZYSTEK

SCENARIUSZ – WALDEMAR KRZYSTEK,

                              KRZYSZTOF KOPKA

ZDJĘCIA – ARKADIUSZ TOMIAK PSC

SCENOGRAFIA – DOROTA DĄBROWSKA

KOSTIUMY – MAŁGORZATA ZACHARSKA

MUZYKA – MACIEJ ZIELIŃSKI

MONTAŻ – MAREK MULICA PSM

NATASZA – TATIANA ARNTGOLTS

LEBIADKIN ALEKSANDR BALUEV

KOLA – ANDRIEI KOSTASH

BAUMAN – TOMASZ KOT

KWIATKOWSKI – ADAM WORONOWICZ

PRZYBYLSKA SONIA BOHOSIEWICZ

KASIA PRZYBYLSKA AGATA BUZEK

 

 

O FILMIE:

Mroczny thriller w reżyserii Waldemara Krzystka, twórcy głośnych „80 milionów” - oficjalnego polskiego kandydata do Oscara, nagrodzonej Złotymi Lwami na festiwalu filmowym w Gdyni „Małej Moskwy” oraz popularnego serialu „Anna German”. Autorem zdjęć jest Arkadiusz Tomiak („Obława”, „Dziewczyna z szafy”, „Symetria”, „Sęp”).

Mieszkańców Moskwy terroryzuje nieuchwytny seryjny morderca. Funkcjonariusze policji nadali mu przydomek „Fotograf”, gdyż przy ciałach ofiar zostawia kartoniki z numerami, stosowane przez ekipy śledcze, kiedy fotografują miejsca zbrodni. Tropy prowadzą do dawnego garnizonu Armii Radzieckiej w Legnicy i serii dramatycznych wydarzeń, które rozegrały się tam w latach 70. Rosyjska ekipa dochodzeniowa wyrusza do Polski, korzystając na miejscu ze wsparcia oficera polskich władz (Adam Woronowicz). W składzie ekipy jest policjantka Natasza - jedyna osoba, która rozmawiała z mordercą i zdołała przeżyć. Jedyna, która jest w stanie go rozpoznać, gdyby doszło do konfrontacji.

W „Listach z Rosji” Markiz de Custine pisał: „Gdybyście towarzyszyli mi w tej podróży, odkrylibyście w głębi duszy ludu rosyjskiego nieuniknione spustoszenia, spowodowane przez arbitralną władzę posuniętą do najdalszych konsekwencji. Jest to przede wszystkim dzika obojętność na świętość przyrzeczeń, na prawdę uczuć, na sprawiedliwość czynów. Jest to również kłamstwo triumfujące we wszystkich działaniach i okolicznościach życia”. Książka francuskiego markiza, w której opisał on swoje wrażenia z podróży po Rosji Mikołaja I, choć wydana została w 1839 roku, chyba nie straciła na aktualności. Przekonuje o tym nie tylko rosyjska polityka wobec Ukrainy, ale i dzisiejsze kino. „Lewiatan” Zwiagincewa jest chyba najlepszym przykładem, ale i „Fotograf” Waldemara Krzystka potwierdza ponure diagnozy de Custine’a.

W filmie Krzystka Rosja z pozoru wygląda trochę inaczej niż zazwyczaj. Przede wszystkim nie ma aż tak dużo wódki, ludzie nie zapijają się na śmierć, uciekając przed rzeczywistością. Nie ma też syfu i błota, w którym zapadają się ulice i domy. Jest w miarę czysto, słońce, ludzie spacerują, uczą się, pracują. Rosja w „Fotografie” wygląda jak miejsce do życia, ale to tylko złudzenie. Już w pierwszej scenie widzimy, jak Natasza Sinkina, młoda policjantka, główna bohaterka filmu, zostaje zmuszona do podpisania sfałszowanego raportu, który uratuje skórę jakiemuś oligarsze. Następnie przełożony odsyła ją na badania psychiatryczne, co ma być karą za odruch buntu i uczciwość. Przypadek sprawia, że podczas tych badań Sinkina wplątuje się w sprawę niejakiego Fotografa, seryjnego mordercy, którego od lat ściga oddział Liebiadkina.

Wraz z wejściem na scenę młodej policjantki śledztwo nabiera życia. Pojawiają się pierwsze retrospekcje – obrazy z Legnicy lat 70., miejsca, gdzie kształtowała się osobowość Fotografa. Akcja przenosi się do przeszłości, by za chwilę wrócić do współczesnej Moskwy. Wahadło przechyla się to w jedną, to w drugą stronę, by ostatecznie zatrzymać się w dzisiejszej Legnicy. Naprawdę dawno nie widziałem równie pomysłowo napisanego polskiego filmu, który działa jak dobrze naoliwiony mechanizm. Scenarzyści, Waldemar Krzystek i Krzysztof Kopek, umiejętnie prowadzą nas przez śledztwo, odkrywają kolejne fragmenty rosyjskiej układanki.

Na festiwalu w Gdyni krytycy narzekali, że Krzystek nie wykorzystał potencjału tkwiącego w tekście. Styl Krzystka jest dość staromodny, jego kinu może i brakuje czasami nerwu i rozmachu inscenizacyjnego, ale „Fotograf” broni się właśnie dlatego, że reżyser nie popisuje się w nim, dobrowolnie schodzi na dalszy plan, ustępując pierwszeństwa dwójce umiejętnie prowadzonych aktorów (Tatianie Arntgolts i Aleksandrowi Baluevowi), a przede wszystkim samej opowieści.

Centralnym elementem układanki Krzystka jest mały rosyjski chłopiec, który potrafi komunikować się ze światem jedynie poprzez naśladowanie głosów innych ludzi, czyli dzięki mimikrze. Jak mówi pojawiający się w filmie lekarz, mimikra jest zawsze reakcją na strach. Strach jest tu punktem odniesienia, strach, a także samotność, to one zdają się determinować poczynania Fotografa, człowieka pozbawionego własnej tożsamości i dlatego próbującego podszywać się pod innych. Czy to metafora Rosji? Można tak pomyśleć, chociaż autor „Małej Moskwy” niczego nie dopowiada na siłę. Przeciwnie, im głębiej zapuszczamy się w historię, tym bardziej staje się ona wieloznaczna. Dokładnie wedle zgranego aforyzmu Liebiadkina: „we wszystkim jest tyle samo dobra, co zła”.

Czy Fotograf jest zbrodniarzem, czy ofiarą? Krzystek i tego nie rozstrzyga, również postacie jego filmu – zwłaszcza owa młoda policjantka – nie potrafiłyby jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Całość urywa się w takim miejscu, że jeszcze wiele może się wydarzyć. Ciekawe, że jedyną niezmienną zasadą w tym świecie jest kłamstwo, to samo kłamstwo, na które wiele lat temu zwracał już uwagę de Custine. A jedna z diagnoz Miłosza, który w „Rodzinnej Europie” pisał: „Prawdopodobnie każde zetknięcie z Rosjanami jest dla Polaków przykre i nastraja ich obronnie”, w kontekście otwartego, wychylonego w kierunku Polski finału filmu stała się jeszcze raz aktualna.

Jakub Socha, Fotograf, „Kino" 2015, nr 01, s. 72

 

Repertuar DKF "Powiększenie" czerwiec 2015

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„DZIEWCZYNKA Z KOTEM”

01.06.2015

20.00

103 MIN

2

„GLORIA”

08.06.2015

19.00

110 MIN

3

„SILS MARIA”

15.06.2015

19.00

124 MIN

4

„ZŁOTA KLATKA”

22.06.2015

19.00

  102 MIN

5

„KEBAB I HOROSKOP

29.06.2015

19.00

    72 MIN

 

„DZIEWCZYNKA Z KOTEM”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Asia Argento

Scenariusz: Asia Argento i Barbara Alberti

Zdjęcia: Nicola Pecorini

Montaż: Filippo Barbieri

Kostiumy: Nicoletta Ercole

Muzyka: Brian Molko

 

Matka: Charlotte Gainsbourg

Ojciec: Gabriel Garko

Aria: Giulia Salerno

Lucrezia: Carolina Poccioni

Donatina: Anna Lou Castoldi

Angelica: Alice Pea

Adriano: Andrea Russo

Ciccio: Riccardo Russo

 

O FILMIE

 

Aria ma dziewięć lat, kiedy staje się mimowolnym świadkiem burzliwego rozstania rodziców.  Czuje się odrzucona i niekochana, gdyż sławni rodzice bardziej skupiają się na własnych karierach i walce między sobą.

Dziewczynka za wszelką cenę próbuje skupić na sobie ich uwagę, ale bezskutecznie.

Dlatego pozostaje jej samotnie przemierzanie ulicami głośnego Rzymu, wierząc, że jej aniołem stróżem jest czarny kot o imieniu Dac.

Tak jak Angelica, Aria bardzo chciałaby mieć kota. Ale przede wszystkim marzy, by jej rodzice znów byli razem – jak na wspólnych zdjęciach z wakacji. Skrzętnie wykradzionych z rodzinnego albumu czy może po prostu istniejących tylko w jej bujnej wyobraźni.  Bo rodzice Arii właśnie się rozstają. Dziewczynka jest świadkiem kłótni i bójek, obrzucania się groźbami i wyzwiskami. Jako owoc ich miłości, który przypomina im o wspólnym życiu – paśmie rozczarowań i upokorzeń – jest wciąż przez nich odtrącana. Wałęsa się między apartamentami ojca i matki, znosi w milczeniu fakt, że córki z poprzednich związków są faworyzowane i cieszy się, gdy dorosłym zdarzy się przywieźć niezwykłe prezenty z egzotycznej podróży albo obiecać wyjście do słynnego cyrku.

Oprócz wiecznej wojny, rodziców pochłania kariera i życie prywatne: romanse i inne przyjemności. Mama (bardzo udana rola Charlotte Gainsbourg) jest sławną pianistką, która co chwila zmienia kochanków i nie stroni od używek. Tata (Gabriel Garko) to otoczony wianuszkiem fanek niespełniony, opętany fobiami aktor. Dorośli są infantylni i nieodpowiedzialni, skrępowani frustracjami – nie ma co liczyć na zrozumienie ani ze strony rodziców, ani nauczycielki czy księdza; potrafią tylko gromić, pouczać i stawiać do kąta. Rozczarowują też rówieśnicy – dzieci bywają dla siebie bezwzględne; wciąż toczy się rywalizacja: o oceny, popularność, powodzenie.

„Dziewczynka z kotem” Asii Argento (scenarzystki, aktorki, wokalistki, córki Dario Argento) miała premierę w Cannes w sekcji Un Certain Regard. Reżyserka od początku pokazuje, że znajdujemy się na pograniczu realności (roztacza przed widzami małe widowisko histerycznej rodzinnej paranoi) i dziecięcego urzeczenia światem. Autorka, nie bez humoru, sprowadza miłość i cierpienie do komicznie brzmiących wyznań i teatralnych gestów. Tę egzaltację wydobywa nie tylko, gdy do głosu dochodzi Aria – utalentowana literacko dziewczynka, która z upodobaniem prowadzi narrację, nurza się w swoich tragediach i stopniuje napięcie. Również i język włoski, którym posługują się bohaterowie, z jego charakterystyczną intonacją i ekspresją, świetnie dopełnia filmową rzeczywistość.

Znajdujemy się w świecie, który przytłacza nadmiarem, hałaśliwością, kipi przepychem, mami błyskotkami – takie jest przecież wnętrze domu matki, gdzie reprodukcje dawnych dzieł sąsiadują ze współczesnymi, jaskrawymi w kolorach plakatami, gdzie wśród kiczowatych bibelotów znaleźć można biografię Stalina i figurkę Buddy, a w środku nocy rozlegają się mroczne dźwięki pianina, nad ranem zaś jazgotliwe, nieco bardziej taneczne utwory.

Ale film Asii Argento, w tym konsekwentnie przedstawionym rozgardiaszu, pozostaje przede wszystkim subtelnym, miejscami lirycznym i niepokojącym (na wzór świetnie dobranej ścieżki dźwiękowej, której współautorami są m.in. reżyserka i Brian Molko z Placebo) portretem samotnej, wrażliwej dziewczynki. Chociaż przygody Arii bywają naprawdę zabawne, a ona sama z natury jest pogodna i często rozpromienia się w ujmującym uśmiechu, wciąż ma przecież smutne oczy.

Dominika Bierczyńska, Dziewczynka z kotem, „Kino" 2014, nr 12, s. 67

„GLORIA”

MFF w Berlinie - Srebrny Niedźwiedź dla Najlepszej Aktorki
Nagroda Jury Ekumenicznego i Nagroda Gildii Niemieckich Kin Arthousowych

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Sebastián Lelio

Scenariusz Sebastián Lelio, Gonzalo Maza

Pablo Larraín, Juan de Dios Larraín

Zdjęcia Benjamín Echazarreta

Scenografia Marcela Urivi

Montaż Sebastián Lelio, Soledad Salfate

Dźwięk Isaac Moreno, Ismael Calvo Delgado

Kostiumy Eduardo Castro

Paulina García Gloria

Sergio Hernández Rodolfo

Diego Fontecilla Pedro

Fabiola Zamora Ana

Luz Jiménez Victoria

Alejandro Goic Gabriel

Liliana García Flavia

Coca Guazzini Luz

 

O FILMIE

Gloria (Paulina García) to atrakcyjna kobieta w średnim wieku. Mieszka sama, z dziećmi widuje się rzadko, ale regularnie odwiedza dancingi. Spędza tam miło czas, choć zazwyczaj stroni od towarzystwa mężczyzn. Jej nastawienie się zmienia, gdy jednej z tanecznych nocy na parkiecie pojawia się Rodolfo (Sergio Hernández). Czarujący dżentelmen sprawia, że Gloria nabiera ochoty na płomienny romans. W tym wiarygodnym psychologicznie, przepięknie skomponowanym i zagranym filmie motorem napędowym akcji są emocje. Melancholia w życiu Glorii splata się więc z beztroską zabawą, miłość z rozczarowaniem, a obojętność z niegasnącą chęcią życia.

Wiek średni jest naprawdę średni. Za nami atuty młodości, przywileje starości dopiero przed nami. Świat powiada, że pewnych rzeczy robić nam nie wypada – już albo jeszcze. Wedle obowiązującego wzorca, winniśmy się wtedy całkowicie ustabilizować, mieć rodzinę, stałą pracę, zrezygnować z szaleństw i ryzyka. Ten przymus kulturowy dotyczy zwłaszcza kobiet. Nie każdy jednak chce się mu poddać, nadto „płynna nowoczesność” coraz częściej nie daje nam szans, by głęboko zapuścić korzenie.

Tytułowa bohaterka filmu Sebastiána Lelia bliższa jest wiekowi emerytalnemu niż balzakowskiemu. Niełatwo jej więc zaczynać od nowa. Rozstała się z mężem, który ma młodszą partnerkę, wypuściła w świat dzieci – córka, zakochana w Szwedzie, postanawia wyemigrować z Chile do Europy, syn zajęty jest pielęgnowaniem niedawno narodzonego dziecka. Gloria ani myśli wpisywać się w stereotyp poczciwej babci, ciągle ma na różne rzeczy apetyt – na zabawę, na podróże, na seks, na życie po prostu. Samotna w dużym pustym mieszkaniu, gdzie musi przysłuchiwać się awanturom, jakie robi neurotyczny sąsiad, większość wolnego czasu spędza w klubie gromadzącym takich jak ona singli po przejściach.

Gloria nie próbuje ani się odmładzać, ani uatrakcyjniać na siłę swego wyglądu. Ma niemodną fryzurę – proste, półdługie włosy, nieustannie opadające na czoło – nosi wielkie, nietwarzowe okulary, które maskują jej nieśmiałość i niepewność. Nagrodzona za tę rolę na festiwalu w Berlinie, Paulina Garcia obdarza Glorię delikatnym uśmiechem, trochę zachęcającym a trochę zawstydzonym. Kieruje go w stronę mężczyzn, z którymi nawiązała w klubie kontakt wzrokowy. Widać, że nie jest doświadczoną uwodzicielką, wypadła z obiegu erotycznego, ale niepowodzenia jej nie zniechęcają. Wreszcie zaczyna romans ze starszym od siebie mężczyzną, także (podobno) rozwodnikiem. Byłym oficerem marynarki, obecnie właścicielem parku rozrywki, w którym można poskakać na bungee albo pobawić się w paintball, czyli strzelanie farbą do przeciwnika. Gloria ochoczo oddaje się tym wszystkim atrakcjom, których dotąd nie miała okazji spróbować.

Myli się jednak ten, kto sądzi, że film Lelia jest kolejną opowieścią o nie najmłodszej kobiecie odkrywającej poniewczasie uroki życia (mimo iż nie brakuje tu obowiązkowej sceny, pokazującej bohaterkę, która próbuje palić trawkę). Wymowa „Glorii” jest raczej gorzka. Dowodzi bowiem ta historia, że w życiu nie da się ot tak, wyzerować licznika i od początku zacząć nabijać lata i doświadczenia. Zwłaszcza gdy trochę się już przeżyło.

Życie to łańcuch, który ciągniemy za sobą. Łańcuch zobowiązań, przyzwyczajeń, wspomnień, kompromisów. Tylko niektórzy znajdują siłę i odwagę, by go odciąć. Za Glorię zrobił to los – wszyscy jej najbliżsi sami się od niej odczepili. Ale odzyskana przez bohaterkę wolność jest naprawdę wolnością samotności. By ją zrealizować zgodnie ze swoimi zamierzeniami, musiałaby spotkać drugą wolną osobę. Tymczasem jej nowy partner, Rodolfo, kimś takim nie jest. Utrzymuje dwie gnuśne córki, które w kółko do niego wydzwaniają, zajmuje się swoją, ponoć byłą, żoną. W dodatku okazuje się tchórzem.

Wolność jest atrybutem młodości, wtedy można sobie pozwolić na najśmielsze decyzje. Przykładem właśnie córka Glorii, która rzuca wszystko, by pojechać za ukochanym na drugi koniec świata, choć, oczywiście, można sobie zadać pytanie czy to przejaw wolności, czy raczej miłosnego zaślepienia. Domyślamy się, że Gloria szybko ugrzęzła w powinnościach rodzinnych i zawodowych. Wolność przyszła do niej nieco za późno, trochę teraz nie wiadomo, co i jak z nią zrobić. Tłem jej osobistych perypetii są starcia z policją studentów domagających się bezpłatnego systemu edukacji (generał Pinochet w 1981 roku sprywatyzował szkolnictwo). Bohaterka przechodzi obok tych protestów, nie należy do żadnej ze stron – ani do zbuntowanej energicznej młodzieży, ani do konformistycznej „starzyzny”. Próbuje znaleźć własną drogę, własną historię.

I choć wraca do punktu wyjścia, do klubu dla singli, to jednak nie ma w niej goryczy. Reżyser kończy film optymistycznie, pokazując bohaterkę roześmianą, tańczącą do hiszpańskiej wersji przeboju włoskiego pieśniarza, Umberta Tozziego, „Gloria”. Bowiem – że połączę tutaj dwie słynne maksymy – „co nas nie zabije, to nas wzmocni, a lepiej być samemu niż w złym towarzystwie”. Niewykluczone zresztą, że i dobre towarzystwo w końcu Glorii się trafi.

Bartosz Żurawiecki, Gloria, „Kino" 2015, nr 03, s. 74

 

 „SILS MARIA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Olivier Assayas

Scenariusz: Olivier Assayas

Montaż: Marion Monnier

Zdjęcia: Yorick Le Saux

 

 

Juliette Binoche: Maria Enders

Kristen Stewart: Valentine

Chloë Grace Moretz: Jo-Ann Ellis

Lars Eidinger: Klaus Diesterweg

Johnny Flynn: Christopher Giles

Angela Winkler: Rosa Melchior

 

O FILMIE:

Wybitna aktorka u szczytu sławy. Pewna siebie, a jednocześnie delikatna. Czuła i wymagająca. Zawsze w ruchu, w drodze z jednego planu filmowego na kolejny. Z jednego końca świata na drugi. Kilka dni, które nieoczekiwanie spędzi w Alpach w towarzystwie swojej młodej asystentki, a zarazem jedynej przyjaciółki i powiernicy, pozwoli jej na nowo zrozumiećsiebie. Pod wpływem serii drobnych zdarzeń, spotkania z dawnym partnerem i kochankiem, konfrontacji z przeszłością, intymnych rozmów Maria Enders będzie gotowa zagrać największą życiową rolę. Samą siebie.

W rolach głównych oglądamy aktorki reprezentujące trzy aktorskie pokolenia. Marię Enders zagrała nagrodzona Oscarem Juliette Binoche, znana z wybitnych kreacji w filmach Kieślowskiego, Haneke i Szumowskiej. Partneruje jej Kristen Stewart, której światową popularność przyniósł występ w sadze „Zmierzch" – tutaj w wychwalanej przez krytykę, najdojrzalszej roli w swojej karierze, oraz osiemnastoletnia Chloë Moretz, jedna z najciekawszych amerykańskich aktorek młodego pokolenia, znana z filmów Tima Burtona i Martina Scorsese.

To film licznych podwojeń i nakładających się na siebie warstw. Reżyser Olivier Assayas chce, żeby było gęsto od znaczeń, żeby struktura jego opowieści tworzyła labirynt bez wyjścia, w którym rzeczywistość miesza się z fikcją, a sztuka z życiem. Idzie to tak: Maria Enders (Juliette Binoche), spełniona aktorka w okolicach czterdziestki, gwiazda teatru, kina autorskiego, okazjonalna gwiazda Hollywood, jedzie do Zurychu, by odebrać nagrodę w imieniu Wilhelma Melchiora.

Prawdziwy Wilhelm Melchior był XVIII wiecznym malarzem, znanym przede wszystkim z obrazów zwierząt. Ten tutaj jest żyjącym współcześnie starym dramatopisarzem, który z dala od świata staje się coraz większym pesymistą. Jest także przyjacielem Marii, który kilkadziesiąt lat temu powierzył jej rolę Lolitki. Sztuka nazywała się „Maloja Snake”, jej teatralna prapremiera była przełomem w karierze bohaterki. Tytuł „Maloja Snake” nawiązuje do „Das Wolkenphaenomen von Maloja”, krótkiego, czarno-białego filmu z 1924 roku, ulubionego filmu Melchiora, w którym Arnold Fanck uwiecznił zjawisko atmosferyczne w szwajcarskich Alpach zwane właśnie „wężem Maloja”.

Tak się składa, że Melchior mieszka w okolicy tego „węża”, w miasteczku Sils Maria, w tym samym, w którym Nietzsche uwielbiał spędzać letnie miesiące. Aktorka przybywa do domu dramaturga, żeby popracować nad rolą w nowej adaptacji „Maloja Snake”, w której znowu ma zagrać po latach, tylko że tym razem już nie Lolitkę, ale kobietę w okolicach czterdziestki, kobietę, która daje się owej Lolitce owinąć wokół palca, a potem dobrowolnie żegna się ze światem – dokładnie tak samo, jak pożegnał się z nim Melchior. Wszystko idealnie się domyka.

Marii towarzyszy Valentine (Kristen Stewart), młoda asystentka – dziewczyna obładowana telefonami komórkowymi i tabletami, która de facto zrezygnowała ze swojego życia, a przynajmniej wyznaczyła sobie za jego cel usuwanie wszelkich przeszkód spod nóg swojej pracodawczyni. Jak na razie idzie jej całkiem nieźle – Valentine pokonuje, niczym prawdziwa alpejka, slalom między kolejnymi telefonami, mailami, wideokonferencjami, sesjami zdjęciowymi i sesjami, kiedy z asystentki zamienia się w terapeutkę. Maria jako pracodawczyni nie wydaje się najgorsza – nie terroryzuje, nie upokarza, nie krzyczy. Ale takt i dobre wychowanie kryją jednak konkretne wymagania. Nie ma mowy o żadnej równowadze, co akurat Assayas potrafi zaznaczyć dość dyskretnie, bez uciekania się do grubych środków.

Binoche i Stewart grają tu siebie, a raczej swoje medialne persony. Pierwsza ma klasę, druga – luz. Pierwsza nosi suknie i marynarki, druga preferuje powyciągane podkoszulki i sprane jeansy. Pierwsza pochodzi jakby z przeszłości, druga reprezentuje przyszłość. Pierwsza jeszcze pyta o sens, druga mówi, że sens jest wszędzie. Pierwsza pragnie prawdziwej sztuki, druga z kolei uważa, że sztuką może być nawet hollywoodzki „blockbuster”. Assayas konsekwentnie podtrzymuje tę dychotomię, a nawet podbija ją nie najlepszymi, skądinąd, fragmentami ze sztuki Melchiora, którą w górskiej scenerii Maria próbuje przy pomocy Valentine. Po pewnym czasie reżyser instaluje jeszcze na horyzoncie niejaką Jo-Ann Ellis (Chloë Grace Moretz), młodą hollywoodzką gwiazdkę, która ma za zadanie wyjaskrawić i tak już widoczne różnice, oraz osadza całość mocniej w temacie.

Niestety, dość oczywistym i zgranym, znanym chociażby z takich klasyków jak „Persona” czy „Wszystko o Ewie”. Porównywanie „Sils Maria” do tych dwóch kapitalnych filmów, majstersztyków formalnych, jest jednak zwyczajnie nie na miejscu.
U Assayasa nie ma maestrii, nie ma niedopowiedzeń, odpowiednio intensywnych uczuć, frustracji i lęków. Co najwyżej burza w szklance wody, gra w otwarte karty – wszystkie tematy, problemy, zagadnienia zostają nazwane, a potem kilkakrotnie przedyskutowane.

Nawarstwienia, podwojenia, w których lubuje się reżyser, niczemu nie służą, galimatias jest tylko pozorny i w zasadzie niepotrzebny, tak samo zresztą jak kolejne intertekstualne zabawy z wplątywaniem w narrację filmików z YouTube’a i fragmentów z obrazu Fancka. Para idzie w gwizdek, a to, co najważniejsze, wymyka się reżyserowi z rąk. Nie ma napięcia między bohaterkami, w bunt Valentine wobec pracodawczyni musimy uwierzyć praktycznie na słowo, tak samo zresztą jak w obezwładniającą siłę sztuk Melchiora, kryzys Marii i to, że ktoś taki jak Jo-Ann może ją tak łatwo zbić z pantałyku.

Charakterystyczne, że film jest najlepszy wtedy, gdy reżyser pozwala swoim bohaterkom zwyczajnie żyć, cieszyć się codziennością. Gdy tylko kończy się ględzenie na temat sztuki, młodości, zmierzchu pewnego ciała i pewnego świata, obserwowanie Binoche i Stewart daje dużą przyjemność. Trwa ona jednak bardzo krótko, bo zaraz wjeżdżają stereotypowe figury ze świata sztuki, a wraz z nimi znowu wracają na tapetę podane w formie bryku modernistyczne pogadanki, tak banalne, że człowiek zaczyna się zastanawiać: czy to wszystko jest naprawdę na serio? Czy na serio można nakręcić dzisiaj poważny (pozbawiony jakiegokolwiek przegięcia) film o wielkiej, starzejącej się aktorce, która, chodząc po szwajcarskich Alpach, upada pod ciężarem pod-kultury, opowiada o swoim kryzysie tożsamości, wpada w depresję, desperację, niezwyczajnie się smuci, a potem zasypia pod czujnym okiem kozicy górskiej? Wygląda na to, że tak.

Jakub Socha, Sils Maria, „Kino" 2015, nr 03, s. 66

 

„ZŁOTA KLATKA”

66. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Cannes Nagroda A Certain Talent Prize dla Najlepszej Obsady

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Diego Quemada-Diez

Scenariusz Diego Quemada-Diez, Gibrán Portela, Lucia Carreras

Zdjęcia María Secco

Scenografia Carlos Y. Jaques

Montaż   Paloma López

Muzyka Leonardo Heiblum, Jacobo Lieberman

 

Brandon López Juan

Rodolfo Domínguez Chauk

Karen Martínez Sara

Carlos Chajon Samuel

Héctor Tahuite Gregorio

Ricardo Esquerra Vitamina

 

 

O FILMIE:

Przejmujący debiut fabularny wieloletniego współpracownika Kena Loacha, który w 2013 roku zwyciężył na festiwalach m.in. Mar del Plata i Zurychu. Nagrodzony również nagrodą  „A Certain Talent Prize” dla obsady w sekcji Un Certain Regard na MFF w Cannes.

Sara, nastolatka z Gwatemali, obcina włosy, przebiera się za chłopca i wraz z przyjaciółmi Juanem i Samuelem wyrusza w ekscytującą i  niezwykle niebezpieczną podróż na osławionej trasie pociągami towarowymi do Los Angeles. Mają nadzieję na lepsze życie w USA, gonią za marzeniem nie zdając sobie sprawy, że może zupełnie nie być tym, czym się wydaje. Rodzące się uczucie do indiańskiego chłopca Chauka, którego Sara spotyka w drodze, przynosi gniew i rozgoryczenie. Jednak w konfrontacji ze śmiertelnym zagrożeniem ze strony bandytów i skorumpowanych stróżów prawa, grupa nastolatków dostaje solidną lekcję przyjaźni i lojalności.

W hiszpańsko-meksykańsko-gwatemalskiej „Złotej klatce” kilkakrotnie pojawia się obraz spadających z nieba płatków śniegu, powracający w marzeniach jednego z bohaterów. Chłopak pochodzi prawdopodobnie z Gwatemali, gdzie opady śniegu są zjawiskiem praktycznie niespotykanym. Śnieg kojarzy się tam nie z zimnem ale z rajem: symbolizuje północ, która dla Gwatemalczyków jest ziemią obiecaną, punktem docelowym masowych nielegalnych migracji.

Bohaterowie „Złotej klatki” przemierzają spalone słońcem ziemie Ameryki Łacińskiej, by dotrzeć do wyśnionej krainy – Stanów Zjednoczonych. Kiedy jeden z nich osiągnie w końcu cel podróży, przekona się, że śnieg nie ma w sobie nic magicznego, a USA to zdecydowanie nie El Dorado. Dramat Diego Quemady-Dieza to typowa, mimo to poruszająca opowieść o utracie emigranckich złudzeń.

Bohaterami filmu jest czworo nastolatków – Juan (Brandon López), Sara (Karen Martínez), Samuel (Carlos Chajon) i Chauk (Rodolfo Domínguez) – wędrujących na własną rękę przez Meksyk do Kalifornii. Przyczyny migracji nie zostają w filmie podane wprost, ale są aż nadto jasne: ojczysta Gwatemala to kraj wyniszczony po wieloletniej wojnie domowej, biedny i opanowany przez bezwzględne gangi. Akcja „Złotej klatki” jest silnie osadzona w społecznym konkrecie, co nie powinno dziwić, zważywszy że reżyser Diego Quemada-Diez terminował wcześniej u samego Kena Loacha. Główni bohaterowie zostali dobrani tak, by ich indywidualne portrety i wzajemne relacje odbijały ogólniejsze problemy regionu. Dzięki naturalnej, opartej na niedopowiedzeniach grze nieprofesjonalnych aktorów, postaci nie sprawiają jednak nigdy wrażenia papierowych.

Bogata w kulturowe znaczenia jest już pierwsza scena filmu, w której Sara, jedyna dziewczyna w grupie, przygotowuje się do wyprawy. Nastolatka ścina włosy, zakłada luźny t-shirt i próbuje spłaszczyć piersi bandażem, żeby nabrać chłopięcych kształtów. Zamiast łopatologicznie wyjaśniać widzowi przyczyny tej przebieranki, twórcy „Złotej klatki” ograniczają się do krótkiego, przelotnego obrazu: w jednym z ujęć kamera pokazuje porozwieszane na ulicach zdjęcia zaginionych osób, głównie płci żeńskiej.

Dramatyczne, jak się potem okaże, losy Sary wskazują na fatalną sytuację kobiet, narażonych w krajach Ameryki Łacińskiej na porwania, gwałty i morderstwa. Problem napięć etnicznych znajduje z kolei odzwierciedlenie w relacji Latynosa Juana i Indianina Chauka. Kierowany rasowymi uprzedzeniami i zawzięty Juan odnosi się początkowo z pogardą do Indianina, który nieco nachalnie przyłączył się do grupy. Chłopców różni nie tylko język, ale i odmienny styl bycia. Podczas gdy Juan próbuje być twardzielem, Indianin nie ma w sobie za grosz koguciej dumy i jest zawsze skory do pomocy. Chauk uosabia kulturę rdzennych Amerykanów, alternatywną wobec siejącego spustoszenie w Ameryce Łacińskiej latynoskiego modelu macho.

Przedstawiając pełną niebezpieczeństw podróż przez Meksyk, Quemada-Diez wykorzystuje dobrze znany schemat kina drogi. Bohaterowie poruszają się po kraju głównie pociągami towarowymi, obleganymi przez mieszkańców Nikaragui, Hondurasu czy Gwatemali, również marzących o złotych górach Ameryki Północnej. Zdesperowani emigranci muszą nieustannie ukrywać się przed strażą graniczną i są łatwym łupem dla handlarzy żywym towarem, przemytników i pospolitych oszustów. Nieliczni szczęściarze, którym udaje się przekroczyć osławioną granicę meksykańsko-amerykańską, nie mogą liczyć na gościnne powitanie.

Półpustynny, złoty krajobraz amerykańskiego pogranicza sprawia wrażenie bardzo spokojne, ale jego spokój jest zwodniczy. Emigranci mogą tu zginąć od kuli, nie wiedząc nawet, kto strzelał: w okolicy działają gangi narkotykowe i grasują nacjonalistyczni fanatycy, chroniący kraj przed obcymi. Pełen goryczy tytuł filmu zaczerpnięty został z popularnej latynoskiej pieśni, w której meksykański emigrant wyraża rozczarowanie życiem w USA. „Złota klatka” Quemady-Dieza nie skupia się na trudach życia na obczyźnie, ale na horrorze samej wędrówki, jednak krytyka amerykańskiego snu jest tu również bardzo silna.

Reżyser „Złotej klatki” próbuje połączyć realistyczny opis życia emigrantów z atrakcyjną formułą kina drogi. Zgodnie z wzorcem gatunkowym mamy tu piętrzące się przeciwności losu, motyw dojrzewania i wątek rodzącej się powoli przyjaźni. Taka struktura opowieści sprawia, że film bywa niestety bardzo przewidywalny. Choć akcja dramatu od początku do końca jest emocjonująca, od razu wiadomo, w jakim kierunku rozwijać się będzie relacja pomiędzy bohaterami i jak mniej więcej wyglądać będzie finał wyprawy. Obraz Quemady-Dieza nie jest dziełem szczególnie odkrywczym, ale twórcom udało się na szczęście uniknąć rażących uproszczeń i łatwych wzruszeń. „Złota klatka” to pozycja, która może się spodobać zarówno wielbicielom zaangażowanego kina społecznego, jak i szerszej publiczności.

Robert Birkholc, Złota klatka, „Kino" 2015, nr 03, s. 70

 

„KEBAP I HOROSKOP”
Nagroda Polskiej Federacji DKF-ów Don Kichot - Grzegorz Jaroszuk

                                                            

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria GRZEGORZ JAROSZUK

Scenariusz GRZEGORZ JAROSZUK

Zdjęcia JOHN MAGNUS BORGE

Montaż ALEKSANDRA GOWIN

Muzyka WOJCIECH MAZOLEWSKI

Scenografia KATARZYNA FILIMONIUK

 

Kebab BARTŁOMIEJ TOPA

Horoskop PIOTR ŻURAWSKI

Stażystka  JUSTYNA WASILEWSKA

Dawny kibic TOMASZ SCHUCHARDT

Kasjerka BARBARA KURZAJ

SzefANDRZEJ ZIELIŃSKI

Matka stażystki DOROTA KOLAK

 

O FILMIE:

„Kebab i Horoskop” to komedia absurdu. Film opowiada historię pracowników.

Bankrutującego sklepu z dywanami. Pewnego dnia na zaproszenie Szefa (Andrzej Zieliński)

w sklepie pojawia się dwóch „specjalistów od marketingu” o zagadkowych przydomkach

Kebab (Bartłomiej Topa) i Horoskop (Piotr Żurawski). Personel sklepu to postacie barwne, ale jednocześnie dosyć zobojętniałe na bodźce zewnętrzne –do sklepu zwykle nikt nie

przychodzi... Spece od marketingu wywołują zmianę w atmosferze... Wszyscy poddają się ich

coraz dziwniejszym pomysłom... Wytrąceni ze zwykłego zobojętnienia; nieśmiała Stażystka

(Justyna Wasilewska) dzieląca mieszkanie z neurotyczną matką (Dorota Kolak), poszukująca

miłości w internecie Kasjerka (Barbara Kurzaj), zgryźliwy sprzątacz Kortazar (Janusz Michałowski) i Dawny Kibic (Tomasz Schuchardt) „biorą sprawy w swoje ręce”, co burzy ich

mikroświaty i prowadzi do serii śmiesznych i zaskakujących sytuacji. Gotowi na wszystko

fałszywi specjaliści od marketingu przekonają się, że życie potrafi być równie skomplikowane, jak wzór na perskim dywanie.

Wspólnota narodowa jest też podobno wspólnotą śmiechu, dowcipy nie przekładają się na języki obce, każdy naród najbardziej lubi bawić się na swoich własnych komediach – głoszą komunały. Jeśli są prawdziwe, to stopień mojego wynarodowienia jest większy niż zawsze myślałem – nic w ostatnich latach nie bawiło mnie mniej niż polskie komedie. Chyba że polskie kabarety. Te dwie formy rozrywki skutecznie – oddajmy im to – gromadzące miliony rodaków przed ekranami kin i telewizorów wydają mi się wyłącznie wyścigiem na dno nieśmiesznej żenady.

O ile w latach dziewięćdziesiątych można było dostrzec pewien knajacki komiczny witalizm w pierwszych komediach Olafa Lubaszenki czy ślad dawnej formy w filmach Juliusza Machulskiego (u niego jeszcze nawet w „Superprodukcji” z 2002 roku), o tyle od pewnego czasu standardy rodzimej komedii zaczęły wyznaczać takie tytuły  jak „Testosteron” czy „Nie kłam kochanie”, a określenie „polska komedia” zaczęło być dla mnie wyłącznie znakiem ostrzegawczym. Żywiłem przez moment nadzieję, że wraz z „Kac Wawą” formuła ta tak mocno wyrżnęła o dno, że w końcu musi się od niego odbić. Dotąd nic jednak nie wskazywało na takie odbicie.

 „Kebab i Horoskop”, debiut Grzegorza Jaroszuka, pokazany w zeszłym roku w Gdyni i Karlowych Warach, może być jego pierwszym znakiem. Jaroszuk oferuje w polskiej komedii zupełnie nową jakość: żadnej mizoginii, bulwarowej fabuły, farsowych chwytów czy min Tomasza Karolaka. Dominujący sposób podawania dowcipu w naszym kinie przypominał styl rubasznego wujaszka z wąsem, któremu na imieninach u cioci kolejny kieliszek zaczyna iść w czub, natomiast humor „Kebaba i Horoskopa” jest wyciszony, spokojny. Żart podaje się tutaj w skupieniu, ciszy, z kamienną twarzą, rzuca się go przez półprzymknięte usta. Puenty nie są wbijane nam do głowy młotkiem, często są zawieszone, niedopowiedziane, pozostawione domysłowi widza.

Humor filmu Jaroszuka jest też dość absurdalny, tak jak cała sytuacja wyjściowa fabuły. Sprzedawca kebabów (Bartłomiej Topa) pod wpływem lektury swojego horoskopu w gazecie rzuca robotę, której od dawna miał dość. Akurat ostatniego dnia jego pracy do lokalu przychodzi także wyrzucony z roboty dziennikarz (Piotr Żurawski) – autor brzemiennego w skutki dla Kebaba horoskopu, który – jak przyznaje – zmyślił, jak zresztą wszystkie inne. Ta dwójka potrzebuje teraz pilnie nowego zajęcia. Nie zastyga jednak w roszczeniowej postawie i dzielnie bierze sprawy w swoje ręce. Panowie wymyślają się na nowo, jako doradcy biznesowi. Nie mają do tego żadnych kwalifikacji? Jasne, że nie, ale jak wiemy postaci doradcy / trenera / terapeuty nie legitymizuje naprawdę nic innego poza nim samym i jego / jej zdolnością do wejścia w rolę „podmiotu założonej wiedzy”.

Trzeba też, gdy występuje się w owej roli, znaleźć kogoś, kto rzeczywiście założy, że rzeczoną wiedzę posiadamy. Nasi bohaterowie znajdują takie osoby wśród personelu sklepu z dywanami. Interes nie idzie dobrze, grozi mu zamknięcie i wypadnięcie z rynku. Dywany się nie sprzedają, klientów brak. Właściciel i jego pracownicy gotowi są uwierzyć każdemu, kto sprzeda im receptę na to, jak odnieść sukces.

Film Jaroszuka jest ciągiem luźnych skeczy przedstawiających szkolenie w sklepie i scenki z życia jego pracowników, stanowiących niezwykłą galerię osobowości. Wszystkie one są konsekwentnie skonstruowane i świetnie zagrane. Rewelacyjny jest zwłaszcza Tomasz Schuchardt w roli byłego kibica sportowego, który z rozpaczy nad klęskami polskiej reprezentacji piłkarskiej porzucił swoje ukochane niegdyś – ba! definiujące całą jego tożsamość – hobby. Świetną kreację tworzy także Piotr Żurawski, tytułowy Horoskop. Aktor ten w Gdyni błysnął również wyrazistą rolą w słabym poza tym „Arbitrze uwagi” i na pewno warto przyglądać mu się w najbliższych latach.

Czyżby więc w końcu pierwsza od lat udana polska komedia? Niestety, nie mogę tego z pełnym przekonaniem napisać. Mam bowiem z „Kebabem i Horoskopem” dwa problemy. Pierwszy z jego strukturą. Nie przeszkadza mi luźny dramaturgicznie charakter filmu, dość epizodyczna struktura, brak wyrazistej puenty zamykającej całość. Wręcz przeciwnie, mogłyby to być zalety. Rozumiem też, że poziom wszystkich epizodów nie może być równy, że mogą trafić się też mniej śmieszne. Twórcom jednak nie starczyło energii, by utrzymać nasze zainteresowanie tym, co dzieje się na ekranie przez godzinę i niepełny kwadrans, jakie trwa film (co i tak nie jest długo, jak na pełny metraż). Zbyt szybko rozpoznajemy formułę, zbyt prędko staje się ona przewidywalna i męcząca. Pojawia się znużenie. W ciemno kupiłbym „Kebaba…” jako youtubową serię skeczy, w przypadku filmu kinowego mam spore wątpliwości.

Druga wątpliwość dotyczy tego, że choć film dotyka mitów i marzeń naszego kapitalizmu („wymyśl się na nowo; odmień swoje życie; przejdź na swoje”), to jest w tym wszystkim szalenie, ale to naprawdę szalenie grzeczny. Nie jest to tylko wina Jaroszuka. Jako narodowi brakuje nam w ostatnich latach odwagi komicznej. Zdolności do idącego z samych trzewi bezczelnego, przewrotnego, cynicznego, szwejkowskiego śmiechu, zdolnego strącać z cokołów świętości i rzucać wyzwanie istniejącym hegemoniom. Odwrotnie, jeśli humor bywał u nas wulgarny, to tylko w służbie istniejących hegemonii – atakował kobiety, mniejszości, imigrantów itd. (…)

Jakub Majmurek, Kebab i Horoskop, „Kino" 2015, nr 02, s. 66-67

 

Repertuar DKF "Powiększenie" maj 2015

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„DZIKIE HISTORIE”

04.05.2015

19.00

122 MIN

2

„KAPITAŁ LUDZKI”

11.05.2015

19.00

109 MIN

3

„KLUB JIMMYEGO”

18.05.2015

19.00

109 MIN

4

CZARNY WĘGIEL, KRUCHY LÓD

25.05.2015

19.00

106 MIN

 

„DZIKIE HISTORIE”

Zwariowane poczucie humory, dbałość o wizualną stronę filmu, doskonałe użycie muzyki i bohaterowie na skraju załamania. Nic dziwnego, że bracia Almodovar chcieli wyprodukować ten film.

The Hollywood Reporter

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Damián Szifrón

 

Scenariusz - Damián Szifrón

 

Zdjęcia - Javier Julia

 

Muzyka - Gustavo Santaolalla

Ricardo Darín - Simon Fisher

Oscar Martinem – Mauricio

Leonardo Sbaraglia – Diego

Erica Rivas – Romina

Rita Cortese – kucharka

Julieta Zylberberg – kelnerka

Darío Grandinetti – Salado

Nancy Dupláa - Victoria

 

O FILMIE

Pedro Almodovar przedstawia dziką komedię, w której sześciu na co dzień spokojnym ludziom nagle puszczą nerwy. Większość z nas żyje w stresie i napięciu. Tylko niektórzy wybuchają. Niedoceniany muzyk, biznesmen, panna młoda, znany milioner, kelnerka oraz specjalista od materiałów wybuchowych powiedzą „dość!” i pokażą wszystkim swoje dzikie oblicze. W świecie, w którym liczy się tylko wydajność i sukces, przechytrzą system i będą walczyć o siebie, nawet jeśli będzie to wymagało przekroczenia cienkiej granicy między normalnością a szaleństwem. „Dzikie historie” ze ścieżką dźwiękową autorstwa nagrodzonego Oscarem Gustavo Santaolalla („Babel”), największy hiszpańskojęzyczny przebój ostatnich lat, są jak „Pulp Fiction” wyreżyserowane przez Almodóvara w szczytowej formie.

Historii jest sześć. Wszystkie mają rys legend miejskich i łączy je wyraźnie temat zemsty. Uprzedzając wątpliwości: tak, ten film szybko przyzwyczaja widza do schematu narracyjnego, jakim jest nieuchronność łańcucha zemsty. Nie, nie ma mowy o znużeniu i wyczerpaniu tematu, bo argentyński reżyser Damián Szifrón potrafi przekuć fatalizm logiki przemocy na swoją (i widza) korzyść.(…)

Ale powodów, dla których „Dzikie historie” zapiszą się w annałach kina zemsty, jest więcej. Reżyserska brawura w tym filmie idzie w parze z umiejętnością perfekcyjnego wyważenia napięcia. Tak jak w błyskotliwym epizodzie z kelnerką, która musi obsłużyć bandziora, odpowiedzialnego za jej tragedię rodzinną. Reżyserskie mistrzostwo polega na umiejętności balansowania na granicy poprzedzającej paroksyzm stłumionych emocji. W sposobie opowiadania widać precyzję Szifróna, który zjadł zęby na krótkich formach jako twórca seriali i spotów reklamowych. Łatwo dostrzec też inspiracje – od Quentina Tarantino po Pedra Almodovara, który (wraz z bratem) jest producentem filmu i najwyraźniej odcisnął na nim swój artystyczny stempel, w każdym razie zamiłowanie do przesady i ekscesu jest u obu reżyserów uderzająco podobne.

Oglądając „Dzikie historie” przypomniałem sobie twierdzenie Karola Irzykowskiego, że „kino jest widzialnością obcowania człowieka z materią, występującą pod maską niezliczonych żywiołów”. Krytyk słusznie zaobserwował, że najciekawszy dla widza jest żywioł ciała, „żywioł nad żywioły”. W filmie najlepsze są sceny, których tematem jest właśnie żywioł cielesności, walka przeciwieństw i gra skrajnych emocji w sytuacji granicznej, na przykład pasażerowie lecący porwanym samolotem czy desperacka bójka w samochodzie na skraju przepaści. Dodajmy, że reżyser swobodnie łączy sensację z czarną komedią, horrorem i dramatem społecznym, a nawet westernem, który wyraźnie dochodzi do głosu w ścieżce dźwiękowej – tak wygląda przepis na filmowy szampan, który szybko uderza do głowy i długo nie daje o sobie zapomnieć po wyjściu z kina.

Trzeźwo oceniając, są w „Dzikich historiach” punkty słabsze. Niedosyt budzi historia „everymana”, który na skutek urzędniczej pomyłki traci samochód, wpada w histerię, z dnia na dzień zostaje zwolniony i postanawia walczyć z administracją za pomocą... bomby podłożonej w samochodzie zgarniętym przez wyrachowane służby. Jest w tym może trafna diagnoza rozbuchanego aparatu administracyjnego w Argentynie, ale trudno nie odnieść wrażenia, że Szifrón paradoksalnie traci pazur, gdy porusza wątki społeczne. Lepiej wychodzą mu tematy egzystencjalne, jak choćby zamykająca film historia wesela, na którym zdradzona panna młoda wyrównuje rachunki ze świeżo poślubionym mężem. Epizod ów może służyć za dosadną ilustrację aforyzmu Nietzschego o tym, że w zemście i miłości kobieta jest większym barbarzyńcą niż mężczyzna. Dość powiedzieć, że na tym weselu nieswojo mógłby się poczuć nawet Wojtek Smarzowski.

„Dzikie historie” to wybitny film, który pokazując napięcie między kulturą i naturą udowadnia, że głupi błąd uczynił zwierzę człowiekiem. Nie dotyczy to Szifrona, bo akurat jego film jest niemal bezbłędny.

Łukasz Knap, Dzikie historie, „Kino" 2014, nr 10, s. 83

„KAPITAŁ LUDZKI”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Paolo Virzì

Scenariusz: Francesco Bruni, Francesco

                   Piccolo, Paolo Virzì

Muzyka: Paolo Virzì

Zdjęcia: Jérôme Alméras, Simon Beaufils

Montaż: Cecilia Zanuso

Fabrizio Bentivoglio - Dino Ossola

Matilde Gioli - Serena Ossola

Valeria Bruni Tedeschi - Carla Bernaschi Guglielmo Pinelli - Massimiliano Bernaschi

 

O FILMIE

Oparty na powieści Stephena Amidona o tym samym tytule, filmowy thriller z elementami kina noir, opowiadający o dwóch włoskich rodzinach, których losy połączył tragiczny wypadek samochodowy. Wieczór przed Wigilią w jednym z miasteczek w północnych Włoszech. Impreza szkolna dobiegła końca. Kelnerzy sprzątają jedzenie ze stołów. Jeden z nich wsiada na rower i jedzie do domu, a po drodze potrąca go samochód. Kierowca zostawia go w rowie i ucieka. Wypadek jest wynikiem serii niefortunnych zdarzeń, prowadzących do tragedii, w którą uwikłanych jest kilka osób.

Podtytuł tego filmu mógłby brzmieć „Komedia ludzka”, bo podobnie jak Balzac przyglądał się w swoim cyklu ludziom niczym gatunkowi przyrodniczemu, tak samo Paolo Virzi portretuje swoich bohaterów, pokazując ich w różnych środowiskach. Samo pojęcie kapitału ludzkiego dotyczy tutaj wartości odszkodowania, które przysługuje poszkodowanemu (w filmie dochodzi do wypadku łączącego dwie włoskie rodziny), a pośrednio odnosi się również do kapitalistycznego społeczeństwa i produkcji, które sprowadzają wartość człowieka do pieniędzy.

Tytuł może więc sugerować wydumany komentarz do dzieła Karola Marksa i gdyby tak go traktować, trzeba by uznać, że wykład Virziego jest raczej mętny. Na szczęście „Kapitał ludzki” ma inne walory, a jednym z nich są ciekawe portrety współczesnych Włochów – przedstawicieli bogaczy, aspirującej klasy średniej – i dwóch pokoleń: dorosłych i ich dzieci. Film składa się z czterech części, a w każdej historia została opowiedziana z punktu widzenia innego bohatera. Jeden z nich to jowialny agent nieruchomości Dino, który marzy, żeby zrobić interes z Giovannim – ojcem chłopaka córki Dina, Sereny, obracającym milionami euro. Gdy nadarza się okazja, wchodzi w interes, inwestując w fundusz wysokiego ryzyka. Za chciwość przyjdzie mu zapłacić, ale wbrew pozorom nie jest „Kapitał ludzki” naiwnym moralitetem, choć naiwni są jego bohaterowie.

Lustrzane odbicie Dina stanowi Carla, zmanierowana żona milionera. Kiedyś marzyła o karierze aktorskiej, teraz męczy się w zbyt ciasnej roli żony i matki. Podobnie jak Dino, chce zmienić coś w swoim życiu, próbuje więc za wszelką cenę wejść w nie swoje buty, ignorując fakt, że są o kilka rozmiarów za duże. Namawia męża do zakupu i renowacji zrujnowanego teatru. Powołuje coś w rodzaju rady, zaprasza do niej krytyków i artystów, ale podczas obrad widać czarno na białym, że porwała się z motyką na słońce. Ambitny projekt szybko okazuje się zwykłym kaprysem, lecz w pogoni za kolejną iluzją Carla próbuje szczęścia w miłości i wdaje się w romans z powołanym przez siebie dyrektorem artystycznym. Samo życie. Komedia ludzka.

Virzi ma rzadką umiejętność kreowania typów reprezentujących klasę bądź postawę, ale wykraczających poza stereotyp. Przygląda się im w krzywym zwierciadle, jednak ich nie ośmiesza, a wręcz sympatyzuje z ich wadami. Emocjonalnie film jest rozpięty gdzieś między krytyką a empatią, ma to oczywiście swoje plusy, lecz w efekcie trudno powiedzieć, czy lubimy bohaterów czy nie: są trochę jak my, ale też trochę inni. Trochę jak z Bergmana, a trochę jak z „Klanu”.

Ani gorący, ani zimny. Film to idealnie letni, co brzmi może dziwnie, skoro zdjęcia kręcono w czasie zimy w północnych Włoszech. Z „Kapitału ludzkiego” można odczytać diagnozę, że przyszło nam żyć w czasach, kiedy w kapitalistycznej sztafecie wszyscy pielęgnują swój egoizm, zapominając, że biegną do tej samej mety. Niektórzy po drodze upadają i nie wstają, ale na nich nikt nie zwraca uwagi.

Przy wszystkich mieliznach „Kapitału ludzkiego” nie można nie zwrócić uwagi na Valerię Bruni Tedeschi, która w roli Carli z lekkością stworzyła postać współczesnej pani Bovary, na pozór wrażliwej i czułej, a naprawdę odgrodzonej od życia i innych przez kokon własnych iluzji, zbudowany na fortunie męża. Podobnie jak bohaterka Flauberta, jest królową konwenansu, która bezmyślnie rzuca się w „dół fizjologiczny”, szukając metafizycznych uniesień.

Porównania do dziewiętnastowiecznych francuskich klasyków same się nasuwają, bo jest „Kapitał ludzki” próbą panoramy społecznej w starym stylu. Nie do końca powiódł się zamiar ukazania, jak tytułowy kapitał zainfekował współczesne relacje, za to kapitalnie udało się pokazać Virziemu, jak w krzywych zwierciadłach odbijają się dzisiejsze klasy społeczne.


Łukasz Knap, Kapitał ludzki, „Kino" 2014, nr 10, s. 65

 „KLUB JIMMYEGO”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria -  Ken Loach

Scenariusz -  Paul Laverty

Zdjęcia -  Robbie Ryan

Muzyka -  George Fenton

 

 

Barry Ward - James Gralton

Simone Kirby – Oonagh

Jim Norton - ojciec Sheridan

Andrew Scott - ojciec Seamus

Aileen Henry - matka Jamesa

 

 

O FILMIE:

  Najnowszy i zarazem ostatni film w karierze wielkiego brytyjskiego reżysera. Pokazywany w oficjalnej selekcji tegorocznego festiwalu filmowego w Cannes „Klub Jimmy’ego“ stanowi zamknięcie ważnego etapu w kinematografii światowej, który wyznaczył swoimi filmami Ken Loach.  Jest tematycznym dopełnieniem jego najgłośniejszego, nagrodzonego Złotą Palmą dramatu „Wiatr buszujący w jęczmieniu“ i jednocześnie dużo jaśniejszą opowieścią o przedwojennej Irlandii, w której nie zabraknie charakterystycznego dla tego twórcy poczucia humoru.

Stworzyć młodzieżowy klub. Miejsce, w którym można się uczyć, wymieniać poglądy, otwarcie mówić o tym, co się myśli, bawić się, tańczyć. Czy to grzech? Na prowincji w Irlandii lat trzydziestych ubiegłego wieku, nikt by się na coś takiego nie odważył. Nikt, poza Jimmym Graltonem.

„Klub Jimmy’ego” to opowieść o barwnym życiu niepokornego wizjonera, który uczył młodych ludzi niezależnego myślenia i czerpania radości z tańca, za co w katolickiej Irlandii stał się wrogiem numer jeden. Historia, w której powraca wciąż aktualne pytanie: na ile kościół może ingerować w nasze życie?

Nie sposób tego filmu nie czytać jako luźnej kontynuacji „Wiatru buszującego w jęczmieniu”, który przyniósł Loachowi Złotą Palmę w 2006 roku. W „Wietrze…” reżyser i jego stały scenarzysta Paul Laverty pokazywali, jak szeroki narodowy front walczący o niepodległość Irlandii rozpada się w pierwszych latach istnienia Wolnego Państwa Irlandzkiego, jak dawni towarzysze broni w walkach przeciw Brytyjczykom zwracają się przeciwko sobie. Osią konfliktu jest spór wokół narzuconego przez Londyn podziału wyspy, ale nie tylko. Równie ważny staje się konflikt klasowy. Okazuje się bowiem, że walcząc o wolną Irlandię, zupełnie co innego na myśli miały irlandzkie klasy średnie, a co innego masy robotników, chłopów, biedoty. Dla tych drugich walka o niepodległość była jednocześnie walką o rewolucję społeczną – zmianę stosunków własności, reformę rolną, upodmiotowienie świata pracy wobec kapitału.

 „Klub Jimmy’ego” rozgrywa się o ponad dekadę później niż „Wiatr…”. W Irlandii panuje porządek. Rządzi krzepnąca irlandzka klasa średnia i Kościół katolicki, o jakiejkolwiek groźbie – lub nadziei – rewolucji społecznej można zapomnieć. Do tego świata, na rodzinną wieś, wraca ze Stanów James Gralton. Z Ameryki wygnał go Wielki Kryzys. Na początku lat dwudziestych Jimmy próbował organizować w rodzinnych stronach lokalną społeczność. Na swojej ziemi zbudował klub, gdzie ludzie z okolicy mogli się dokształcać, uczyć stolarki, wspólnie czytać, analizować wiersze i teksty polityczne, urządzić sobie potańcówkę. Klub był także miejscem pracy politycznej, najemcy organizowali się tam na przykład, by bronić swoich interesów wobec właścicieli ziemskich. Klub nosił imię Jamesa Connolly’ego, irlandzkiego przywódcy robotniczego, pisarza politycznego i działacza niepodległościowego, rozstrzelanego w 1916 roku przez brytyjski pluton egzekucyjny za udział w powstaniu wielkanocnym. Działalność klubu budziła opór lokalnych elit tak wielki, że Jimmy musiał opuścić kraj.

Teraz, gdy wraca, obiecuje sobie, że nie będzie się angażował. Ale nie wytrzymuje, remontuje klub, otwiera go na nowo. Nie potrafi też nie pomóc najemcom wyrzucanym z farmy, którą ich rodzina uprawiała od pokoleń, przez właściciela ziemskiego domagającego się zaległych opłat za dzierżawę. Blokuje ich eksmisję, co ostatecznie zaostrzy jego konflikt z miejscowymi notablami.

Twarzą protestu przeciw działalności Jimmy’ego jest miejscowy ksiądz, ojciec Sheridan. Nie godzi się, by w jego parafii ktokolwiek poza Kościołem uczył i organizował ludzi. Na kazaniach grzmi przeciw „bolszewizmowi Jimmy’ego, grzesznej, murzyńskiej muzyce” (jazzowi), przy której w klubie odbywają się potańcówki, wyczytuje z ambony nazwiska osób biorących udział w zabawach. Państwo Irlandzkie z lat trzydziestych w filmie wydaje się rzucone przez Kościół na kolana. W kinie przed seansem kronika filmowa pokazuje papieskiego legata odbierającego paradę wojskową w Dublinie, w gabinecie proboszcza wisi obraz przedstawiający przywódcę Republiki klęczącego przed księciem Kościoła.

Loachowi zarzuca się często, że subtelność i wieloznaczność nie są jego szczególnie mocną stroną. Krytycy jego twórczości podnoszą też zarzut, że przy szlachetnych intencjach bywa ona politycznie rozbrajająco naiwna. „Klub Jimmy’ego” wydaje się potwierdzać te zarzuty. Z jednej strony prości ludzie próbujący organizować się w walce o swoje interesy, kształcić się i bawić, z drugiej usiłujący im tego zabronić aparat represji, wielka własność ziemska i Kościół. Ale jeśli obejrzymy film uważnie, przekonamy się, że wcale nie jest on ani naiwny, ani anachroniczny. (…)

Tylko pozornie naiwny jest też obraz tytułowego klubu, wspólnoty prostych ludzi połączonych pragnieniem lepszego życia. Jasne, w obrazie tym nie ma konfliktów, lud jest wyidealizowany, ale jednocześnie obraz ten tworzy bardzo potrzebną nam dziś wizję mikroutopii. Wspólnoty, która daje oparcie, a zarazem służyć ma zmaksymalizowaniu szans rozwoju każdego z jej członków. Ta demokratyczna, egalitarna obietnica zawarta w klubie Jimmy’ego nie przestaje tracić swojej siły. Polityczną naiwnością jest natomiast niedostrzeganie realnego wymiaru utopii.

Jakub Majmurek, Klub Jimmy’ego, „Kino" 2014, nr 11, s. 78-79

 „CZARNY WĘGIEL, KRUCHY LÓD”

REALIZACJA

OBSADA

Scenariusz: Diao Yinan

Zdjęcia: Dong Jinsong

Montaż: Yang Hongyu

Kompozytor: Wen Zi

 

LIAO Fan -Zhang Zili

GWEI Lun Mei - Wu Zhizhen

NI Jingyang - SU Lijuan

WANG Xuebing - Liang Zhijun

WANG Jingchun - Rong Rong

YU Ailei - Captain WANG

 

 

O FILMIE:

“Czarny węgiel, kruchy lód” to błyskotliwy, nastrojowy kryminał, nawiązujący do klasyków kina noir (reżyser wspomina o inspiracji „Sokołem maltańskim” i „Trzecim człowiekiem”) i przewrotnych gangsterskich filmów z Hong Kongu. W kilkunastu fabrykach, rozproszonych po całej prowincji, w transporcie węgla odnalezione zostają fragmenty ludzkiego ciała. Policja podejrzewa pracowników firmy przewozowej. Przy próbie aresztowania padają strzały – oprócz podejrzanych ginie dwójka policjantów. Prowadzący akcję Zhang Zili (nagrodzony aktorskim Niedźwiedziem Liao Fan) zostaje odsunięty od obowiązków. Pięć lat później, pogrążony w nałogu alkoholowym, trafia przypadkiem na dawnego współpracownika. Okazuje się, że w sprawie pojawiło się kilka nowych tropów, prowadzących do jednej kobiety – prześladowanej, a może chronionej przez tajemniczego mordercę.

Zwycięzca festiwalu w Berlinie, film Diao Yinana „Czarny węgiel, kruchy lód” pokazuje, jak wielkie możliwości kryje stary, uniwersalny wzorzec filmu noir. Punkt wyjścia, jak w przypadku każdego filmu gatunkowego, jest prosty, podany według przepisu. Podobnie prosta jest rama historii, czyli dochodzenie pełne zwrotów akcji. Dana z góry została także tonacja filmu i widzowie wiedzą, że będą się nią rozkoszować, patrząc przez prawie dwie godziny na ludzi niekoniecznie złych, ale takich, których życie nagle boleśnie się skomplikowało. Wszystkie te składowe są podane w „Czarnym węglu...” wzorowo, reszta to naddatki historii, odcienie, które niemal ze sceny na scenę każą czytać całość nieco inaczej. I to one, rzecz jasna, są najważniejsze, bo wnoszą w „Czarny węgiel...” element nienachalnej poezji, za który kocha się czarne kryminały.

Na liniach produkcyjnych kilkunastu fabryk robotnicy odkrywają makabryczne znaleziska. Razem z dostawami węgla przyjechały fragmenty ludzkich zwłok. Identyfikacja byłaby trudna, gdyby nie to, że przy jednym z kawałków ciała zostają znalezione dokumenty młodego mężczyzny, pracownika obsługującego węglową wagę. Dochodzenie prowadzi Zhang (Liao Fan, nagroda aktorska w Berlinie), a pierwszy trop, który wybiera, okazuje się katastrofą. Kierowca ciężarówek z węglem jest uzbrojony i rutynowe zatrzymanie zmienia się w masakrę. Zhang wychodzi ze strzelaniny lekko ranny, ale nie może darować sobie pomyłki.

Pięć lat później życie Zhanga nadal jest naznaczone przez popełniony błąd. Mężczyzna pije, karierę policjanta zamienił na fuchę w podrzędnej firmie ochroniarskiej. Pewnego dnia dawny znajomy z policji wprowadza Zhanga w śledztwo, które wiąże się z tamtym tajemniczym morderstwem sprzed lat. Podejrzenie tym razem pada na Wu Zhizhen (Gwei Lun-Mei), żonę pierwszej ofiary. Zhang koniecznie chce wrócić do gry, zaczyna śledzić kobietę, w poszukiwaniu ostatniej szansy na wyrwanie się z życiowego letargu.

Dynamika opowieści opiera się, zgodnie z regułami gatunku, na napięciu między Zhangiem a Zhizhen. Rzecz nie jest prosta, bo podobnych par były w kinie tysiące, trzeba więc precyzyjnego rysunku postaci, żeby całość nie wydała się zbyt konwencjonalna, pozbawiona życia. Twórcy filmu poradzili sobie znakomicie, także dlatego, że nie bali się doprowadzić postaci do ekstremum, aż do granicy, poza którą całość stałaby się mało znośna dla widza. Zhang nie jest ani tragicznym amantem, ani zgorzkniałym mędrcem – często jest po prostu zataczającym się i obłapiającym kobiety pijakiem.

Jego życiowa katastrofa nie została wystylizowana i byłaby krępująca dla widzów, gdyby nie spryt, który Zhang potrafi z siebie wykrzesać. Mężczyzna odstaje od swoich znajomych z policji – w podniszczonych ubraniach i z wiecznie potarganymi włosami wygląda jak ktoś, dla kogo czas zatrzymał się w miejscu. Podobnie Zhizhen nie jest modelową „zimną kobietą”, ale kimś jakby w stanie stuporu, jej emocjonalne wycofanie jest jednym ze źródeł grozy w filmie. Dlatego też przyciąganie pomiędzy parą bohaterów – obowiązkowe jak szereg innych elementów – wypada wyjątkowo niepokojąco. Zhizhen uwodzi Zhanga, wykorzystując właśnie swoją pustkę, swoją niezdolność do czucia i działania. Jeśli femme fatale udaje martwą, to kim staje się jej kochanek, detektyw?

Diao Yinan używa wyrazistych efektów, ale nie przekracza granicy, poza którą film zmieniłby się w kino eksploatacji, przyjemnych dla koneserów okropieństw. W sposób zupełnie niepojęty udaje mu się podtrzymać ten rodzaj zainteresowania i, mimo wszystko, sympatii dla oglądanych na ekranie postaci, który sprawia, że „Czarny węgiel...” pozostaje w granicach gatunku, nie tracąc nic ze swojego intrygującego charakteru. Mnóstwo jest tu zresztą dyskretnych poetyckich atrakcji, o których wspominałem na początku.

W kadr operatora filmu, często korzystającego z ogólnych planów, trafia krajobraz chińskiej prowincji, ani malowniczej, ani okropnej. Podobnie większość scen rozgrywa się w zwykłych miejscach: tandetnych salonach fryzjerskich, niemodnych salach tanecznych, jadłodajniach, w których się je, nie zdejmując zimowej kurtki. W każdym chyba filmie noir jest przynajmniej jeden element, który nie do końca daje się skleić z resztą i dzięki temu działa niczym zaklęcie (vide hasło „Chinatown” w filmie Polańskiego lub powtarzająca się muzyczna fraza grana na saksofonie w „Harrym Angelu”). W filmie Diao Yinana jest tym elementem tajemniczy klub nocny, który stanowi klucz do rozwiązania zagadki. Jego rozświetlona, wielokolorowa fasada wydaje się pochodzić z innego świata i, podobnie jak bar Jacquesa Renaulta w „Twin Peaks”, to ona staje się punktem przejścia. Granicą między normalnością a drugą stroną lustra. Tą stroną, po której wreszcie odkryta zostaje prawda.

Oglądając „Czarny węgiel...” cieszyłem się, że taki film wygrał na dużym międzynarodowym festiwalu. Że ów rodzaj trudnej filmowej poezji, tworzonej nie dzięki artystowskiej pozie, ale uporczywej pracy z estetyką i techniką opowiadania, nadal bywa doceniany. Oby to znaczyło, że więcej takich filmów będzie można zobaczyć w kinach.

Krzysztof Świrek, Czarny węgiel, kruchy lód, „Kino" 2015, nr 01, s. 74

 

Repertuar DKF "Powiększenie" kwiecień 2015

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

PORWANIE MICHELA HOUELLEBECQA

07.04.2015

20.00

95 MIN

2

„BÓG NIE UMARŁ”

13.04.2015

19.00

113 MIN

3

„CUDA”

20.04.2015

19.00

110 MIN

4

„MELASA”

23.03.2015

19.00

115 MIN

 

„PORWANIE MICHELA HOUELLEBECQA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Guillame Nicloux

Scenariusz - Guillame Nicloux

Montaż - Guy Lecorne

Zdjęcia - Christophe Offenstein

 

Michel Houellebecq

Mathieu Nicourt

Maxime Lefrançois

Françoise Lebrun

Luc Schwart

 

O FILMIE:

We wrześniu 2011 roku, w środku trasy promocyjnej swojej nowej książki „Mapa i terytorium”, jeden z najgłośniejszych współczesnych pisarzy zniknął. Błyskawicznie pojawiły się plotki, że Michel Houellebecq, bo o nim mowa, został porwany przez Al Qaedę, którą

mógł rozzłościć swoimi powieściami, albo przez UFO. Niektórzy poważnie się zmartwili, inni przyjęli te wiadomości z nieukrywaną radością Film „Porwanie Michela Houellebecqa” pokazuje natomiast, jak było naprawdę Pewnego dnia trzech postawnych mężczyzn uwolniło pisarza od codziennego stresu, konieczności przebywania wśród łowców autografów, uciążliwego remontu mieszkania i zawiozło go do położ onego na uboczu cywilizacji domku. W tej idylli pełnej umięśnionych osobników, starych samochodów i polskiej kiełbasy Houellebecq może spokojnie, pod warunkiem, że jest wino i papierosy, czekać, aż ktoś

zapłaci za niego okup. Tylko kto ma to zrobić?

W „Porwanie Michela Houellebecqa” tytułową postać gra... sam Houellebecq, który nie szczędzi nam swoich kontrowersyjnych poglądów, w tym na temat Polski i Polaków. Reżyser filmu po zdjęciach tak mówił o pisarzu: „Nie byłem w stanie napisać mu jednej linijki tekstu, wszystko mu ukradłem - sposób mówienia, zachowania, podejście do palenia, neurozy...”. Zaprezentowany na tegorocznym festiwalu w Berlinie film okazał się jedną z najczęściej dyskutowanych sensacji imprezy, a Tadeusz Sobolewski napisał o nim: „w osobie reżysera Guillaume'a Nicloux Marek Piwowski wylądował w Berlinie z ekipąz „Rejsu” i pokazał język temu festiwalowi kina zaangażowanego”.

„Ważne jest, żeby trochę się ponudzić. Nic nie robisz, nudzisz się i wtedy wpadasz na jakiś pomysł. Pojawiają się słowa. Trzeba oczyścić umysł. Nie da się napisać książki, gdy czeka się na telefon” – wygłasza w filmie swoje pisarskie credo tytułowy bohater „Porwania Michela Houellebecqa”. W tym sensie „mockument” Nicloux rzeczywiście jest cudownie nudny: w obrazie, w przebiegu akcji, w dialogach, w sposobie, w jakim kreśli bohaterów. Bo choć punktem wyjścia tej historii jest uprowadzenie dla okupu słynnego pisarza, to rzecz cała zawodzi na całej linii jako kino akcji czy portret skandalisty. Po prostu nic się tu nie dzieje. I jest to najbardziej fascynujące prowokacyjne nic-nie-dzianie, jakie było mi dane podziwiać w kinie w tym roku.

Inspiracją dla Guillaume’a Nicloux były wydarzenia z jesieni 2011 roku, kiedy to Michel Houellebecq „zniknął”: nie pojawił się na zaplanowanych spotkaniach autorskich (a miał, między innymi, odwiedzić Kraków), nie dawał znaku życia. To wówczas pojawiły się pogłoski o jego porwaniu, za którym mieli stać islamscy terroryści (najwyraźniej nie podzielający wygłoszonej niegdyś przez niego opinii, iż islam jest najgłupszą z religii). Pisarz mówił potem, że zwyczajnie zapomniał o „tournée”, że był poza zasięgiem telefonów i Internetu, ale wydarzenia z 2011 roku i tak stały się częścią jego legendy: ekscentryka, skandalisty, dla jednych twórcy szalenie tajemniczego, dla innych specjalisty od autopromocji: cwaniaka i cynika sprytnie kreującego swój wizerunek.

„Porwanie Michela Houellebecqa” jest kapitalną grą z owym wizerunkiem, nie pierwszą zresztą, w końcu Francuz obsadził się w roli jednego z bohaterów własnej powieści, „Mapa i terytorium”, gdzie pisarz Michel Houellebecq koniec końców zostaje zamordowany, a po śmierci z chirurgiczną precyzją rozczłonkowany. U Nicloux do żadnych krwawych jatek nie dochodzi, a jedyna filmowa bójka prowokuje salwy śmiechu, a nie skok adrenaliny. Oto porywacze uczą pisarza krav magi, pojedynek toczy się na dywanie, zdyszany Houellebecq zaciska chude nogi na szyi potężnego Roma, tamten wierzgając próbuje wyrwać się z uścisku.

Absurdalny, surrealistyczny humor jest zdecydowanie jedną z najmocniejszych stron „Porwania...”. Artysta-celebryta do spółki z reżyserem błyskotliwie grają naszymi oczekiwaniami: w leniwym slalomie pomiędzy kolejnymi banalnymi zdarzeniami Houellebecq to zbliża się do swojej legendy, to zupełnie od niej oddala. To z nią polemizuje, to ją podtrzymuje. Łagodnie, z cierpliwością znosi stan uwięzienia, sprytnie zarazem manipulując Mathieu (Mathieu Nicourt), Maksem (Maxime Lefrançois), by poszerzyć pole swojej swobody.

I już za chwilę były ochroniarz Lagerfelda i jego kompani zdejmują porwanemu kajdanki, dają zapalniczkę, kupują piżamę, donoszą z supermarketu ulubione wino, robią urodzinową kolację, oferują pornosy, zamawiają mu młodziutką prostytutkę. Opresja staje się niemal przyjemnością, wakacjami, podczas których w jakimś gombrowiczowskim geście Michelowi Houellbecqowi udaje się uciec od pisarza. W domu rodziców jednego z porywaczy, Ginette i Dédé (Ginette i André Suchotzky) jego sława, twórczość i pozycja nie mają żadnego – poza finansowym, wszak chodzi o okup – znaczenia. Nie jest to jednak rzecz o nieznośnym brzemieniu popularności, obliczona na wywołanie współczucia.

Bohaterowi zupełnie nie zależy na naszej sympatii (i zapewne właśnie dlatego natychmiast ją zyskuje), kaprysi, okazuje słabostki. Obserwowany przez kamerę, której nie kusi estetyzowanie rzeczywistości, upija się, kopie ze złością Bogu ducha winną lalkę, szydzi ze szkolnej twórczości jednego z porywaczy, bierze udział w pijackich sporach – na przykład o „Władcę Pierścieni” i poduszkę Lovecrafta, jak również o… Polskę. To zresztą zabawne, bo w jednej ze scen to właśnie nasz rodak, robotnik ani w ząb nie mówiący po francusku, w tak bardzo polskim wolnościowym odruchu, chce Houellebecqowi ściągnąć kajdanki. I może dlatego pisarz dobrze czuje się w domu, w którym na półkach zamiast książek królują koszmarne figurki, bo nie budzi tu niezdrowego zainteresowania, lecz troskę. Nie jest pisarzem wśród czytelników, celebrytą wśród fanów, intelektualistą pośród polemistów, lecz Michelem, kimś w rodzaju dalekiego kuzyna, którego dziwactwa traktuje się pobłażliwie, a jego samego przyjmuje serdecznie.

„Sukces jest jak wnętrze Audi A6” – zanotował niegdyś Houellebecq, co nie znaczy, że nie ma się czasem ochoty wysiąść nawet z najbardziej luksusowego auta, by zaczerpnąć świeżego, zamiast klimatyzowanego, powietrza. W liście do Bernarda Henriego Levy’ego Michel napisał więc, że marzy „o kącie na wsi, gdzie będzie mógł oddawać się w całości swoim drobnym wykroczeniom”. Film Nicloux spełnia na ekranie fantazję pisarza, zaspokajając zarazem naszą, widzów, potrzebę podglądactwa. Jeśli jednak wydaje się wam, że oto wreszcie zobaczyliście prawdziwą twarz twórcy „Cząstek elementarnych”, pamiętajcie o innych jego słowach: „Jeśli ktoś sądzi, że mnie zna, to dlatego, że brak mu informacji”.

Małgorzata Sadowska, Porwanie Michela Houellebecqa, „Kino" 2014, nr 09, s. 86

 „BÓG NIE UMARŁ”

 

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA - Harold Cronk

SCENARIUSZ - Hunter Dennis, Chuck

                          Konzelman, Cary Solomon

ZDJĘCIA - Brian Shanley

MONTAŻ - Vance Null

MUZYKA - Will Musser

 

Kevin Sorbo - Professor Radisson

Shane Harper - Josh Wheaton

 

 

O FILMIE

Josh rozpoczyna studia na jednej z amerykańskich uczelni. W pierwszym semestrze trafia na zajęcia z filozofii prowadzone przez fanatycznego ateistę profesora Radissona. Wykładowca już na pierwszych zajęciach każe studentom napisać na kartce słynne zdanie Friedricha Nietzschego: „Bóg umarł”, i złożyć pod nim podpis. Ci, którzy tego nie zrobią mogą zrezygnować z zajęć lub... udowodnić, że Nietzsche się mylił. Z całej grupy pierwszorocznych studentów wyzwanie podejmuje tylko Josh. Ma czas do końca semestru, by przekonać słynnego wykładowcę i resztę studentów, że Bóg jednak istnieje. Rozpoczyna się pasjonujący spór, który elektryzuje całą uczelnianą społeczność i sprawia, że odmienia się życie wielu osób...

„Bóg nie umarł” to najgłośniejszy film religijny ostatnich lat. Kilka miesięcy temu był wielkim przebojem kinowym w USA.

 

Zaogniający się konflikt między ateistami i wierzącymi z for internetowych przeniósł się na salę amerykańskiego uniwersytetu, a także sale kinowe. Film Harolda Cronka nie uspokaja tych nastrojów, będąc oskarżanym o tendencyjność i katolicką sztampowość, na której miał być zbudowany.

Głównym bohaterem jest student pierwszego roku, grany przez Shane Harpera, który staje do konfrontacji z wykładowcą filozofii na temat możności dowiedzenia istnienia Boga. Równolegle do tej historii poznajemy losy innych bohaterów - młodej muzułmanki po kryjomu poznającej wiarę katolicką, pastora goszczącego czarnoskórego misjonarza i zagorzałej lewicowej publicystki, która dowiaduje się, że ma raka. Bohaterowie poboczni szukają w Panu ukojenia i wsparcia.


Brzmi sztampowo. Uważam jednak, że z tego schematu zostajemy wyłamani wraz z wkroczeniem do sali wykładowej profesora Radissona (przyzwoity Kevin Sorbo). Główna postać przeciwstawia się swojemu nauczycielowi, zagorzałemu ateiście. Nie zamierza on jednak przekonać swoich kolegów - pełniących rolę ławy przysięgłych w tym sporze - wyznaniami wiary lub relacjami cudów, że nie da się dowieść nieistnienia Boga. Mamy do czynienia z rzeczową dyskusją, czerpiącą argumenty z prac naukowych i teorii uznanych naukowców. Jedyny mankament mogą stanowić zbyt profesjonalne prezentacje, którymi się posługuje uczeń - nadaje to tym sceną pewną sztuczność. Nie upatrywałbym się jednak w nich religijnej propagandy, tak samo jak w tezie, której broni student. Twierdzi, że nie można stwierdzić, że Boga nie ma.

Nie mamy więc do czynienia z zaborczą walką o wiarę innych. Josh chce, by jego religia była szanowana, a nie otwarcie wyśmiewana. Szczególnie w towarzystwie mocno zlaicyzowanym, które w wielu przypadkach nigdy nawet nie było w Kościele. Ci bardziej butni mogliby nawet powiedzieć, że spotykamy się tu z obroną typowo lewicowego światopoglądu, mówiącego o szacunku i zrozumieniu. 

Obraz niestety nie utrzymuje swojego poziomu, gdy przychodzi nam się poznać z pozostałymi historiami, które stanowią bardzo znaczącą część filmu. Pozostałe historie nie zachowały oryginalności i dowodzą nam, że na podstawie prostych obrazów, że z Bogiem jest lepiej. Po prostu. Słabość tych fragmentów dodatkowo uwypukla bardzo kiepską muzykę i nieporadność w pracy kamery.

Film z pewnością znajduje większe uznanie u osób wierzących, które doceniają heroiczną postawę bohatera w trwaniu w swojej wierze. Myślę, że jednak przy braku uprzedzeń może być to film, w którym dostrzeże się dobry pomysł, jednak tylko częściowo w taki sposób zrealizowany. 

 

 „CUDA”

"Wielkie przeżycie: wciągająca, piękna opowieść"

Jane Campion

"Dawno nie byłam tak wzruszona...

Genialny, pełen życia świat"

Sophia Coppola

"Na samym końcu popłakałem się"

Nicolas Windig Refn

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Alice Rohrwacher

Scenariusz - Alice Rohrwacher

Montaż - Marco Spoletini

Zdjęcia - Hélène Louvart

 

Alba Rohrwacher – Angelica

Maria Alexandra Lungu – Gelsomina

Sam Louwyck – Wolfgang

Sabine Timoteo – Coco

Agnese Graziani – Marinella

Luis Huilca – Martin

Monica Bellucci - Milly Catena

O FILMIE:

 „Cuda” młodej reżyserki Alice Rohrwacher opowiadają prawdziwą historię jej dorastania w ekscentrycznej rodzinie, mieszkającej w wielkim, starym domu w Toskanii.

Kiedy lato dobiegnie końca nic już nie będzie takie samo w życiu Gelsominy i jej trzech młodszych sióstr. Dziewczyna mieszka z dala od cywilizacji, w ukrytym zakątku na włoskiej prowincji, gdzie trudno jeszcze spotkać turystów. To właśnie tutaj przenieśli się jej rodzice, dawni członkowie hippisowskiej komuny, by żyć blisko natury i chronić swoje dzieci przed „upadkiem świata”. Tego lata, jak co roku, większość dni będzie upływała rodzinie na tradycyjnej produkcji miodu, z której z trudem udaje im się związać koniec z końcem. Jednak po raz pierwszy surowe reguły narzucone przez ojca ulegną rozluźnieniu. Gelsomina marzy bowiem, by uratować rodzinę przed bankructwem i zdobyć wielką nagrodę w telewizyjnym teleturnieju prowadzonym przez tajemniczą Milly Catenę (Monica Bellucci). Choć stoi to w całkowitej sprzeczności z poglądami i wartościami, które do tej pory wpajał w nią ojciec, dziewczyna za wszelką cenę będzie starała się przekonać go do tego pomysł

„Tu kiedyś był dom”. To jedne z pierwszych słów, jakie padają w filmie Alice Rohrwacher, kluczowe dla zrozumienia tytułowych „Cudów”. Otulonej realizmem magicznym opowieści o raju, który stworzyła dla siebie włosko-niemiecka rodzina. Na włoskiej prowincji stał kiedyś ich dom – zwykły, odrobinę zaniedbany, średnio wyposażony, czterema odrapanymi ścianami ochraniający czułość, bliskość, swojskość i codzienność.

Mieszkająca w nim rodzina żyła zgodnie z rytmem natury. Matka zajmowała się ogrodem, dzieci pomagały jej latem zbierać dojrzałe maliny. Ojciec był pszczelarzem, starsze córki pracowały w domowej pasiece. Nie byli bogaci. Wydawali się szczęśliwi. W słoneczne dni dziewczynki pluskały się w jeziorze nieopodal domu, krzycząc wniebogłosy z radości. Kiedy padał deszcz, skakały po kałużach. Topiły patyki w deszczówce zebranej w starej wannie na podwórku lub grzebały nimi w ziemi. Nieopodal pasł się wielbłąd. Ojciec kupił go córkom za ostatni grosz. Wszystkim zdarzało się sypiać na wielkim rodzinnym materacu pod gołym niebem. Bez telefonu, telewizora, komputera; bez rzeczywistości nastawionej na konsumpcję i technologiczne gadżety.

Rohrwacher udało się uchwycić naturalność, autentyzm i niewinność świata, któremu obce wszystko, co nowoczesne. Włoska reżyserka opowiada o boskim ogrodzie, w którym władzę sprawuje starotestamentowy ojciec. Kochający, ale groźny Wolfgang (Sam Louwyck) przeczuwa nadchodzące niebezpieczeństwo i reaguje agresją na myśl, że ich azylowi może coś zagrozić. Cudowna rodzina jest rodziną patriarchalną. Judaszowa zdrada rodzi się nie tyle ze zwątpienia i lęku, co z pragnienia odczuwanego przez najstarszą córkę. Gelsomina (Maria Alexandra Lungu) jest ciekawa pięknej kobiety, którą spotyka w lesie. Dziewczynce imponują jej długie włosy, białe jak morskie fale. Nie widzi, że są sztuczne. Fascynacja jest zresztą obustronna. Telewizyjną prezenterkę Milly Catenę (Monica Bellucci) urzeka naturalność czterech sióstr, które plączą się pod nogami ekipie nagrywającej spot promocyjny do programu o cudach gospodarki rolnej.

Rohrwacher stoi po stronie Wolfganga. Telewizja jej się nie podoba, więc zdjęcia Hélene Louvart („Pina”!) są piękne w swojej skromności. Ruchy i ustawienia kamery wydają się inspirowane poetyką kina dokumentalnego. Kamera nie ingeruje w świat bohaterów, którzy poruszają się swobodnie, jakby ich gestom nie była narzucona żadna inscenizacja, a uchwycenie domowego chaosu w ramy kadrów nie wymagało ani odrobiny reżyserii. Jest w tym realizmie jakiś niepowtarzalny urok. W spojrzeniu na swoją niedoskonałą filmową rodzinę Rohrwacher zaklęła wspomnienia dzieciństwa idealnego – zabaw, w czasie których można się ubrudzić; domowych wpadek, z których można się wytłumaczyć; odczuwania lęku przed złością ojca i jednoczesnego oddawania się radości płynącej ze świadomości tego, że tata dla rodziny zrobiłby przecież wszystko.

Taki świat nie ma dziś prawa przetrwać. Zwiastunem pęknięcia jest pojawienie się w rodzinie Wolfganga drugiego mężczyzny. Nastoletni Martin (Luis Huilca) ma za sobą pierwsze starcia z policją, kariera kryminalna rzekomo stoi przed nim otworem. W swojej dżinsowej kurtce i koszuli chłopak przypomina jednak tylko małoletniego punka, którego nowy ojciec silną ręką będzie musiał ustawić do pionu. Temu samemu ojcu nie uda się jednak opanować córki. Zauroczona przez Milly, Gelsomina zgłosi rodzinną pasiekę do telewizyjnego reality show prowadzonego przez białowłosą prezenterkę i tym samym naruszy zasady panujące w patriarchalnym raju. Sprzeda autentyzm i prawdę za garść srebrników.

Twórcy, którzy opowiadają o telewizji i wpływie show-biznesu na codzienne ludzkie życie, zwykle oba te elementy stawiają na pierwszym planie swoich historii („Truman Show” czy „Birdman”). Rohrwacher udaje się jednak pokazać, że reality show może pozostać w życiu uczestników sprawą zupełnie marginalną. Rajska rodzina dotknęła realiów świata, w którym nie chce żyć, ale może to wzmocniło jej miłość do starego, wspaniałego świata? Dla Gelsominy spotkanie z rzeczywistością po drugiej stronie tęczy było rodzajem inicjacji. Nie na tyle jednak groźnej, by mit dziecięcych lat pękł jak bańka mydlana. Rohrwacher udaje się ten mit podtrzymać; zbudować na ekranie niepowtarzalną atmosferę, w której niedopowiedzenia mieszają się ze wspomnieniami, powidokami, zapachami i cudami – ale tylko takimi, jakie niesie codzienność.

Anna Bielak, Cuda, „Kino" 2015, nr 01, s. 78                                                                                                                              

„MELASA”

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Carlosa Lechugi

Scenariusz: Carlos Lechuga

Montaż: Luis Ernesto Doñas

Zdjęcia: Ernesto Calzado, Luis Franco

Dźwięk: Ruben Valdes

Muzyka : Jesus Cruz

 

Yuliet Cruz  Mónica

Armando Miguel Gomez Aldo

Lucho Gotti Márquez

Ana Gloria Buduen Abuela

Yaite Cruz Yamilé

Augusto Posso młody policjant

Jorge Caballero Danilo

Enithzabel Castrellon Alina

Doris Gutierrez Lita

 

 

O FILMIE:

Moniki i Aldo są młodym małżeństwem mieszkającym wraz z ośmioletnia córką Moniki i jej sparaliżowaną matką. Ujmująca historia miłosna, w której walka o godność i uczucie odbywa się w scenerii ubogiej kubańskiej wioski. Film jest komentarzem do sytuacji, w jakiej znalazła się ojczyzna reżysera, a także hymnem na cześć człowieka, który pomimo wszędobylskiej beznadziei, nie traci nadziei i walczy o lepsze jutro.

Opustoszałe sklepy, nieczynne fabryki, puste drogi, byle jak sklecone domy. Z najsłodszej stacji radiowej płynie pogodny głos spikerki: trwa koncert życzeń. Dni mijają powoli, wszyscy czekają na deszcz.

Kubańczyk Carlos Lechuga na bohaterów filmu wybiera Mónikę i jej rodzinę. Cała czwórka gnieździ się w jednym pokoju, a nieprzychylna wobec Aldo, nowego partnera córki, jest zarówno jej sparaliżowana matka, jak i pyskata córeczka z poprzedniego związku. Mimo trudności, bliscy okazują sobie troskę, a między Aldem a Mónicą wciąż jest uczucie i namiętność – udaje im się znaleźć jakieś ustronne miejsce, podarować sobie trochę romantyzmu. W pracy oboje starają się jak najlepiej wykonywać obowiązki. Może Mónica otrzyma tytuł najlepszego pracownika? Zwłaszcza że w zamkniętym od roku młynie trzciny cukrowej oprócz niej nikogo już nie ma. Aldo natomiast uczy dzieci w podstawówce i dba, by lekcje odbywały się regularnie – nie ma wody w basenie? Nic to, czy do pływania potrzebna jest woda?

Pieniędzy jednak wciąż brakuje – jak inni mieszkańcy Melasy, Mónica z Aldo muszą imać się dodatkowych, często ryzykownych zajęć. Za nielegalne podnajmowanie mieszkania dostają wysoki mandat. Jeśli go nie spłacą, dom zostanie skonfiskowany.

„Melasa” jest debiutem fabularnym Carlosa Lechugi. Reżysera – przedstawiciela grupy niezależnych, krytycznie nastawionych do systemu twórców – krytyka chwaliła m.in. za śmiałe zajęcie stanowiska wobec komunizmu. Entuzjastycznie przyjęła film również kubańska publiczność. Jednocześnie – choć historia niepozbawiona jest, jak się domyślam, niuansów, które wychwycą tylko lokalni widzowie – sposób jej przedstawienia, prawda płynąca z obserwacji i fakt, że akcja toczy się w fikcyjnej wsi, a więc wszędzie i nigdzie, czyni tę opowieść uniwersalną.

Dramat bohaterów, relacje między nimi i absurd codzienności Lechuga wydobywa w wymownych mikroscenkach. Często zabarwione są one humorem i ironią, innym razem pobrzmiewa w nich smutek. Dzięki temu film, choć akcja toczy się niespiesznie, nie gubi rytmu ani dynamiki. Niewiele pada tu słów – reżyser używa ich zwykle po to, by wyostrzyć kontrast dzielący dwa światy. Ten pierwszy to świat zbudowany z patriotycznych haseł, podniosłych przemówień, w których „ojczyzna spogląda z dumą na gotowych za nią chwalebnie umierać”. Co ciekawe, te wielkie słowa nigdy nie padają z ust konkretnej osoby, ale z megafonu czy spoza kadru – tak, jakby rzeczywiście dobiegały z daleka, z wysoka – skądś, gdzie nikt nie ma pojęcia, jak się żyje w tym drugim świecie, w którym nie łopoczą sztandary. Jest za to codzienność – są obowiązki, zmartwienia, drobne, potajemnie uszczknięte przyjemności. Wydaje się, że zanim cokolwiek się zmieni, jeśli się zmieni… zanim ruszą fabryki, a ludzie wrócą do pracy, sklepy wypełnią się towarami – minie dużo czasu.

Niektórzy mieszkańcy wsi już się z tym pogodzili – z braku nadziei czy ze znudzenia wpadli w marazm, inni ciągle szukają sposobów, by przetrwać – łamią prawo, kradną, upokarzają się. Na polach trzciny cukrowej zalegają zrzucane z samolotów gazety, na placach gromadzą się partyjne wiece, do których dołączają raczej ciekawscy niż zaangażowani. Tragedie rozgrywają się w ciszy, podpatrzone są dosłownie przypadkiem, z daleka albo pozostają niezauważone. Każdy będzie musiał się z nimi zmierzyć sam, przemilczeć je, zapomnieć. I liczyć, że „wszystko się ułoży, jeśli Bóg tak zechce”. I myśleć, że mimo wszystko nie jest tak źle, bo pieniądze się w końcu znalazły. Bo udało się coś ocalić. Miłość?

Dominika Bierczyńska, Melasa, „Kino" 2014, nr 12

 

Repertuar DKF "Powiększenie" marzec 2015

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

LEWIATAN

02.03.2015

19.00

140 MIN

2

„GEOGRAF PRZEPIŁ GLOBUS”

09.03.2014

19.00

120 MIN

3

„WYSPA KUKURYDZY”

16.03.2015

19.00

100 MIN

4

„LEKCJE HARMONII”

23.03.2015

19.00

115 MIN

5

„SZUKAJĄC VIVIAN MAIER”

31.03.2015

19.00

84 MIN

 

„LEWIATAN”

Cannes 2014  Złota Palma Najlepszy scenariusz Andriej Zwiagincew, Oleg Negin

Camerimage 2014 wygrana Złota Żaba Najlepszy operator Mikhail Krichman

 

Złoty Glob 2015 -    Najlepszy film zagraniczny

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Andriej Zwiagincew

Scenariusz - Oleg Negin, Andrzej Zwiagincew

Zdjęcia -  Michaił Kriczman

Muzyka -  Philip Glass

Kostiumy -  Kasia Walicka-Maimone

Aleksiej Sierebriakow – Nikołaj

Jelena Liadowa – Lilia

Władimir Wdowiczenkow – Dmitrij

Roman Madjanow - mer

 

O FILMIE

Kola mieszka z młodą żona Lilą i nastoletnim synem Romą w małym miasteczku nad morzem w północnej Rosji. Ma stary drewniany dom, położony nad zatoką, który odziedziczył po ojcu. Mer miasteczka Wadim Szelewiat, w którego gabinecie wisi na ścianie portret Władimira Putina, wygrał z Kolą sprawę sądową i zamierza wyrzucić go z domu. Na pomoc przybywa Dimitri – znajomy prawnik z Moskwy, który wie jak uratować majątek Koli. Rozpoczyna się walka o przetrwanie ze skorumpowaną strukturą władzy, która zaczyna być coraz bardziej agresywna. Sytuacja się komplikuje, gdy prawnik okazuje się kochankiem Lili. Brutalna miasteczkowa klika zmusza go do wyjazdu, a rodzina Koli zostaje sam na sam z bezwzględnym, pożerającym wszystko Lewiatanem, którym okazuje się współczesna Rosja.   

Lewiatan – słowo to odsyła i do biblijnych, i do filozoficzno-politycznych kontekstów. Z jednej strony, biblijny potwór z morskich głębin; z drugiej potężny teologiczno-polityczny symbol, wprowadzony do europejskiej myśli przez dzieło Thomasa Hobbesa: bóg śmiertelny pod władztwem boga nieśmiertelnego, suweren, maszyna nowoczesnego państwa nie podlegająca żadnym prawom, jakich sama nie ustanawia, wolna zwłaszcza od roszczeń teologów.

Oba te konteksty nasuwają się same w trakcie seansu „Lewiatana”, nowego filmu Andrieja Zwiagincewa. W tej opowieści o konfrontacji jednostki i władzy nietrudno dostrzec biblijne odniesienia, choć rzecz rozgrywa się we współczesnej Rosji, w anonimowym niewielkim mieście nad zimnym morzem.

Niedaleko morza mieszka Nikołaj. W skromnym domu, z młodszą żoną Lilią i nastoletnim synem z poprzedniego małżeństwa. Byłoby im dobrze, gdyby nie lokalna władza. Na dom Koli – a raczej na atrakcyjnie położony grunt, na jakim stoi – zasadził się bowiem lokalny watażka, trzęsący miastem mer, ale też trochę człowiek interesu, trochę gangster. Nalany typek, z tego samego ludzkiego sortu, jaki rządził tam pewnie od czasów wczesnego Breżniewa. Kola nie chce odpuścić, trzyma się swojego kawałka ziemi. Ale władza nie odpuści mu tym bardziej.

Historia Nikołaja przywodzi na myśl opisaną w pierwszej Księdze Królewskiej historię Nabota i Achaba, króla Samarii. Nabot miał winnicę przylegającą do ogrodów Achaba, nie chciał mu jej za nic odstąpić. Nie skusił się ani na srebro, ani na żyźniejszą ziemię. Małżonka Achaba, podstępna Izebel, niesłusznie oskarżyła Nabota o bluźnierstwo i doprowadziła do jego ukamieniowania, a winnica trafiła do króla. Nikołaj ma jednak równie wiele wspólnego z Nabotem, co z Hiobem. Zaciętość władzy wobec niego przypomina zaciętość Boga wobec Hioba, którego stwórca wystawia na kolejne próby. Utrata ziemi, na której stoi jego dom, też będzie tylko pierwszą z hiobowych prób, na które wystawiony zostanie w filmie Nikołaj.

Co jest sensem cierpienia Hioba i biblijnej księgi noszącej jego imię? Interpretacje są różne, mnie jednak najbliższa jest ta, która w biblijnym dziele widzi zapowiedź Oświecenia, historię, której jedynym sensem jest uznanie możliwości, że ofiara jest niewinna. Wbrew argumentom próbujących go pocieszyć przyjaciół Hiob uparcie odmawia uznania swojej winy, nie godzi się na jej wyznanie nawet przez Bogiem. Odmawia racjonalizacji swoich cierpień. Domaga się uznania ich za metafizyczny skandal. I Bóg wobec cierpień Hioba sam nie ma naprawdę żadnych argumentów. Skonfrontowany z Hiobem zdolny jest jedynie uruchomić – jak reżyser nie mający już nic do powiedzenia – tani teatrzyk efektów specjalnych: roztacza przed Hiobem potęgę swoich najpotężniejszych tworów, ziemię, ocean, hipopotama, krokodyla. Ale Hiob nie daje się zaskoczyć tej estetyce rzekomej wzniosłości, uparcie tkwi w poczuciu niewinności. I w końcu Bóg uznaje jego prawdę, odpłaca mu błogosławieństwem, zwielokratniającym dary, jakimi wcześniej się cieszył.

Nikołaj też odmawia uznania swojej winy. Ale zamiast powtórnego błogosławieństwa, uznania praw walczącej o nie jednostki, mamy w filmie Zwiagincewa przenikający wszystko fatalizm. Ilekolwiek byś miał racji i tak nie wygrasz z siłą. Prawda, wolność, twoja podmiotowość zostaną starte przez władzę – mówi ostatecznie „Lewiatan”. W symbolu Hobbesa chodziło koniec końców o stworzenie racjonalnej maszyny politycznej, równie oddalonej od wszystkich partykularnych grup interesów, zdolnej zabezpieczyć wolności jednostki. Ale na eurazjatyckich peryferiach suweren, Lewiatan państwa, służy wyłącznie realizacji interesów tego gangu, który akurat dorwał się do steru.

Film ten jest ciekawym paradoksem. Z jednej strony, trudno w rosyjskim kinie ostatnich lat o bardziej przenikliwą krytykę Rosji Putina. Władza nieodróżnialna od zorganizowanej przestępczości, aparat państwa gnębiący obywateli i służący akumulacji kapitału przez związanych z nim ludzi, legitymizująca to wszystko religia. O ile w poprzednich filmach Zwiagincewa mieliśmy jakieś mętne aluzje do duchowości jako ratunku dla Rosji, to w „Lewiatanie” religia jest wyłącznie częścią aparatu władzy i opresji. Burmistrz-watażka naradza się z hierarchą kierującym miejscową cerkwią, na pulsującym bizantyńskim przepychem nabożeństwie lokalni notable z namaszczeniem klękają przed skrzącym się od ozdób ikonostasem, spektakl władzy stapia się ze spektaklem tronu. Że w religii prawosławnej może chodzić o coś więcej niż o afirmację władzy, sugeruje tylko zrujnowany, opuszczony budynek dawnej cerkwi, gdzie nocą w świetle ogniska zawiązuje się międzyludzki kościół młodych ludzi, uciekających do tej tymczasowej, egalitarnej, autonomicznej wspólnoty z dusznego, hierarchicznego jak wojskowe koszary świata miasteczka.

Ale świat, jaki obrazuje Zwiagincew, jest też tak totalny, tak szczelny, a jednostka, która próbuje się przeciw niemu buntować tak bezsilna, że trudno w jego dziele doszukać się jakiegokolwiek wymiaru emancypacyjnego. Paradoksalnie ma się przez to wrażenie, że film wzmacnia władzę, której patologię tak przenikliwie krytykuje. Nie ma w nim nawet miejsca na moralne, symboliczne zwycięstwo uciśnionych, na cień nadziei, że coś innego jest w ogóle możliwe. Jedyna siła, która być może byłaby w stanie poradzić sobie z władzą, to trwanie. Siła wegetacji, erozji, rytmu rodzenia się i umierania, w końcu pochłonie i cerkiew, i burmistrza, wyrzuci na brzeg ich białe kości, tak jak dziś wyrzuca szczątki statków i przedpotopowych gadów. Ale ofiarom, takim jak Nikołaj, nie będzie to już robiło żadnej różnicy. Nie zbawi ich to, nie przyniesie pocieszenia.

„Lewiatan” to bez wątpienia najbardziej spełnione, dopracowane, kompletne dzieło Zwiagincewa. Być może nawet dzieło wybitne. A przy tym dla mnie osobiście nieprzyjemne, duszące. Zawarty w nim fatalizm odrzuca, wywołuje bunt, tęsknotę choćby za naiwnym optymizmem rodem z hollywoodzkich produkcji, gdzie zawsze przychodzi ratunek. Tu nie ma ratunku, nie pomaga prawnik z Moskwy, władza nie udziela łaski, nie ma boskiej interwencji. Zmiażdżenie Nikołaja nie wywołuje nawet efektu oczyszczenia, jaki wywoływała klęska bohaterów antycznych tragedii. Gdyż mimo biblijnych odniesień, światopogląd tego filmu jest właśnie tragiczny i w tym sensie daleki od optymizmów zakorzenionych w judeochrześcijańskiej mitologii i jej zeświecczonych wersjach. Nad siłą filmu Zwiagincewa nie można przejść obojętnie, warto się z nią zmierzyć. Niezależnie od tego, jak przytłaczające będzie to spotkanie.

Jakub Majmurek, Lewiatan, „Kino" 2014, nr 11, s. 66-67

 

„GEOGRAF PRZEPIŁ GLOBUS”

 

2013 – Sputnik nad Polską, Grand Prix

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria -  Aleksandra Weledinskiego

Scenariusz - Aleksandr Wieledinski,

                     Rauf Kubajew,

                     Walerij Todorowski

Montaż: Aleksandr Wieledinski,

               Tatjana Prilenska

Zdjęcia: Władimir Baszta

Muzyka: Aleksiej Zubariew

Scenografia: Władimir Gudilin

Kostiumy: Ludmiła Gaincewa

 

Konstantin Chabienski - Wiktor Służkin,    

                                        nauczyciel geografii

Jelena Ladowa -  Nadia, żona Wiktora

Anna Kołowa - Wietka

Eugenia Kiriwskaja - Kira

Aleksandr Robak - Budkin

Agrippina Stiekłowa - Roza Borisowna

Wiktor Uzun - dyrektor

Anfisa Czernyh - Masza Bołszakowa

Andriej Prytkow - Gradusow

Ilja Iljinych - Owieczkin

Michaił Leontjew - Barmin

 

 

O FILMIE

Wiktor jest z wykształcenia biologiem. Sytuacja finansowa zmusza go jednak do podjęcia pracy jako geograf, chociaż nie zna się na mapach, globusie ani kompasie. Wyjeżdża z rodziną do odległego Permu. Początki w szkole nie są łatwe. Uczniowie okazują się niesforni, a koledzy po fachu wyjątkowo niesympatyczni. Nie mówiąc już o kierownictwie placówki, z którym Wiktor szybko wchodzi w konflikt. Mężczyzna ukojenie znajduje jedynie w domu u boku córki i ukochanej żony. Ale nawet ten azyl okazuje się tymczasowy. Nieoczekiwanie kobieta jego życia informuje go bowiem, że żąda rozwodu.

Film z doborową obsadą, oparty na tragikomicznej powieści Aleksieja Iwanowa, na festiwalu Sputnik nad Polską zdobył przyznane jednogłośnie Grand Prix za równowagę między ostrą diagnozą społeczną współczesnej Rosji a miłością do bohaterów i pełnym wyrozumiałości, mądrym i humorystycznym podejściem do ich problemów.

 

Wiktor Służkin, bohater filmu Wieledynskiego, wyłazi ze skóry, żeby być szczęśliwy. Przynajmniej tak mówi. I właściwie tylko tak mówi. Służkin niewiele bowiem robi, by swoje szczęście złapać za nogi. A przecież wystarczy wyciągnąć rękę, wielki napis przy nabrzeżnym parkingu głosi wszak, że szczęście nie jest za górami. Służkin za górami już był, więc to wie, ale w Permie, gdzie właśnie osiadł, też mu się jakoś nie układa. Czy dlatego pije? Może. Ale możliwe też, że mu się nie układa, bo pije, „czort znajet”, jak mówią Rosjanie. W każdym razie to właśnie alkohol sprawia, że robota Służkina raczej się nie trzyma. Kiedy jednak wreszcie udaje mu się dostać posadę nauczyciela geografii w miejscowym liceum (Służkin jest wprawdzie z wykształcenia biologiem, ale jak stwierdził dyrektor, pardon, menadżer szkoły, biologia czy geografia, jeden pies), tego samego dnia dowiaduje się od żony, że ta go już nie kocha. I o jakim tu szczęściu mowa?

Inna sprawa, że małżonka od dawna uważała Służkina za lesera, nieudacznika i błazna. I, niestety, miała ku temu niejakie podstawy. Służkin bowiem zawsze zachowywał się tak, jakby na niczym mu nie zależało, jakby wszystko sobie lekceważył. Jedno jest pewne: nigdy niczego nie chciał brać z życia na siłę. Zwłaszcza miłości. Może więc mówił poważnie, zwierzając się pewnej pani, gdy ta w kuchni robiła pierogi, że chciałby zostać ni mniej ni więcej tylko świętym (naczytał się chłopina Dostojewskiego czy jak?). Takim, który kocha ludzi i przez ludzi jest kochany. Ta deklaracja na wspomnianej wyżej pani musiała zrobić chyba spore wrażenie, bo przerwała lepienie pielemieni i bez zbędnych ceregieli zapytała naszego bohatera: – „To co, idziemy się bzykać?”. Tak, trudno być jurodiwym w leżącym na granicy Europy i Azji mieście Perm, czyli – jak to obrazowo ujął jeden z uczniów Służkina – w dupie świata.

„Geograf przepił globus” to film, w którym przegląda się rosyjska dusza? Jak najbardziej, tyle że w tym wypadku reżyser nie omieszkał obrazu tej duszy przepuścić przez filtr ironii. Czy w filmie przegląda się też współczesna rosyjska rzeczywistość? Bez dwóch zdań. Tu akurat Wieledynski okazał się ostrym bezkompromisowym realistą w opisie świata poniekąd zdegradowanego. Na ekranie u Wieledynskiego widać więc wyłącznie samo życie? Tak, ale tylko do pewnego stopnia, bo „Geograf…” to także kino wywiedzione – i to bardzo zgrabnie – z kina. Jest tu na przykład scena, kiedy Służkin perorując zmierza ze swymi uczniami na cumujący na Kamie statek, idzie z przodu i nie ogląda się za siebie, wlokący się zaś za nim uczestnicy praktycznej lekcji jeden po drugim znikają w kolejnych zakamarkach parachoda, w końcu nauczyciel zostaje sam (no, prawie sam). To przecież wyraźny cytat z „Czterystu batów” Truffauta. Nietrudno się też w dziele Wieledynskiego doszukać nawiązań do filmów Tarkowskiego, Zwiagincewa czy Piczuła.

Zwłaszcza „Mała Wiera” tego ostatniego, jak mi się wydaje, szczególnie mocno wpłynęła na zastosowany przez Wieledynskiego sposób obrazowania rzeczywistości. Chodzi mi zwłaszcza o te ujęcia, kiedy kamera robi obrót niemal o 360 stopni, pokazując miasto, gdzie dymiące fabryczne kominy nieprzerwanym pierścieniem otaczają ściśnięte w środku blokowiska z wielkiej płyty. Piczuł, który w 1988 roku swoim filmem dokumentował ostatnie lata istnienia sowieckiego imperium, ukazywał ludzi w pułapce, z której nie można uciec. Bohaterowie Wieledynskiego – podobnie jak powieści Aleksieja Iwanowa, która posłużyła za podstawę scenariusza – w pułapce znajdują się również. Mogą się wprawdzie z niej wyrwać, ale mają jednocześnie gorzką świadomość, że nie ma po co tego robić. I to nie tylko dlatego, że każdy człowiek pułapkę nosi w sobie.

 „Geograf przepił globus” to opowieść o poszukiwaniu miłości i gonieniu za szczęściem, to historia uzależnienia od alkoholu i ucieczki od dojrzałości, wreszcie to film o szkole. Dużo tu tych wątków, może nawet za dużo. Ten nadmiar sprawia, że film miejscami traci gatunkową jednorodność, ba! kiedy Służkin rusza ze swoją klasą na pontonowy spływ, cała fabuła pęka jakby w pół, dramat obyczajowy zmienia się niejako w kino przygody. A przy okazji w coś na kształt nazbyt literalnego dopowiedzenia. Niepotrzebnej kropki nad i. Na szczęście jest tu ktoś, kto łączy to, co w filmie do siebie nie przystaje, kto wycisza drewniany ton dosłowności. Chodzi mi oczywiście o grającego Służkina Konstantina Chabienskiego. To aktor z charyzmą, który znakomicie sprawdza się w swojej roli. Świetnej zwłaszcza poprzez swoją nieoczywistość.

Służkin w wykonaniu Chabienskiego jest sarkastyczny i dramatyczny zarazem, bywa lekkoduchem, a nawet i kabotynem, ale nie brak mu też przecież i wrażliwości, jest pijakiem, lecz zdarza mu się być również i filozofem, w każdym razie mniej mówi niż myśli. Czasem przypomina Miauczyńskiego z filmów Koterskiego, tyle że nie ma w nim tej zapiekłej złości w stosunku do ludzi, tak charakterystycznej dla naszego Adasia. Ale marzenie o idealnej miłości obu ich łączy. Służkin wie przy tym – a to rosyjska dusza właśnie – że żadna miłość nie upokarza. I choć z pewnością nie jest to wzór do naśladowania, trudno Wiktora Siergiejewicza Służkina nie lubić i mu nie kibicować. Tym bardziej, że reżyser Wieledynski nie bawi się w moralizatora, nie sprzedaje nam swojego filmu jako opowieści o prawdziwym człowieku, który zmarnował sobie życie.

O czym więc jego film jest? Służkin mówi w pewnym momencie do podkochującej się w nim uczennicy, że życie to niesprawiedliwa sztuka. I „Geograf przepił globus” chyba przede wszystkim jest opowieścią o tejże właśnie życiowej niesprawiedliwości. Bez natrętnego wskazywania palcem winnych.

Lech Kurpiewski, Geograf przepił globus, „Kino" 2014, nr 10, s. 64-65

 

 „WYSPA KUKURYDZY”

2014 –49. Festiwal Filmowy w Karlowych Warach, Grand Prix Kryształowy Glob;

nagroda jury ekumenicznego

2014 – 19. Split Film Festival, Grand Prix

2014 – Międzynarodowy Festiwal Filmowy w San Marino, nagroda dla najlepszego reżysera,

nagroda dla najlepszej aktorki (Mariam Buturishvili)

2014 – Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Montpellier, Grand Prix Złota Antygona;

nagroda publiczności; nagroda krytyki; nagroda za najlepszą muzykę

2014 – 27. Festiwal Kina Europejskiego w Atenach, nagroda FIPRESCI

2014 – 23. Kinoshok - Open CIS and Baltic Film Festival, Grand Prize;

nagroda za najlepsze zdjęcia

2014 – 24. Festiwal Filmowy w Cottbus. Nagroda publiczności

2014 – 12. Międzynarodowy Festiwal Filmowy „Tofifest”, nagroda publiczności;

wyróżnienie jury; nagroda jury studenckiego

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Gorgi Ovarshvili

Scenariusz : Nugzar Shataidze, George

                    Ovashvili, Roelof Jan Minneboo

Montaż: Sun-Min Kim

Zdjęcia: Elemér Ragályi

Muzyka: Josef Bardanashvili

Scenografia: Ariunsaichan Dawaachu

Kostiumy: Ivana Axmanová

Dźwięk: Johannes Doberenz

 

Ilyas Salman - stary człowiek

Mariam Buturiszwili – dziewczyna

Tamer Levent - abchaski oficer

O FILMIE:

Jest 1992 rok, trwa wojna abchasko-gruzińska. Na jednej z wielu wysepek w środku nurtu rzeki mieszka stary, gruziński rolnik Abga i jego nastoletnia wnuczka Asida, którzy usiłują uprawiać na niej kukurydzę. Otaczają ich patrole wojskowe obu stron. Pewnego dnia dziewczynka odkrywa, że na wyspie ukrył się młody, gruziński żołnierz. Idylla Kukurydzianej Wyspy się kończy.

Kryształowy Globus w Karlowych Warach to nie jedyne wyróżnienie, jakie do tej pory udało się zdobyć „Wyspie kukurydzy”. Film powstał jako rozległa, dość egzotyczna gruzińsko-niemiecko-czesko-francusko-kazachsko-węgierska koprodukcja (i jest to zjawisko coraz częściej spotykane, pamiętam film na Berlinale, którego niekończąca się lista producentów w napisach czołowych wzbudziła na sali śmiech niedowierzania). Zadowolić tylu producentów, znieść naciski z tak różnych stron, spełnić aż tyle oczekiwań to karkołomne zadanie.

Gruzińskiemu reżyserowi George Owaszwilemu jednak się udało: stworzył modelowy art house, toczący się leniwie, jak nurt rzeki Inguri, celebrujący każde spojrzenie, wyciosujący z każdego gestu znaczenie, z każdą sceną dokładający cegiełkę do mozolnie wznoszonego gmachu metafory – eleganckiej a zarazem wystarczająco czytelnej, by nie pozostawić widza w konsternacji, nie urazić hermetycznością, nie odebrać przyjemności z rozszyfrowywania znaków.

Malowanym przez operatora Eleméra Ragályi’ego (z wprawą doskonałego pejzażysty) poetyckim wizjom towarzyszy proza dialogu ograniczona do kilku zdań. I choć odgłosy strzałów na brzegach rzeki oraz parę słów wypowiedzianych w różnych językach sytuują całość na granicy gruzińsko-abchaskiej na początku lat 90., to zarazem mogłoby się to wszystko dziać w owym mitycznym „wszędzie i nigdzie”, gdzie obowiązuje słownik natury. Zarówno tej potężnej, od której niezmiennych przyzwyczajeń i kaprysów zależy ludzka egzystencja, jak i tej bezwzględnie rozporządzającej naszym ciałem. A także tej, którą zwykliśmy nazywać koleją rzeczy.

Natura boska i natura ludzka spotykają się na „Wyspie kukurydzy” w rytuale zasiewu, dojrzewania i zbierania plonów, na który nakłada się opowieść o dorastaniu. Owaszwili tworzy ją, sięgając po odwieczny lokalny zwyczaj: wiosną na rzece Inguri samoistnie tworzą się żyzne wyspy, zasilone spływającą z Kaukazu bogatą w minerały ziemią. Od zawsze wieśniacy zasiedlają je na kilka miesięcy, by zasiać tam, a potem zebrać kukurydzę. To właśnie czyni dziadek o twarzy starego mędrca (Ilyas Salman) z pomocą pięknej, wiotkiej wnuczki (Mariam Buturiszwili). Kukurydza rośnie więc pod okiem pracowitego dziadka, wokół wyspy krążą na łódkach żołnierze, wnuczka porzuca lalkę, światło malowniczo baraszkuje na wodzie, wiatr smaga plony, a nocą na niebie króluje księżyc w pełni (tu oczywiście każdej nocy jest pełnia). I dalej: festiwalowe gremia biją brawo, a krytycy rozpływają się nad „humanistycznym przesłaniem”.

Tymczasem prawdziwy film toczy się zupełnie gdzie indziej, na pewno nie tam, gdzie życzyłby sobie zabrać nas reżyser. Bo „Wyspa kukurydzy” jest w istocie opowieścią o władzy męskich spojrzeń. W ich pułapkę schwytana zostaje oczywiście nastoletnia wnuczka, ale też sama Buturiszwili, wyczuwalnie sztywna i napięta. Z jednej strony zerka na nią wszechwidzące oko Boga-ojca (ma rację starzec, gdy mówi, że wyspa jest „ziemią Boga” – czyli jego terytorium), z łódek i brzegów gapią się na nią żołnierze. Wnuczka nawet wtedy, gdy jest sama, wstydliwie, odwrócona tyłem, wyciera bluzką pot z czoła – na plecach czując oko kamery, nie mówiąc już o spojrzeniach widzów. To sytuacja muchy w pajęczej sieci.

 „Wyspa kukurydzy” niesie ze sobą, jak rzeka ziemię z Kaukazu, całe pokłady zupełnie nieuświadomionych i nie poddanych refleksji patriarchalnych wizji kobiecości: rodzącej się właśnie za sprawą męskiego oka. Niby chodzi o kukurydzę i przemijanie, ale zarazem kamera z uporem prześladowcy skupia się na wnuczce: bardzo często sunąc w górę po jej szczupłych nogach, delektując się zarysem ciała pod przezroczystymi sukienkami (zwiewne spódniczki i sukienki wydały mi się skądinąd intrygującym roboczym strojem wiejskiej dziewczyny), kilka razy robiąc z niej miss mokrego podkoszulka, przez który przebijają drobne piersi. Owa wstydliwa nieśmiałość, z jaką nawet nocą dziewczyna zdejmuje przezroczystą nocną koszulkę (kolejny zastanawiający ubiór na nocleg w prowizorycznej chacie) zdecydowanie pochodzi z żelaznego zestawu patriarchalnych męskich fantazji o rozkwitających dziewczętach i paść ma męskie oko.

Zamiast więc rozważać, czy wojna ma sens, czy życie ma sens i zadumać się nad przemijaniem, zapytuję: gdzie są inne kobiety? Czemu z filmu wykluczono ich spojrzenie? Czemu „dorosnąć” musi oznaczać dla dziewczyny „przejść z jednych męskich rąk do drugich”? Jeżeli więc „Wyspa kukurydzy” ma jakiekolwiek uniwersalne przesłanie, to dotyczy ono zdumiewającej trwałości patriarchalnych stereotypów. Równie odwiecznych i niezmiennych, jak sadzenie kukurydzy na wysepkach na rzece Inguri.

Lech Kurpiewski, Geograf przepił globus, „Kino" 2014, nr 10, s. 64-65

                                                                                                                              

„LEKCJE HARMONII”

2013 – Berlin IFF, Srebrny Niedźwiedź za wybitny wkład artystyczny w kategoriach

zdjęć, montażu, muzyki, kostiumów oraz scenografii – Aziz Zhambakiyev;

2013 – Asia Pacific Screen Awards, Nagroda za Najlepszą Reżyserię

2013 – Ghent IFF, Wyróżnienie Specjalne

2013 – Philadelphia FF, Nagroda za Najlepszy Debiut, Wyróżnienie Honorowe za Zdjęcia

2013 – Seattle IFF, Nagroda za Najlepszą Reżyserię

2013 – São Paulo IFF, Nagroda dla Najlepszego Filmu, Nagroda Specjalna FIPRESCI

 

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Emir Baigazin

Scenariusz Emir Baigazin

Zdjęcia Aziz Zhambakiyev

Scenografia Yuliya Levitskaya

Montaż Emir Baigazin

Dźwięk Markus Krohn, Sergey Lobanov

Kostiumy Ulan Nugumanov

Timur Aidarbekov Aslan

Aslan Anarbayev Bolat

Mukhtar Andassov Mirsayin

Anelya Adilbekova Akzhan

Oman Adilov Madi

Adlet Anarbekov Takhir

Daulet Anarbekov Damir

 

O FILMIE:

W trakcie badania lekarskiego 13-letni Aslan zostaje upokorzony przed swoimi kolegami. Incydent uruchamia ukryte zaburzenie osobowości. Gnębiony poczuciem niższości ma obsesję czystości i dążenia do perfekcji, a także kontrolowania wszystkiego wokół. Powoduje to coraz trudniejsze sytuacje, jako że chłopiec mieszka z babcią w kazachskiej wiosce. Jednym z jego prześladowców jest Bolat, wymuszający haracz od młodszych dzieci. Reżyser rysuje obraz zderzenia jednostki i mechanizmów marginalizacji i przemocy, opowiadając historię chłopca, który ma odwagę stawić im opór, choć może to doprowadzić do jego zguby.

 

Łatwo zachwycić się pełnometrażowym debiutem 29-letniego reżysera z Kazachstanu. Baigazin podejmuje dialog z kinem światowym. A równocześnie nie rezygnuje z potencjału rodzimej inności. 13-letni Asłan, uczeń prowincjonalnej szkoły, pada najpierw ofiarą perfidnego żartu, a następnie staje się obiektem permanentnego prześladowania ze strony grupy uczniów, zdominowanych przez Bołata, chłopca o mentalności i aspiracjach szefa gangu.

Przemoc i poniżenie jako tolerowane przez ogół formy relacji miedzy młodymi ludźmi nie są przy tym specyfiką tego wyodrębnionego środowiska, a jedynie pochodną mechanizmów społecznych: Bołat, rządzący w szkole, ma zwierzchników, równie wobec niego bezwzględnych nauczycieli „dorosłego życia”. Gdzieś w rozgałęzieniu głównego wątku pojawiają się stróże prawa, którzy nie należą co prawda bezpośrednio do kręgu kryminalno-sadystycznej podległości, ale metody stosują te same – dla pokrzywdzonych nie ma więc azylu. Reżyser nie pozostawia przy tym wątpliwości, że przedstawiony epizod to tylko mikroskopowe zbliżenie zjawisk sięgających daleko poza granice opowieści.

Jej poetyka uwypukla szorstkość tematu. Długie, oszczędne ujęcia, dosłowność w scenach przemocy, koncentracja na szczególe – jak w znakomitej sekwencji, gdy bohater, który gorycz poniżenia potrafi sobie zrekompensować jedynie obsesyjnym pragnieniem zemsty, dokonuje inicjacyjnej egzekucji na karaluchach – oraz ascetycznie wykorzystane tło muzyczne, nie w roli ozdobnika, lecz wzmocnienia znaczeń, należą do najistotniejszych cech języka tego filmu, które pozwalają doszukiwać się inspiracji Baigazina w twórczości mistrzów dramatu społeczno-psychologicznego, by wspomnieć tu Gusa van Santa, a z najbliższych nam odniesień Krzysztofa Kieślowskiego (skojarzenia z „Krótkim filmem o zabijaniu” narzucają się nieodparcie).

Wyzwaniem dla twórcy mogło się okazać znalezienie właściwej obsady: fabuła opiera się wszak na postaciach uczniów. Ale i w tej kwestii azjatycki reżyser dał dowody wrażliwości, wyczulonego oka i tak pożądanej w tej profesji intuicji. Główne role powierzono amatorom, Timura Aidarbekova (Asłan) twórcy odszukali ponoć w sierocińcu, a Baigazinowi udało się ukierunkować ich spontaniczność tak, aby efekt był nie tylko wiarygodny, ale i poruszający.

Ramą zaś tego obrazu są zdjęcia, które pogłębiają mroczny klimat historii, wizualizują samotność bohaterów, a zarazem nienatarczywie przypominają europejskiemu widzowi o geograficznym i kulturowym oddaleniu świata przedstawionego, przede wszystkim w imponujących odsłonach stepowych plenerów, ale także w uchwyceniu gestów, zachowań, egzotyki przestrzennej. Nie bez powodu to debiutanckie dzieło zdobyło szturmem Berlinale.

A jednak dobrze by się stało, gdyby te nagrody i nominacje reżyser potraktował jako zobowiązanie. Bo nie udało mu się uniknąć wszystkich pułapek związanych z tak poważną tematyką, i to raczej już na poziomie scenariusza, a niedociągnięcia scenariuszowe bardzo trudno zamaskować wybitną nawet realizacją.

Na dwa mankamenty trzeba zwrócić uwagę. Otóż w tej opowieści zabrakło niuansów. W społecznej egzystencji Asłana przemoc króluje niepodzielnie. Podporządkowane jej dyktatowi są nieśmiałe próby zarysowania wątku pierwszej męskiej przyjaźni i fascynacji atrakcyjną koleżanką. W obrzędzie przemocy uczestniczą wszyscy, zgodnie z przypisanymi im rolami: młodzież bezpośrednio jako oprawcy lub ofiary, dorośli jako bierni świadkowie.

Rolami dźwigającymi konstrukcję dramatu obdzieleni zostali główni bohaterowie tak schematycznie, że psuje to efekt prostoty i szczerości: Asłan staje się przewidywalną niewiadomą, jego przyjaciel, przybysz z miasta, czyli nowy uczeń, zbyt szybko wciela się w kontestatora patologicznego porządku, piękna koleżanka, ortodoksyjna muzułmanka, jest tak nieprzystępna w swej ortodoksyjności, że wątek romantyczny kończy się, zanim naprawdę zaczyna mieć znaczenie dla narracji.

Między skrajnościami wyznaczającymi ramy postaw i perypetii nie ma żadnych stanów pośrednich. Tematy lekcji, w których uczestniczy Asłan – darwinizm, pieniądz jako motor życia społecznego, wzniosłość i szlachetność ideałów – jeśli uznamy je za alegoryczne, nadają całości ton moralitetu, a przecież na innych płaszczyznach ten film ma znacznie większe aspiracje. Reżyser uznał jednak, że musi wyłożyć wszystko tak, aby nawet najodleglejsza z jego perspektywy widownia nie miała wątpliwości, w czym rzecz, i że mowa o zjawiskach uniwersalnych, nie specyficznych. Mówiąc najkrócej: szkoda, że twórca nie zdecydował się tego obrazu nieco wycieniować.

I jeszcze jedno. Wiele postaci epizodycznych mówi w filmie po rosyjsku, chociaż językiem produkcji jest kazachski. W tle wydarzeń, a nierzadko i na pierwszym planie, dostrzec można pozostałości po byłym imperium radzieckim. Punkt ciężkości filmu leży daleko od rozliczeń historycznych, ale widza środkowoeuropejskiego i tak nurtuje pytanie, czy mafijna struktura społeczna, której odgałęzieniem jest również zbiorowość reprezentowana przez bohaterów filmu, to spuścizna po państwie totalitarnym, czy też układ zupełnie nowy i własny, wyhodowany przy okazji budowania świeżutkiego kapitalizmu, a może nawet na reliktach tradycyjnej organizacji społecznej Kazachów?

W tej kwestii Baigazin się nie wypowiada, co najwyżej daje niejasne sugestie. Również z tego powodu, mimo że „Lekcje harmonii” są filmem satysfakcjonującym, należy życzyć reżyserowi i sobie, aby następny był jeszcze bardziej dojrzały.

Marcin Niemojewski, Lekcje harmonii, „Kino" 2014, nr 05, s. 71-72

  

„SZUKAJĄC VIVIAN MAIER”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria John Maloof, Charlie Siskel.

Scenariusz  John Maloof, Charlie Siskel

Zdjęcia John Maloof.

Muzyka J. Ralph.

 

 

O FILMIE:

Film "Szukając Vivian Maier" przedstawia niewiarygodną, ale prawdziwą historię życia Vivian Maier, wybitnie uzdolnionej, a zarazem bardzo tajemniczej kobiety, która skrywała przed światem swój wielki talent. Całe życie pracowała jako skromna niania, przez cztery dekady opiekując się dziećmi z zamożnych rodzin. Nikt nie zwracał uwagi na to, że każdego dnia i w każdej wolnej chwili, robiła zdjęcia. Kilka lat temu, niedługo po śmierci Maier, przypadkowo odkryto kontener, w którym przechowywała swoje prace. Znaleziono w nim ponad 100.000 negatywów zdjęć, których nikt wcześniej nie widział, a które zrobiły furorę na całym świecie. Maier z dnia na dzień została uznana za jedną z najważniejszych artystek XX wieku, a światowe galerie ustawiły się w kolejce, by pokazywać jej prace. Kim była kobieta, która nikomu nie zdradziła swojej pasji? Czy zdawała sobie sprawę ze swojego talentu? Jaką skrywała tajemnicę?

 

Filmów, których tytuły (przynajmniej w polskiej wersji) zaczynają się od słowa „szukać”, jest zatrzęsienie. „Szukając miłości, „Szukając sprawiedliwości”, „Szukając Erika”, „Szukając siebie”, „Szukając jednookiego Jezusa” – można długo wymieniać. Szukanie to w kinie bardzo popularna czynność, kino lubi ją, bo zakłada ona ruch, zmianę miejsc, oferuje przygody, uwodzi tajemnicą, ale obiecuje też cel – spełnienie będące impulsem do wyprawy. To hollywoodzka narracyjna sztanca. John Maloof i Charlie Siskel, autorzy „Szukając Vivian Maier”, właśnie na niej opierają swój dokument.

Jeszcze do niedawna nikt nie słyszał o Vivian Maier, dziś uważanej za jedną z najważniejszych fotografek XX wieku, porównywaną do Walkera Evansa, Roberta Franka, Paula Stranda czy Helen Levitt. Odkrył ją John Maloof, młody agent nieruchomości, który, tak jak jego ojciec, lubił włóczyć się po chicagowskich pchlich targach i często brał udział w aukcjach staroci. Podczas jednej z takich aukcji za czterysta dolarów nabył pudło pełne zdjęć. Okazało się, że znajduje się w nim 30 tysięcy w większości czarno-białych fotografii i negatywów.

Maloof zachwyca się zdjęciami, zaczyna je skanować, katalogować, równocześnie część z nich próbuje sprzedać w sieci. Tak trafia na Allana Sekulę, wybitnego fotografa i krytyka, który informuje szczęśliwego nabywcę, że jest w posiadaniu prawdziwych dzieł sztuki. Upewniony o wartości swojego skarbu, Maloof wprowadza w życie poważny, profesjonalny plan – próbuje zainteresować twórczością Maier kolekcjonerów i muzealników, stara się dowiedzieć jak najwięcej o jej życiu. Cały czas towarzyszy mu kamera.

Rzeczywiście, Maloof rozbija bank – okazuje się, że historia Maier jest równie fascynująca jak jej fotografie. Była samotną, niezamężną, bezdzietną Amerykanką, która przez całe życie pracowała jako niania. Urodziła się w 1926 roku w Nowym Jorku, przez kilka lat mieszkała w Saint-Bonnet-en-Champsaur, małym francuskim miasteczku w Alpach, zjeździła cały świat, ubierała się w zbyt duże płaszcze, chodziła marszowym krokiem, nie lubiła mówić o sobie, nie miała przyjaciół, za to kolekcjonowała gazety i kochała robić zdjęcia, choć raczej nikomu ich nie pokazywała.

W filmie opowiadają o niej jej pracodawczynie, jej podopieczni i ci, z którymi zetknęła się przez krótką chwilę. Nie wyłania się z ich wspomnień spójny obraz, kolejni narratorzy zaprzeczają sobie, wskazują na inne cechy charakteru Maier, powstaje palimpsest, ale kolejne historie nie przysłaniają jednak całkowicie tych wcześniejszych. Pamięć jest zwodniczym mechanizmem, ale nie aż tak, żeby był całkowicie bezużyteczny. Powoli wyłania się portret artystki, kolejni rozmówcy Maloofa zwracają uwagę na jej zainteresowanie brzydotą, wybuchowość, nieufność wobec ludzi, niechęć do własnej rodziny, ekscentryzm i jakieś bliżej niesprecyzowane krzywdy, których Maier miała doznać w młodości.

Jak w każdej narracji biograficznej, szczególnie takiej, której bohaterem jest nie odkryty przez swoją epokę wybitny artysta, w „Szukając Vivian Maier” autorzy próbują dociec, co popchnęło bohaterkę w kierunku fotografii, co zmuszało ją do tego, żeby dzień za dniem kompulsywnie robić zdjęcia i dlaczego tych zdjęć nigdy nikomu nie pokazywała. Całe szczęście Maloof i Siskel nie spieszą się z formułowaniem odpowiedzi, pokazują jedynie kilka ścieżek interpretacyjnych i nie sugerują wcale, że te ścieżki wyczerpują temat. Niektórzy krytycy mówią jednak, że nawet tak delikatne podejście to zwyczajna uzurpacja, uważają, że skoro Maier wolała pozostać w cieniu, trzeba teraz uszanować jej wolę.

Żądanie może i słuszne, ale jego wyegzekwowanie jest zwyczajnie mało realne. Historia pełna jest dzieł sztuki, których autorzy nie chcieli, by kiedykolwiek ujrzały światło dzienne, przykład pierwszy z brzegu – książki Franza Kafki. Zamiast więc próbować zawrócić kijem bieg rzeki i lamentować nad rozlanym mlekiem, lepiej wpatrzyć się w zdjęcia Maier, ten fascynujący strumień obrazów, który płynie w filmie równolegle do śledztwa dwóch dokumentalistów. Ich autorką była kobieta, która z nieodłącznym Rolleiflexem na szyi przez kilkadziesiąt lat przemierzała świat, ogarnięta obsesją katalogowania i fotografowania; kobieta, która umierała w samotności i nigdy się nie dowiedziała, że stała się sławna. Należał jej się ten film.

O jednej jeszcze rzeczy chciałbym wspomnieć: choć „Szukając Vivian Maier” jest klasycznym, klasycznie opowiedzianym dokumentem biograficznym, warto zwrócić uwagę również na Maloofa, który wyrasta na równie istotnego bohatera. Obserwujemy przez cały film jego konsekwentne zabiegi o zapewnienie ekscentrycznej fotografce miejsca w historii. Oto nowoczesny kustosz pamięci, który kustoszem stał się trochę z przypadku. Wie, jak funkcjonują media społecznościowe, umie pobudzić zainteresowanie wokół artystki, poświęca dla niej mnóstwo czasu i pieniędzy, i wydaje się, że robi to wyłącznie z pobudek idealistycznych. Złoty chłopak.

Z tej iluzji trochę wybudza telewizyjny dokument BBC „Vivian Maier, Who Took Nanny’s Pictures?”, który powstał odrobinę wcześniej niż film Maloofa i Siskela. Maloof nie chciał w nim wziąć udziału, bo pracował już wtedy nad własnym dokumentem. Warto go obejrzeć nie tylko dlatego, że inaczej zostały rozłożone tu akcenty, że mniej w nim psychologizowania, a więcej namysłu nad samymi zdjęciami. Brytyjczycy dotarli jednak do naprawdę ciekawych rzeczy, których nie znajdziemy w „Szukając Vivian Maier”. Okazuje się, że takich kustoszy, którzy zajmują się spuścizną Maier, jest więcej i że w całej tej działalności oprócz pasji chodzi też o całkiem niezłe pieniądze. W „Vivian Maier, Who Took Nanny’s Pictures?” na scenę wkraczają nowe postacie, które jeszcze bardziej komplikują portret fotografki, podsuwają inne odpowiedzi na pytania stawiane przez Maloofa i Siskela. Wydaje się, że Vivian Maier będzie się już zawsze wszystkim wymykać. Pewnie byłaby z tego zadowolona.
Produkcja Ravine Pictures. USA 2013. Dystrybucja Gutek Film. Czas 83 min

Jakub Socha, Szukając Vivian Maier, „Kino" 2014, nr 05, s. 72-73

 

Repertuar DKF "Powiększenie" luty 2015

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

MÓW MI VINCENT

02.02.2015

19.00

  102 MIN

2

„SERCE SERDUSZKO”

09.12.2014

20.00

    96 MIN

3

„MACONDO”

16.02.2015

19.00

     93 MIN

4

„PORWANIE MICHELA HOUELLBEQUA”

23.02.2015

19.00

     95 MIN

 

„MÓW MI VINCENT”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria:   Theodore Melfi

Scenariusz: Theodore Melfi

Muzyka:      Theodore Shapiro

Zdjęcia:        John Lindley

Montaż:       Sarah Flack, Peter Teschner

Scenografia: Inbal Weinberg

Dekoracje:    Michael Ahern

Kostiumy:     Kasia Walicka-Maimone

Bill Murray - Vincent

Melissa McCarthy - Maggie

Naomi Watts  - Daka

Chris O'Dowd            - brat Geraghty

Terrence Howard - Zucko

Jaeden Lieberher - Oliver

Kimberly Quinn - siostra Ana

Lenny Venito - trener Mitchell

 

O FILMIE

Maggie (McCarthy) wraz z synem Oliverem wprowadza się do domu na Brooklynie. Jako samotna, pracująca matka nie ma innego wyjścia jak zostawiać chłopaka pod okiem mrukliwego mizantropa z sąsiedztwa, Vincenta (Murray). A ten zabiera podopiecznego do miejsc, gdzie sam jest częstym gościem: na wyścigi konne, do klubu ze striptizem i do lokalnego baru. Często towarzyszy im ciężarna striptizerka, Daka (Watts). Z czasem pomiędzy zgryźliwym, wiecznie spłukanym Vincentem a chłopcem narodzi się niezwykła przyjaźń, która zaskoczy wszystkich, z Vincentem na czele.

 

Vincent (Bill Murray) to zgryźliwy mizantrop, któremu dni upływają na wyścigach konnych, w ulubionym barze i w towarzystwie zaprzyjaźnionej nocnej damy (Naomi Watts). Pewnego dnia do domu obok wprowadza się Maggie (Melissa McCarthy) z synem Oliverem. Powitanie nowych sąsiadów odbywa się bez ciepłych słów i nie zapowiada początku pięknej przyjaźni. Jednak wiecznie spłukany Vin dostrzega szansę na podratowanie swego opłakanego budżetu. Zostaje może nie najtańszą, ale na pewno najbardziej ekscentryczną niańką w mieście.

 

Kino amerykańskie kocha zgryźliwych tetryków. Z regularnością szwajcarskiego zegarka Hollywood serwuje nam kolejne wcielenia podstarzałych bohaterów, którzy pozornie nie znoszą ludzi, ciągle narzekają i obrzucają postronnych kąśliwymi uwagami. Zawsze jednak pod tą maską gbura bije serce z czystego złota, co nieodmiennie rozczula i producentów, i widzów. W "Mów mi Vincent" możemy podziwiać najnowszą inkarnację tego rodzaju bohatera.

Vincent mieszka sam. Jego jedynym kompanem jest kot. Jego jedyną rozrywką przychodząca raz na jakiś czas prostytutka, emigrantka ze wschodniej Europy. Jest ciągle spłukany. Fortuny szuka na wyścigach konnych, ale rzadko kiedy udaje mu się trafić zwycięzców. Jeśli dla obcych ma jakieś słowo, to nie jest ono miłe, więc mało kto jest w stanie znieść jego towarzystwo. Pierwsze wrażenie, jakie wywrze na nowych sąsiadach – matce i jej synu w wieku szkolnym – będzie więc jak najgorsze. Ale zbieg okoliczności w postaci kilku klasowych pseudotwardzieli sprawi, że chłopak znajdzie się pod kuratelą Vincenta. Mężczyzna stanie się dość wątpliwym mentorem dla dzieciaka. Ten z kolei szybko zorientuje się, że nie ocenia się książki po okładce.

Już choćby po tym krótkim opisie łatwo się zorientować, że "Mów mi Vincent" do najoryginalniejszych filmów nie należy. Theodore Melfi postawił na sprawdzoną formułę i skupił się na tym, by wypełnić ją jak największą liczbą atrakcji. To dzięki nim zamierzał przykuć uwagę widzów. I trzeba powiedzieć, że dobrze mu poszło. Stało się tak głównie za sprawą Billa Murraya. Odtwórca tytułowego zrzędy świetnie poradził sobie z rolą gbura, który zarazem jest człowiekiem niezwykle troskliwym i wrażliwym. Murray z niezwykłą swobodą potrafi zmieniać się jak kameleon, a jednocześnie konsekwentnie pozostawać jedną i tą samą osobą. Bawi, kiedy wypowiada zgryźliwe uwagi o życiu i świecie. Wzrusza, kiedy widzimy jego troskę o tych, na których mu zależy.

Melfi miał też wielkie szczęście, że chłopca, którym Vincent musi się zaopiekować, zagrał Jaeden Lieberher. Aż trudno uwierzyć, że stawia on w kinie dopiero pierwsze kroki. Na postawie tej jednej roli trudno wyrokować o jego potencjale aktorskim. Jedno jednak nie ulega wątpliwości: doskonale współgrał z Murrayem. Dzięki temu powstała bardzo wiarygodna relacja, która pozostając prawdziwą, nie straciła zarazem nic z komediowego potencjału.
Drugi plan aktorski w tym przypadku pełni już tylko funkcję błyskotek. McCarthy, i Howard nie wychodzą poza to, co ostatnio prezentowali w innych filmach. Rola Naomi Watts z kolei powinna przypaść widzom do gustu, choć jest to w gruncie rzeczy dość łatwa postać do zagrania, a jej atrakcyjność polega wyłącznie na efekciarskim akcencie. Wszystkie te postaci razem wzięte tworzą przyjemne tło dla przygód pary głównych bohaterów i sprawiają, że z seansu "Mów mi Vincent" widzowie powinni wyjść pozytywnie wzmocnieni.

Marcin Pietrzyk FilmWeb

  

„SERCE SERDUSZKO”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria -  Jan Jakub Kolski.

Scenariusz -  Jan Jakub Kolski

Zdjęcia -  Piotr Lenar.

Muzyka - Dariusz Górniok.

Maria Blandzi – Maszeńka

Julia Kijowska – Kordula

Marcin Dorociński -Mirek, ojciec Maszeńk

Gabriela Muskała – Basieńka

Borys Szyc - ksiądz Pietryga

Maja Komorowska - Madame Lisiecka

 

O FILMIE

„Serce, Serduszko”, nowy film Jana Jakuba Kolskiego, to opowieść o wolności, przyjaźni i wierze w marzenia.Maszeńka marzy o karierze primabaleriny. Pewnego dnia ucieka z domu dziecka, a w ślad za nią rusza Kordula, jej ekscentryczna opiekunka i miłośniczka tatuaży. Razem przemierzają całą Polskę od Bieszczad aż do Gdańska, by zdążyć na egzamin do szkoły baletowej. Ścigane listem gończym przez policję, napotykają na swojej drodze mnóstwo dziwnych postaci, które pomagają dziewczynce spełnić marzenia. Maszeńki szuka też jej ojciec, który musi na nowo odnaleźć drogę do serca córki i odmienić swoje życie.

 

Gdy ostatnim razem twórca "Jancia Wodnika" próbował sił w kinie gatunkowym,  jego film nie mógł znaleźć dystrybutora przez blisko dwa lata. Kolejna próba oczarowania masowego widza ma znacznie większe szanse na powodzenie. "Serce, serduszko" to porządnie zrealizowany familijny utwór drogi z ulubionym przez Kolskiego typem bohatera – nadwrażliwą duszą, która "trzecim okiem" widzi więcej od innych. Do tego reżyser funduje nam najlepszy od lat  w polskim kinie dziecięcy debiut, a także odkrywa nieznane do tej pory oblicze Marcina Dorocińskiego. Pakujcie plecaki, warto zabrać się w tę podróż.

11-letnia Maszeńka tańczy w balecie, rysuje w brulionie filmy animowane i podbija serce każdego, kto znajdzie się w jej pobliżu. Wystarczy zobaczyć, jak kręci piruety z "Jeziora łabędziego", zaprzęgając do pomocy zachwycone korpulentne kucharki. Przedstawienie podgląda z ukrycia Kordula – zagorzała wielbicielka death metalu i tatuaży oraz nowa pracownica bieszczadzkiego domu dziecka, w którym mieszka Maszeńka. Splot okoliczności sprawi, że bohaterki wyruszą razem w podróż do Gdańska na egzamin do szkoły baletowej. W pogoń za nimi wyruszy nie tylko zaalarmowana przez dyrekcję sierocińca policja, ale też uzależniony od alkoholu ojciec dziewczynki, gotowy zawalczyć ponownie o jej miłość i szacunek.

Twórca nie mocuje się z wysłużoną konwencją. Pokonywanie kolejnych kilometrów jest  w "Sercu, serduszku" równie istotne co przezwyciężanie ukrytych głęboko demonów, a wędrówka przez miasteczka i wsie odbywa się równolegle z wewnętrzną podróżą trójki bohaterów. Kolski-scenarzysta obudował ekranową wędrówkę łańcuszkiem epizodów,  w których z ironią, ale bez jadu przygląda się polskiej prowincji bądź... cytuje kinowe przeboje. Świetny jest wątek z wytatuowanym wizerunkami Matki Boskiej księdzem (Borys Szyc) freestylującym dla wiernych na wideoblogu. Z kolei taneczny pojedynek Maszeńki z małym mistrzem breakdance'u z Kazimierza Dolnego przypomina popisy ze "StreetDance 3D".  

Jako reżyser Kolski wygrał przede wszystkim dzięki trafnym wyborom castingowym. To dzięki nim film nie traci emocjonalnej temperatury, a sportretowane grubą krechą, jednowymiarowe postaci nabierają niespodziewanie życia. Dorociński – ostatnio słynący z ról twardzieli, których można zabić, ale nie da się złamać – jest fenomenalny w tragikomicznej roli ojca. W zdezelowanym samochodzie, z kurczakiem o wdzięcznym przydomku Sraluch goni przez Polskę w poszukiwaniu córki i siły do walki z nałogiem. Grająca Maszeńkę Marysia Blandzi ma wszystkie atuty przyszłej gwiazdy: talent, wdzięk, naturalność i charyzmę. To bardzo rzadkie połączenie, zwłaszcza u debiutantów. Szkoda by było, gdyby młoda aktorka została w przyszłości rzucona na pożarcie przez jakiegoś telewizyjnego tasiemca..

Łukasz Muszyński FilmWeb

Jeśli już coś dobrego się temu filmowi przytrafiło, to niewątpliwie obsada. Bryluje zwłaszcza Marcin Dorociński (który w ostatniej chwili zastąpił Eryka Lubosa) w roli alkoholika, ojca głównej bohaterki. Nie trzeba mieć w pamięci „Lęku wysokości”, żeby docenić kunszt tego aktora. Ale jeśli wróci się do debiutu fabularnego Bartosza Konopki, można dodatkowo dostrzec konsekwencję, z jaką Dorociński buduje swoją pozycję. Postać w „Sercu…” jest rewersem tej, którą zagrał u Konopki. Tam był synem, który musi rozliczyć się ze swoim ojcem, przepracować traumę zniszczonego dzieciństwa, tym razem sam wciela się w niszczyciela, słabego i żałosnego, zamieniającego życie córki w koszmar i stającego na drodze do jej szczęścia i sukcesu. Jest w „Sercu… scena niezwykła. Skacowany ojciec, unieruchomiony w samochodzie na stanowisku kierowcy, jest karmiony przez córkę jajecznicą. Dorociński w kilka zaledwie minut płynnie i autentycznie przechodzi od prośby do groźby, od dobroci do agresji, od miłości do odrzucenia. Gama emocji, jakie zostają tu wygrane, odrywa tę scenę od całości. Zawodowcowi towarzyszy w niej naturalna i utalentowana debiutantka, jedenastoletnia Marysia Blandzi. Razem sprawiają, że scena ta z powodzeniem mogłaby funkcjonować jako krótki metraż.

Artur Zaborski, Serce, serduszko, „Kino" 2014, nr 11, s. 65

 

„MACONDO”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Sudabeh Morteza

Scenariusz Sudabeh Morteza

Zdjęcia Klemens Hufnagl

Montaż Oliver Neumann

Kostiumy Carola Pizzini

Dźwięk Atanas Tcholakov

Ramasan Minkailov Ramasan

Aslan Elbiev Isa

Kheda Gazieva Aminat

Rosa Minkailova Rosa

Iman Nasuhanowa Iman

Askhab Umaev Askhab

O FILMIE:

Chociaż Ramasan ma dopiero jedenaście lat, spoczywa na nim ogromna odpowiedzialność. Według czeczeńskiej tradycji stał się właśnie mężczyzną stojącym na czele domu, który zamieszkuje razem z matką i dwiema młodszymi siostrami. Domu nietypowego, bo umiejscowionego na przedmieściach Wiednia, w tytułowym obozie dla uchodźców Macondo.

            Ramasan mówi po niemiecku o wiele lepiej niż jego matka, Aminat, często pełni więc rolę tłumacza. Jego opieka nad kobietą wiąże się także z wyjaśnianiem jej treści dokumentów przychodzących z urzędów czy ze szkoły. Aminat wciąż próbuje przepracować traumy, które wywołały u niej utrata męża i wyjazd z rodzinnej Czeczenii. Na dodatek musi poradzić sobie jako samotna matka w obcym dla siebie środowisku wiedeńskich emigrantów.

            Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy w życiu rodziny pojawia się Isa, podający się za przyjaciela ojca i męża. Przybysz darzy zmarłego dużym szacunkiem, którego wyrazem mają być posiadane przez niego pamiątki po nim – zegarek i rodzinna fotografia, które cały czas ze sobą nosi.

            Isa rozbudza w Ramasanie zainteresowanie ojcem. Chłopak zabiega o towarzystwo nieznajomego, ale ten nie chce go do siebie dopuścić, skrywając przed nim swoją przeszłość. Jednak mimo początkowego dystansu, mężczyźni coraz bardziej zbliżają się do siebie. Ramasan przekonuje się, że roztaczający nad nim skrzydła opieki przybysz mógłby z powodzeniem zastąpić nieobecnego w jego życiu ojca. Jednak kiedy zauważa, że matka zaczyna coraz bardziej interesować się Isą, postanawia chronić pamięć o zmarłym.

 

Zaludnione przez uchodźców obrzeża Wiednia otrzymały przed laty wdzięczną nazwę Macondo, nawiązującą do magicznego miejsca ze „Stu lat samotności” Gabriela Garcíi Márqueza. Przez ponad pół wieku znajdowali tu schronienie przybysze z całego świata, uciekający przed wojenną pożogą i krwawymi reżimami. Powstanie węgierskie w 1956 roku, rządy Pinocheta w Chile, wojny w Jugosławii, Czeczenii, Afganistanie i Somalii powodowały, że w austriackim Macondo osiedlali się przedstawiciele coraz to nowych nacji i wyznań. W takim właśnie tyglu kulturowym rozgrywa się akcja fabularnego debiutu dokumentalistki Sudabeh Mortezai. Film nie przedstawia jednak barwnej historii podwiedeńskiej ziemi obiecanej, lecz skupia się na minimalistycznym opisie kilku dni z życia czeczeńskiej rodziny

Aminat (Kheda Gazieva), wdowa po czeczeńskim żołnierzu, mieszka w Austrii z trojgiem dzieci od 2006 roku. Kobieta jest słabo zaaklimatyzowana w nowym kraju, ale w prowadzeniu domu pomaga jej rezolutny syn Ramasan (Ramasan Minkailov). Zaradny jedenastolatek troskliwie opiekuje się dwiema młodszymi siostrzyczkami i czujnie pośredniczy w kontaktach z urzędnikami, ponieważ włada niemieckim znacznie lepiej od matki. Czeczeni żyją oczywiście na dużo niższej stopie niż rodowici Austriacy, ale warunki socjalne wcale nie są w Macondo złe. Frustracja i kompleks niższości, z jakimi zmagają się cudzoziemcy, mają podłoże tyleż materialne, co psychologiczne. Emigranci utracili swoje ojczyzny, ale nie są prawowitymi Austriakami, przynależą do świata Europy Zachodniej, lecz nie mogą w pełni korzystać z jego oferty.

Na pierwszy rzut oka widać, że „Macondo” zrealizowane zostało przez dokumentalistkę: kamera wytrwale krąży po peryferyjnym osiedlu i uważnie przygląda się jego mieszkańcom. Poczucie rozgoryczenia najsilniej przejawia się u nastolatków, którzy dość mają życia w betonowym getcie i wyładowują złość w chuligańskich wybrykach. Ramasan i jego koledzy zabijają czas grając w piłkę lub wykonując akrobacje na znalezionych na podwórku materacach, ale najprostsze rozrywki przestają im w końcu wystarczać. Jednym z marzeń chłopców jest wizyta w parku maszyn, w którym za 60 euro można pojeździć koparką. Choć upragniony obiekt znajduje się na wyciągnięcie ręki, z oczywistych względów pozostaje nieosiągalny. Jedyne, co zrobić mogą bezsilne nastolatki, to włamać się w nocy do środka lub porysować z zawiści samochód zamożnym gościom parku. Przyjezdni arogancko prowokują Austriaków, którzy z kolei odpowiadają wyniosłością i dystansem. W opisie tej trudnej relacji łatwo było o nadużycia i uproszczenia, ale Mortezai stroni na szczęście od jednoznacznej retoryki i podchodzi do sprawy w wyważony sposób.

Reżyserka „Maconda” unika krytycznych diagnoz społecznych, bardziej interesują ją doświadczenia wewnętrzne głównego bohatera. Kluczowym tematem filmu jest kryzys, przez jaki przechodzi dorastający Ramasan. Samodzielny jedenastolatek często musi pełnić funkcję pana domu, ale nie ma żadnego wzorca, z którym mógłby się identyfikować. Motyw tęsknoty za nieobecnym ojcem świetnie wpisuje się w opowieść o losie emigrantów, zagubionych w nowej rzeczywistości i cierpiących z powodu braku – nomen omen – ojczyzny.

Dla wychowanego w Austrii Ramasana ojciec, podobnie jak i cała Czeczenia, pozostaje jednak mglistym wyobrażeniem, funkcjonuje wyłącznie jako mit. Gdy chłopiec nie może spać nocami z powodu tajemniczego wycia za oknem, staje przed fotografią mężczyzny i wpatruje się w nią jak w ołtarzyk. Ze zdjęcia niewiele można jednak wyczytać, a o zmarłym Ramasan wie tylko tyle, że był bohaterem, bo walczył przeciwko Ruskim. Wyidealizowany obraz dzielnego bojownika zostaje podany w wątpliwość, kiedy pojawia się jego przyjaciel z czasów wojny, Isa (Aslan Elbiev), mężczyzna, który potrafi krytycznie odnieść się do przeszłości spędzonej w Czeczenii. Czy trzymający się na uboczu indywidualista może zaoferować Ramasanowi wystarczająco atrakcyjny model życia? Czy chłopiec pozwoli mu zająć miejsce fantazmatycznego ojca? A może bohater wybierze życie w enklawie ortodoksyjnych Czeczenów lub też zacieśni więzy z wielonarodową bandą miejscowych łobuzów?

 „Macondo” to przede wszystkim film o budowaniu własnej tożsamości i konieczności wyboru. Kamera nieustannie śledzi Ramasana, zakrada się i pokazuje świat zza jego pleców, dyskretnie przyjmuje perspektywę chłopca. Ascetyczna narracja skupiona jest na rejestracji prostych, codziennych wydarzeń: widzimy i słyszymy niemal wyłącznie to, co główny bohater. Można się zastanawiać, czy „Macondo” to film fabularny, który udaje dokument, czy dokument udający film fabularny, bo granice między gatunkami nie są tu oczywiste. Uniwersalna fabuła została przez Mortezai osadzona w konkretnej scenerii, a część wykonawców prawdopodobnie zagrała po prostu siebie. Radykalna metoda austriackiej reżyserki ma swoje wady i zalety. Stopień autentyzmu osiągnięty w filmie jest niebywały, w dużej mierze dzięki fenomenalnemu występowi Ramasana Minkailova. Można jednak odnieść wrażenie, że tu i ówdzie przydałaby się większa ingerencja twórców: pokazujące fragment życia w stanie (prawie) czystym, „Macondo” bywa momentami nużące.

Robert Birkholc, Macondo, „Kino" 2014, nr 12, s. 69

                                                                                                                                

„PORWANIE MICHELA HOUELLEBECQA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Guillame Nicloux

Scenariusz - Guillame Nicloux

Montaż - Guy Lecorne

Zdjęcia - Christophe Offenstein

 

Michel Houellebecq

Mathieu Nicourt

Maxime Lefrançois

Françoise Lebrun

Luc Schwart

 

O FILMIE:

We wrześniu 2011 roku, w środku trasy promocyjnej swojej nowej książki „Mapa i terytorium”, jeden z najgłośniejszych współczesnych pisarzy zniknął. Błyskawicznie pojawiły się plotki, że Michel Houellebecq, bo o nim mowa, został porwany przez Al Qaedę, którą

mógł rozzłościć swoimi powieściami, albo przez UFO. Niektórzy poważnie się zmartwili, inni przyjęli te wiadomości z nieukrywaną radością Film „Porwanie Michela Houellebecqa” pokazuje natomiast, jak było naprawdę Pewnego dnia trzech postawnych mężczyzn uwolniło pisarza od codziennego stresu, konieczności przebywania wśród łowców autografów, uciążliwego remontu mieszkania i zawiozło go do położ onego na uboczu cywilizacji domku. W tej idylli pełnej umięśnionych osobników, starych samochodów i polskiej kiełbasy Houellebecq może spokojnie, pod warunkiem, że jest wino i papierosy, czekać, aż ktoś

zapłaci za niego okup. Tylko kto ma to zrobić?

W „Porwanie Michela Houellebecqa” tytułową postać gra... sam Houellebecq, który nie szczędzi nam swoich kontrowersyjnych poglądów, w tym na temat Polski i Polaków. Reżyser filmu po zdjęciach tak mówił o pisarzu: „Nie byłem w stanie napisać mu jednej linijki tekstu, wszystko mu ukradłem - sposób mówienia, zachowania, podejście do palenia, neurozy...”. Zaprezentowany na tegorocznym festiwalu w Berlinie film okazał się jedną z najczęściej dyskutowanych sensacji imprezy, a Tadeusz Sobolewski napisał o nim: „w osobie reżysera Guillaume'a Nicloux Marek Piwowski wylądował w Berlinie z ekipąz „Rejsu” i pokazał język temu festiwalowi kina zaangażowanego”.

„Ważne jest, żeby trochę się ponudzić. Nic nie robisz, nudzisz się i wtedy wpadasz na jakiś pomysł. Pojawiają się słowa. Trzeba oczyścić umysł. Nie da się napisać książki, gdy czeka się na telefon” – wygłasza w filmie swoje pisarskie credo tytułowy bohater „Porwania Michela Houellebecqa”. W tym sensie „mockument” Nicloux rzeczywiście jest cudownie nudny: w obrazie, w przebiegu akcji, w dialogach, w sposobie, w jakim kreśli bohaterów. Bo choć punktem wyjścia tej historii jest uprowadzenie dla okupu słynnego pisarza, to rzecz cała zawodzi na całej linii jako kino akcji czy portret skandalisty. Po prostu nic się tu nie dzieje. I jest to najbardziej fascynujące prowokacyjne nic-nie-dzianie, jakie było mi dane podziwiać w kinie w tym roku.

Inspiracją dla Guillaume’a Nicloux były wydarzenia z jesieni 2011 roku, kiedy to Michel Houellebecq „zniknął”: nie pojawił się na zaplanowanych spotkaniach autorskich (a miał, między innymi, odwiedzić Kraków), nie dawał znaku życia. To wówczas pojawiły się pogłoski o jego porwaniu, za którym mieli stać islamscy terroryści (najwyraźniej nie podzielający wygłoszonej niegdyś przez niego opinii, iż islam jest najgłupszą z religii). Pisarz mówił potem, że zwyczajnie zapomniał o „tournée”, że był poza zasięgiem telefonów i Internetu, ale wydarzenia z 2011 roku i tak stały się częścią jego legendy: ekscentryka, skandalisty, dla jednych twórcy szalenie tajemniczego, dla innych specjalisty od autopromocji: cwaniaka i cynika sprytnie kreującego swój wizerunek.

„Porwanie Michela Houellebecqa” jest kapitalną grą z owym wizerunkiem, nie pierwszą zresztą, w końcu Francuz obsadził się w roli jednego z bohaterów własnej powieści, „Mapa i terytorium”, gdzie pisarz Michel Houellebecq koniec końców zostaje zamordowany, a po śmierci z chirurgiczną precyzją rozczłonkowany. U Nicloux do żadnych krwawych jatek nie dochodzi, a jedyna filmowa bójka prowokuje salwy śmiechu, a nie skok adrenaliny. Oto porywacze uczą pisarza krav magi, pojedynek toczy się na dywanie, zdyszany Houellebecq zaciska chude nogi na szyi potężnego Roma, tamten wierzgając próbuje wyrwać się z uścisku.

Absurdalny, surrealistyczny humor jest zdecydowanie jedną z najmocniejszych stron „Porwania...”. Artysta-celebryta do spółki z reżyserem błyskotliwie grają naszymi oczekiwaniami: w leniwym slalomie pomiędzy kolejnymi banalnymi zdarzeniami Houellebecq to zbliża się do swojej legendy, to zupełnie od niej oddala. To z nią polemizuje, to ją podtrzymuje. Łagodnie, z cierpliwością znosi stan uwięzienia, sprytnie zarazem manipulując Mathieu (Mathieu Nicourt), Maksem (Maxime Lefrançois), by poszerzyć pole swojej swobody.

I już za chwilę były ochroniarz Lagerfelda i jego kompani zdejmują porwanemu kajdanki, dają zapalniczkę, kupują piżamę, donoszą z supermarketu ulubione wino, robią urodzinową kolację, oferują pornosy, zamawiają mu młodziutką prostytutkę. Opresja staje się niemal przyjemnością, wakacjami, podczas których w jakimś gombrowiczowskim geście Michelowi Houellbecqowi udaje się uciec od pisarza. W domu rodziców jednego z porywaczy, Ginette i Dédé (Ginette i André Suchotzky) jego sława, twórczość i pozycja nie mają żadnego – poza finansowym, wszak chodzi o okup – znaczenia. Nie jest to jednak rzecz o nieznośnym brzemieniu popularności, obliczona na wywołanie współczucia.

Bohaterowi zupełnie nie zależy na naszej sympatii (i zapewne właśnie dlatego natychmiast ją zyskuje), kaprysi, okazuje słabostki. Obserwowany przez kamerę, której nie kusi estetyzowanie rzeczywistości, upija się, kopie ze złością Bogu ducha winną lalkę, szydzi ze szkolnej twórczości jednego z porywaczy, bierze udział w pijackich sporach – na przykład o „Władcę Pierścieni” i poduszkę Lovecrafta, jak również o… Polskę. To zresztą zabawne, bo w jednej ze scen to właśnie nasz rodak, robotnik ani w ząb nie mówiący po francusku, w tak bardzo polskim wolnościowym odruchu, chce Houellebecqowi ściągnąć kajdanki. I może dlatego pisarz dobrze czuje się w domu, w którym na półkach zamiast książek królują koszmarne figurki, bo nie budzi tu niezdrowego zainteresowania, lecz troskę. Nie jest pisarzem wśród czytelników, celebrytą wśród fanów, intelektualistą pośród polemistów, lecz Michelem, kimś w rodzaju dalekiego kuzyna, którego dziwactwa traktuje się pobłażliwie, a jego samego przyjmuje serdecznie.

„Sukces jest jak wnętrze Audi A6” – zanotował niegdyś Houellebecq, co nie znaczy, że nie ma się czasem ochoty wysiąść nawet z najbardziej luksusowego auta, by zaczerpnąć świeżego, zamiast klimatyzowanego, powietrza. W liście do Bernarda Henriego Levy’ego Michel napisał więc, że marzy „o kącie na wsi, gdzie będzie mógł oddawać się w całości swoim drobnym wykroczeniom”. Film Nicloux spełnia na ekranie fantazję pisarza, zaspokajając zarazem naszą, widzów, potrzebę podglądactwa. Jeśli jednak wydaje się wam, że oto wreszcie zobaczyliście prawdziwą twarz twórcy „Cząstek elementarnych”, pamiętajcie o innych jego słowach: „Jeśli ktoś sądzi, że mnie zna, to dlatego, że brak mu informacji”.

Małgorzata Sadowska, Porwanie Michela Houellebecqa, „Kino" 2014, nr 09, s. 86

 

Repertuar DKF "Powiększenie" styczeń 2015

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„ZA JAKIE GRZECHY, DOBRY BOŻE”

05.01.2015

19.00

97 MIN

2

„BARDZO POSZUKIWANY CZŁOWIEK”

12.01.2015

19.00

 121 MIN

3

„BLUE RUIN”

19.01.2015

19.00

90 MIN

4

„SUGAR MAN”

26.01.2015

19.00

86 MIN

 

ZA JAKIE GRZECHY, DOBRY BOŻE


REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria  Philippe de Chauveron.

Scenariusz Philippe de Chauveron,

                  Guy Laurent.

Zdjecia      Vincent Mathias.

Muzyka      Marc Chaouarain.

Christian Clavier - Claude Verneuil

Chantal Lauby - Marie Verneuil

Ary Abittan - David Benichou

Medi Sadoun - Rachid Benassem

Frederic Chau - Chao Ling

Noom Diawara - Charles Koffi

 

O FILMIE

Największy francuski przebój tego roku: 12 milionów widzów nad Sekwaną i kolejne miliony w reszcie Europy! A sale kinowe pękają w szwach i zanoszą się śmiechem. O co chodzi? O cztery piękne córki na wydaniu i jedno marzenie ich poukładanych, konserwatywnych rodziców – żeby dobrze wyszły za mąż.

Ale co zrobić, gdy czterech zakochanych mężczyzn to Żyd, Arab, Chińczyk i wesoły chłopak z serca Czarnej Afryki? Każdy z nich pochodzi z innej kultury, ma swoje obyczaje, wierzenia, religię. Jak nie zwariować, próbując wszystkich pogodzić ze sobą? Czy to wszystko może skończyć się na ślubnym kobiercu, czy raczej wywoła totalną wojnę domową? Przebojowa komedia, która jest remedium na nasze uprzedzenia i napięcia współczesnego świata – nie próbuje go zmienić, ale rozbroić  śmiechem

Według oficjalnych statystyk Francja jest europejskim championem mieszanych małżeństw – 20% nowożeńców stawia na kartę serca, lekceważąc wszelkie uprzedzenia kulturowo-rasowe. Najlepszym przykładem jest rodzina Philippe’a de Chauvrona, reżysera filmu i autora scenariusza, pochodząca z nobliwej burżuazji, w której matka, gorliwa katoliczka, musiała zaakceptować kolorowe śluby dwóch synów: jeden przyprowadził pod dach wybrankę pochodzenia arabskiego, drugi dziewczynę z Afryki. „To wszystko wina twoich frazesów religijnych” – rzuca w filmie wściekły ojciec zdesperowanej matce: „<Kochajcie się nawzajem…> i teraz masz!”.

Claude Verneuil (Chrisitan Clavier), notariusz w małym mieście prowincjonalnym, gorący zwolennik ideału republikańskiego i generała de Gaulle’a oraz jego żona Marie (Chantal Lauby), gołębiego serca katoliczka, musieli zaakceptować już trzy śluby spoza swego kręgu kulturowego: pierwszy zięć, Rachid, to adwokat pochodzenia arabskiego, drugi David, pechowy biznesman z rodziny żydowskiej, trzeci, Chao, to finansista rodem z chińskiej imigracji. Rodzice czterech pięknych, wyzwolonych córek dali wyraz wielkiej wyrozumiałości i otwartości, akceptując trzech pierwszych wybrańców. Ale dalej drogą rodzinnej integracji iść nie chcą i nie mogą.

Każde rodzinne spotkanie kończy się w sposób nieunikniony eksplozją agresywnych uprzedzeń, według których Arab to złodziej, Żyd to krętacz, a Chińczyk to punktualna mrówka bez polotu. Wymiana uprzejmości nie ogranicza się zresztą wyłącznie do małżonków Verneuil – zięciowie również skaczą sobie bezustannie do gardła. W efekcie, rodzina się rozlatuje na kolorowe kawałki. Rodzinny ideał Marie Verneuil – matki i babci – cierpi, postanawia więc ona zawalczyć o córki, zapraszając wszystkich na święta. Okazuje się przy tej okazji, że nie taki diabeł straszny… i że przy bliższym poznaniu zięciowie okazują się sympatyczni, wyrozumiali i skłonni nawet do wzięcia udziału w pasterce, ku totalnemu zdumieniu lokalnego zgromadzenia…

Rodzina Verneuil znowu kwitnie, zjednoczona odśpiewanym gorliwie hymnem narodowym. A więc życie może być piękne, a ideał republikański ocalony… wystarczy omijać w konwersacji refleksje na temat francuskiej drużyny piłki nożnej. No i najważniejsze, jeśli tylko najmłodsza córka poślubi normalnego Francuza, to państwo Verneuil będą mogli patrzeć w przyszłość dumnie i pogodnie. Dosyć szybko dowiadujemy się jednak, że najmłodsza córka zakochała się w katoliku o pięknym imieniu Charles i aktorskich zdolnościach, tylko że… rodem z czarnej Afryki. I tego ciosu wypracowana pięknie równowaga wewnętrzna państwa Verneuil znieść już nie może. Tolerancja i wielkoduszność pękają pod lawiną wewnętrznego sprzeciwu przybierającego formę depresji. Ale i z tym ciosem losu rodzina sobie poradzi, a mimowolnym sprzymierzeńcem stanie się tu afrykański ojciec Charles’a, otwarcie rasistowski, otwarcie antypatyczny i zdecydowanie źle nastawiony do mieszanych małżeństw.

Oparty na tej dosyć prostej dramaturgii film nabiera kształtu i kolorów dzięki bardzo dobrym dialogom i świetnej obsadzie – ciężar komiczny spoczywa przede wszystkim na małżeństwie Verneuil. Claude Verneuil – Christian Clavier, francuski specjalista od komediowych typów antypatycznych i złośliwych, jeszcze raz udowadnia, że jest bardzo dobrym aktorem i potrafi rozśmieszyć publiczność, nie popadając w przerysowaną groteskę. Marie Verneuil – Chantal Lauby, mniej znana międzynarodowej publiczności, jest jedną z lepszych francuskich aktorek komediowych, kojarzonych przez lata głównie z telewizją. Obok nich cała plejada młodych aktorów, pochodzących rzeczywiście z reprezentowanych na ekranie społeczności – autorzy filmu sugerują, że multikulturowość jest rzeczywiście bogactwem Francji i to w każdej dziedzinie.

Nie jest to dzieło specjalnie przemyślane ani dopracowane pod względem obrazu i techniki filmowej, ale nie ten aspekt był jego zamierzeniem i ambicją. To komedia, która nie tylko śmieszy, ale i zabiera głos na temat imigracji, jednego z najbardziej gorących problemów lat ostatnich. Imigracja jako zagrożenie pracy, bezpieczeństwa i tożsamości kulturowej rdzennych Francuzów? Czy imigracja jako chciany czy niechciany ale nieunikniony faktor społecznego postępu i francuskiej historii? Po „Nietykalnych” oto następna komedia, która podbija serca publiczności, promując ideał imigracji pozytywnej. Na przekór tezom ekstremalnej prawicy, w czasach kryzysu i powrotu do odruchów najbardziej konserwatywnych, sukces tych komedii to akcent wiary w człowieka, której czasami tak bardzo nam wszystkim potrzeba.

Grażyna Arata, Za jakie grzechy, dobry Boże?, „Kino" 2014, nr 12

  

BARDZO POSZUKIWANY CZŁOWIEK

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Anton Corbijn

Scenariusz: Andrew Bovell na podstawie powieści Johna le Carré

Muzyka:Herbert Grönemeyer

Zdjęcia: Benoît Delhomme

Montaż: Claire Simpson

Scenografia: Sebastian T. Krawinkel

Dekoracje: Sabina Engelberg

Kostiumy: Nicole Fischnaller

Philip Seymour Hoffman –GüntherBachmann

Rachel McAdams - Annabel Richter

Grigorij Dobrygin - Issa Karpow

Willem Dafoe -  Tommy Brue 

Robin Wright - Martha Sullivan

Homayoun Ershadi - doktor Abdullah

Nina Hoss - Irna Frey

Franz Hartwig - Karl

Daniel Brühl - Maximilian  

O FILMIE

Oparty na głośnym bestsellerze Johna le Carré thriller szpiegowski w reżyserii Antona Corbijna, twórcy „Control” oraz „Amerykanina”. Film opisuje szczegóły amerykańskiej wojny z terroryzmem za czasów administracji Georga W. Busha oraz metody prania brudnych pieniędzy.

Dziesięć lat minęło od ataku na World Trade Center. Służby wywiadowcze w całej Europie nadal tropią groźnych islamistów. W Hamburgu, uważanym za gniazdo terrorystów, pojawia się, bliski śmierci w wyniku tortur, pół Czeczen, pół Rosjanin, Issa Karpow. Mężczyzna rości sobie prawo do gigantycznej fortuny zdeponowanej w prywatnym banku. Wzbudza tym zainteresowanie specjalnej komórki niemieckiego wywiadu powołanej do walki z terrorem, kierowanej przez Günthera Bachmanna. Karpowem i jego kontaktami, zwłaszcza z prawdopodobnie powiązanym z Al Kaidą doktorem Abdullahem, interesują się też inne tajne służby – Urząd Ochrony Konstytucji i CIA. Czy jest on ofiarą opresyjnego systemu czy śmiertelnie groźnym terrorystą, którego kolejny ruch może okazać się tragiczny w skutkach? Rozpoczyna się niebezpieczna wywiadowcza gra, w której nikt nie ufa nikomu...

Przed rozpoczęciem akcji krótkim napisem twórcy wyjaśniają nam pobieżnie kontekst wydarzeń, które zaraz będziemy śledzić: atak na World Trade Center został w dużej mierze zaplanowany z Hamburga i dlatego od tamtego czasu miasto jest pod szczególnie wnikliwą obserwacją służb specjalnych.

Następująca potem opowieść nie odwołuje się już bezpośrednio do zamachów z 2001 roku, ale jest osadzona głęboko we współczesnej terrorystycznej paranoi, którą tę zapoczątkowały. Cynicznie można powiedzieć, że film nie mógł lepiej trafić z datą premiery: rebelianci z odłamu Al-Kaidy w błyskawicznym tempie przejmują Irak, a my nagle zaczęliśmy pytać, z czyją pomocą doszli oni do tak potężnej pozycji i dlaczego nikt o tym wcześniej nie wiedział. „Bardzo poszukiwany człowiek” toczy się poza linią frontu; właśnie tam, gdzie dokonuje się milionowych przelewów na konta organizacji wspierających terrorystów i gdzie kontrwywiad stara się takie działania powstrzymać – czasem przy przerażających skutkach ubocznych.

Te ostatnie stanowią główny temat filmu opartego na powieści Johna le Carré. Günther Bachmann (Philip Seymour Hoffman) to człowiek, który chce łeb urwać hydrze: w ramach swojej niewielkiej komórki szpiegowskiej stara się udowodnić powiązania pomiędzy szanowanym działaczem islamskim a terrorystami z Bliskiego Wschodu. Równocześnie jego ekipa śledzi pół-Rosjanina, pół-Czeczena (Grigorij Dobrygin z „Jak spędziłem koniec lata”), który przedostał się nielegalnie do Niemiec i planuje odzyskać wielkie pieniądze pozostawione mu w banku przez ojca-oligarchę. To wystarcza, żeby znalazł się na celowniku Bachmanna i spółki. Po stronie podejrzanego staje działająca społecznie młoda prawniczka (Rachel McAdams). W ten krajobraz wkraczają jeszcze przełożeni Bachmanna, którzy niekoniecznie mają zbieżne z nim cele, oraz CIA w uwodzicielskiej postaci Robin Wright.

Jeśli będziemy oglądać ten film ze świadomością konwencji kina szpiegowskiego, łatwo przypiszemy bohaterom role po dwóch stronach barykady. Lecz w „Bardzo poszukiwanym…” nie ma jednoznacznie dobrych i złych. Są ludzie, którzy zostali postawieni w trudnej sytuacji. Film nie dochodzi ich intencji, za to pokazuje, że nawet przy najlepszych, rezultat akcji antyterrorystycznej i tak może być opłakany. Równie godne pochwały jest, że twórcy nie ideologizują i nie starają się przekonać nas do racji którejś ze stron. Pozostawiają miejsce na domysły.

Stawka, o jaką toczy się tu gra, jest najwyższa – i nie chodzi wcale o ocalenie świata, jak pewnie widziałby to jakiś amerykański reżyser, ale o zachowanie etyki. Corbijn już w „Amerykaninie” udowodnił, że potrafi budować dramat bez spektakularnych atrakcji – dramat oparty raczej na obrazie niż dialogu. W porównaniu z poprzednim filmem reżysera, tutaj toczy się bardzo dużo rozmów, jednak akcji wciąż jest niewiele, przynajmniej jak na historię szpiegowską. Jednocześnie to mniej książkowa i pogmatwana opowieść niż poprzednia adaptacja prozy le Carrégo, czyli „Szpieg” wyreżyserowany przez Tomasa Alfredsona.

Corbijn chyba z premedytacją zahacza chwilami o klisze. Gdy każe parze szpiegów udawać kochanków albo dostarczać szefowi sztampowe doniesienia, trudno uniknąć wrażenia, że autor jedynie bawi się w gatunek szpiegowski. Może dlatego w niektórych momentach cała narracja wydaje się jedynie niechlujnie naszkicowana. Ale każdy pretekst fabularny jest dobry, by zobaczyć razem na ekranie taką obsadę jak w „Bardzo poszukiwanym człowieku”. Rewelacyjne sceny mają tu i Wright, i Willem Dafoe, i przenikająca rozmówców wzrokiem Nina Hoss. Kluczową rolę pełni Dobrygin: szpiedzy nie są pewni, czy jego bohater jest niewinną ofiarą, czy groźnym terrorystą. I aktor w każdej sekundzie oscyluje pomiędzy tymi dwoma skrajnościami, subtelnie potrafi nam przekazać, że mógłby być i jednym, i drugim. Jeśli tylko przestaniemy się zastanawiać, dlaczego Niemcy mieliby rozmawiać ze sobą po angielsku z niemieckim akcentem, również role młodych szpiegów – współpracowników Bachmanna wypadną przyzwoicie.

Ale nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, że to grający Bachmanna Hoffman emanuje na ekranie najbardziej hipnotyczną siłą. Czyni swojego bohatera niezwykle zwyczajnym a jednocześnie silnym. Jest tak ludzki, bliski, że bardzo trudno uświadomić sobie podczas seansu, iż była to ostatnia ukończona rola filmowa aktora. Buduje fantastyczny kontrast: pomiędzy tym, co bohaterskie, a co efekciarskie, co wynika z potrzeby serca, a co z konformizmu. W ostatniej scenie doprowadza ten kontrast do zenitu: w kamizelce taksówkarza ten facet w średnim wieku, o niezbyt atrakcyjnej aparycji i skrzywionej minie planuje w skupieniu kulminacyjne posunięcie swojego wyrafinowanego planu. W tej scenie nie pada ani jeden strzał, nie leje się krew. Mimo to mrozi krew w żyłach. Corbijnowi należą się duże słowa uznania za to, że dał znakomitemu aktorowi szansę wygrać wielki dramat szeptem.

Malwina Grochowska, Bardzo poszukiwany człowiek, „Kino" 2014, nr 07-08. s. 102

  BLUE RUIN

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Jeremy Saulnier

 

Scenariusz Jeremy Saulnier

 

Zdjęcia Jeremy Saulnier

 

Muzyka Brooke Blair, Will Blair.

Macon Blair – Dwight

Devin Ratray - Ben Gaffney

Amy Hargreaves – Sam

Kevin Kolack - Teddy Cleland

Eve Plumb - Kris Cleland

O FILMIE:

Niektórych rzeczy nie da się zapomnieć. Niektóre rzeczy nie dają zapomnieć o sobie. Dwight Evans (Macon Blair) mieszka na plaży w swoim starym samochodzie i jest samotnikiem z wyboru. Jego spokojne życie z dala od cywilizacji zostaje jednak brutalnie zakłócone. Pod

wpływem szokującej informacji będzie musiał wrócić do domu swojego dzieciństwa, by chronićbliskich przed śmiertelnym zagrożeniem. Demony mrocznej przeszłości zmienią tego na co dzień delikatnego człowieka w mściciela, dokonującego aktu zemsty za zbrodnię, która rozbiła jego rodzinę...

„Blue Ruin” to dzieło dwóch szkolnych przyjaciół, którzy pieniądze na produkcję zebrali dzięki portalowi Kickstarter, gdzie zachwyceni pomysłem internauci zrzucili się na budżet. Jego światowa premiera miała natomiast miejsce w oficjalnej selekcji festiwalu w Cannes, skąd film wyjechał z nagrodą przyznaną przez międzynarodową krytykę

 

Pierwsze ujęcia thrillera Jeremy’ego Saulniera przedstawiają wnętrze przytulnego amerykańskiego domku. Główny bohater filmu, Dwight (Macon Blair), zaniedbany mężczyzna koło trzydziestki, jest w tej sielankowej przestrzeni intruzem: włamał się do środka, żeby wziąć kąpiel. Kiedy mieszkańcy domu niespodziewanie wracają, nieproszony gość pospiesznie ucieka półnagi przez okno. Scena ta celnie charakteryzuje postać: Dwight żywi się resztkami ze śmietników, myje pokątnie w cudzych mieszkaniach, a ubrania zazwyczaj kradnie. Jedyną jego własnością jest błękitny zdezelowany samochód, pełniący jednocześnie funkcję schowka na rzeczy i sypialni. Choć Dwight wiedzie żywot włóczęgi niejako z wyboru, w rzeczywistości tęskni za prawdziwym rodzinnym domem, który utracił jako młody chłopak wskutek tragicznych wydarzeń. Ten dość interesujący wątek traumy psychologicznej zostaje w filmie Saulniera połączony ze znacznie mniej ciekawą historią o zemście.

Głównego bohatera porównać można do jego zrujnowanego auta: zniszczony, pozornie niezdatny do działania, w chwili potrzeby regeneruje siły i dynamicznie przystępuje do akcji. Motorem napędowym Dwighta jest desperackie pragnienie pomszczenia śmierci rodziców, zamordowanych przed laty z niewiadomych przyczyn. Kiedy dowiaduje się, że skazany za zbrodnię bandyta wychodzi z więzienia, niezwłocznie uruchamia zardzewiały wóz i powraca w rodzinne strony, aby uczynić zadość sprawiedliwości. Scenerią wyprawy mściciela będą podrzędne bary, domki jednorodzinne i zielone krajobrazy prowincjonalnej Wirginii.

Jak łatwo można się domyślić, „Blue Ruin” wykorzystuje cały repertuar chwytów gatunkowych. Klasyczna opowieść o zemście wzbogacona została o motywy znane z westernów (starcie z demonicznym klanem miejscowych szumowin, Clelandów) i doprawiona ironią charakterystyczną dla kina braci Coen i Quentina Tarantino. To właśnie z ich twórczości wywodzi się najzabawniejsza postać filmu – potężny Benny (Devin Ratray), przyjaciel Dwighta z dzieciństwa, wielbiciel heavy metalu i „Drużyny A”, który ze stoickim spokojem pomaga koledze nawet w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Pełne wisielczego humoru dzieło Saulniera ociera się o pastisz, ale reżyser woli trzymać widza w napięciu niż wzbudzać śmiech. Nie zawsze mu się to jednak udaje, a sytuacji nie polepszają takie atrakcje jak nóż wbity w skroń, krew sikająca z rany po strzale czy głowa rozerwana przez kulę.

Na szczęście „Blue Ruin” składa się w większości z nieco subtelniejszego tworzywa, a Saulnier czerpie pełnymi garściami nie tylko z amerykańskich gatunków, ale też z kina artystycznego. Dużo bardziej intrygujący od schematycznej fabuły jest sam bohater, trochę nieporadny i nie mający w sobie nic z bezwzględnego twardziela. Dwight, świetnie zagrany przez Macona Blaira, patrzący na rzeczywistość szeroko otwartymi, wystraszonymi oczami – to człowiek naznaczony cierpieniem i mocno wyalienowany. Narracja filmu próbuje przybliżyć wewnętrzne doświadczenie małomównego outsidera: dialogi odgrywają w „Blue Ruin” rolę drugorzędną, a świat amerykańskiej prowincji sprawia obce, niesamowite wrażenie.

Najważniejszy w dziele Saulniera jest właśnie wyjątkowy nastrój, wykreowany dzięki sugestywnym obrazom i hipnotycznej ścieżce dźwiękowej. Reżyser starannie komponuje kadry i wie jak oddziaływać na emocje widza poprzez barwy: nieustannie pojawiający się w obrazie zimny, „melancholijny” kolor niebieski znakomicie oddaje poczucie obcości Dwighta. Niestety, „Blue Ruin” jedynie pozoruje głębię, a wizualne piękno i niestereotypowa osobowość głównego bohatera nie są w stanie zrekompensować płycizn fabularnych. Przesłanie thrillera – na temat promieniującego charakteru zła i fatalnych skutków wendety – jest zbyt banalne, żeby traktować je poważnie.

Pisząc o „Blue Ruin” trudno nie wspomnieć o okolicznościach realizacji filmu, które stanowią ewenement produkcyjny. Dzieło Saulniera po części sfinansowane zostało przez wspierających projekt internautów (użytkowników portalu Kickstarter) w ramach tzw. „crowdfundingu”. Niskobudżetowy, zrobiony przez grupę przyjaciół thriller powinien wprawić w zakłopotanie niejednego hollywoodzkiego twórcę, ponieważ pod względem warsztatowym wypada dużo lepiej niż przeciętne dzieło gatunku. O ile jednak Saulnier daje się poznać jako utalentowany reżyser i operator, o tyle scenarzysta z niego marny: im doskonalsza forma, tym bardziej błaha wydaje się treść jego opowieści.

Robert Birkholc, Blue Ruin, „Kino" 2014, nr 07-08. s. 95-96

 

“SUGAR MAN”

Oscar 2013 - Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny

REALIZACJA

OBSADA

                                                                       Reżyseria  - Malik Bendjelloul

Scenariusz- Malik Bendjelloul

Muzyka - Rodriguez
Montaż - Malik Bendjelloul

Zdjęcia - Camilla Skagerström

 

Sixto Rodriguez - Regan Rodriguez

Stephen “Sugar” Segerman – Sandra Rodriguez

                                                Kennedy

Dennis Coffey - Berry Gordon Jr.

Mike Theodore - Steve M. Harris

Dan Dimaggio - Jerome Ferretti

Ilse Assmann - Steve Rowland

 

O FILMIE:

Niewiarygodna, a jednocześnie prawdziwa opowieść o zapomnianym piosenkarzu, któremu wróżono karierę na miarę Boba Dylana, a który przepadł bez wieści na początku lat 70.

Historia wielkiej determinacji dwóch fanów muzyka, którzy postanowili odkryć okoliczności jego życia i tajemniczej śmierci. Trzy dekady poszukiwań, pozwoliły im poznać prawdę o wspaniałym człowieku. A teraz dzięki nim świat poznał tę fascynującą i pełną optymizmu historię, która przekracza najśmielsze fantazje.

 „Sugar Man” to najczęściej nagradzany dokument 2012 roku, laureat 6 nagród publiczności na międzynarodowych festiwalach.

Historia tak niewiarygodna, że musi być prawdziwa. Lata 80., RPA: protest songi niejakiego Rodrigueza stają się hymnem opozycji wobec apartheidu. Wszyscy znają słowa na pamięć, płyty w kilku reedycjach rozchodzą się w kilkuset tysiącach egzemplarzy. Dwóch pasjonatów – właściciel sklepiku muzycznego i muzykolog z detektywistycznym zacięciem – postanawia dowiedzieć się, kim właściwie był Rodriguez i dlaczego słuch o nim zaginął. Późne lata 60., USA: młody budowlaniec, trochę włóczęga, trochę buntownik, śpiewa po barach Detroit o niesprawiedliwości życia. I choć producenci liczący na spieniężenie samorodnego talentu nagrywają mu dwa albumy, to sprzedają się one w pojedynczych egzemplarzach, a sam muzyk popełnia spektakularne samobójstwo na scenie. Czy aby na pewno?

Początek XXI wieku, Szwecja: reżyser Malik Bendjelloul odchodzi z chałtury w telewizji i rusza w świat, by znaleźć inspirację do filmu. Po pół roku podróży i odwiedzeniu kilkunastu krajów natrafia w RPA na historię tak niewiarygodną, że... UWAGA! Tej recenzji naprawdę nie da się napisać bez zdradzenia głównego zwrotu akcji. Oto w połowie filmu i w połowie lat 90., dwaj wspomniani zapaleńcy – Craig Bartholomew-Strydom i Stephen „Sugar Man” Segerman – za pomocą raczkującego internetu odnajdują Sixto Rodrigueza i sprowadzają go na serię triumfalnych koncertów na wyprzedanych stadionach. Autor filmu tak to zręcznie opowiada, że choć materiał zdjęciowy powstawał kilkanaście lat później, to przez użycie w wywiadach prostego czasu przeszłego i dynamicznego tempa mamy poczucie, że na bieżąco śledzimy ciepły jeszcze trop zaginionego barda.

Kim był zatem Sixto Rodriguez i co się z nim stało? Prostym robotnikiem meksykańskiego pochodzenia, pracującym na ciężkich budowach i rozbiórkach w Detroit? Amatorskim gitarzystą występującym w podupadłym barze The Sewer By The Sea, który w końcu nagrał w latach 1969-1970 dwie płyty, „Cold Fact” i „Coming from Reality”? Opiekuńczym ojcem, który mimo ubogiego mieszkania i braku telefonu, zabierał córki do muzeum i czytał klasyczną literaturę? Zbuntowanym bardem uprawiającym „filozoficzny folk-soul Motown”, politycznie zaangażowanym aż do startu w wyborach na burmistrza? Nieznanym Bobem Dylanem, którego niektórzy słuchacze ustawiają w jednym rzędzie z Elvisem Presleyem i Rolling Stones?

Pewnie wszystkim po trochu, ale przede wszystkim – mitem i zagadką. Zarówno dla fanów z RPA, jak i historyków muzyki popularnej wciąż poszukających zapoznanych rewolucjonistów czy brakujących ogniw. Zgodnie z legendą, Rodriguez musiał zginąć młodo i samobójczo, i to jeszcze na scenie… Ale tę legendę rozwiewa bezlitosna rzeczywistość show businessu, który jednych wynosi na wyżyny sławy, a innych wtrąca w otchłanie niepamięci. Tę rzeczywistość reprezentuje splątana siatka firm, użyczających sobie licencji, od amerykańskich Sussex Records przez brytyjskie Clarence Avant po południowoafrykańskie labele dokonujące reedycji. Oczywiście, Rodriguez nic o swej sławie w Afryce nie wiedział, nie wspominając o jakichkolwiek profitach…

Film Bendjelloula wpisuje się w modną obecnie tendencję fabularyzowanych dokumentów, flirtujących z gatunkami, takimi jak thriller czy kryminał. Przykładem choćby „Imposter” Barta Laytona (USA 2012) o notorycznym oszuście, który wmawia obcej rodzinie, że jest jej zaginionym przed laty synem – sensacyjnie opowiedziany w serii inscenizacji i retrospekcji. Po konkursie muzycznym IDFA w Amsterdamie widać jak bardzo popularne stają się historie o ponownych odkryciach zapomnianych zespołów. W roku 2011 zwyciężyły tam „Last Days Here” Dona Argotta i Demiana Fentona o tragicznych losach frontmana niegdyś prekursorskiego Pentagramu, a w roku 2012 – właśnie „Sugar Man”.

Te fabularne chwyty z kina gatunkowego – beznadziejny koniec i ratunek w ostatniej chwili, przebłyski intuicji i niespodziewane zwroty śledztwa, niesprawiedliwa nędza i zasłużony, choć spóźniony tryumf – poważnie zmieniają dokument. I to obosiecznie: z jednej strony, wiele osób mocniej przeżywa tak podaną historię, co potwierdza fakt zdobycia przez „Sugar Mana” nagród publiczności na festiwalach Sundance, w Nowym Jorku, Los Angeles i Melbourne. Z drugiej, niektórzy podejrzliwie odbierają tak zainscenizowaną i ustawioną rzeczywistość, traktując owe sfabularyzowane dokumenty niemalże jako mockumenty.

Tak czy siak, filmowi można wróżyć spore zainteresowanie także w Polsce, biorąc pod uwagę rodzimą popularność takich bardów jak Leonard Cohen, Bob Dylan czy Neil Young. Czy nazwisko Sixto Rodrigueza powinno się wymieniać jednym tchem wraz z nimi, każdy niech rozstrzygnie sam. We mnie wciąż rozbrzmiewają jego melancholijne bluesowe ballady wyśpiewane mocnym, charakterystycznym głosem. A zwichrowana historia jego kariery skłania do rozważań o dzisiejszej, coraz bardziej zglobalizowanej, a jednocześnie zapatrzonej w przeszłość kulturze, tak trafnie zdiagnozowanej przez Simona Reynoldsa w jego książce „Retromania: Pop Culture’s Addiction to its Own Past”.

Jan Topolski, Sugar Man, „Kino" 2013, nr 02, s. 77

 

Repertuar DKF "Powiększenie" grudzień 2014

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

ZACZNIJMY OD NOWA

01.12.2014

19.00

 104 MIN

2

„OMAR”

09.12.2014

20.00

96 MIN

3

„ROCK THE CASBAH”

15.12.2014

19.00

90 MIN

4

„ZIEMIA MARYI”

22.12.2014

20.00

    116 MIN

5

„MAGIA W BLASKU KSIĘŻYCA”

29.12.2014

19.00

  97 MIN

 

„ZACZNIJMY OD NOWA”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA  – JOHN CARNEY

SCENARIUSZ -  JOHN CARNEY

ZDJĘCIA YARON ORBACH

MONTAŻANDREW MARCUS

SCENOGRAFIACHAD KEITH

KOSTIUMYARJUN BHASIN

MUZYKAGREGG ALEXANDER

GRETTA – KEIRA KNIGHTLEY

DAN – MARK RUFFALO

VIOLET – HAILEE STEINFELD

DAVE – ADAM LEVINE

STEVE – JAMES CORDEN

SAUL – YASIIN BEY (MOS DEF)

TROUBLEGUM – CEELO GREEN

 

O FILMIE

Twórca przebojowego „ONCE”, filmowej rewelacji 2008 roku (Oscar za najlepszą piosenkę), powraca podnoszącą na duchu komedią, która oczarowała publiczność festiwalu w Toronto!

Urzekającej w głównej roli KEIRZE KNIGHTLEY partnerują – debiutujący na dużym ekranie „najseksowniejszy żyjący mężczyzna” ADAM LEVINE z zespołu MAROON 5, jeden z Avengersów – MARK RUFFALO, raper MOS DEF, nominowana do Oscara gwiazda młodego pokolenia HAILEE STEINFELD oraz dwukrotnie nominowana do Oscara  – CATHERINE KEENER.

Tym razem Carney udał się do Nowego Jorku i uczynił z niego miejsce akcji swojego najnowszego filmu, który pokazuje, jak potęga muzyki zmienia losy dwójki zagubionych bohaterów. W filmie „Zacznijmy od nowa”, niegdyś wpływowy producent muzyczny Dan Mulligan (w tej roli Mark Ruffalo) znajduje się w kryzysowym punkcie życia – jego małżeństwo okazało się ruiną, kariera odeszła w przeszłość, a z nastoletnią córką nie potrafi nawiązać kontaktu. Gdy wszystkie problemy piętrzą mu się nad głową, przypadkiem trafia do baru, w którym słyszy poruszającą piosenkę w wykonaniu Gretty (Keira Knightley), nieznanej wokalistki, której marzenia i muzyczne ambicje legły w gruzach po rozstaniu z chłopakiem. Losy tej nietypowej pary, którą dzieli wszystko, połączy muzyka i desperacja. Współpraca zawodowa i artystyczna pasja przerodzi się w głęboką przyjaźń i zmieni na zawsze ich życie.

 

Filmowcem być może najbardziej biegłym w tej materii jest Steven Spielberg, którego najwybitniejsze produkcje otulają publiczność sentymentalnym pluszem. W kinie sundance’owym z kolei popularna jest formuła tragikomedii, gdzie każdy kryzys okazuje się przejściowy. John Carney porusza się raczej w tym ostatnim rejonie przemysłu filmowego – jego najbardziej znane dziełko, „Once”, stało się sensacją kina niezależnego i zdobyło Oscara za najlepszą piosenkę. Luźno skonstruowana opowieść o miłosnym niespełnieniu żyła głównie dzięki utworom wykonywanym przez aktorów, Glena Hansarda i Marketę Irglovą.

Co jednak zwracało w „Once” szczególną uwagę, to splot niezależnego modelu produkcji i offowej estetyki (niski budżet, kamera z ręki, szorstka, niedbała wręcz forma) ze schematami fabularnymi komedii romantycznej i melodramatu – pozbawionymi jednak happy endu. W „Zacznijmy od nowa” Carney stara się powielić ten model, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że bliżej mu już do głównego nurtu. Obraz jest dużo bardziej dopieszczony, faktury, kolory i światło bardziej nasycone, a kamera jakby stabilniejsza, zamykająca świat przedstawiony w ładnych kadrach. Oś dramaturgiczna pozostaje jednak niezmienna – serce filmu wciąż bije w rytmie wypełniających go piosenek.

Autorką utworów jest Greta (Keira Knightley), która właśnie rozstała się ze swoim partnerem. Jej przyjaciel – sympatyczny acz niezbyt utalentowany muzyk – wciąga ją na scenę podczas swojego występu i niemal zmusza do wykonania piosenki. W lokalu przebywa akurat producent muzyczny Dan (Mark Ruffalo), który tego samego dnia został zwolniony z wytwórni i topi smutki w alkoholu. W być może najlepszej scenie filmu Dan słyszy piosenkę Grety i wyobraża sobie jej utwór w aranżacji na cały zespół. Wizualizacja tej fantazji wypada naprawdę spektakularnie i tyleż podsumowuje wrażliwość bohatera, co żartobliwie komentuje stan jego upojenia.

Spotkanie dwójki życiowych rozbitków musi, rzecz jasna, przynieść konkretne rezultaty. W tym wypadku – album muzyczny. Dan wpada na szalony pomysł, żeby nagrać płytę Grety w miejscach publicznych, bez żadnych zezwoleń, przy pomocy zaprzyjaźnionych muzyków. Wokół kolejnych występów Carney buduje portret rodzącej się przyjaźni z podtekstem romantycznym, wzbogacając go o wątek zakończonego, ale wciąż bolesnego związku Grety i trudnych relacji Dana z eks-żoną (Catherine Keener) i córką (Hailee Steinfeld).

„Zacznijmy od nowa” jest więc w znacznym stopniu powtórzeniem schematu narracyjnego „Once”, chociaż akces zgłaszany przez Carneya do gładkiej, połyskliwej poetyki „indie movie” stwarza kilka zasadniczych problemów. Dynamika relacji Grety i Dana przypomina tę zarysowaną w poprzednim filmie Irlandczyka – niczym w klasycznej komedii romantycznej, bohaterowie stopniowo zbliżają się do siebie, ale wszystko pozostaje w sferze aluzji. Wydźwięk filmu jest jednak znacznie bardziej optymistyczny, brakuje tutaj równie wyraźnego posmaku goryczy, jaki towarzyszył finałowi „Once”.

Próbując grać na dwa fronty, Carney egzaminuje sam siebie z reżyserskiej elastyczności. Ale nie zasługuje, niestety, na specjalnie wysoką ocenę. Wyobraźni starcza mu na wspomnianą scenę występu Grety – później zbyt często posługuje się kliszami i przezroczystymi rozwiązaniami, które zanadto spłaszczają film. Nieprzekonująco wypadają dramaty bohaterów – wizualny blichtr wygładza ostre krawędzie, zaś Knightley i Ruffalo, nawet w rozsypce emocjonalnej, wyglądają jak hipsterzy grający bezdomnych. Nie jest Carney reżyserem na tyle biegłym, żeby zaprojektować awers i rewers świata przedstawionego, a potem złożyć je w słodko-gorzką całość. W rezultacie zarówno radości, jak i smutki okazują się ledwie mirażami, protezami autentycznych emocji.

 „Zacznijmy od nowa” jest filmem zawieszonym w próżni, pomiędzy tropami gatunkowymi (które wymagają jednak solidniejszej struktury narracyjnej), a cokolwiek wymuszonym i udawanym luzem, spontanicznością otwarcie wykalkulowaną i odmierzoną.

Błażej Hrapkowicz, Zacznijmy od nowa, „Kino" 2014, nr 07-08, s. 92-93

 

„OMAR”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Hany Abu-Assad

Scenariusz Hany Abu-Assad

Zdjęcia Ehab Assal

Scenografia Nael Kanj, Yoel Herzberg

Kostiumy Hamada Atallah

Adam Bakri Omar

Leem Lubany Nadia

Samer Bisharat Amjad

Iyad Hoorani Tarek

 

 

O FILMIE

Głęboko osobisty film o miłości, przyjaźni i zdradzie, w cieniu izraelskiego muru bezpieczeństwa. Palestyński kandydat do Oscara, zdobywca Nagrody Specjalnej Jury w sekcji Un Certain Regard na MFF w Cannes.

Omar jest piekarzem w okupowanej Palestynie. Ląduje po drugiej stronie ruchu oporu, gdzie musi stawić czoła trudnym decyzjom. Jego przyjaciele zostają schwytani i poddani torturom muszą wybierać pomiędzy lojalnością a życiem. Podejrzenia i zdrada wystawiają na próbę jego zaufanie do kumpli z dzieciństwa. Stojąc po różnych stronach muru, Omar i brat bojownik jego ukochanej, Nadji, walczą o inną wolność. Omar przekonuje się, że to czy ktoś jest wrogiem, zależy od okoliczności. Tortury i upokorzenia podważają wiarę w honor i sens poświęceń za wszelką cenę. Mówi reżyser: "Film opowiada o sile zaufania. O tym jak ważne ono jest w relacjach i jak ulotne. Jest podstawą miłości, przyjaźni i lojalności. Jest fatamorganą i powoduje, że ludzkie emocje osiągają skrajności”.

„W tym miesiącu [lipiec 2011 – przyp. J. O.] mija siedem lat od dnia, w którym Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości orzekł, że mur jest nielegalny i powinien zostać zburzony. A jednak jego budowa trwa nadal. Dzieci są odgradzane od swoich szkół, rolnicy od pól, rozdziela się rodziny”.

Mur to palestyńska codzienność. Omar, młody Palestyńczyk, jest zmuszony codziennie przekraczać nową granicę, żeby utrzymywać kontakty z przyjaciółmi z dzieciństwa. Rezygnuje z legalnej drogi pokonywania muru, stania w gigantycznych kolejkach, przy metalowych automatycznych kołowrotach, na rzecz regularnego przeskakiwania przez izraelską przeszkodę. Za każdym razem ryzykuje życiem. Czasem kilka razy dziennie. Jeśli los nie sprzyja Omarowi, jego przestępcze zachowanie kończy się pouczeniem ze strony izraelskich żołnierzy. Przedstawiciele sił zbrojnych potrafią bardzo skutecznie uspokoić niesubordynowanych obywateli Zachodniego Brzegu Jordanu. Robią to konsekwentnie, co widać zarówno w filmie Hany’ego Abu-Assada, jak i we wstrząsającym dokumencie „Checkpoint” Yoava Shamira.

Palestyński prawnik i pisarz Raja Shehadeh w cytowanym wyżej „Dzienniku z czasów okupacji”, który obejmuje okres od grudnia 2009 do grudnia 2011 roku, zwraca uwagę, że mur to także przeszkoda dla miłości: „Dla mężczyzny z Ramallah lepiej, żeby nie zakochał się w Palestynce z Jerozolimy czy, nie daj Boże, Gazy albo Jordanii, ponieważ nigdy nie będą mogli się pobrać ani mieszkać razem”. Omar popełnia właśnie ten błąd. Oprócz przyjaciół z podwórka, za murem mieszka także jego miłość – Nadia. Odwiedzając kumpli, chłopak wymienia listy miłosne z ukochaną. Na co dzień pracuje jako piekarz. Żyje w spokojnej rodzinie. Od lat znosi upokorzenia ze strony Izraelczyków, więc angażuje się w ruch walki z okupantem. Omar wraz z przyjaciółmi organizuje atak – strzelają do żołnierza IDF (Sił Obronnych Izraela). Nie widzą innej drogi zemsty. Izraelska machina wywiadowcza reaguje natychmiast. System przesłuchań, tortur i wymuszeń działa bez zarzutu. Najważniejszą bronią w tym systemie postkolonialnym ma być oddany władzy kolaborant.

Hany Abu-Assad po raz kolejny sięga po jeden z newralgicznych tematów, które wstrząsają palestyńską i izraelską opinią publiczną. W „Paradise Now” (2005) palestyński reżyser pokazywał przygotowujących się do zamachu szahidów, którzy wbrew powszechnej propagandzie nie przypominali dzikich szaleńców żądnych krwi. W przypadku „Omara” na światło dzienne wychodzi temat działalności wywiadowczej służb specjalnych Szin Bet, zmuszania do kolaboracji i niszczenia więzów społecznych na okupowanych terenach. W filmie Abu-Assada wszyscy bohaterowie toczą walkę o zaufanie najbliższych. Oprócz chęci przetrwania liczy się również honor. Izraelskie służby specjalne wykorzystują szantaż jako metodę wywiadowczą już od czasu Pierwszej Intifady (1987). Bardzo często, podobnie jak w wypadku Omara, drogą do pozyskania kolaboranta staje się jego życie prywatne, relacje uczuciowe albo tożsamość seksualna. Strach przed zemstą własnej społeczności powoduje, że współpraca wydaje się jedynym ratunkiem.

W filmie Abu-Assada nie chodzi tylko o balansowanie na granicy między współpracą z okupantem a lojalnością wobec własnej wspólnoty. Reżyser, podobnie jak w „Paradise Now”, pokazuje, do czego mogą doprowadzić szeroko zakrojone, wieloletnie działania okupacyjne na terenach, gdzie dominuje codzienne upokorzenie. W „Omarze” losy głównego bohatera opowiadane są poprzez konwencje kina gatunków – thrillera szpiegowskiego z wątkiem miłosnym, w którym izraelska okupacja pełni rolę żywej scenografii, skomplikowanej machiny, której nie można rozbroić bez narażenia własnego życia.

Osobnym wymiarem w filmie Abu-Assada jest przestrzeń Zachodniego Brzegu Jordanu, która nieustannie dostosowuje się do warunków politycznych i wojskowych, do zmieniających się ciągle blokad dróg i podziałów na strefy kontrolne. Mieszkańcy, bez słowa, w ciągu kilku sekund, są w stanie ukryć i ewakuować każdego. Ich opór, podobnie jak bunt bohaterów filmu „Omar”, wynika często z chęci ratowania najbliższych, nierzadko kosztem własnego bezpieczeństwa i czystego sumienia.

„Nie mamy kodu pocztowego, a mimo to jest on wymagany od nas przy wypełnianiu wielu formularzy” – pisze Shehadeh. – „W końcu nauczyłem się wpisywać w odpowiedniej rubryce 0000 – i to się sprawdza. Dopóki nie staniemy się prawdziwym krajem, jesteśmy narodem zero. Zero razy cztery”.

Joanna Ostrowska, Omar, „Kino" 2014, nr 09, s. 71

  

„ROCK THE CASBAH”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Yariv Horowitz

Scenariusz Yariv Horowitz, Guy Meirson

Zdjęcia Amnon Zlayet

Scenografia Ariel Glazer

Montaż Isaac Sehayek

Muzyka Assaf Amdursky

Kostiumy Inbal Shuki

Yon Tomarkin Tomer

Shmulik Chelben Israel

Yotam Ishay Ariel

Angel Bonnani Chaliba

Adel Abou Raya Muchamad

Roy Nik Aki

Henry David Ilya

Lavi Zitner Izac

O FILMIE:

Nagrodzony na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie debiut fabularny izraelskiego reżysera to wstrząsające świadectwo wojny między Palestyną a Izraelem.

Rok 1989. Trwa pierwsza Intifada, palestyńskie powstanie przeciwko izraelskiej okupacji Palestyny. Izraelscy żołnierze zostają wysłani do Strefy Gazy w celu nadzorowania ludności arabskiej. Podczas rutynowego patrolu, żołnierze przemierzając miasto, zostają obrzuceni przez mieszkańców kamieniami. Jeden z żołnierzy ginie pod spadającą na niego z dachu pralką. Sprawców nie udaje się złapać. Pada rozkaz, aby czwórka młodych żołnierzy stacjonowała na dachu palestyńskiego domu do czasu znalezienia zabójców kolegi. Palestyńscy mieszkańcy, mając izraelskich żołnierzy nad głową, obawiają się posądzenia o kolaborację. Rekruci muszą odnaleźć swoje miejsce w otaczającym ich totalnym chaosie.

Przejmujący film o zmaganiu się z własnymi słabościami i niedojrzałością w obliczu wojny. Debiut fabularny zainspirowany osobistymi doświadczeniami reżysera.

Czas akcji? Szczytowy okres pierwszej intifady – palestyńskiego powstania w strefie Gazy. Ale to nie jest epicka kronika wydarzeń. Przeciwnie, film wręcz kameralny, o ograniczonej perspektywie. Dowiadujemy się, że izraelskie wojsko próbuje utrzymać spokój na okupowanym terytorium i że do tego zadania wyznaczani są młodzi żołnierze, niedoświadczeni w walce. „Gaza potrzebna jest nam jak druga dziura w dupie” – mówi brutalnie kapitan, pojawiający się zresztą na krótko. Ma rację, Izrael opuści w końcu strefę Gazy. Ale dopiero za trzy lata.

W filmie, który rozgrywa się w roku 1989, sytuacja jest jeszcze niepewna, wciąż dramatyczna. Patrol, w którym bierze udział Tomer (Yon Tumarkin), napotyka na palestyńskim osiedlu gniewny tłum, a z dachu domu zepchnięta zostaje pralka i zabija żołnierza. Sprawcy uciekają, tylko Tomer zapamiętuje jednego z nich, o krótko ostrzyżonych rudych włosach. Patrol otrzymuje zadanie: z tego właśnie dachu mają obserwować otoczenie i wypatrywać ewentualnego powrotu sprawców. Dom należy do palestyńskiej rodziny, która boi się, że uznają ich za kolaborantów. A wokół gromada nastolatków nieustannie miota wyzwiska i przekleństwa. Nienawiść aż kipi. Młodzi żołnierze na dachu z trudem znoszą sytuację, skazani w gruncie rzeczy na bezczynność.

Taki jest punkt wyjścia filmu, który szybko nabiera charakteru studium psychologicznego. Wydarzeń jest niewiele, lecz nieustanne oczekiwanie i atmosfera napięcia wywołują niekontrolowane zachowania. Powodem gwałtownej sprzeczki staje się na przykład pies, którego zabiera na dach jeden z żołnierzy. Ale trudno o dyscyplinę, kiedy panuje upał, a czas tylko trochę skraca radio, z którego rozbrzmiewają brytyjskie przeboje zespołów The Clash (z tytułowym „Rock the Casbah”) czy The Who. Garstka tych żołnierzy to zwyczajni młodzi chłopcy, zapewne Żydzi sefardyjscy, którzy przeważają w izraelskim wojsku.

Niecierpliwią się tym bardziej, że oczekują już końca służby. Więcej dowiadujemy się o ich temperamentach niż osobowościach – z wyjątkiem Tomera. Wydaje się bardziej opanowany, ale to tylko pozór, bo w gruncie rzeczy właśnie on najbliższy jest depresji. Wprawdzie reaguje przyjaźnie na zaczepki małego arabskiego chłopca, synka właścicieli domu, jednak zabawa się kończy, gdy dzieciak porywa granat. Tomer najpełniej odczuwa niemożność porozumienia z otoczeniem, to jego szarpie w rozpaczy stara Arabka wypytująca izraelskich żołnierzy o los swego syna. I w końcu to on stanie twarzą w twarz z pełnym agresji ściganym sprawcą śmierci kolegi, zmuszony wtedy do użycia broni. Uważany za programowego pacyfistę – zabija.

Nie było innego wyboru. Jest to gwałtowna i okrutna scena, metaforycznie podsumowująca wojenną edukację tych młodych ludzi. Misja zostaje zakończona. W zakończeniu odjeżdżających mija kolejny patrol. Nowi żołnierze wykrzykują chóralnie obowiązujące zasady, które nakazują nieużywania broni, a jeśli już, to posługiwanie się gumową amunicją. Tylko że za chwilę niewątpliwie skoryguje je rzeczywistość.

Film zrealizował debiutujący w fabule Yariv Horowitz. Ale to reżyser z dorobkiem telewizyjnym, także autor kinowego dokumentu. Znakomicie buduje epizody, zderza reakcje uczestników krótkich, gwałtownych scen i utrzymuje nerwowy rytm narracji. Jest to film zdecydowanie odbiegający nie tylko od stereotypu obrazu wojennego, lecz różny także od modelu, jaki zdawał się narzucać kinu izraelskiemu pamiętny „Liban” Samuela Maoza. W obu podobna jest fizyczna ciasnota sceny akcji – w „Libanie” wnętrza czołgu, tu otoczonej kamiennym murkiem płaszczyzny dachu – ale inny jest punkt dojścia.

Horowitz nie otwiera epickiej perspektywy, świadomie ograniczając się do dramatu rozgrywającego się przede wszystkim w psychice bohaterów. Może nie wszyscy doznają takiego wstrząsu jak Tomer, wszyscy jednak wyjdą zmienieni po tych kilku dniach bezczynnego patrolu na dachu. Brutalna prawda, przekazana wprost, bez próby jakiegokolwiek usprawiedliwiania czy łagodzenia, jest największą siłą tego filmu.

Andrzej Kołodyński, Rock The Casbah, „Kino" 2014, nr 09. s. 84-85

                                                                                                                                

„ZIEMIA MARYI”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Krzysztof Skonieczny

Scenariusz Krzysztof Skonieczny,

                  Robert Bolesto.

Zdjęcia Kacper Fertacz.

Marcin Kowalczyk – Marcin

Jaśmina Polak – Ola

Agnieszka Wosińska – matka

Janusz Chabior - ojciec

 

O FILMIE:

Zrobić dobry film religijny nie jest rzeczą łatwą. Mógł się o tym przekonać każdy, kto miał nieszczęście zobaczyć "Jana Pawła II - Santo Subito. Świadectwa świętości". Polsko-włoska koprodukcja natrętną dydaktykę łączyła z całkowitym brakiem wyczucia filmowej materii. Nie zdziwiłbym się, gdyby obraz odpowiedzialny był za więcej odejść z Kościoła niż nawróceń. Juan Manuel Cotelo nie powtórzył tych błędów. Jego "Mary's Land. Ziemia Maryi" stara się być dziełem atrakcyjnym zarówno pod względem treści, jak i formy. I jedno i drugie może budzić kontrowersje i gorące reakcje. Ale przecież właśnie o to chodzi w kinie. 
Punkt wyjścia "Mary's Land. Ziemia Maryi" jest identyczny jak w "Jana Pawła II - Santo Subito. Świadectwa świętości". W polsko-włoskiej produkcji oglądaliśmy wypowiedzi ludzi, których życie zmieniło się pod wpływem Jana Pawła II. Cotelo zebrał zaś świadectwa tych, których życie zmieniło się pod wpływem kultu maryjnego skupionego wokół objawień w Medziugorie. I na tym podobieństwa się kończą. Reżyser postanowił przekazać Dobrą Nowinę w sposób, który przyciągnie uwagę współczesnego widza. Dlatego też jako bohaterów filmu wybrał barwną grupę osób. Jest wśród nich milioner, supermodelka, zniszczona życiem prostytutka, dotknięta wyniszczającą chorobą była tancerka rewiowa i piosenkarka oraz lekarz, który kiedyś masowo dokonywał aborcji. Są to nie tylko postaci kontrowersyjne, ale również "medialne". Przykuwają wzrok i skupiają na sobie uwagę widzów. Różnią się prawie wszystkim, co właśnie sprawia, że ich historie są fascynujące. I nie ma znaczenia, czy się z ich przekonaniami zgadzamy, czy też nie. Po prostu dobrze się ich słucha. 

Ale na tym nie koniec pomysłów Cotelo. Reżyser nie chciał zrobić kolejnego nudnego dokumentu, w którym pojawiają się gadające głowy. Postanowił więc zatrzeć granicę kina dokumentalnego, dodając do niego wstawki fabularne. Siebie samego wykreował na agenta - samozwańczego Adwokata Diabła - który wyrusza z misją zleconą mu przez Szefową. Jego rozmówcy sami stają się aktorami. Ich wywiady są częściowo fabularyzowanymi inscenizacjami. Cotelo wie, że najlepszą formą edukacji jest zabawa, dlatego bawi się formą, nie stroniąc nawet od kiczowatych chwytów. To zabieg świadomy, z przymrużeniem oka. Tylko przesłanie traktuje poważnie. 

Cotelo nie miał wyjścia. Musiał tak podejść do tematu, ponieważ to, o czym nam opowiada, zostanie odrzucone przez bardzo wiele osób. Z jednej strony są ci, którzy w ogóle nie wierzą lub którym katolicyzm kojarzy się tylko z pedofilią i chciwością księży, więc wybrali inną drogę zbawienia. Z drugiej strony są ci chrześcijanie, którzy kult maryjny uważają za formę neopogaństwa, przemycanie wierzeń antycznych związanych Wielką Boginią-Matką. Czy autor filmu może ich przekonać? W gruncie rzeczy wydaje się to nieistotne. Oglądając film Cotelo można odnieść wrażenie, że w CO lub KOGO się wierzy, nie ma znaczenia. Ważne jest po prostu to, że człowiek nie jest kompletny bez życia duchowego. Wiele z wypowiedzi, jakie można usłyszeć w filmie, trąci naiwnością. A jednak potrzeba wiary jest tu tak wielka, że trudno ją kwestionować. Obraz staje się więc - być może nie do końca zgodnie z intencjami jego reżysera - sugestywnym portretem ludzi wypalonych, zgłodniałych, zdesperowanych, dla których jedyną deską ratunku staje się wiara. I choćby dla tego portretu warto go obejrzeć. 

 

„MAGIA W BLASKU KSIĘŻYCA”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIAWOODY ALLEN

SCENARIUSZ WOODY ALLEN

ZDJĘCIADARIUS KHONDJI  A.S.C., A.F.C

MONTAŻALISA LEPSELTER A.C.E.

SCENOGRAFIAANNE SEIBEL, ADC

KOSTIUMYSONIA GRANDE

STANLEY – COLIN FIRTH

SOPHIE – EMMA STONE

PANI BAKER – MARCIA GAY HARDEN

CIOTKA VANESSA – EILEEN ATKINS

OLIVIA – CATHERINE MCCORMACK

BRICE – HAMISH LINKLATER

 

O FILMIE:

Woody Allen powraca do Francji, gdzie powstał największy hit w jego karierze „O północy w Paryżu”. Akcja nowej komedii mistrza błyskotliwego dowcipu toczy się w malowniczej scenerii Lazurowego Wybrzeża, pośród luksusowych rezydencji, modnych kurortów i popularnych klubów jazzowych.

Sławny iluzjonista Stanley Crawford (Colin Firth), na prośbę przyjaciela, przyjeżdża na południe Francji, by zdemaskować kobietę-medium Sophie Baker (Emma Stone), która oczarowała rodzinę amerykańskich bogaczy i rzekomo potrafi czytać w myślach oraz rozmawiać z duchami. Zadanie Stanleya mocno skomplikuje się, kiedy sam padnie ofiarą zniewalającego uroku pięknej Sophie.

Woody Allen realizuje kolejne produkcje filmowe z godną podziwu regularnością. Rok w rok pojawia się nowy tytuł. Oczywiście nie oznacza to, że każdy z nich jest równie udany. Fabularnie i tematycznie „Magia w blasku księżyca” to stosunkowo mało treściwe dzieło, zwłaszcza w porównaniu z niedawną „Blue Jasmine”, ale całkiem przyjemnie się je ogląda.

Gładko napisana prosta historia, sprawnie poprowadzona przez reżysera, zagrana została z dużą dozą wdzięku. Do tego dochodzą piękne kostiumy oraz ogrody i pejzaże Lazurowego Wybrzeża z końca lat dwudziestych ubiegłego stulecia. Po raz kolejny Allen świetnie się czuje w roli obserwatora życia opływającej w dostatek burżuazji, ludzi prowadzących sielską z pozoru egzystencję, pod którą kryją się najróżniejsze problemy egzystencjalne. A że warstwa filozoficzna scenariusza nie jest tym razem zbyt rozbudowana? No cóż, czasami nie można mieć wszystkiego.

Najnowsza Allenowska przypowieść traktuje o iluzji i manipulacji. Centralną postacią filmu jest światowej sławy iluzjonista (Colin Firth), który potrafi czarować publiczność skomplikowanymi sztuczkami. Jednocześnie jest on sceptykiem, który na tyle dobrze zna wszystkie tajniki swojego fachu, że potrafi zdemaskować wszystkich hochsztaplerów tej branży, żerujących na ludzkiej łatwowierności. Tak mu się przynajmniej wydaje. Jako zawzięty racjonalista uważa, że magia, telepatia i inne nadprzyrodzone zdolności nie istnieją – są tylko odpowiednio dobranymi do poszczególnych sytuacji atrybutami przebiegłych szarlatanów.

Jedną z osób, która w powszechnym mniemaniu posiada niewytłumaczalne zdolności, jest młoda Amerykanka (Emma Stone), pupilka imigranckiej socjety na południu Francji. Wszystko wskazuje na to, że potrafi ona czytać ludzkie myśli, kontaktować się ze zmarłymi i w ogóle robić to wszystko, do czego rasowy sceptyk z definicji musi odnieść się z pełną nieufnością czy wręcz pogardą. Iluzjonista uważa, że bez problemu odgadnie, na czym polegają jej triki, ale okazuje się, że trafiła kosa na kamień – i nie chodzi tu jedynie o dosłowne tłumaczenie nazwiska aktorki. Jest bowiem w tej młodej osobie coś, co od pierwszego spotkania zaczyna fascynować mistrza iluzji. Mistrzowsko przeprowadzane przez nią seanse spirytystyczne skutecznie podsycają jego zainteresowanie. Czy to tylko siła kobiecego wdzięku, czy może jednak autentycznej magii?

Fabularnym fundamentem tej chronologicznie opowiedzianej historii jest więc tajemnica tożsamości, która wcześniej czy później musi zostać wyjaśniona. Allen nigdy nie przywiązywał wielkiej wagi do misternego prowadzenia skomplikowanej intrygi i w przypadku jego najnowszego filmu również nie oglądamy fabularnych fajerwerków. Poszczególne sceny mają jasno określone przeznaczenie i prowadzą do sygnalizowanego przez cały czas zakończenia. Młodej damie od początku towarzyszy bogaty narzeczony, który jest jednak nudny jak flaki z olejem. Czy ktokolwiek o zdrowych zmysłach chciałby z nim spędzić resztę życia? W porównaniu z warstwą narracyjną o wiele bardziej wyraziste są Allenowskie postacie, ale i to chyba bardziej zasługa odpowiedniego zestawu aktorów niż scenariusza. Interesujące drugoplanowe kreacje tworzą Eileen Atkins, Marcia Gay Harden i Jackie Weaver.

„Magia w blasku księżyca” to kolejna produkcja Allena osadzona w realiach Starego Kontynentu. Świat francuskiej Riwiery jest jednak bardzo umowny. Duża grupa anglojęzycznych postaci czuje się na Lazurowym Wybrzeżu zupełnie jak u siebie w domu. Nie dość, że w okolicy nie pojawiają się żadni Francuzi, to nawet trudno doszukać się w opowiadanej historii jakichkolwiek wpływów lokalnej kultury. Miejsce akcji filmu służy jedynie jako źródło uroczych plenerów, ciepło sfotografowanych przez Dariusa Khondjiego.

Po raz kolejny główny bohater stanowi alter ego samego Allena, inteligentnego sztukmistrza, który w pełni kontroluje świat stworzonych przez siebie iluzji. Reżyser jakoby za młodu próbował sił jako amatorski magik, a jego fascynację tym tematem mogliśmy już zauważyć parokrotnie we wcześniejszych filmach. Tym razem Firth nie stara się w pełni naśladować demiurga, ale odpowiednie skojarzenia i tak się narzucają.

Niewątpliwie jednak wybór uznanego brytyjskiego aktora do zagrania centralnej roli nadaje postaci mężczyzny w średnim wieku odpowiednią klasę i nobilituje słabość bohatera wobec uroków młodej damy. Ale może sercowe przypadki wcale nie są słabością? Może wręcz wspaniale jest stracić dla kogoś głowę i dać się zwariować? Może to jedyna na świecie prawdziwa magia, której mocy należy całkowicie się poddać? A jeśli tak, to co dalej? Pod tym względem, w odróżnieniu od „Blue Jasmine”, najnowsza wizja Allena jest romantyczna aż do bólu.

Niektórzy obserwatorzy wytykają reżyserowi, że epatuje magią związku, w którym mężczyzna jest znacząco starszy od kobiety. Pamiętajmy jednak, że scenariusz ma genezę w doświadczeniach samego autora, który, jak wiadomo, żyje z dużo młodszą od siebie partnerką.

Zbigniew Banaś, Magia w blasku księżyca, „Kino" 2014, nr 09. s. 74-75

 

Repertuar DKF "Powiększenie" listopad 2014

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

CASANOVA PO PRZEJŚCIACH

03.11.2014

19.00

98 MIN

2

„STULATEK, KTÓRY WYSZEDŁ PRZEZ OKNO I ZNIKNĄŁ”

10.11.2014

19.00

105 MIN

3

„HOTEL”

17.11.2014

19.00

97 MIN

4

„PO ŚLUBIE”

24.11.2014

20.00

98 MIN

 

CASANOVA PO PRZEJŚCIACH


REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIAJOHN TURTURRO

SCENARIUSZ - JOHN TURTURRO

ZDJĘCIAMARCO PONTECORVO

MONTAŻSIMONA PAGGI

SCENOGRAFIALESTER COHEN

KOSTIUMYDONNA ZAKOWSKA

MUZYKACHRIS ROBERTSON

 

FIORAVANTE – JOHN TURTURRO

MURRAY – WOODY ALLEN

AVIGAL – VANESSA PARADIS

DOVI – LIEV SCHREIBER

DOKTOR PARKER – SHARON STONE

SELIMA – SOFIA VERGARA

SOL – BOB BALABAN

MIMOU – M’BARKA BEN TALEB

OTHELLA – TONYA PINKINS

CEFUS – AUBREY JOSEPH

 

O FILMIE

Swoimi przebojami – „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie, ale baliście się zapytać”, „Wszyscy mówią: kocham cię”, „Zakochani w Rzymie”, czy „Co nas kręci, co nas podnieca”, król komedii Woody Allen udowodnił, że jak mało kto potrafi lekko i dowcipnie opowiadać o miłości. Teraz pod jego fachową opieką John Turturro spróbuje sił w najstarszym zawodzie świata i na własnej skórze poczuje... nagi instynkt Sharon Stone.

Murray Schwartz (Woody Allen), właściciel antykwariatu, popada w problemy finansowe. Postanawia namówić przyjaciela – nieśmiałego kwiaciarza Fioravante (John Turturro), na spotkanie ze swoją dermatolog (Sharon Stone). Nie chodzi jednak o zwyczajną wizytę u lekarza, tylko o spełnienie seksualnych fantazji znudzonej życiem pani doktor. Oczywiście za „skromną opłatą”. Fioravante, choć z oporami, zgadza się na propozycję. W końcu czego nie robi się dla przyjaciół w potrzebie? Tak zaczyna się dochodowy biznes dwójki panów, który z dnia na dzień przynosi większe zyski, gdyż sława kochanka do wynajęcia zatacza coraz szersze kręgi. Jednak pewnego dnia, za sprawą Murraya, Fioravante pozna kolejną potencjalną klientkę – Avigal (Vanessa Paradis). To spotkanie odmieni na zawsze życie obojga.

W nowym filmie Johna Turturro sytuacja wyjściowa, która ma dostarczyć komediowej pożywki dla całej opowieści, przedstawia się tak: pracujący w kwiaciarni Fioravante (Turturro) zaczyna dorabiać jako męska prostytutka. Decyduje się na ten krok za namową przyjaciela Murraya (Woody Allen), który chce podreperować budżety obu panów. Interes idzie lepiej niż ktokolwiek by się spodziewał: chętne kobiety dobrze płacą Fioravante, a zadowolony Murray pobiera procent za pośrednictwo.

A może zadanie wykonywane przez Murraya należałoby nazwać po imieniu stręczycielstwem? Te i inne określenia rodem z ponurego dramatu o marginesie społecznym nie pasują do beztroskiego tonu filmu. Jednak używanie wobec bohaterów eufemizmów też nie wydaje się w porządku, bo zdejmuje z nich odium prostytucji – jakby w ogóle nie robili niczego niewłaściwego. I tak właśnie postrzega ich kamera. Ba! Fioravante jest chwilami wręcz dumny ze swoich łóżkowych osiągnięć i nawet ortodoksyjna Żydówka Avigal (Vanessa Paradis) wydaje się szanować jego pracę, stwierdzając, że wnosi on magię w życie samotnych pań.

Może to mało realistyczne podejście, ale nie w takie rzeczy uwierzymy w kinie, jeśli tylko odpowiednio się je nam zaprezentuje. Niestety, Turturro stanął na rozdrożu i chyba sam nie był do końca przekonany co do swojego pomysłu: wszystko jest tu niedopowiedziane, wszystko jest „tak jakby, ale nie do końca”. Fioravante rekompensuje nową pracą złe doświadczenia z przeszłości w relacjach z kobietami, ale jakie doświadczenia – tego się nie dowiemy. Dlatego trudno widzowi znaleźć zrozumienie dla jego procederu. Gdy pojawiają się problemy (a właściwie gdy tak jakby pojawią się problemy), z kamiennej twarzy Turturro trudno wyczytać czy przejmuje się zaistniałą sytuacją. Rozumiem intencje takiej konstrukcji: miało być subtelnie, inaczej niż w mainstreamowej amerykańskiej komedii. Tylko że zamiast subtelnie, wyszło mętnie.

Reżyserowi udało się coś innego – zgromadzić na planie wielu utalentowanych aktorów. W rolach drugoplanowych błyszczą tu Sharon Stone i Sofía Vergara, obie zgrabnie wygrywając swoje emploi obiektów emanujących seksapilem. Liev Schreiber jako chasyd i wielbiciel bohaterki granej przez Paradis, z okoloną pejsami twarzą zbitego psiaka, wzbudza więcej sympatii niż sam Turturro.

No i jest oczywiście Allen, który gra nerwowego, szybko mówiącego nowojorskiego Żyda-intelektualistę, znanego z ekranu od lat. Jego kwestie są najzabawniejsze, a ich wykonanie – najlepsze. Poza tym opiekuje się kilkorgiem czarnoskórych dzieci, które swoim zachowaniem jeszcze podbijają komediową stawkę.

 

STULATEK, KTÓRY WYSZEDŁ

PRZEZ OKNO I ZNIKNĄŁ

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA FELIX HERNGREN

SCENARIUSZ FELIX HERNGREN  

                              HANS INGEMANSSON

ZDJĘCIA GÖRAN HALLBERG

MONTAŻ HENRIK KÄLLBERG

SCENOGRAFIA MIKAEL VARHELYI

KOSTIUMY MADELEINE THOR

MUZYKAMATTI BYE

 

ALLAN KARLSSON – ROBERT GUSTAFSSON

JULIUS JONSSON – IWAR WIKLANDER

BENNY – DAVID WIBERG

GUNILLA – MIA SKÄRINGER

SZEF – JENS HULTÉN

PIM – ALAN FORD

INSPEKTOR ARONSSON – RALPH CARLSSON

CARACAS – BIANCA CRUZEIRO

BUCKET – SVEN LÖNN

 

O FILMIE

Niezwykła komedia, okrzyknięta przez amerykańskich krytyków nowym „Forrestem Gumpem”, przebojem zdobywająca europejskie kina. Adaptacja bestsellerowej powieści Jonasa Jonassona, która sprzedała się na całym świecie w ponad sześciomilionowym nakładzie.

Zdawać by się mogło, że pełne ekscytujących przygód życie Allana Karlssona dobiegnie końca w domu spokojnej starości. Nic bardziej mylnego – bohater, pomimo setki na karku, wciąż cieszy się doskonałym zdrowiem. Podczas, gdy personel szykuje dla niego wielkie przyjęcie urodzinowe, Allan wyskakuje przez okno i brawurowo ucieka z ośrodka, inicjując serię zabawnych i zaskakujących zdarzeń. Walizka pełna pieniędzy, banda motocyklistów, słoń-cyrkowiec, angielski gangster-choleryk, najbardziej flegmatyczny policjant świata – dla przeciętniaka każdy z elementów tej osobliwej wycieczki stałby się przygodą życia. Ale nie dla Allana, który odegrał kluczową rolę w najważniejszych wydarzeniach XX wieku. Podróżując po całym świecie i wykonując tajne misje, zawarł, między innymi, znajomość z generałem Franco, Stalinem, prezydentami USA Trumanem i Reaganem, Michaiłem Gorbaczowem oraz niezbyt lotnym bratem-bliźniakiem Alfreda Einsteina.

 

„Wesołe jest życie staruszka” – śpiewał Wiesław Michnikowski w Kabarecie Starszych Panów Jerzego Wasowskiego i Jeremiego Przybory. Gdyby obejrzeli film Feliksa Herngrena, pewnie ta piosenka zaczynałaby się od słów: „Przygodowe jest życie staruszka”. Szwedzki reżyser przypomina bowiem, że z dynamiczną akcją rymuje się nie tylko młodość i wspomagana efektami komputerowymi sprawność fizyczna, a charyzma bohatera filmowego niewiele ma wspólnego z wiekiem. W Hollywood obecność wiekowych postaci w kinie akcji ma związek ze starzeniem się gwiazdorów filmowych i brakiem ich godnych następców. Najlepszym przykładem w tej materii jest seria „Niezniszczalni”, firmowana przez sztucznie wygładzone oblicza herosów sprzed lat: Sylvestra Stallone’a, Arnolda Schwarzeneggera czy Dolpha Lundgrena. Kino europejskie robi więcej miejsca dla starszych bohaterów, tu warto wspomnieć drugą skandynawską premierę z maja, czyli „Seks, narkotyki i podatki” Duńczyka Christoffera Boe, gdzie bohaterowie mają grubo po pięćdziesiątce, a aktorzy, grający główne role, zostali postarzeni.

Tytułowy stulatek w filmie Herngrena, Allan Karllson, jest pensjonariuszem w domu spokojnej starości, która, jak się szybko okazuje, taka znów spokojna nie będzie. W dniu urodzin Allan pod wpływem impulsu wychodzi przez okno i wyrusza w świat. Po drodze niechcący zabiera walizkę z cenną zawartością, należącą do gangu przestępczego, co uruchamia typową dla kina akcji lawinę zdarzeń, w której pojawi się broń, wielka kasa, a nawet uwolniony z cyrku słoń. W nową przygodę Allan wplata opowieść o swoim życiu – pełnym przypadkowych spotkań z kluczowymi postaciami XX wieku. Skojarzenie z Forrestem Gumpem jest tu jak najbardziej na miejscu.

Szwedzki stulatek przypomina trochę kulkę w automacie do gry, przesuwaną po planszy bez swojej woli i nie mającą wpływu na kierunek ruchu. Podobne wrażenie robi scenariusz pisany przez Herngrena oraz Hansa Ingemanssona (na podstawie powieści Jonasa Jonassona). To kolorowy automat, który – pozornie – bez reguł i zasad serwuje widzom szereg atrakcji. Przypadkowość jest jednak chwilowa, bo z rozwojem akcji ujawnia się precyzja narracyjno-dramaturgicznych sztuczek twórców. W tej rozgrywce nie ma elementów niepotrzebnych ani ozdobników – akcja filmu rozpędza się aż do godnego zwieńczenia. Jednocześnie scenarzyści zadbali, by pierwszoplanowi bohaterowie mieli nie tylko przygody, ale i osobowość, dzięki czemu identyfikacja widza z kilka razy starszym od niego Allanem jest szybka i niezauważalna. Zabawne są obserwacje szwedzkiej codzienności – kraju, gdzie jest taki dobrobyt, że starcy umierają głównie z nudów, gang wyglądający na neonazistów ma na kurtkach antyfaszystowskie hasło Never again (Nigdy więcej), a policja nie ma co robić.

„Stulatek…” jest świetnie wyważoną mieszanką akcji, komedii, rzemiosłem na świetnym poziomie, dowodem na to, że inteligencja w kinie jest ważniejsza od budżetu i efektów specjalnych, które w filmie Herngrena są zresztą prawie niezauważalne.

Ola Salwa, Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął, „Kino" 2014, nr 07-08, s. 87

 

  HOTEL

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Lisa Langseth

Scenariusz: Lisa Langseth

Zdjęcia: Simon Pramsten

Montaż: Elin Proojts

Muzyka: Johan Berthling,

               Andreas Söderström

Scenografia: Catharina Nyqvist Ehrnrooth

 

Alicia Vikander  Erika

David Dencik Rikard

Anna Bjelkerud Pernilla

Mira Eklund Ann-Sofi

Henrik Norlén Peter

Simon J. Berger Oskar

 

O FILMIE:

Oto naprawdę zwariowany komediodramat klimatem nawiązujący do słynnego filmu Sophii Coppoli "Między słowami". Perfekcyjna w każdym calu - to określenie idealnie pasuje do Eriki. Jest piękna, odnosi sukcesy w pracy, ma wokół siebie mnóstwo przyjaciół, wspaniałego partnera i spodziewa się dziecka. Jest doskonale przygotowana na jego narodziny: kupiła wszystkie niezbędne sprzęty, zaplanowała poród co do minuty, a także szczęśliwe macierzyństwo. Los jednak chciał inaczej: po przedwczesnym porodzie przychodzi na świat chore dziecko, a Erikę dopada wyjątkowo ciężka depresja poporodowa. Kobieta szuka pomocy na terapii grupowej prowadzonej, gdzie poznaje dziwaków i wariatów.

"Hotel" Lisy Langseth oferuje ryzykowne połączenie dramatu psychologicznego z gorzką komedią. Wbrew pozorom nie jest to konwencja niemożliwa do wygrania. Mistrzami takich karkołomnych kombinacji są choćby "niezależni" Amerykanie w rodzaju Aleksandra Payne’a. Kinematografia skandynawska również obfituje w filmy, których autorom udało się zbalansować te dwa stylistyczne bieguny. Langseth nie znajduje jednak kompromisu między chorobliwą depresją a leczniczym śmiechem. 

Początek jest zdecydowanie posępny. Erika (Alicia Vikander) i Oskar (Simon J. Berger) to młode małżeństwo z kompletem asów w talii. Do pełni szczęścia brakuje im tylko dziecka - to jednak jest już w drodze. Rodzicielstwo zaplanowali w najdrobniejszym szczególe: od przygotowania pokoiku dziecięcego i niezbędnych sprzętów, po podjęcie z wyprzedzeniem decyzji o cesarskim cięciu. Poród przebiega jednak niezgodnie z grafikiem, dziecko rodzi się chore, zaś Erika nie czuje przypływu macierzyńskiej miłości. Wręcz przeciwnie - zamyka się w sobie, unika kontaktu z mężem i noworodkiem, wpada w depresję. 
Langseth bierze na warsztat ciekawy problem: pokutujący w kulturze imperatyw macierzyństwa. Kobieta jest przecież rzekomo stworzona do tego, by być matką. Jeśli na widok pyzatej twarzyczki świeżo narodzonego potomka jej niespodziewanie pusty brzuch automatycznie nie wypełnia się motylami, to zasługuje ona jedynie na potępienie. Jako matka, jako kobieta, jako człowiek. Zaraz, zaraz, mówi jednak reżyserka, stając w obronie swojej bohaterki i zapewne setek podobnych jej osób. Ta defensywa jest skuteczna nawet mimo niedostępności głównej bohaterki. Erika pozostaje zamknięta i wycofana niemal przez cały film, lecz w jego początkowych partiach reżyserka oraz Vikander bez wysiłku zyskują naszą empatię.  Dalej Langseth nie jest już jednak tak przekonująca. Erika zaczyna uczęszczać na spotkania grupy wsparcia, na których paradoksalnie o wsparcie trudno. Trafia za to na grupę podobnych sobie ludzi, którzy postanawiają wspólnie okiełznać swoje neurozy. Reżyserka pozostaje sceptyczna wobec takiego aktu samopomocy i motywującej go nieufności wobec instytucji.

Dużo ciekawsza okazuje się nieco wcześniejsza scena samotnego wypadu Eriki do baru, gdzie dobre wychowanie i społeczne konwenanse wymuszają na niej nieszczerość. Przypadkiem wyznaje nieznajomej ciężarnej kobiecie, że sama jest matką, i, zmuszona do kłamania o własnym szczęściu, znajduje w tym fałszu nieoczekiwany komfort.

Jakub Popielecki 28 sierpnia recenzja kinowa „Hotel”

 

“PO ŚLUBIE”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria: Jana Hřebejka

Scenariusz: Petr Jarchovský

Dźwięk: Lukáš Moudrý

Montaż: Alois Fišárek

Muzyka: Aleš Březina

Zdjęcia: Martin Štrba

 

Aňa Geislerová Tereza

Stanislav Majer Radim

Jiří Černý Jan Benda

Kristýna Fuitová Renata

David Máj Milan

Jiří Šesták Karel

Jana Radojčičová Marie

Matěj Zikán Dominik

O FILMIE:

Małe, czeskie miasteczko wypełnia się dźwiękiem dzwonów kościelnych. Tereza ma na sobie piękną, białą suknię. Radim w dobrze skrojonym garniturze wygląda jak książę z bajki. Lato jest w pełni. Wszystko zapowiada, że młodą parę czeka najszczęśliwszy dzień w życiu. Wreszcie mają to z głowy – wzdycha siostra panny młodej. W odpowiedzi słyszy jednak: Przecież dopiero teraz się zacznie. Wraz z tymi słowami w słoneczny dzień wkrada się cień. W relacjach między bohaterami długo oczekiwanej ceremonii zaczyna kiełkować niepokój. Ziarno niepewności zasiewa dziwny, ubrany na czarno mężczyzna. Jest obcym, którego ewidentnie należy się bać. Nikt go nie zna. Pan młody twierdzi, że go nie pamięta, choć tajemniczy Jan Benda utrzymuje, że jest jego szkolnym kolegą. Niechęć otoczenia nie odwodzi niechcianego gościa od wspólnego ucztowania i beztroskiej zabawy z dziećmi. Jego uporczywa obecność sprawia jednak, że weselna atmosfera napina się jak struna, która nie chce pęknąć. Wszystko się zmienia, kiedy panna młoda odkrywa prezent, jakim osobliwy mężczyzna postanowił obdarować ją i jej męża. Czy otwiera wówczas puszkę Pandory? Czy nowa droga życia państwa młodych, zamiast różami, będzie usłana nieszczęściami?

Zdaje się, że Janowi Hřebejkowi skończyły się pokłady wyrozumiałości. Dotąd był najbardziej pobłażliwym z najlepszych europejskich reżyserów: nigdy nie rozliczał swych bohaterów, nie wystawiał im cenzurek, starał się rozumieć. Opowiadał o małych grzeszkach swoich postaci, jednocześnie odpuszczając im winy. Ale w "Po ślubie" (tak jak w dziewięć lat wcześniejszym "Na złamanie karku") nikogo już nie rozgrzesza. Opowiada  o hipokryzji będącej fundamentem międzyludzkich relacji i o życiowej sielance skrywającej mroczne tajemnice. Nie usłyszymy tu komediowych tonów obecnych dotąd w większości obrazów Hřebejka . Bo "Po ślubie" bliżej jest do surowej "Uroczystości" Vinterberga czy też "Melancholii" von Triera aniżeli krzepiącego"Niedźwiadka" czy "Musimy sobie pomagać". 
Kamera z góry obserwuje weselną karawanę samochodów. Za białym kabrioletem państwa młodych ciągnie się sznur aut. Są zaślubiny, stukanie kieliszkami i radosne melodie grane przez weselnych muzyków. Wszystko ulega zmianie, gdy do wiejskiego domku, w którym odbywa się weselna impreza, przybywa On (Jiří Černý). Obecność mężczyzny w czarnym garniturze i ciemnych okularach burzy sielską atmosferę uroczystości. Nikt go nie rozpoznaje, nikt nie wie, dlaczego znalazł się wśród weselnych gości ani co zrobić z jego niespodziewaną obecnością... 
Nie wiedzą tego także widzowie, bo Hřebejk bardzo uważnie dozuje informacje, utrzymując publiczność w niepewności. Od pierwszych minut buduje w ten sposób atmosferę niepokoju. Za pastelowo-gładkimi obrazkami weselnej imprezy kryje się bowiem tajemnica. Nawet jeśli nie zostaje nazwana, na ekranie czuć jej obecność. Czerń i biel, światło i mrok – w napięciu między nimi Hřebejkbuduje swój film. Weselna biel skontrapunktowana zostaje czernią stroju tajemniczego przybysza, podczas gdy na łące goście grają w piłkę lub niewinnie pluskają się w jeziorze, w ciemnej piwnicy dzieci brutalnie wymierzają sobie niesprawiedliwość... 
Hřebejk po raz kolejny udowadnia, że jest wybitnym znawcą reżyserskiego rzemiosła, który bezbłędnie panuje nad rytmem i potrafi łączyć ze sobą zupełnie różne filmowe faktury. Mimo że "Po ślubie" zapowiada się na lekką rodzinną komedię, bardzo szybko przeradza się w pełnokrwisty psychologiczny dramat o tajemnicach z przeszłości i złu, które bezskutecznie domaga się zadośćuczynienia. 

Fabularny schemat filmu Hřebejka przywodzi skojarzenie z "Funny Games" i "Borgmanem". I  choć czeski reżyser stawia podobne diagnozy na temat społeczeństwa co Haneke i van Warmerdam, wygłasza je zupełnie innym głosem. W "Po ślubie" nie usłyszymy wieszczych tonów ani  rewolucyjnych nawoływań. Hřebejk atakuje hipokryzję społeczeństwa, ale robi to bez złudzeń, że cokolwiek da się zmienić, że można przerwać zaklęty (bo bardzo wygodny) krąg kłamstw i pustych społecznych rytuałów.  Być może właśnie przez to jego film okazuje się tak poruszający i smutny. 


Bartosz Staszczyszyn
17 lipca 2014 recenzja kinowa „Po ślubie”

 

Repertuar październik 2014

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„IMIGRANTKA”

13.10.2014

19.00

120 MIN

2

„JAK OJCIEC I SYN”

15.10.2014

20.00

121 MIN

3

„CZERWONY I NIEBIESKI”

20.10.2014

18.00

98 MIN

4

„GDY BUDZĄ SIĘ DEMONY”

27.10.2014

19.00

 116 MIN

 

„IMIGRANTKA”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - James Gray

Scenariusz - James Gray, Richard Menello

Zdjęcia - Darius Khondji (ASC, AFC)

Muzyka - Chris Spelman

Scenografia - Happy Massee

Montaż - John Axeelard A.C.E

Ewa Cybulski - Marion Cotillard

Bruno Weiss - Joaquin Phoenix

Orlando - Jeremy Renner

Belva - Dagmara Dominczyk

Clara - Jicky Schnee

Rosie Hertz - Yelena Solovey

 

O FILMIE

Nominowana do Złotej Palmy MFF w Cannes wysokobudżetowa produkcja z Marion

Cotillard, Joaquinem Phoenixem i Jeremym Rennerem w rolach głównych. Rozgrywająca

się w Ameryce w czasach prohibicji opowieść o trójkącie miłosnym między Polką i dwoma Amerykanami. Jest rok 1921. Dwie młode Polki, siostry – Ewa i Magda wyruszają do Ameryki w poszukiwaniu lepszego życia. Zanim jednak spełni się ich amerykański sen, muszą przejść selekcję na Ellis Island. Chora na gruźlicę Magda zostaje zatrzymana i poddana kwarantannie, a zdana tylko na siebie Ewa rozpoczyna zdobywanie Ameryki na własną rękę. Niestety szybko przekonuje się, że młoda Polka bez znajomości i referencji na Manhattanie nie może liczyć na zbyt wiele. Trafia na ulicę, gdzie jej przewodnikiem i opiekunem zostaje Bruno (Joaquin Phoenix), który wciąga ją w nowojorski półświatek brudnych interesów i prostytucji. Ewa przypadkowo poznaje również kuzyna Brunona – Orlando (Jeremy Renner), który swoimi obietnicami na nowo rozbudzi w dziewczynie marzenia i nadzieje.

(…) Marion Cotillard, laureatka Oscara za „Niczego nie żałuję”, ostro szamoce się z językiem polskim. Tego wymagał od niej scenariusz „Imigrantki”, napisany przez amerykańskiego reżysera filmu, Jamesa Graya. Gray jest wnukiem ludzi, którzy po pierwszej wojnie przyjechali do Ameryki z Rosji. Na konferencji prasowej w Cannes reżyser wyznał, że na bohaterki wybrał Polki świadomie. Warto zacytować jego motywy: chciał „złożyć hołd mistycznemu i skłonnemu do poświęceń katolicyzmowi Roberta Bressona” (sic!).

Gray zbudował „Imigrantkę” z symetrycznych klocków melodramatu. Zadanie, jakie stawia sobie Ewa, to pomoc chorej Magdzie. Co brzmi wiarygodnie. Magda jest w podobnej jak Ewa, ale jeszcze gorszej sytuacji. Jako chorej nikt inny ręki jej nie poda. Bruno, dealer z pogranicza gangsteryzmu, zaoferuje współdziałanie „dzięki posiadanym stosunkom”, ale, rzecz prosta, nie za darmo. Marion Cotillard, unikając spojrzeń w oczy widzowi, sugeruje przekonująco, że we własnej sprawie nie byłaby zapewne skłonna oddać swego ciała. Układ Ewy z Brunonem prowadzi ją w świat przestępczego luksusu, który jej bynajmniej nie fascynuje. Wtedy – kolejny komponent melodramatu – zjawia się ten trzeci, kuzyn Brunona, iluzjonista Orlando. To on przywraca Ewie wiarę w siebie i nadzieję na prawdziwą miłość. Ale reżyser nie ułatwia sobie zadania. Bruno – szwarccharakter i zazdrośnik – nie okazuje się jednak postacią jednostronnie negatywną.

Początkowo film rozgrywany jest przez doskonałego operatora, Dariusa Khondjiego („Miłość”, „Zakochani w Rzymie”) w długich ujęciach i planach ogólnych. W ten sposób demonstruje Gray ambicje wiernego odtwarzania Nowego Jorku sprzed niemal wieku, z odpadającymi tynkami, suszącą się na balkonach bielizną i dymiącymi kominami. Ale pod koniec narracja nabiera tempa, żeby demaskować rojenia o upojnym „american dream”, tak popularne po I wojnie światowej wśród emigrantów ze wschodniej Europy.

Cotillard trafnie oddaje stan ducha imigrantki, osoby, która w każdej sytuacji życiowej ma jeszcze dwa dodatkowe mankamenty: jest obca i nie zna miejscowych zwyczajów. Jeśli gazety opiszą jakiś jej błąd życiowy, może być pewna, że niechybnie podkreślą jej odmienną narodowość. Pochmurny pesymizm Graya wiernie przekazuje rozgoryczenie, jakie po przybyciu do obcego kraju udzieliło się jego dziadkom. Dramaturgia tych rozgoryczeń jest formalnie wystudiowana. Gorzej z dialogami, niekiedy brzmiącymi zbyt dydaktycznie.

Pozwolę sobie teraz na paradoks. James Gray wydarł swój sukces nam, Polakom. Nasi filmowcy są znacznie bardziej predysponowani do mówienia o emigracji. Amerykanin Gray szukał narodu, który w najwyższym stopniu dotknięty został zjawiskiem emigracji i wybrał Polaków. Emigracja milionów rodaków stała się niezmiernie ważnym elementem dziejów naszego narodu. (…)

Jerzy Płażewski, Imigrantka, „Kino" 2014, nr 04, s. 79

 

„JAK OJCIEC I SYN”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Hirokazu Kore-eda

Scenariusz - Hirokazu Kore-eda

Muzyka  - Takeshi Matsubara

                  Junichi Matsumoto ,Takashi Mori

Montaż - Hirokazu Kore-eda

Zdjęcia - Mikiya Takimoto

 

Masaharu Fukuyama - Ryota Nonomiya

Machiko Ono - Midori Nonomiya

Jan Fubuki - Nobuko Nonomiya

Yôko Maki - Yukari Saiki

Rirî Furankî - Yudai Saiki

Shôgen Hwang - Ryusei Saiki

         

 

O FILMIE

„Jak ojciec i syn” to subtelny i poruszający portret współczesnej rodziny, film dla każdego kto jest lub chciałby zostać rodzicem. Państwo Nonomiya pewnego dnia odkrywają, że od sześciu lat wychowują nie swoje dziecko – w szpitalu ich syn został podmieniony z innym chłopcem. Szybko odnajdują drugą poszkodowaną rodzinę i równie szybko sprawę rozwiązują w sądzie. Decyzje zapadają, ale dylematy i emocjonalne rozdarcie pozostają – obie rodziny muszą rozważyć, co zrobić ze świadomością, że przez lata obdarzali miłością nie swoje dziecko. Rozpoczynają delikatny proces zamiany chłopców, ale im większy porządek zaprowadzają w swoim życiu, tym większy chaos odczuwają w swoich sercach i głowach. Hirokazu Koreeda przekuwa historię rodem z pierwszych stron gazet w mądrą, wzruszającą refleksję nad ojcostwem i wyjątkową relacją ojca z synem. Co czyni z nas dobrych rodziców? Czywięzy krwi wystarczą, czy też na miłość dziecka trzeba sobie zapracować? A co najważniejsze, jak – w czasach pośpiechu, nadmiernych wymagań i stresu – wychowywać swoje dziecko, aby było szczęśliwe?

Światowa premiera „Jak ojciec i syn” miała miejsce podczas festiwalu w Cannes, gdzie film spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem. Jury, któremu przewodniczył Steven Spielberg przyznało mu swoją nagrodę, otrzymał także wyróżnienie Jury Ekumenicznego. Twórcy „E.T” i „Listy Schindlera” film spodobał się natomiast tak bardzo, że zakupił prawa do amerykańskiego remake’u, który najprawdopodobniej sam wyreżyseruje. Film zdobył także nagrodę publiczności na festiwalu w San Sebastian, gdzie rywalizował z głośną„Grawitacją” i popularną komedią „Czas na miłość”, a także na festiwalach w São Paulo i Vancouver.

 W latach 60. XX wieku na japońskich porodówkach – przepełnionych w wyniku powojennego boomu demograficznego – wielokrotnie dochodziło do pomyłek, w wyniku których dziecko trafiało w ręce nie swojego rodzica. Szybko jednak zmieniono metodę oznaczania niemowląt, dzięki czemu masowa panika młodych rodzicieli ustąpiła, a porodówki znów zaczęły kojarzyć się raczej pozytywnie. Ale nie od dziś wiadomo, że historia lubi się powtarzać. W filmie Kore-edy przyczyną błędu nie jest system, lecz zawiść jednej z położnych, ofiarą pomyłki padają zaś rodziny biznesmana Ryoty i sklepikarza Yudai. Kiedy dowiadują się, że od sześciu lat wychowują „cudze” dzieci, niebo wali im się na głowę. Nie mają pomysłu, jak rozwiązać problem, a nieprzygotowane na takie sytuacje instytucje dodatkowo wprowadzają mętlik.

 „Jak ojciec i syn” wydaje się z pozoru japońskim odpowiednikiem „Oszukanych” Marcina Solarza. Jednak w odróżnieniu od polskiego filmu, skrojonego na potrzeby TVN-owskiej serii „Prawdziwe historie”, w której najbardziej liczy się strona emocjonalna, w japońskiej produkcji na plan pierwszy wysuwa się refleksja nad ojcostwem. Kore-edę interesuje przede wszystkim odpowiedź na pytanie, czy jest to twór biologiczny, czy kulturowy – określany więzami krwi czy wspólnie spędzonym czasem. Męscy bohaterowie w dociekaniu odpowiedzi tak bardzo skupiają się na sobie, że na synów przestają w pewnym momencie zwracać uwagę, a głos rozsądniejszych od siebie żon kompletnie ignorują. Ich egoistyczne zachowanie podsycają jeszcze psychologowie, którzy, powołując się na teorie naukowe, twierdzą, że dzieci łatwo adaptują się do zmian.

Chociaż ta historia mogłaby wydarzyć się pod każdą szerokością geograficzną, to przecież właśnie w Kraju Kwitnącej Wiśni dzieci otacza się specjalną troską i atencją jako jedno z największych „aktywów” narodu. Szczególnie widoczne staje się to 5 maja, który jest w Japonii Świętem Dziecka (Kodomo-no Hi). Korowodom i fajerwerkom towarzyszą wtedy debaty, w jaki sposób najlepiej przygotować dziecko, żeby w przyszłości osiągnęło sukces i pracowało na chwałę ojczyzny.

Dopóki nie nadejdą feralne wieści ze szpitala, taki model wychowawczy jest najbliższy Ryocie, mężczyźnie, który od sześciu lat powtarza, że znajdzie więcej czasu dla rodziny, jak tylko ukończy kolejny projekt. Patrząc na jego syna, widzimy doskonałe odbicie ojca: grafik sześciolatka jest tak wypełniony, że na zabawę niemal brakuje w nim miejsca. Chłopiec uczy się angielskiego, gry na pianinie, nowych słów, a także poznaje sztukę kulinarną. Reżyser opowiada się raczej po stronie innego modelu rodziny, reprezentowanego przez familię Yudai, prostego sklepikarza, który zwykł kąpać się razem ze swoją latoroślą, wygłupiać i wspólnie bawić. Także opozycja Ryoty i Yudai opiera się na prostych przeciwnościach, ale twórcy udaje się ją bardziej zniuansować. Zamożny mężczyzna uważa, że wszystko mu się należy, uboższy marzy o promocji klasowej. I to ten drugi, choć na niewiele może sobie pozwolić, uświadamia sobie, czym jest radość z życia. I z rodziny.

Autor jest redaktorem naczelnym portalu Stopklatka.pl

Artur Zaborski, Jak ojciec i syn, „Kino" 2014, nr 02, s. 79

  

„CZERWONY I NIEBIESKI”

REALIZACJA

OBSADA

reżyseria - Giuseppe Piccioniego

Scenariusz - Giuseppe Piccioni,

                     Francesca Manieri

Zdjęcia - Roberto Cimatti

Montaż - Esmeralda Calabria

Muzyka - Ratchev & Carratello

Scenografia - Ivana Gargiulo,

                       Ludovica Ferrario

Riccardo Scamarcio - Giovanni Prezioso

Margherita Buy - Giuliana

Roberto Herlitzka - Profesor Fiorito

Nina Torresi - Melania

Lucia Mascino - Elena Togani

Davide Giordano - Enrico Brugnoli

Elena Lietti - Emma Tassi

O FILMIE:

Do szkoły średniej w Rzymie trafia na zastępstwo początkujący nauczyciel Giovanni Prezioso. Pełen dobrych chęci i wiary w uczniów chciałby być dla swoich wychowanków niczym Robin Williams w „Stowarzyszeniu umarłych poetów”. Jednak zamiast zarażać ich miłością do kultury i sztuki musi zmierzyć się z obojętnością klasy-  konglomeratu imigrantów, dzieciaków z problemami i dorastających dziewcząt. Jego przewodnikiem staje się profesor Fiorito (Roberto Herlitzka) stary nauczyciel historii sztuki, kiedyś wspaniały wykładowca, obecnie wypalony przez lata pracy cynik, marzący już tylko o zbliżającej się emeryturze, albo jeszcze bliższym samobójstwie. Szkołą stara się zarządzać trzecia główna bohaterka filmu - Giuliana (grana przez Margeritę Buy). Boryka się z obojętnością rodziców na los swoich dzieci, niechęcią władz do odpowiedniego dotowania szkoły i tysiącem spraw administracyjnych, które powoli czynią z niej wyzutą z emocji i niedostępną kobietę. Wszystko się zmienia, gdy pewnego dnia pod materacami na sali gimnastycznej znajduje Adama, jednego z najlepszych uczniów szkoły. Chłopiec porzucony przez matkę nie ma co z sobą począć, ani gdzie mieszkać. Giluliana , dotychczas potrafiąca zmierzyć się z każdą sytuacją, ryzykuje swój autorytet i postanawia mu pomóc. Jej los przecina się z historią dwóch pozostałych nauczycieli. Na drodze profesora Fioritino staje jego dawny uczeń, a Prezioso musi zmierzyć się ze zbuntowaną uczennicą ze swojej klasy – Melanią. Każde z nich zostaje postawione przed trudną sytuacją, w której nie działają żadne z góry założone schematy. Błędy w szkolnych pracach nauczyciele bez trudu oznaczali tytułowymi kolorami, czerwonym i niebieskim, to w jaki sposób poprowadzą swoje życie nie jest jednak tak łatwe...

 

Kto w wakacje tęskniłby za szkołą? Polski dystrybutor „Czerwonego i niebieskiego” wierzy, że tacy się znajdą, i wprowadza na nasze ekrany film Giuseppe Piccioniego, który gościł we włoskich kinach blisko dwa lata temu. Jako klasyczny – i dość konwencjonalny – przykład dramatu szkolnego przeznaczony jest on zresztą nie tylko dla uczniów, ale, jak to się mawia, „dla każdego”. Narrację prowadzi profesor Fiorito – uczący w rzymskim liceum zgorzkniały nauczyciel w słusznym wieku, brawurowo zinterpretowany przez Roberta Herlitzkę. Już na samym początku dowiadujemy się, co myśli o swoich podopiecznych i z jakim pesymizmem stosuje metody wychowawcze. Jego motto brzmi: jeśli któryś z uczniów ma wciąż nadzieję na jakąkolwiek przyszłość, trzeba go jej pozbawić.

Mizantrop Fiorito – który twierdzi, że o historii sztuki wie wszystko, a w młodości zamiast Stonesów słuchał Bacha – klnie, pali (także w klasie, gabinecie dyrektorki czy pokoju nauczycielskim), wyzywa wszystkich dookoła. Aż dziw, że jeszcze utrzymał posadę, ale kto miałby odwagę zwolnić nauczyciela tuż przed emeryturą? (…)

Zdecydowanie najmocniejszym punktem obsady jest jednak Herlitzka, nominowany za rolę profesora Fiorito do prestiżowej włoskiej nagrody Davida di Donatello (którą zdobył wcześniej za kreację Alda Moro w „Witaj nocy” Bellocchia). Genialna „vis comica” nie przeszkadza mu jednocześnie wygrywać dramatu swojego bohatera – człowieka starego, samotnego, pozbawionego wiary w sens edukacji. Ciekawie jest obserwować, jak kariera Herlitzki, zaczynającego w latach 70. u Liny Wertmüller, nabrała blasku, kiedy był już po sześćdziesiątce.

Niestety, wysiłki aktorów nie mogą zamaskować mielizn i schematyczności scenariusza, w którym – oczywiście – szkoła nie należy ani do najlepszych, ani do najbogatszych, a zróżnicowani majątkowo i narodowościowo wychowankowie, borykający się z kłopotami wieku dojrzewania, konfrontowani są z – niekiedy zdziwaczałymi, generalnie jednak poczciwymi – pedagogami. Od początku wiadomo, że na życie każdego z nauczycieli wpłynie relacja z uczniami wykraczająca poza zwyczajowy zakres obowiązków. Na przekór mottu profesora, z filmu bije optymistyczna wiara w sens pracy nad sobą i, jak to w szkole, każdemu udaje się czegoś nauczyć. Dyrektorka wykrzesze z siebie matczyne ciepło, Fiorito odnajdzie dawno utraconą radość życia, a Prezioso zrozumie, że nie każdemu można pomóc, nawet jak się ma dobre chęci.

Adam Kruk, Czerwony i niebieski, „Kino" 2014, nr 07-08, s. 91-92

  

„GDY BUDZĄ SIĘ DEMONY”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Roland Joffé

Scenariusz - Roland Joffé

Muzyka - Stephen Warbeck

Zdjęcia - Gabriel Beristain

Kostiumy - Yvonne Blake

 

Charlie Cox - Josemaría

Wes Bentley - Manolo

Dougray Scott - Robert

Unax Ugalde - Pedro

Olga Kurylenko - Ildiko

Pablo Lapadula - Isidoro

 

O FILMIE:

Gdy budzą się demony to epicka  opowieść o rewolucjonistach i świętych, której akcja toczy się podczas hiszpańskiej wojny domowej. Jest to opowieść o miłości i heroizmie w świecie zdominowanym przez zazdrość, nienawiść i przemoc, ale także przenikliwy dramat ukazujący siłę przebaczenia w zrywaniu łańcuchów z przeszłości.

Roland Joffé, dwukrotnie nominowany do Oscara (Misja, Pola śmierci i Miasto radości), napisał i wyreżyserował pasjonujący film, którego akcja toczy się podczas wojny domowej (1936-1939) i po wojnie – do roku 1982.

Dziennikarz śledczy, który mieszka w Londynie - Roberto Torres (Dougray Scott), chcąc napisać książkę o założycielu kontrowersyjnej, katolickiej organizacji Opus Dei, przyjeżdża w 1982 roku do Hiszpanii. Jego najcenniejsze źródło informacji: własny ojciec, Manolo Torres (Wes Bentley), nie chce opowiedzieć bolesnej historii nawiązującej do założyciela Opus Dei, Josemaría Escrivy (Charlie Cox).

Czy Gdy budzą się demony to powrót do moich korzeni? Nie jestem pewien; życie jest serią pętli, jednak myśląc o postaci Josemaríi, znalazłem temat, który daje mi wiele do myślenia. Kosmolodzy i fizycy, ludzie, którzy zajmują się badaniem struktury rzeczy, zaczynają zauważać, że istnieją we wszechświecie wzory i kształty, których jesteśmy częścią. Wzór najwspanialszy ze wszystkich jest stworzony z miłości. Tak samo ten najbardziej przerażający stworzony jest z braku miłości. Kiedy brakuje miłości, zostaje próżnia, która prowadzi do strachu, nienawiści i rozpaczy. Żyłem już wystarczająco długo, aby zobaczyć, że tak dzieje się w rzeczywistości i, aby zdać sobie sprawę, że miłość jest uczuciem, które daje zdolność tworzenia. Chciałem opowiedzieć historię, która koncentruje się na zdolności przynoszenia miłości światu i wyjaławianiu konsekwencji jej braku.

Wojny domowe są straszne, ponieważ powodują rozłamy w rodzinach. Podczas wojen domowych, członkowie rodzin dzielą się, podążając za różnymi frakcjami konfliktu, a stare urazy stają się źródłem nienawiści. Mówię tutaj również o wojnach domowych w naszym codziennym życiu. Gdy budzą się demony obejmuje dwa rodzaje wojny domowej. Kiedy publiczność obejrzy film, zda sobie sprawę, że w istocie, wszyscy jesteśmy w stanie zdecydować, czy trzymać się kurczowo naszych codziennych dramatów, czy szukać sposobów, aby je zwalczać. Możesz patrzeć na swoje życie jak na ciąg niesprawiedliwości, odrzuceń i zdarzeń, które powodują ból – zamkniesz się wtedy w tych uczuciach; albo możesz zobaczyć te zdarzenia jako możliwości – możliwości pokonania tych demonów i dawania miłości.

Roland Joffé,

 

Repertuar wrzesień 2014

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„POWSTANIE WARSZAWSKIE”

01.09.2014

19.00

 85 MIN

2

„JACK STRONG”

08.09.2014

19.00

120 MIN

3

„POD MOCNYM ANIOŁEM”

15.09.2014

19.00

109 MIN

4

„HARDKOR DISKO”

22.09.2014

19.00

    85 MIN

5

„OBIETNICA

29.09.2014

19.00

  97 MIN

 

„POWSTANIE WARSZAWSKIE”

REALIZACJA

OBSADA

Pomysł na fabułę Jan Komasa.

Scenariusz  Joanna Pawluśkiewicz, Jan Ołdakowski, Piotr Śliwowski.

Korekta Barwna Piotr Sobociński Jr. Muzyka: Bartosz Chajdecki.

głosy

Michał Żurawski – Karol

Maciej Nawrocki – Witek

Mirosław Zbrojewicz - „Prezes”

Agnieszka Kunikowska – Joanna

Ewa Kania-Grochowska – matka

Jacek Czyż - Witek po latach

 

O FILMIE

 

„Powstanie Warszawskie” to pierwszy na świecie dramat wojenny non-fiction zmontowany w całości z materiałów dokumentalnych, opowiadający o tytułowym wydarzeniu poprze historię dwóch młodych reporterów, świadków powstańczych walk. Film wykorzystuje autentyczne kroniki filmowe z sierpnia 1944 roku. Posiłkując się nowoczesną technologią koloryzacji i rekonstrukcji materiałów audiowizualnych oraz zapraszając do współpracy grup znamienitych twórców, jego autorzy zrealizowali projekt, który nie ma odpowiednika w skali światowej.

 6 godzin oryginalnych kronik z Powstania Warszawskiego; 7 miesięcy pracy; zespół konsultantów ds. militariów, ubioru, architektury, również urbanistów, varsavianistów i historyków; 1000 godzin konsultacji kolorystycznych; 1200 ujęć; 1440 godzin koloryzacji i rekonstrukcji; 112.000 wybranych klatek; 648.000 minut rekonstrukcji; 22.971.520 megabajtów danych – to tylko niektóre liczby pozwalające uświadomić sobie, choćby częściowo, ogromny nakład pracy i środków włożonych w realizację projektu.

 

„Powstanie Warszawskie” nie zostało podpisane nazwiskiem reżysera, bo też trudno tu o takowym mówić. Materiał filmowy powstawał w czasie insurekcji. Za kamerą stali, w większości dziś anonimowi, operatorzy pracujący dla Biura Informacji i Propagandy KG AK. Z ich pracy pozostały skrawki, trwające zazwyczaj po kilkanaście sekund.Ekipa filmu postawiła sobie za cel pokolorowanie pojedynczych klatek i ułożenie z nich jednej spójnej narracji. Rozmiar przedsięwzięcia budzi szacunek, ale to nie jedyny powód, dla którego należy się realizatorom uznanie. Swoim dziełem twórcy uzupełniają lukę w powstańczych opowieściach, bowiem zwracają uwagę na codzienne życie powstańców.  „Powstanie Warszawskie” to przede wszystkim realizm drobnych spraw: przygotowania i spożywania posiłków, codziennej higieny, dbania o bezpieczeństwo rodziny etc. To także bezcenna kronika mody (choć może to akurat nie do końca właściwe słowo) i obyczajów – w filmie zobaczymy i prawdziwe wesele, i żołnierskie manewry. To wszystko składa się na niezapomnianą panoramę Warszawy 1944 roku, z jej dramatami i tragediami, ale też małymi radościami. To także hołd dla powstańczych filmowców, o których historia rzadko dziś pamięta. Wykluczeni z kręgu bohaterów, dzięki temu filmowi wchodzą do niego w wielkim stylu. Dopiero po latach ich zasługi zyskują realną wartość. W czasie powstania żołnierzom z kamerami podobno częściej ubliżano, wyzywając ich od migających się od obowiązku służenia ojczyźnie  tchórzy, którzy wolą chować się za obiektywem niż stawiać czoła wrogowi. Także Karol i Witek, młodzi operatorzy, których twórcy uczynili głównymi bohaterami tej opowieści, po wielokroć zadają sobie pytanie, czy to, co robią, może się równać z działaniami ich walczących kolegów. Starszy nie ma wątpliwości, młodszy musi dopiero dojrzeć, by dostrzec wartość pracy, którą wykonuje. Bracia towarzyszą widzowi przez cały czas, chociaż ich twarzy nigdy nie widzimy. Mówią do nas z offu głosami Macieja Nowickiego (Witek) i Michała Żurawskiego (Karol), przedstawiają swoją historię, a czasami tłumaczą to, na co właśnie patrzymy. Nie ma tu uproszczeń ani łopatologii. Operatorzy mówią tyle, ile jest potrzebne, by widz niezależnie od wieku zrozumiał rozgrywające się na ekranie wydarzenia. W tym aspekcie udało się utrzymać twórcom dyscyplinę, za to pofolgowali sobie, uzupełniając – niepotrzebnie – relację Karola i Witka o wątek rodzinny i miłosny. Kiedy chłopcy kręcą powstanie, w domu czekają stęsknione kobiety: schorowana matka i umierająca z miłości Joasia, narzeczona Karola. Ich rzewne listy wytrącają widza z opowieści, dodają niepotrzebnego melodramatyzmu, tak jakby przedstawione na ekranie wydarzenia nie były same z siebie wystarczająco wymowne. To pójście na łatwiznę. Gwarancja tego, że widz opuści kino z mokrą chusteczką. Mimo to „Powstanie Warszawskie” wywiązuje się z zadania. Połączenie dokumentów z najnowszą technologią sprawia, że widz ma wrażenie, jakby Powstanie rozgrywało się tuż obok niego, za murami kina.  W dodatku, jest to wreszcie film, który w newralgicznym momencie naszej historii dostrzega życie, a nie tylko śmierć.

Autor jest redaktorem naczelnym portalu Stopklatka.pl

Artur Zaborski, Powstanie Warszawskie, „Kino" 2014, nr 06

 

„JACK STRONG”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria - Władysław Pasikowski

Scenariusz - Władysław Pasikowski

Zdjęcia - Magdalena Górka PSC

Montaż - Jarosław Kamiński PSM

Scenografia      - Joanna Macha

Kostiumy - Małgorzata Braszka

Dźwięk - Jan Freda

Charakteryzacja - Janusz Kaleja

Muzyka - Jan Duszyński          

 

MARCIN DOROCIŃSKI - Jack Strong

MAJA OSTASZEWSKA - Hania

PATRICK WILSON - Daniel

MIROSŁAW BAKA - Putek

OLEG MASLENNIKOW - Kulikow

IRENEUSZ CZOP - Rakowiecki

PAWEŁ MAŁASZYŃSKI - Ostaszewski

DIMITRI BILOW - Pułkownik

MARIUSZ BONASZEWSKI - Prokurator

ZBIGNIEW ZAMACHOWSKI - Gendera

KRZYSZTOF GLOBISZ - Siwicki

KRZYSZTOF PIECZYŃSKI - Brzeziński

KRZYSZTOF DRACZ - Gen. Jaruzelski

 

O FILMIE

Rzucił wyzwanie Imperium. Zmienił losy świata. Zapłacił za to najwyższą cenę. Jack Strong – szpieg, który ryzykował wszystko, co kochał. Władysław Pasikowski sięga po ukrywaną przez lata, prawdziwą historię największego szpiega naszych czasów.

 

Dyskusja o pułkowniku Ryszardzie Kuklińskim, tajnym agencie amerykańskiego wywiadu, skazanym przez władze PRL na karę śmierci, po 1989 roku przybrała łatwą do przewidzenia dynamikę. Spór toczył się wokół nieśmiertelnego pytania: bohater narodowy czy zdrajca, który złamał przysięgę? Chociaż emocje związane z tą postacią ucichły, film Władysława Pasikowskiego, stawiający słynnego szpiega na piedestale polskiego patriotyzmu, prawdopodobnie podzieli widownię. Skądinąd wiadomo, że wkładanie kija w mrowisko jest sprawdzoną strategią autorską twórcy „Pokłosia”, ale publicystyka w żadnym razie nie stanowi o największej wartości jego nowej produkcji.

„Jack Strong” nie ujawnia żadnych rewelacji historycznych i nie będzie przełomem w myśleniu o sprawie Kuklińskiego. Jest za to trzymającym w napięciu thrillerem, czerpiącym pełnymi garściami z klasycznych filmów szpiegowskich, kapitalnie wykorzystującym estetykę kina noir do opowiedzenia historii polskiego szpiega jako faceta, który wykiwał „Ruskich”. Nie brakuje w „Jacku Strongu” stereotypów, ale część z nich to koszt kina gatunków karmiącego się kliszami. Poza wszystkim to dobra rzemieślnicza robota.

(…) Kukliński, grany przez Marcina Dorocińskiego, jest postacią tajemniczą, samotną, niespełnioną, psychologicznie tylko naszkicowaną, niepełną i naznaczoną brakiem – jak bohaterowie romantyczni. Widz widzi, że to patriota, ale właściwie nie wie, dlaczego ryzykuje on własne życie i bezpieczeństwo rodziny dla ryzykownej akcji bez gwarancji powodzenia. Ten konstrukcyjny unik wybiela Kuklińskiego, spłaszcza go, ale ma też zaletę, bo pozwala Pasikowskiemu zrezygnować z psychologizowania i skupić się na budowaniu napięcia i tempa akcji. Reżyser umiejętnie wykorzystał zasadę, że nie musimy wszystkiego wiedzieć o bohaterze, aby mu kibicować.

Kukliński ukrywał przed rodziną swoją podwójną tożsamość. Im bardziej był oddany tajnej służbie, tym bardziej izolował się i zamykał w sobie. Szkoda, że sceny rodzinne, ilustrujące samotność bohatera, wypadają najsłabiej. Pasikowski, specjalista od męskiego kina, nie radzi sobie z językiem kobiet (gender się kłania) i młodzieży. Dynamicznie pokazuje za to dramat bohatera w zawieszeniu, rozdartego między Sprawą a rodziną, Wschodem i Zachodem, bohaterstwem i zdradą. W narracji czuje się inspiracje klasykami. Słychać echa filmów ulubionych reżyserów Pasikowskiego, na których lubi się powoływać: Scorsese, Peckinpaha, a nawet Melville’a. Duża w tym zasługa innych realizatorów, autora muzyki Jana Duszyńskiego i autorki zdjęć Magdaleny Górki, która z sukcesem wykorzystała doświadczenie z USA na polskim podwórku. Stylizowana rzeczywistość PRL chwilami wygląda straszniej niż nawiedzony dom z horroru „Paranormal Activity 3”, do którego kręciła zdjęcia.

W roli zagranej przez Dorocińskiego nie ma aktorskiej szarży. Jest dużo milczenia. Milczenie jest złotem. Chociaż aktor chciał pokazać dramat zwykłego człowieka, w jego postaci buzuje mitotwórczy potencjał życiorysu Kuklińskiego. W tym bohaterze, jak w narodowym zwierciadle, odbija się pełna resentymentów fantazja o polskim herosie, który dzięki sprytowi (i kilku jankeskim gadżetom) robi Rosjan w konia. Agent Jack Strong, stający incognito w obronie narodu, ba, walczący z narażeniem życia o bezpieczeństwo międzynarodowe i ład globalny, to nowe wcielenie Konrada Wallenroda, skrojone na miarę nieskromnych aspiracji współczesnej Polski.

Warto na koniec zwrócić uwagę, że pomimo nacisku na wykorzystanie schematów kina szpiegowskiego i sensacyjnego, Pasikowski zachowuje autorski charakter pisma, widoczny zwłaszcza w oszczędnych, ale sugestywnych dialogach. Reżyser ma nadzieję, że po obejrzeniu „Jacka Stronga” Polacy uznają Kuklińskiego za jednego z największych bohaterów XX wieku. Nie wiem, czy tak się stanie, ale być może uwierzą, że polskie kino gatunków nie jest oksymoronem. To i tak będzie misja specjalna!

Łukasz Knap, Jack Strong, „Kino" 2014, nr 02, s. 68

  

„POD MOCNYM ANIOŁEM”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Wojtek Smarzowski.

Scenariusz Wojtek Smarzowski na podstawie powieści Jerzego Pilcha.

Zdjęcia Tomasz Madejski.

Muzyka Mikołaj Trzaska.

Robert Więckiewicz – Jerzy

Julia Kijowska – Ona

Adam Woronowicz – Anioł

Jacek Braciak – Kolumb

Arkadiusz Jakubik – Terrorysta

Iwona Wszołkówna – Joanna

Lech Dyblik – Przodownik

Krzysztof Kiersznowski – Reżyser

Kinga Preis - Mania),

O FILMIE:

Pomysł na opowieść opiera się na założeniu, że czas pijaka nie jest czasem linearnym. To co przedtem dzieje się jednocześnie potem i teraz. Żeby to zrozumieć, trzeba pić. Czas w tym filmie to kluczowy element. Główny bohater pije, leczy się, trafia na odwyki, znowu pije. Szybko gubimy poczucie czasu. Nie wiemy, który to odwyk, nie wiemy który raz nasz bohater pierze swój obsrany dres. On też tego nie wie. Ucieka mu czas. W momencie, w którym sobie to uświadomi, zacznie się leczyć naprawdę. Takie traktowanie czasu narzuca rozpięcie historii na trzech porach roku, wiosenno-letniej, jesiennej i zimowej. Niektóre sceny chcę tak prowadzić, żeby między jednym a drugim słowem zmieniała się aura przy jednoczesnym zachowaniu ciągłości dialogu i emocji. Chciałbym, żeby przez pierwszą część filmu widz się świetnie bawił (kto z nas się nie śmiał z pijaka?), przez następną czuł narastające zażenowanie, a na koniec, żeby przerażony milczał.

Zapewniam, że z powieści Jerzego Pilcha oraz z mojego – sądzę, że mogę tak napisać – niegrzecznego widzenia kina można zmontować extra-mocny koktajl. Będzie miał sporo kolorów bo pracuję z aktorami na półtonach i niuansach, będzie międzynarodowy bo wierzę, że są szanse na festiwale, i zapewniam, że będzie popularny bo picie to jednak cały czas nasz sport narodowy. Tylko z tym kacem każdy będzie musiał sobie radzić sam.

Na zdrowie. Prosit.

Wojtek Smarzowski

 

W przeciwieństwie do „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” Marka Koterskiego szlak alkoholowy nie jest Drogą Krzyżową. To błędne koło – sklep monopolowy, knajpa, izba wytrzeźwień, nierzadko oddział intensywnej terapii, odwyk… „I apiat”, od nowa, aż do usranej (często, niestety, w dosłownym tego słowa znaczeniu) śmierci. „Po raz kolejny postawiliśmy pana na nogi” – niczym mantra powracają na ekranie słowa doktora Granady (Andrzej Grabowski), kierowane do głównego bohatera, pisarza Jerzego (Robert Więckiewicz) na zakończenie kuracji odwykowej. Ile jeszcze razy się uda, zanim delikwent wyląduje na cmentarzu?

(…) Wszyscy jesteśmy równi wobec butelki, a wszelkie próby wywyższania się, czynienia ze swego chlania „duchowej misji” natychmiast zostają przez kuracjuszy i personel wyszydzone. Także pisarza, któremu wydaje się, że może kontrolować swoje uzależnienie, sprowadzają tutaj do parteru. Jednak inaczej niż w „Weselu” czy „Domu złym”, gdzie Smarzowski malował fresk społeczny z wieloma równorzędnymi bohaterami, w „Pod Mocnym Aniołem” postać Jerzego wyraźnie wybija się na pierwszy plan. Robert Więckiewicz prawie nie schodzi z ekranu (a że prawdziwe z niego zwierzę aktorskie, to i tę bestię ludzką gra bezbłędnie), dzieło zaś jest przede wszystkim próbą przełożenia alkoholowych doświadczeń pisarza na język kina. Stąd np. montażowe odpowiedniki „urwanego filmu” – zdania przerwane w pół słowa, niedokończone sytuacje, nagłe przeskoki w czasie i przestrzeni. Im bliżej końca, tym obraz coraz bardziej się zapętla.

Jerzy z sali szpitalnej przechodzi do knajpy, tam ląduje nieprzytomny we własnej wannie, by znaleźć się w monopolowym. Majaki, ale bez wizji. Z drugiej strony, zdjęcia z monitoringu umieszczonego pod sufitem oddziału czy, kojarzące się z Big Brotherem, wyznania bohaterów czynione na czarnym tle do obiektywu kamery ustawiają widzów w pozycji pełnych odrazy a zarazem fascynacji obserwatorów człekokształtnych szczurów kierowanych odruchami bezwarunkowymi. Lecących do wódy jak muchy do gnoju, potem zaś kajających się za swe postępowanie przed niewidzialnym Bogiem.

Ten turpizm przełamują motywy ocieplające postać głównego bohatera. Głównym jest – typowy dla opowieści o straceńcach – topos miłości do kobiety (Julia Kijowska), która jako jedyna może ocalić Jerzego przed ostatecznym upadkiem na dno. Na szczęście, wątek ów potraktowany został po żołniersku, bez zbytnich sentymentów. Nieco bardziej drażni metafizyczna (a jednak!) postać Anioła (Adam Woronowicz), mieszkająca na zapleczu monopolowego i towarzysząca bohaterowi w jego pijackiej odysei. Lecz to drobiazg przy cięższych grzechach, jakie obciążają film.

Bo za przesunięcie akcentu z portretu zbiorowego na obserwację jednostki płaci Smarzowski cenę monotonii. Mimo drastyczności niektórych obrazów i sytuacji, alkoholizm jest w sumie dość nudny. Powtarzające się cykle od kieliszka do zapaści i z powrotem w pewnym momencie zaczynają raczej usypiać niż szokować, zwłaszcza, że w gruncie rzeczy autorzy „Pod Mocnym Aniołem” nic specjalnie odkrywczego na temat owej przypadłości nie mówią. Słusznie rezygnują z nadbudowy picia, ale niewiele proponują w zamian. Film zmienia się więc w narcystyczne i masochistyczne jednocześnie upajanie się alkoholizmem, choć ten narcyzm chyba bardziej niż ze Smarzowskiego bierze się z książki Pilcha.(…)

Bartosz Żurawiecki, Pod Mocnym Aniołem, „Kino" 2014, nr 01, s. 74-75

 

„HARDKOR DISKO”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyseria Krzysztof Skonieczny

Scenariusz Krzysztof Skonieczny,

                  Robert Bolesto.

Zdjęcia Kacper Fertacz.

Marcin Kowalczyk – Marcin

Jaśmina Polak – Ola

Agnieszka Wosińska – matka

Janusz Chabior - ojciec

 

O FILMIE:

„Hardkor Disko” to debiut filmowy Krzysztofa Skoniecznego, reżysera i twórcy kultowych, wielokrotnie nagradzanych teledysków dla m.in. Brodki, Nosowskiej, Projektu Warszawiak, donGURALesko, czy hitu Jamala - „Defto.” W roli głównej Marcin Kowalczyk, jeden z najciekawszych polskich aktorów młodego pokolenia, uhonorowany Nagrodą Aktorską Festiwalu Filmowego w Gdyni i Nagrodą im. Zbyszka Cybulskiego. Współczesna, pełna kontrastów metropolia. Nowobogaccy rodzice i ich pochłonięte hedonizmem, żyjące chwilą dzieci, a wokół nich rzeczywistość, w której wzbiera gniew i napięcie bliskie eksplozji. W takiej scenerii poznajemy Marcina, młodego chłopaka, który zaraz po przyjeździe do miasta spotyka trochę młodszą od siebie Olę. Zafascynowana nim dziewczyna zaprasza go do swojego świata, w którym królują mocne używki, niekończące się imprezy artystycznej bohemy i nielegalne wyścigi samochodów. Marcin przyjechał jednak z głęboko skrywaną tajemnicą i dokładnym planem zemsty, o którym ani dziewczyna, ani jej najbliżsi nie mają pojęcia…

 

Na opozycji ognia i lodu buduje Krzysztof Skonieczny cały film, rozpinając go pomiędzy hałaśliwym klubem a ciszą luksusowego apartamentu. Pomiędzy nocą a dniem; miastem a naturą; Bajmem a Haendlem; kreską wciągniętą na dyskotece a kieliszkiem wina do kolacji; pomiędzy rozdygotanym światem młodych i sytym, spokojnym światem starych. Od kluczowych słów wiedzie nas reżyser do kluczowych scen: w sennej wizji „Dzień ojca” naznaczony jest smugą ognia, a „Dzień matki” oprószony śniegiem, cały w bieli. Trzeci rozdział filmu nosi tytuł „Dzień dziecka” i to właśnie dziecko jest głównym bohaterem całości, ba! zaryzykowałabym nawet tezę, że w ogóle „Hardkor Disko” przenika duch dziecięcości, niedojrzałość, która ujścia dla frustracji i niepokoju szuka w demolce, w psuciu zabawy i zabawek.

(…)Brudna noc się kończy, czysty poranek nastaje, dziewczyna znika, na scenę rodzinnego dramatu wkraczają zaś matka (Agnieszka Wosińska) i ojciec (Janusz Chabior) dziewczyny; wyluzowani, zrelaksowani, obrzydliwie bogaci i zadowoleni z siebie. I tu zaczyna się polska wersja „Teorematu”, w której Marcin zyskuje coraz więcej cech demonicznych, a film stopniowo traci klarowność i napięcie na rzecz wypieszczonych artystowskich ujęć i rozmywających się znaczeń.

Ki diabeł? – zastanawiałam się, obserwując poczynania milczącego Marcina, którego enigmatyczna obecność znaczy i wszystko, i nic. Może więc być Marcin mrocznymi instynktami Oli, wyzwolonymi w hormonalnej burzy dojrzewania. Cierpienia dorastających nastolatków uwikłanych w konflikty edypalne wydają mi się jednak równie oczywiste, co banalne. Może więc jest Marcin jakimś niechcianym, odrzuconym przed laty dziecięciem rodziców Oli, dyszącym żądzą odwetu? Cóż, wraz z tym rozwiązaniem film zaczyna ciążyć niebezpiecznie ku telenoweli, a to chyba nie było intencją twórców.

A gdyby tak Marcin był emanacją frustracji pokolenia, któremu rodzice dali za dużo wolności, a za mało wartości? No to mielibyśmy kolejny moralizatorski, konserwatywny arthouse w polskim kinie. Chodzi więc o nienawiść do burżujów, o „zjadanie bogatych”? Zdumiewa mnie trwałość tego negatywnego stereotypu. A może na celowniku Krzysztofa Skoniecznego znajduje się polska rodzina, zakłamana, opresyjna? Hmm… takiej tu, szczerze mówiąc, nie widzę. Bohater – stworzony przez Marcina Kowalczyka na zamknięciu, emocjonalnym wycofaniu – krok po kroku realizuje swoją niszczycielską misję bez wątpliwości, bez pęknięcia, które dałoby nam szansę dostrzeżenia w nim kogoś więcej niż jedynie wykonawcy poleceń losu, figury rodem z antycznej tragedii, sunącej pewnie przez film, niczym pionek przez szachownicę.(…)

Małgorzata Sadowska, Hardkor Disko, „Kino" 2014, nr 04, s. 70

 

„OBIETNICA”

REALIZACJA

OBSADA

REŻYSERIA – ANNA KAZEJAK

SCENARIUSZ – ANNA KAZEJAK

                              MAGNUS VON HORN

ZDJĘCIA KLAUDIUSZ DWULIT

MONTAŻ MORTEN HØJBJERG

SCENOGRAFIA MARCEL SŁAWINSKI

                                 KASIA SOBAŃSKA

MUZYKA KRISTIAN EIDNES ANDERSEN

DŹWIĘK KRISTIAN EIDNES ANDERSEN

LILA – ELIZA RYCEMBEL

JANEK – MATEUSZ WIĘCŁAWEK

SYLWIA – MAGDALENA POPŁAWSKA

DANIEL – DAWID OGRODNIK

KONRAD – ANDRZEJ CHYRA

ANGELIKA – LUXURIA ASTAROTH

MATKA JANKA – JOWITA BUDNIK

OJCIEC JANKA – BARTŁOMIEJ TOPA

 

 

O FILMIE:

Generacja online kontra zagubieni rodzice w nowym obrazie Opus Film, producenta trzech oficjalnych polskich kandydatów do Oscara – „Ediego”, „Sztuczek” i „Z odzysku” oraz wielokrotnie nagrodzonej „Idy”, w reżyserii Anny Kazejak – autorki kinowego przeboju „Skrzydlate świnie”. Poruszający, wnikliwy i odważny portret młodego pokolenia. Światowa premiera filmu miała miejsce 13 lutego na festiwalu Berlinale.

Lila i Janek, uczniowie wielkomiejskiego liceum, należą do generacji, która komunikuje się głównie przez Skype’a i Facebooka. Wraz z przyjaciółmi korzystają z życia na całego. Imprezują, eksperymentują z alkoholem i marihuaną. Jednak pewnego dnia Lila nieoczekiwanie zrywa z Jankiem, oskarżając go o zdradę. Zakochany chłopak będzie musiał zapłacić wysoką cenę za niewinny błąd. Jeśli spełni obietnicę, którą wymogła na nim dziewczyna, nic już nie będzie takie jak przedtem…

Scenariusz napisali wspólnie Anna Kazejak i Magnus von Horn, szwedzki absolwent łódzkiej filmówki. Ten film to wzorowa europejska koprodukcja, powstała przy udziale Szwecji, Polski i Danii (formalnie producentami są dwa ostatnie kraje), a tę „międzynarodowość” wyraźnie widać na ekranie. Akcja toczy się w Szczecinie, ale równie dobrze mogłaby w Esbjerg lub Malmö, zresztą autorzy scenariusza inspirowali się wydarzeniami, które miały miejsce w Szwecji.

Gdyby bohaterowie „Obietnicy” nie mówili po polsku, nie byłoby wiadomo, z jakiego europejskiego kraju pochodzą. Trudno znaleźć w filmie element typowo polski – osiedle, na którym mieszka nastoletnia Lila z rodziną, wygląda skandynawsko, jej mieszkanie również, stroje bohaterów są jak z H&M albo Bershki, a grająca główną rolę Eliza Rycembel wygląda niczym wyjęta z debiutu Lukasa Moodysoona „Fucking Amal”. Ma takie same problemy w klasie i w swej „patchworkowej” rodzinie jak tysiące rówieśniczek z bogatszej części świata.

Kazejak rewelacyjnie obsadziła Rycembel i wyśmienicie ją prowadzi – Lila na zmianę wzbudza niechęć i sympatię, wydaje się szlachetniejsza, lepsza od otaczającego ją świata, ale jest w tej wyższości też pogarda. Nie wiemy, czy dziewczyna jest okrutna, zraniona, nadwrażliwa, czy tylko głupia. Ta niejednoznaczność staje się głównym motorem dramaturgii, obok budującego napięcie pytania, czy dojdzie do zbrodni, którą bohaterka zaplanowała.

Aktorstwo generalnie jest tutaj najwyższej próby. Natomiast stylistycznie Kazejak pożycza trochę od Gusa Van Santa („Paranoid Park”!), trochę od Sofii Coppoli, Jacka Borcucha i hipsterskiej aplikacji do obróbki zdjęć, zmieniającej pospolitość w niezwykłość. Z jednej strony opowiadanie o nastolatkach przy użyciu ich estetyki to klisza, z drugiej nie ma tutaj taniego efekciarstwa i teledyskowej przesady. Można więc film Kazejak pochwalić za to, że „jest na czasie”, albo zganić, że zamiast wytyczać nowe ścieżki w kinie, idzie tymi już wytyczonymi przez zagranicę. Tylko czy wobec europejskiej „Obietnicy” w ogóle można użyć słowa „zagranica”?

I czy o taką uniwersalność polskiego kina chodziło krytyce? Niezupełnie, bo pominięcie kontekstu społeczno-kulturowego sprawia, że film jest uboższy znaczeniowo, rozgrywa się jakby w mydlanej bańce. Tę aseptyczność do pewnego stopnia usprawiedliwia scenariusz, którego głównym tematem jest poszukiwanie źródeł zła rodzącego się w człowieku, gdy z dzieciństwa przechodzi w dorosłość. Jest to zresztą ulubiony temat von Horna, co widać w jego dwóch etiudach „Echo” i „Bez śniegu” – obie opowiadają o bezrefleksyjnej przemocy. W „Obietnicy” zło wkrada się w uładzony, dobrze zaprojektowany „zachodni” świat jak wąż do Edenu – nie wynika z wojny, gwałtu lub silnej traumy.(…)


Ola Salwa, Obietnica, „Kino" 2014, nr 03, s. 70