REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE”
PRZEGLĄD KINA POLSKIEGO 19-21 LUTY 2026
Lp. |
TYTUŁ |
DATA |
GODZ. |
CZAS |
1 |
„ŚWIĘTO OGNIA” |
19.02.2024 |
18.00 |
94 MIN |
2 |
„KOS” |
19.02.2024 |
20.00 |
118 MIN |
3 |
„PIEP*ZYĆ MICKIEWICZA” |
20.02.2024 |
18.00 |
102 MIN |
4 |
„CHŁOPI” |
20.02.2024 |
20.00 |
116 MIN |
5 |
„LĘK” |
21.02.2024 |
18.00 |
96 MIN |
6 |
„DOPELLGANGER. SOBOWTÓR” |
21.02.2024 |
20.00 |
119 MIN |
„ŚWIĘTO OGNIA”
2023 FESTIWAL POLSKICH FILMÓW FABULARNYCH
Złoty Kangur - nagroda australijskich dystrybutorów filmowych Kinga Dębska
Najlepsza drugoplanowa rola kobieca Kinga Preis
Najlepszy debiut aktorski Paulina Pytlak
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Kinga DębskaScenariusz - Kinga DębskaZdjęcia - Witold PłóciennikMuzyka - Bartosz ChajdeckiMontaż - Jarosław Kamiński Scenografia - Wojciech ŻogałaKostiumy - Dorota Roqueplo Dźwięk - Leszek Freund |
Paulina Pytlak - Nastka Tomasz Sapryk - Poldek Joanna Drabik - Łucja Kinga Preis - Józefina Karolina Gruszka - Lena Katarzyna Herman - Kownacka Mariusz Bonaszewski - Piłat
|
O FILMIE:
Anastazja (Paulina Pytlak) ma 20 lat, jest uzależniona od komiksów, gorącej czekolady i zakochana w chłopaku z sąsiedztwa. Gdyby tylko mogła, porwałaby go na randkę albo na koniec świata. Niestety to tylko marzenia, bo od dziecka jest przykuta do wózka, a z otoczeniem porozumiewa się za pomocą specjalnego programu. Mimo wszystkich ograniczeń Nastka nie traci pogody ducha, a optymizmem zaraża wszystkich. Najlepszą relację ma z nią starsza siostra Łucja (Joanna Drabik) – wschodząca gwiazda Baletu Narodowego, która właśnie stanęła u progu wielkiej kariery. Anastazję samotnie wychowuje ojciec Poldek (Tomasz Sapryk). Wkrótce życie całej trójki wkroczy w nowy etap, kiedy do ich drzwi zapuka przebojowa sąsiadka z naprzeciwka – Józefina (Kinga Preis). To za jej sprawą Anastazja i jej bliscy odkryją siebie na nowo, a przy okazji staną twarzą w twarz z rodzinną tajemnicą, która aż nazbyt długo czekała na rozwiązanie.
W pewnym małym mieszkanku żyje typowa-nietypowa rodzina. Poldek (Tomasz Sapryk) samotnie wychowuje dwie córki. Starsza z nich, Łucja (Joanna Drabik), jest piękną, pełną gracji baletnicą. Młodsza, Nastka (Paulina Pytlak), jest natomiast niewolnicą własnego ciała. Urodzona z dziecięcym porażeniem mózgowym dziewczyna obserwuje rzeczywistość ze swojego balkonu, martwi się o tatę, spędza czas z siostrą i zaprzyjaźnia z sąsiadką (Kinga Preis). Jest także narratorką tej historii, z offu opowiadającą widzowi o swoim świecie.
Zaczęłam tę recenzję trochę jak baśń, bo też w nieco baśniowej estetyce utrzymane jest najnowsze dzieło Kingi Dębskiej. „Święto ognia” pozostaje wierne jej stylowi i ulubionym tematom. Po raz kolejny reżyserka przedstawia życie polskiej rodziny bez cierpiętnictwa i szarzyzny, nie unikając przy tym trudnych tematów. „Święto ognia” nie jest wolne od wad, nie jest też najlepszym filmem w dorobku reżyserki, ale z pewnością spodoba się szerokiemu gronu widzów i już teraz jest „targetowane” jako kolejny „Johnny” (2022) czy „Chce się żyć” (2013).
Mankamenty filmu Dębskiej są dosyć podobne do wad filmu Daniela Jaroszka. Najważniejsze problemy „Święta ognia” wynikają z jego poszatkowanej, nieangażującej, niepewnie poprowadzonej narracji. Nie czytałam książki Jakuba Małeckiego, na której opiera się film, nie wiem zatem, na ile wynika to z charakteru materiału źródłowego, a na ile jest kwestią nieumiejętnej adaptacji tegoż.
Wiem natomiast, że nie znajduję żadnego sensownego wytłumaczenia na kuriozalność i chaotyczność wątku Łucji – baletnicy, której m.in. przez wiele miesięcy udaje się ukryć postępującą, ograniczającą sprawność chorobę pomimo nieprzerwanej pracy w najlepszym zespole tanecznym w kraju. Dziwnie ogląda się też nakręconą przez kobietę (!), a godną kabaretu Koń Polski komediową scenę z Kingą Preis, która załatwia Nastce maturę dzięki pokazaniu dekoltu dyrektorowi jej szkoły. Charakterystyczne dla Dębskiej rozpięcie między powagą a śmiechem nie zawsze w „Święcie ognia” się sprawdza.
Tematycznie produkcji bliżej rzecz jasna do „Chce się żyć” niż do „Johnny’ego”. W porównaniu z filmem Pieprzycy „Święto ognia” jest zdecydowanie słabiej zakorzenione w rzeczywistości osób z niepełnosprawnością. „Chce się żyć” bazowało na prawdziwej biografii i trudnych doświadczeniach, natomiast film Dębskiej podchodzi do tematu życia z porażeniem mózgowym dużo bardziej ogólnikowo. Momentami przez swoją formę infantylizuje i cukruje temat. Przedmiotowo wykorzystuje niepełnosprawność głównej bohaterki w celu łatwego wywołania wzruszenia u widza.
„Święto ognia” nie obawia się jednak łamania tabu i porusza takie nieoswojone społecznie tematy jak: potrzeby romantyczne i seksualne osób z niepełnosprawnościami, matki rezygnujące z wychowywania własnych dzieci, depresja poporodowa. Ważnym dla fabuły motywem jest także samobójstwo wspomagane, czy szerzej: prawo do eutanazji (i nie jest to spoiler, bo wątek pojawia się w innym kontekście, niż można by się spodziewać po filmie o nastolatce z niepełnosprawnością). Tomasz Sapryk w roli samotnego ojca tworzy wielowymiarową, poruszającą postać. Pokazuje nowe spojrzenie na ojcostwo i męskość, ale nie w sposób czytankowy, publicystyczny, oświeceniowo grzmiący na nieoświeconych; Poldek nie jest bohaterem krystalicznym, ale realistycznym, budzącym szacunek i współczucie.
Bodaj największą wygraną filmu staje się aktorskie odkrycie w osobie Pauliny Pytlak. W jej świadczącym o dużej wrażliwości występie nie ma nic z karykatury, o którą tak łatwo przy kreowaniu postaci z dysfunkcjami fizycznymi – co widać choćby na przykładzie coraz bardziej manierycznych, opartych stricte na mimikrze ról Dawida Ogrodnika. Sama bohaterka również jest bardzo ciekawa, ponieważ niepełnosprawność to tylko jedna z cech, które ją określają – nie mniej ważna od poczucia humoru, uporu, zdolności matematycznych czy zauroczenia często przechodzącym pod jej oknem Mateuszem. Świat bohaterki nie kręci się wokół fizycznych ograniczeń. Pora na więcej takich filmowych bohaterek i bohaterów jak Nastka, nie zgadzających się na to, by niepełnosprawność określała ich wizerunek i osobowość.
KATARZYNA KEBERNIK - Kino nr 10/2023
„KOS”
2023 FESTIWAL POLSKICH FILMÓW FABULARNYCH
Złote Lwy - Najlepszy film
Aneta Hickinbotham, Leszek Bodzak, Paweł Maślona
Najlepsza drugoplanowa rola męska Robert Więckiewicz
Nagroda za reżyserię obsady filmu pełnometrażowego
Paweł Maślona - Nadia Lebik
Najlepsza charakteryzacja - Aneta Brzozowska
Najlepszy montaż Piotr Kmiecik
Nagroda Dziennikarzy - Paweł Maślona
Nagroda Jury Młodzieżowego - Paweł Maślona
Nagroda Organizatorów Festiwali i Przeglądów Filmu Polskiego za Granicą
Nagroda Sieci Kin Studyjnych Paweł Maślona
|
OBSADA |
Reżyser - Paweł MaślonaScenariusz - Michał A. ZielińskiZdjęcia - Piotr Sobociński Jr.Muzyka - Mikołaj TrzaskaMontaż - Piotr KmiecikScenografia - Anna AnosowiczKostiumy - Dorota RoqueploDźwięk - Radosław Ochnio, Filip Krzemień, Adam Szlenda
|
Bartosz Bielenia - Ignac Sikora Jacek Braciak - Tadeusz "Kos" Kościuszko Jason Mitchell - Domingo Robert Więckiewicz - Iwan Dunin Agnieszka Grochowska - Maria Giżyńska Piotr Pacek - Stanisław Duchnowski Andrzej Seweryn - Duchnowski Łukasz Simlat - Wąsowski |
O FILMIE
Wiosna 1794 roku, w Polsce wrze. Do kraju wraca generał Tadeusz „Kos” Kościuszko (Jacek Braciak), który planuje wzniecić powstanie przeciwko Rosjanom, mobilizując do tego polską szlachtę i chłopów. Towarzyszy mu wierny przyjaciel i były niewolnik, Domingo (Jason Mitchell). Tropem Kościuszki wraz z listem gończym podąża bezlitosny rosyjski rotmistrz, Dunin (Robert Więckiewicz), który za wszelką cenę chce schwytać generała, zanim ten wywoła narodową rebelię. W tym samym czasie młody chłop, Ignac (Bartosz Bielenia), szlachecki bękart, marzy o nadaniu herbu i majątku przez swojego nieprawego rodzica, Duchnowskiego (Andrzej Seweryn), który tuż przed śmiercią uwzględnia go w testamencie. Gdy ojciec umiera, chłopak musi uciekać przed swoim przyrodnim bratem, Stanisławem (Piotr Pacek), który nie chce dopuścić do realizacji ojcowskiej woli. Ignac kradnie testament i ma tylko dwa dni, aby stawić się z nim przed sądem i udowodnić swój tytuł szlachecki. W trakcie ucieczki Ignac spotyka na swojej drodze Domingo, a między mężczyznami tworzy się silna więź porozumienia, mimo że obaj nie znają nawzajem swojego języka. Razem trafiają do dworku Pułkownikowej (Agnieszka Grochowska), gdzie Kościuszko ukrywa się, czekając na negocjacje z magnatami. Kos jest nieufny wobec Ignaca i trzyma go w areszcie, jednak w decydującym momencie to właśnie w rękach niepozornego szlacheckiego bękarta będą leżały losy powstania. Gdy nadejdzie chwila próby, Ignac będzie musiał wybrać – czy dalej podążać za swoim herbowym marzeniem i dziedzictwem ojca, czy też przyłączyć się do „Kosa” Kościuszki i walczyć z nim o najwyższą stawkę.
"Nienawistna ósemka" z Django na pokładzie - krzyknąłem w myślach po seansie "Kosa" Pawła Maślony. Nie dlatego, że scenarzysta Michał Zieliński i Maślona zrobili "zrzynkę" z Tarantino, co przecież jest w ostatnich dekadach w kinie praktyką powszechną. Maślona, podobnie jak w swoim zjawiskowym debiucie "Atak paniki", wrzuca do garnka wszystko co najlepsze w postmodernistycznym eklektyzmie dzisiejszego kina, ale przyrządza z tego nowe i swoje danie. Lubię tak podany obraz polskiego wolnościowego zrywu.
Jeżeli ktoś oczekuje, że "Kos" będzie patetycznym historycznym filmem z jedną z ikon polskości w centrum, to niech się przebudzi i przeprosi twórców (parafrazuję jeden z dialogów Q.). "Kos" to rasowa, tłusta i niegrzeczna wariacja historyczna, osadzona tuż przed insurekcją kościuszkowską. Wariacja, która jest opowiedziana uniwersalnym językiem z kodem kulturowym nie tylko zapisanym w polskim DNA, ale również płynącym w krwiobiegu całego zachodniego kina. Mamy tutaj w zasadzie tylko dwie historyczne postacie: Tadeusz Kościuszko (Jacek Braciak) i jego przywieziony z Ameryki adiutant Domingo Lapierre (Jason Mitchell), którzy pojawiają się na ojczystej ziemi osławionego w Ameryce Kościuszki, niczym legendarni kowboje, przyjeżdżający zrobić porządek w miasteczku. Już w pierwszej swojej scenie ratują bitego przez szlachtę chłopa, a oprawcom ładują śrut w zadki. "Kos" jest totalnie zanurzony w westernie spod znaku Tarantino, który na swój sposób przemielił mitologię stworzoną wcześniej przez dwóch maestro o imieniu Sergio - Corbucciego i Leone. Kościuszko i Domingo wyglądają jak dr. Schultz i Django. Tyle że, o niepoprawna politycznie zgrozo!, szlachetny Niemiec jest tutaj jeszcze bardziej szlachetnym (bo ideowym, a nie cynicznym) Polakiem. Kościuszko jest przecież oświeconym wrogiem rasizmu w wydaniu amerykańskim, a Domingo to zerwany z łańcucha niewolnik, pomagający teraz swojemu białemu przyjacielowi walczyć z zaborcami Rzeczypospolitej. Maślona nawiązuje jeszcze mocniej do "Nienawistnej ósemki" Tarantino, co dobitnie widać w konstrukcji wyjątkowo jak na polskie kino krwawego finału. Mam nadzieję, że reżyser nie obrazi się za to zestawienie z kinem Tarantino, bo bynajmniej nie oskarżam go o klasyczny "rip off". Maślona jest bardzo utalentowanym reżyserem, który zatrzymuje się na luźnej inspiracji, prowadzącej go do autorskiego spojrzenia na kino zemsty. Zemsty kościuszkowskiej i bardzo polskiej, bo przesiąkniętej zrozumiałą rusofobią. Czy można jednak zestawiać ze sobą los polskich chłopów pańszczyźnianych z czarnymi niewolnikami w USA? Historycy spierają się na temat definicji pańszczyzny w Polsce i skali traktowania przez szlachtę chłopów jak niewolników. Szczególnie w XVIII wieku. Maślona nie ma żadnych wątpliwości w tej kwestii, kręcąc nawet scenę, w której wieśniak Ignacy (Bartosz Bielenia) i Domingo porównują swoje rany na plecach, zadane im przez ich panów. Jestem ciekaw, jak na scenę zareagują Afroamerykanie, jeżeli "Kos" zostanie pokazany w USA. Radykalna i neomarksistowska rewolucja Black Lives Matters wymaga, by traktować niewolnictwo w Stanach Zjednoczonych jako coś absolutnie wyjątkowego na skalę świata, czemu nie dorównuje nawet Holokaust. To zresztą powoduje liczne napięcia między Żydami i radykalnymi działaczami afroamerykańskimi. Fakt, że w scenie występuje aktor, który wcielił się w Easy-E z N.W.A w "Straight Outta Compton" dolewa oliwy do ognia. Polska lewica Maślony za to nie "scancelluje". Ale amerykańska? Zresztą "Kos" pewnie wzbudzi gniew części polskiej prawicy, która może uznać, że obraz sadystycznej, pijanej i głupiej szlachty jest przesadzony. Maślona zupełnie świadomie bierze jednak Kościuszkę na sztandar z napisem lewica, co nie jest przecież zupełnie nowatorskie. Kościuszko był deistą i masonem zapatrzonym we francuskich jakobinów, a podczas rewolucji amerykańskiej wykazywał postawę abolicjonisty i radykalnego przeciwnika niewolnictwa. W swoich czasach był więc radykalną i skrajną lewicą. Majątek, jaki otrzymał za udział w wojnie o amerykańską niepodległość, przekazał Tomaszowi Jeffersonowi, by ten finansował z niego abolicję dla niewolników. Kościuszko zawsze był postacią kontrowersyjną również w sporach polskiej lewicy, ale w "Kosie" jest to rewolucjonista pełną gębą, obok którego w finale zostają wszyscy odtrąceni przez "ancien regime", czyli czarnoskóry, kobieta i chłopi pańszczyźniani. Kolejny symbol, który wpisuje się w mitologię Kościuszki, symbolizowaną przecież przez "kosę" z bitwy pod Racławicami. Maślona po prostu wszedł z dawno utartym wizerunkiem Kościuszki jako wyzwoliciela chłopów w sam środek popkultury. Tyle, że to już popkultura nasączona symboliką kina hollywoodzkiego. Scena wieszania przez pijanych szlachciców chłopa w karczmie przypomina "Missisippi w ogniu" i "Zniewolonego", a nie obrazy z kina europejskiego. Cóż, Maślona jest ukształtowany przez popkulturę z kaset VHS. Tak jak piszący te słowa, więc ten kod filmowy jest nam najbliższy. "Kos" jest znakomicie wyreżyserowanym filmem, którego z pietyzmem rozciągnięte apogeum rozgrywa się przy jednym stole i w jednej izbie. To właśnie wtedy widać najmocniej wszystkie walory scenariusza i reżyserską sprawność reżysera "Ataku paniki". Tutaj również paniczny strach, paranoja i gniew pulsują w świetnym aktorskim kwartecie Braciak-Grochowska-Mitchell-Więckiewicz, który krwawo eksploduje w ostatnim akcie. Zdystansowany, dumny, ale też bardzo ludzki i swojski Braciak uosabia cały buntowniczy i patriotyczny majestat Kościuszki. Mitchell jest dumnym chłopakiem z N.W.A w XVIII-wiecznych szatach, którego antyrasistowskie tyrady mogłyby być równie dobrze wyrymowane 13 zgłoskowcem Mickiewicza. Robert Więckiewicz kradnie kilka scen jako diaboliczny i nikczemny Rusek, czyli wieczny wróg Polski. Ten Rusek nie jest tylko przedstawicielem caratu. On jest imperialistą, który mógłby nosić również mundur ZSRR tudzież przybrać barwy putinowskiego faszyzmu. Ruski mir i zawsze antypolski mesjanizm tego narodu są umiejętnie wkomponowane w postać Więckiewicza. Nie przez przypadek słyszy w końcu "idi na chuj". Agnieszka Grochowska jest natomiast emanacją polskiego matriarchatu, ale podlanego emancypacyjno-feministycznym sosem. Jej bohaterka jest bystra, dumna, silna i piękna. Widzę z nią spin off w roli mścicielki podczas insurekcji kościuszkowskiej! Również Bartosz Bielenia tworzy przejmujący obraz bękarta, który wierzy, że jego ojciec (Andrzej Seweryn) zostawił mu majątek, herb i go wyzwolił, przez co jest prześladowany przez wyjątkowo zdegenerowanego szlachcica i swojego przyrodniego brata (pięknie szarżujący jako zdegenerowany i bardzo Markizo de Sade’owski arystokrata Piotr Pacek. Maślona pewnie prowadzi całą aktorką trupę, budując powoli napięcie przy stole, które eksploduje w rzeź, symbolizującą wszystkie polskie powstania trawione na końcu przez ogień. Ma też reżyser "Ataku paniki" oko do szczegółów, które są dla mnie szalenie istotne w kinie kostiumowym. Zepsute zęby biedaków, brud na kostiumach (świetna robota Doroty Roqueplo) i dopracowana w detalach scenografia Anny Anasowicz. Do tego dochodzą wyraziście plastyczne zdjęcia Piotra Sobocińskiego Jr. Maślona dostał ekipę najlepszych fachowców, którzy wykreowali bardzo realistyczny obraz końcówki XVIII w. To zresztą upodabnia "Kosa" właśnie do spaghetti westernów, będących na antypodach wymuskanych teatrów telewizji, których umowność jest zmorą polskiego kina historycznego. "Kos" dowodzi, że o polskiej historii można opowiadać w sposób seksowny, odważny i wyrazisty, co zapowiadał już zeszłoroczny "Filip" Michała Kwiecińskiego. Na dodatek po raz kolejny widać, że nominowany do Oscara duet producentów Hickinbotham/Bodzak ma oko do wyłapywania świetnych scenariuszy. Debiutujący Zieliński napisał doskonale skrojony tekst, który w ręce wziął jeden z najbardziej utalentowanych reżyserów polskiego kina. Taka mieszanka musiała dać nam coś wyjątkowego, odważnego i bezczelnego. Prawdziwa insurekcja stylu.
Łukasz Adamski – Interia Film
„PIEP* ZYĆ MICKIEWICZA”
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Sara Bustamante-DrozdekScenariusz - Kacper SzymańskiZdjęcia - Wojciech Oleksiejuk
|
Dawid Ogrodnik - Jan Sienkiewicz Weronika Książkiewicz - Irena Joanna Liszowska - Madame Aldona Jankowska - Dyrektorka Jarosław Gruda - Andrzej Bobik Hugo Tarres - Dante Wiktoria Koprowska - Nel |
O FILMIE
Wyrzucony z uczelni pisarz i wykładowca Jan Sienkiewicz zatrudnia się w warszawskim liceum. Pod jego opiekę trafia słynna na całą szkołę klasa zbuntowanych i odpornych na wiedzę wyrzutków. IIB to uczniowie z piekła rodem, a ich przyszłość wydaje się przesądzona. Ale Sienkiewicz, uzbrojony w literaturę, entuzjazm i masę niekonwencjonalnych pomysłów, rzuci wyzwanie skazanej na wykluczenie grupie. Czy uda mu się ją okiełznać i ocalić? Opowieść o przyjaźni, miłości, szkolnych szaleństwach i o tym, że każdy zasługuje na jeszcze jedną szansę.
Jest kilka moich kinowych marzeń, o których nie mówię głośno, bo najpewniej nigdy się nie spełnią. Zawierają się one w haśle, które mówi – Chciałbym zobaczyć film… Mam na tej liście biografie artystów, konkretne gatunki w rękach konkretnego twórcy czy inne kombinacje, które uznaje za coś, co absolutnie bym zobaczył. Wspominam o tym, bo od tego tygodnia lista jest powiększona. Chciałbym jeszcze, aby ktoś nakręcił porządnie film taki, jak Piep*zyć Mickiewicza. Dodałbym do tego, że ten, który widzimy w kinach teraz mógłby nie istnieć ale to nie do końca prawda. Wtedy o wszystkim, co napisałem kilka zdań wcześniej bym nie wiedział.
Pierwotny tytuł tego filmu brzmiał Piep*zyć Mickiewicza, czyli najlepsze lata. Ostatecznie go skrócono, pewnie na potrzeby marketingowe, jednak przy okazji obcięcie to dodaje nazwie buntowniczej energii. Od razu mamy przed oczami to, czego można się po seansie spodziewać. Filmów o buntowniczych licealistach nigdy za wiele, jest tam sporo tematów do poruszenia, a do problemów młodych ludzi można podejść od wielu stron. Trzeba mieć jednak mnóstwo talentu i same dobre pomysły, aby dobrze wyszedł karkołomny pomysł zastosowany tutaj. Ten, który najkrócej ujmując polega na wykorzystaniu wszystkiego, co się tylko wymyśli.
Druga be to najtrudniejsza klasa w szkole, banda dzieciaków, którą naprawdę trudno okiełznać. Jeden z jej uczniów, niejaki Dante, na samym początku dostaje groźbę kuratora. Wszystko przez rysunek genitaliów na drzwiach wicedyrektora. W pokoju nauczycielskim trwa debata, który z nauczycieli powinien wziąć całą tę grupę za głowy. Nie ma zbyt wielu chętnych, lecz nagle pojawia się on, Jan Sienkiewicz. Wpada, mówi, że szuka pracy, a pani dyrektor na to, że okej, ma tu taką klasę, której powinien spróbować. No i próbuje, a że klasa to nietypowa, to już na początku musi polecieć bitwę fristajlową z najbardziej niepokornym uczniem. Potem jednak powoli acz sukcesywnie zaczyna zdobywać szacunek.
Choć grający Jana Dawid Ogrodnik jest gwiazdą tego projektu, to para głównych bohaterów jest już inna, a tworzy ją dwójka początkujących aktorów w melodramatycznym wątku. Sam w sobie jest on jak najbardziej w porządku, a nieznani szerszej publiczności (właściwie to w ogóle nieznani, bo zarówno Hugo Tarres, jak i Wiktoria Koprowska debiutują na ekranie) aktorzy wynoszą go na wyższy poziom. Problem tkwi jednak w całej podbudowie, właściwie wszystkim, co ich otacza. Piep*zyć Mickiewicza jest bowiem tak buntownicze, że piep*zy też sensowną historię, wątki oraz zainteresowanie widzów.
Zaczynając od początku, jest tu mnóstwo wątków i pomysłów, które nijak nie kleją się we wspólną całość. Mamy wspomnienie o uzależnieniach i problemach psychicznych, które wnosi niewiele. Mamy szyty bardzo grubymi nićmi i zwyczajnie niewiarygodny wątek kryminalny. Mamy jakieś poboczne, zupełnie nierozwinięte romanse głównych i mniej głównych bohaterów. Na koniec jest jeszcze pojawiająca się cały czas, zupełnie niewykorzystana postać niezbyt rozgarniętej dziewczyny, która nieumiejętnie smali cholewki do Dantego. Złapanie się którejkolwiek z tych dróg mogłoby wyjść filmowi na dobre, jednak wszystkie te rzeczy są rzucane na ekran albo w wersji light, obok historii, albo tak jak ten kryminalny, zepsute. W nim wszystko opiera się o typa z bandą osiłków, który zamienia życie dzieciaków w dilerski koszmar tylko dlatego, że ktoś deską zarysował jego auto. Nie te czasy i nie ta konwencja, aby w takiego kogoś wierzyć.
Kino młodzieżowe stworzyć jest również o tyle trudno, że trzeba balansować w nim między bardzo cienkimi granicami. Niedaleko pada bowiem błyskotliwość od boomerstwa, jak i spłycanie tematu od jego ważności. To, co dzieje się na ekranie, wykłada się na obydwu tych płaszczyznach w finale, który symbolicznie ilustruje, jak bardzo Piep*zyć Mickiewicza nie dowozi. Symboliczną staje się scena, kiedy na balu poświęconym uczniom ich alkoholem upijają się nauczyciele i to oni wywijają na parkiecie do hitu troszkę z poprzedniej epoki, Zanim pójdę Happysadu (który swoją drogą odświeżył ten kawałek wraz z nowym, filmowym teledyskiem), o którego włączenie prosi przedstawicielka ciała pedagogicznego. Przepraszam filmie, sam się do tych zarzutów podłożyłeś.
Śledzenia historii nie ułatwia też fakt biedy realizacyjnej. Cały czas widać, że twórcy są zamknięci w ledwie kilku lokacjach i brakuje rozmachu. Przy takich warunkach również film można zrobić dobrze, pokaże to premierujący niedługo gdyński zwycięzca, Kos Pawła Maślony. W Piep*zyć Mickiewicza natomiast to, co dobre kończy się zawsze na pomyśle, a w żadnym aspekcie (no, może poza aktorskim, bo tu jest zupełnie nieźle) nie jest to film spełniony. Jest tu jeden najazd kamery, który pokazuje nam patrona filmowej szkoły, którym jest Stanisław Bareja. Wzorzec to znakomity, droga jednak jeszcze bardzo długa.
Łukasz Kołakowski - Movies Room
„CHŁOPI”
2023 FESTIWAL POLSKICH FILMÓW FABULARNYCH
Nagroda Publiczności - Zdobywca DK Welchman, Hugh Welchman
Nagroda Specjalna - Kryształowa gwiazda Elle Kamila Urzędowska
Nagroda Specjalna Jury - Zdobywca DK Welchman, Hugh Welchman
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - DK Welchman,Hugh WelchmanScenariusz - DK Welchman,Hugh WelchmanZdjęcia - Kamil Polak, Radosław Ładczuk, Szymon KuriataMuzyka - L.U.CMontaż - DK Welchman, Patrycja Piróg, Michał WęcelScenografia - Elwira PlutaKostiumy - Katarzyna LewińskaDźwięk - Michał Jankowski |
Kamila Urzędowska - Jagna Robert Gulaczyk - Antek Boryna Mirosław Baka - Maciej Boryna Sonia Mietielica - Hanka Borynowa Ewa Kasprzyk - Marcjanna Pacześ Cezary Łukaszewicz - Kowal Michał Małgorzata Kożuchowska - Organiścina Sonia Bohosiewicz - Wójtowa
|
O FILMIE:
Historia filmu oparta jest na noblowskiej powieści Władysława Stanisława Reymonta o tym samym tytule, ukazującej życie na wsi na przełomie XIX i XX wieku. Dramaturgia zdarzeń wpisana jest w rytm zmieniających się pór roku, sezonowych prac polowych i wiejskich obyczajów. Na tym tle rozgrywają się losy rodziny Borynów i młodej dziewczyny Jagny.
Chłopi to historia, którą wielu z nas zna z czasów szkolnych. Seans recenzowanej produkcji przypomni Wam o tym, że uniwersalność i ponadczasowość tej opowieści są nadal przerażająco aktualne. Od razu poczujecie, że zachowania poszczególnych postaci w tej wiejskiej mikrospołeczności wydają się bardzo znajome. Czasy są inne, ale ludzkie przywary wciąż pozostają takie same. Z tej perspektywy historię Jagny i rodziny Borynów ogląda się z mieszanką smutku i podziwu. Daje to do myślenia – jak to możliwe, że wciąż powtarzamy te same błędy i zachowania, krzywdząc drugiego człowieka? Reżyserzy zasługują na podziw za to, jak sprawnie poprowadzili narrację i uniknęli banału. Nie dali nam chwili na oddech. Doskonale wiemy, do czego to prowadzi, ale to wcale nie odbiera filmowi jakości i energii.
Za sterami nowej produkcji stoją reżyserzy filmu Twój Vincent, zrealizowanego w nowatorskiej technice animowanych, ręcznie malowanych obrazów. Po seansie Chłopów można stwierdzić, że ich pierwsze dzieło było zaledwie polem treningowym. Pod względem wizualnym Chłopi to rzecz niespotykana, nieprawdopodobna i zachwycająca. Miejscami wygląda bardzo fotorealistycznie. Wiele kadrów to gotowe arcydzieła, które chcielibyśmy powiesić na ścianie. Wizualna uczta! To ta sama technika co w Twoim Vincencie, ale wrażenie jest o niebo lepsze. Styl jest po prostu inny, bo tym razem inspirowano się malarstwem Młodej Polski, które jest przystępniejsze dla widzów niż działa Vincenta van Gogha. Majstersztyk, który na długo zapisze się w pamięci.
Chłopi, w odróżnieniu od Twojego Vincenta, są doświadczeniem audiowizualnym. Muzyka gra tu główną rolę. Łukasz L.U.C. Rostkowski korzysta z ludowych inspiracji, dając nam prawdziwy popis swoich umiejętności. Bez tego Chłopi nie mieliby tak wielkiej mocy sprawczej – czy to w kontekście muzyki ilustracyjnej (często też granej na ekranie przez muzykantów), czy pieśni ludowych, które wybrzmiewają w ważnych scenach. Reżyserzy idealnie wykorzystują muzykę jako narzędzie opowiadania historii (doskonale wyczuli momenty, w którym powinna wybrzmieć donioślej) – to właśnie ona buduje wyjątkowy klimat filmu.
Warto dodać, że animowane obrazy oparte są na pracy aktorów na planie. Na ekranie przewija się więc wiele znanych twarzy, ale zwycięzcą wydaje się Miroslaw Baka jako Boryna. Aktor od dawna nie dostał roli z tak wieloma możliwościami. Świetnie prezentuje się też Robert Gulaczyk, a Kamila Urzędowska jest idealną Jagną. Artystom udaje się stworzyć rozmaitą grupę postaci, w której wszelkie ludzkie wady wybrzmiewają z pełną siłą. Wiele znanych osób przewija się też w tle, ale nikt nie odciąga uwagi od tych, którzy mają być centrum. To zasługa reżyserów, którzy okiełznali liczną obsadę i wykorzystali ją na swoją korzyść.
Po seansie Chłopów mogę powiedzieć jedno: trudno o tym filmie zapomnieć. Oczywiście nie unikniemy porównań do Twojego Vincenta, ale nowa produkcja góruje nad nim w każdym aspekcie – zarówno wizualnym, jak i fabularnym. Ależ to się świetnie ogląda!
„LĘK”
2023 WARSZAWSKI FESTIWAL FILMOWY
Nagroda Publiczności - Najlepszy Film Sławomir Fabicki
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Sławomir FabickiScenariusz - Monika Sobień-GórskaZdjęcia - Bogumił GodfrejówMontaż - Maciej PawlińskiScenografia - Magdalena Dipont Marcel Beranek Barbara DamovskyKostiumy Bettina Pontiggia,Sandra KowalskaDźwięk - Jacek Hamela, Piotr Lasota, Piotr Gołaszewski, Mikołaj Sosnowski |
Magdalena Cielecka - Małgorzata Marta Nieradkiewicz - Łucja Sabine Timoteo - Sofia Maciej Kosiacki - Tomek Stanisław Sawicki - Dziecko Tomka Rafał Miązek - Dziecko Tomka Krzysztof Zarzycki - Sprzedawca Sebastian Pawlak - Lekarz
|
O FILMIE:
Małgorzata kontroluje każdy aspekt swojego życia. Mocno stąpa po ziemi, jest zdecydowana i świetnie zorganizowana. Wszystko poświęciła karierze. Młodsza siostra Łucja jest jej przeciwieństwem - spontaniczna, wiecznie poszukująca, czasem zagubiona. Spełnia się jako matka. Choć ich życiowe drogi często biegły w odmiennych kierunkach, dziś splatają się podczas najważniejszej podróży. Małgorzata jest nieuleczalnie chora, a Łucja ma ją zawieźć do renomowanej kliniki w Szwajcarii. Każda z nich inaczej widzi cel tej podróży. Dla Małgorzaty ma to być ostatnia droga, chce odejść na własnych warunkach. Z kolei Łucja wierzy, że przekona siostrę do zmiany decyzji i podjęcia walki o życie. Przed nimi czas rozmów, kłótni, płaczu i śmiechu. Czy będą potrafiły znów być ze sobą tak blisko jak kiedyś? To będzie ich najważniejsze spotkanie. Czy okaże się także ostatecznym rozstaniem?
Raz na jakiś czas widzimy film, który trafia prosto w naszą czułą strunę. Zagląda w najboleśniejsze miejsca – w rany, które uznaliśmy za zagojone, tymczasem w zderzeniu z seansem okazują się świeższe niż zakładaliśmy. W tym poruszeniu jesteśmy nawet w stanie przymknąć oko na niektóre potknięcia twórców, bo znacznie ważniejszy jest dla nas emocjonalny ładunek dzieła. Dokładnie takim filmem jest dla mnie Lęk w reżyserii Sławomira Fabickiego.
Główne bohaterki, siostry Małgorzata (Magdalena Cielecka) i Łucja (Marta Nieradkiewicz), zabierają nas w trudną podróż. Wsiadamy z nimi do samochodu, jedziemy szerokimi autostradami, zatrzymujemy się na stacji benzynowej po kawę. Przysłuchujemy się ich rozmowom, siostrzanym przepychankom i znacznie poważniejszym kłótniom. Na noc zostajemy w hotelu, gdzie możemy złapać oddech ulgi, ponieważ wiemy, że przez choć chwilę nie zbliżamy się nieubłaganie do celu drogi. I choć dla każdej z nich cel ten zdaje się nieco odmienny, wiemy, że to, co tam zastaniemy, może okazać się zbyt ciężkie do udźwignięcia.
Małgorzata jest zaawansowanym stadium nowotworu, lecz nie chce cierpliwie czekać na śmierć. Postanawia umrzeć na własnych warunkach. Wydaje się pogodzona ze swoim odejściem, mówi o nim ze stoickim spokojem. Łucja, która zostaje towarzyszką jej ostatniej drogi, nie potrafi poradzić sobie z myślą o śmiertelności siostry. W swoim scenariopisarskim debiucie Maria Sobień-Górska opowiada o wielu odsłonach lęku – przed utratą bliskiej osoby, przed odejściem na zawsze, przed życiem z nieuleczalną chorobą.
Praca operatorska Bogumiła Godfrejówa charakteryzuje się funkcjonalnością. Nie odwraca naszej uwagi od bohaterek, które obserwujemy niemal wyłącznie w bliskim planie. Wspaniały aktorski duet wypełnia ekran, pozostając w nim w zasadzie w każdej scenie filmu. Cielecka na potrzeby portretowanej postaci przeszła imponującą fizyczną przemianę. Aktorka schudła tak mocno, że ekipa filmowa bała się o jej zdrowie. Z pomocą charakteryzatorek stworzyła obraz absolutnie porażający. To kobieta, z której z każdą minutą uchodzi życie. Nawet oddychanie zdaje się sprawiać jej ogromną trudność. Toczy ze swoim ciałem wojnę o kontrolę, co dotkliwie po nim widać – jest wstydliwym świadectwem przebywanej walki. To rozpad człowieka, jeszcze za życia. Niełatwo w nim zachować godność.
Rola Cieleckiej jest bezbłędna, a za oceanem otrzymałaby status Oscar-worthy. Jeszcze bardziej oczarowała mnie jednak kreacja Nieradkiewicz. Grana przez nią młodsza siostra jest totalnym przeciwieństwem starszej. Jedna z nich jest umieraniem, druga witalnością. Jedna boi się życia, drugą przeraża śmierć. Małgorzata do tej pory dominowała w relacji, jednak w obliczu choroby stopniowo cichnie, gaśnie, kurczy się w sobie. W jej oczach nie odnajdziemy blasku, wciąż tak żywego w drugiej siostrze. Postać Łucji jest zatem bardziej dynamiczna, przez co Nieradkiewicz może pokazać niezwykle szeroką paletę emocji i wspiąć się na wyżyny aktorstwa. Siła filmu tkwi w każdej z nich indywidualnie oraz w duecie – role pań napędzają się wzajemnie, pięknie ze sobą kontrastują. Ukazują różne oblicza człowieka w sytuacji beznadziejnej. Tną jak brzytwa, wwiercają się w mózg, niosą ze sobą bolesne prawdy. Nie cały film tak jednak wygląda. Sobień-Górska znakomicie napisała dialogi, które co jakiś czas wnoszą do filmu odpowiednią dozę lekkości i humoru. Pozwalają na chwilę odpocząć od ciężaru historii.
W opowieści o umieraniu da się pomieścić całe spektrum refleksji na temat ludzkiego świata wewnętrznego. Twórcy filmu postanawiają przełamywać tematy tabu, konfrontować z nimi widza. Ich przemyślenia często odczytujemy gdzieś między wierszami. Osoba chora nie jest przedstawiona jako święta za życia – wręcz przeciwnie, przez większość seansu bywa antypatyczna, jednocześnie nie ocenia się jednak jej decyzji. Rak sprawił, że zgorzkniała. Nie ma współczucia wobec swojej siostry. Ważne jest dla niej jedynie jak najszybsze osiągnięcie celu – to, że nie zamierza wywiesić przed chorobą białej flagi (choć równie dobrze, zależnie od spojrzenia, jej działanie może być dokładnie takim komunikatem). Musi przejąć kontrolę nad śmiercią, tak jak miała ją nad innymi aspektami swojego życia. Dlaczego? O niektórych motywach się dowiadujemy, inne są pozostawione do domysłu widza.
Łucja również nie jest postacią zerojedynkową. Przyjmuje rolę opiekunki, jednak próbuje odebrać siostrze prawo do samostanowienia. Czyni to z egoistycznych pobudek – próbuje uniknąć konfrontacji z trudnymi emocjami. Nie chce mówić o śmierci ani nawet o niej myśleć. Tkwi w iluzorycznym poczuciu bezpieczeństwa. Bohaterka pokazuje, jak bardzo boimy się zetknięcia ze śmiertelnością. Przyzwyczajamy się do swoich ciał i żyć, często uznając to za stan, który ma trwać wiecznie. Próbujemy reperować ciała z pomocą medycyny, a gdy uchodzi z nich życie, oddajemy je w ręce kolejnych specjalistów. Oni przygotowują je do pochówku w taki sposób, by dalej jak najbardziej przypominały żyjącego człowieka. Śmierć jest odpychająca, makabryczna i nieco nieludzka.
Lęk ma moc oczyszczającą. Łucja przyznaje, że wielokrotnie marzyła, by Małgorzata już odeszła. Doświadczanie powolnego umierania bliskiego bywa nie do zniesienia. Długie oczekiwanie potrafi być jak przeżywanie żałoby każdego dnia na nowo, a ze śmiercią często wiąże się ulga. Owszem, to boli, lecz człowiek jest w stanie w końcu ruszyć naprzód, stworzyć sobie nową rzeczywistość. Są to uniwersalne uczucia, lecz z wiadomych przyczyn niewiele mówi się o tym wprost. Usłyszenie takiego wyznania w filmie obmywa z poczucia winy. Można wyzbyć się wstydu, który pojawia się, kiedy w swoich wewnętrznych rozterkach czujemy się osamotnieni. I choć Fabicki nie chce, by jego dzieło skategoryzowano jako film psychologiczny, ponieważ uznaje ten gatunek za wymarły, nie mogę się z nim zgodzić. Owszem, to przede wszystkim kino drogi, lecz najważniejsze są w nim ludzkie emocje. Prześwietla je, analizuje, otwiera oczy, przytula.
Dla każdej z sióstr finał jest inny, podobnie jak dla widza. Część filmu jest na ekranie, a część w nas samych – wychodzi z sali kinowej, idzie dalej w świat, czasem pozostaje z nami na zawsze. Oglądając Lęk poczułem fizyczny ból, ponieważ ciało ma doskonałą pamięć do pewnych emocji. Trudno stwierdzić mi, jak oceniłbym seans bez tego osobistego doświadczenia. Wiem jednak, że można w nim zobaczyć samego siebie i absolutnie warto się z tym zmierzyć.
„DOPPELGANGER. SOBOWTÓR”
2023 FESTIWAL POLSKICH FILMÓW FABULARNYCH
Nagrody Indywidualne
Najlepszy reżyser - Jan Holoubek
Najlepsza drugoplanowa rola męska - Tomasz Schuchardt
Najlepsze zdjęcia - Bartłomiej Kaczmarek
Najlepsza scenografia - Marek Warszewski
Najlepsze kostiumy - Weronika Orlińska
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Jan HoloubekScenariusz - Andrzej GołdaZdjęcia - Bartłomiej KaczmarekMuzyka - Jan KomarMontaż - Rafał ListopadScenografia - Maciej Fajst, Marek WarszewskiKostiumy - Weronika OrlińskaDźwięk - Marcin Kasiński, Kacper Habisiak, Przemysław Kamieński |
Jakub Gierszał - Józef Wieczorek vel Hans Steiner Tomasz Schuchardt - Jan Bitner Emily Kusche - Nina Steiner Wiktoria Gorodeckaja - Olga Bitner Joachim Raaf - Helmut Steiner Andrzej Seweryn - Ojciec Wieczorka Katarzyna Herman - Oficer prowadząca Jessica McIntyre - Marie Steiner
|
O FILMIE:
"Doppelgänger" to dramat psychologiczny z elementami thrillera i filmu szpiegowskiego, inspirowany prawdziwą historią Jamesa Bonda epoki PRL-u, który pod przybraną tożsamością, udając syna Niemki, zbudował rodzinne relacje i osiągnął sukces w swojej szpiegowskiej karierze. To historia o tym, jak świat wielkiej polityki wpływa na życie zwykłych ludzi. To historyczna opowieść z przełomu lat 70. i 80. w stylu Oscarowego "Życia na podsłuchu". Film o rozdarciu człowieka, chcącego pod wpływem miłości zawrócić z drogi, z której nie ma powrotu. Zamiast miłości sieje zniszczenie, ale jako agent jest doskonały. "Doppelgänger" to nie tylko zapis działania komunistycznego agenta wywiadu, który niszczy życie wielu ludzi. To również film o relacjach międzyludzkich, a przede wszystkim o emocjach. Opowieść o sile, wytrwałości, nadziei i wierze w sprawiedliwość. To także historia o dochodzeniu do prawdy, szukaniu własnej tożsamości i konieczności odnalezienia się w nowej rzeczywistości.
Jan Holoubek został reżyserem na pełny etat późno, bo dopiero w okolicach czterdziestki. Od tamtej pory pracuje jednak w tempie, jakby jutro miał się skończyć świat. W ciągu zaledwie pięciu lat nakręcił trzy sezony kryminału "Rojst", box office'owy przebój "25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy", katastroficzny miniserial "Wielka woda", a także recenzowany tutaj szpiegowski dreszczowiec "Doppelgänger. Sobowtór". Lada moment zaczyna z kolei zdjęcia do serialu o zatonięciu promu Jan Heweliusz. Produktywność twórcy budzi podziw z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, Holoubek nie kręci kameralnych psychodram, tylko duże gatunkowe produkcje rozgrywające się w dodatku w mniej lub bardziej zamierzchłej epoce. Po drugie, nawet jeśli idzie na ilość, to nigdy kosztem jakości. Jego projekty odznaczają się nienaganną inscenizacją, a także wprawnym prowadzeniem aktorów. Nie wiem, kiedy (i czy w ogóle) reżyser znajduje czas na sen, ale jedno jest pewne – jeśli nie śpi, to dlatego że trzyma poziom.
Tyle tytułem wstępu. "Doppelgänger. Sobowtór" to bez wątpienia najambitniejszy ze wszystkich dotychczasowych tytułów w CV Holoubka. Do spółki ze scenarzystą Andrzejem Gołdą twórca "Rojsta" sięga po formułę zimnowojennego szpiegowskiego dreszczowca, ale od samego początku stara się wyjść poza ramy sensacyjnej konwencji. Opowieść o dwóch żyjących po przeciwnych stronach Żelaznej Kurtyny mężczyznach, których losy są ze sobą splecione, uruchamia co raz to nowe frapujące konteksty. Mamy tu więc egzystencjalny z ducha motyw tytułowego doppelgängera – mrocznego brata bliźniaka, którego pojawienie się zwiastuje niechybne kłopoty. Jest obdarty z romantyzmu i ekscytacji portret świata tajnych agentów, a także do bólu pesymistyczny obraz jednostki wrzuconej w tryby totalitarnej machiny. Wreszcie pojawia się pytanie o to, jak wiele człowiek jest w stanie poświęcić w imię ideologii, którą wtłaczano mu do głowy i serca od najmłodszych lat.
Przez pierwszą godzinę seansu ta mieszanka "Z przejmującego zimna", "Podwójnego życia Weroniki" oraz "Konformisty" działa bez zarzutów. Gołda i Holoubek sukcesywnie wykładają na stół kolejne karty, dbając przy tym, by widz zbyt szybko nie ułożył w głowie wszystkich fabularnych klocków. Co łączy mieszkającego w Strasburgu szpiega Hansa (Jakub Gierszał) oraz sopockiego urzędnika Jana (Tomasz Schuchardt)? Jaki jest cel misji tego pierwszego? Dlaczego ten drugi stawia na szali ustabilizowane życie prywatne i zawodowe, aby poznać prawdę na temat swoich korzeni? Tak długo, jak twórcy pozostawiają przestrzeń na domysły i wątpliwości, "Doppelgängera. Sobowtóra" ogląda się z autentyczną ciekawością. Kiedy jednak wszystkie sekrety zostają w końcu odtajnione, film wpada w delikatną stagnację. W teorii wszystko jest jak należy: bohaterowie obierają drogę bez powrotu, następują dramatyczne zwroty akcji, pojawia się również wątek wielkiej polityki kontrolowanej z tylnego siedzenia przez służby specjalne. Brakuje jednak emocji, które skutecznie zaangażowałyby widza w historię. Jakby reżyser – ewidentnie zainspirowany bezkompromisowym amerykańskim kinem lat 70. – bał się wpaść w koleiny taniej hollywoodzkiej egzaltacji.
"Doppelgänger. Sobowtór" jest więc filmem, który bardziej się podziwia, aniżeli przeżywa. Holoubek kolejny raz potwierdza, że jest bezkonkurencyjny w kreowaniu na ekranie sugestywnych obrazów minionych epok. Niezależnie od tego, czy kamera szwęda się po ulicach Strasburga, zagląda do siermiężnej PRL-owskiej restauracji albo wynajętego anonimowego mieszkania, reżyser (wspierany przez autora zdjęć Bartłomieja Kaczmarka i scenografa Marka Warszewskiego) zawsze znajduje sposób, jak te przestrzenie ożywić, uwiarygodnić i sprawić, by rezonowały one ze stanem ducha bohaterów. Kolejny mocny punkt filmu to obsada. Jakub Gierszał urodził, się by grać nieprzeniknionych introwertyków w garniturach, którzy do perfekcji nauczyli się ukrywać przed światem emocje. Jeszcze lepszy jest Tomasz Schuchardt, który w krótkim czasie przeszedł od ról młodych gniewnych do swojskich everymanów zmagających się z wewnętrznymi demonami. Jego Jan to bodaj najciekawsza postać w całym "Doppelgängerze" i zaprawdę szkoda, że twórcy nie dali mu tyle samo czasu ekranowego co bohaterowi Gierszała. Jeśli chodzi o drugi plan, świetnie wypadają zwłaszcza Katarzyna Herman jako cyniczna oficer prowadząca oraz Andrzej Seweryn wcielający się w ojca z piekła rodem. Ten ostatni w rozmowie z Filmwebem zadeklarował, że za Janem Holoubkiem i jego artystyczną wizją pójdzie wszędzie. Lepszej rekomendacji "Doppelgängera" nie znajdziecie.
REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE”
PRZEGLĄD KINA POLSKIEGO
06 - 08 LUTY 2023
Lp. |
TYTUŁ |
DATA |
GODZ. |
CZAS |
1. |
06.02.2023 |
18.00 |
88 MIN |
|
2. |
06.02.2023 |
20.00 |
119 MIN |
|
3. |
07.02.2023 |
18.00 |
98 MIN |
|
4. |
07.02.2023 |
20.00 |
116 MIN |
|
5. |
08.02.2023 |
18.00 |
100 MIN |
|
6. |
08.02.2023 |
20.00 |
113 MIN |
„CHRZCINY”
Nagroda Dziennikarzy - za film pełnometrażowy Jakub Skoczeń
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Jakub SkoczeńScenariusz - Iwo KardelJakub SkoczeńZdjęcia - Bartek CierlicaMuzyka - KIIBMontaż - Paweł SitkiewiczPaweł Laskowski, Marek KrólScenografia - Wojciech ŻogałaDźwięk - Michał Bagiński, |
Katarzyna Figura - Marianna Maciej Musiałowski - Tolo Tomasz Schuchardt - Wojtek Michał Żurawski - Tadeusz Agata Bykowska - Tereska Marta Chyczewska - Irena Marianna Gierszewska - Hanka
|
O FILMIE:
Grudzień, 1981 rok. Marianna, gorliwa katoliczka, postanawia wykorzystać rodzinną uroczystość - chrzciny najmłodszego wnuka, do pojednania swoich skłóconych od lat dzieci. Nieoczekiwanie przeszkodzi jej w tym generał Jaruzelski, który ogłasza tego dnia stan wojenny. Chcąc doprowadzić rodzinne pojednanie do końca, Marianna postanawia ukryć przed dziećmi prawdę o sytuacji w kraju. To małe z pozoru kłamstwo, uruchomi lawinę nieoczekiwanych zdarzeń, którą trudno będzie zatrzymać.
Rzadko kiedy mam okazję recenzować filmy tak wcześnie przed premierą, ale wczoraj udało mi się zobaczyć przedpremierowo ,,Chrzciny". I mogę powiedzieć, że warto mieć film na oku.
Przez mocne przesunięcie daty premiery, trochę zapomniałem o ,,Chrzcinach". Może to też dlatego, bo uznałem, że nie potrzeba nam kolejnego polskiego filmu o kłócącej się rodzinie. Jeszcze nie tak dawno mieliśmy ,,Cichą noc". Tymczasem Jakub Skoczeń zaskoczył mnie. Jego film nie jest odkrywczy. Spośród produkcji o podobnej tematyce, nie dopowiada niczego nowego. Ale dobrze wie co musi zrobić, żeby jakoś się wyróżnić i nie zatonąć w tej fali identycznych filmów.
Czasem walczymy z czymś smutnym poprzez śmiech. Nawet tragedie potrafimy obrócić w komedię. I ,,Chrzciny" właśnie to robią. Zamiast iść w pełny dramat tak jak zwykle się to robi, stawiają w dużym stopniu na humor. Wychodzi z tego taka groteska, która wciąż pozostaje całkiem naturalna pomimo różnych absurdów. Praktycznie każda postać ma tu swój własny problem, który zostaje zarysowany. A jako, że bohaterów jest dużo, a czasu niewiele, to imponuje mi jak udało się to sensownie zmieścić. Oczywiście historie niektórych członków rodziny są krótkie, ale dobrze, że pamiętano o każdej osobie.
Do tego sama rodzina jest wypełniona nieźle napisanymi postaciami. Z ich interakcji bierze się dużo zabawnego humoru (nie brakuje też oczywiście żartów sytuacyjnych). I choć część członków rodziny jest oparta o pewne archetypy, to obsada wyciska z swoich ról ile się da, żeby nadać im więcej charakteru. Zebrano tu naprawdę wspaniałe grono osób. Najbardziej wyróżniają się dla mnie Katarzyna Figura, Maciej Musiałowski i Tomasz Schuchardt. Ale wciąż, każdy daje tu przynajmniej porządny pokaz swoich umiejętności.
Tyczy się to również reżysera. Jakub Skoczeń przez ostatnie lata głównie reżyserował odcinki różnych telewizyjnych seriali. Dlatego średnio spodziewałem się czegoś więcej po realizacji ,,Chrzcin". Ale ku mojemu zaskoczeniu, to naprawdę nieźle nakręcony film. Od strony kostiumów czy scenografii, dobrze oddaje tamten czas. Za to zdjęcia? Wspaniała robota przy użyciu Steadicam. To nie jest specjalnie wygodne urządzenie, ale zostaje ono tutaj bardzo dobrze wykorzystane. Obecność mastershotów bardzo mnie cieszy (nawet jeśli część została nieco pocięta). Naprawdę nie doceniłem wcześniej operatora Bartka Cierlicy.
Jakub Skoczeń sam stwierdził, że nie chciał, żeby jego film to był kolejny ,,Dom zły" lub ,,Cicha noc". Chciał ugryźć temat skłóconej rodziny od innej strony. Bardziej komediowej, żeby nie przytłaczać dramatem. A także użyć momentu ogłoszenia stanu wojennego jako pewnego motoru napędowego, aby historia ostatecznie odpowiednio wybrzmiała. Dlatego nawet jeśli ,,Chrzciny" nie są oryginalnym filmem, to z pewnością przypadną one do gustu masie ludzi. Przemawiają do widowni swoim humorem oraz przekazem pomimo osadzenia akcji w 1981. Choć premiera odbędzie się dopiero za 5 miesięcy, to mogę powiedzieć, że jest na co czekać.
Rafał Majewski – ŻALE KINOMANA
„SILENT TWINS”
Nagroda Sieci Kin Studyjnych Agnieszka Smoczyńska
Najlepszy film Agnieszka Smoczyńska
Najlepsza muzyka Marcin Macuk, Zuzanna Wrońska
Najlepsza scenografia Jagna Dobesz
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Agnieszka SmoczyńskaScenariusz - Andrea SeigelZdjęcia - Jakub KijowskiMuzyka - Marcin Macuk,Zuzanna WrońskaMontaż - Agnieszka GlińskaScenografia - Jagna DobeszKostiumy - Katarzyna LewińskaDźwięk - Marcin Lenarczyk |
Letitia Wright - June Gibbons Tamara Lawrance - Jennifer Gibbons Leah Mondesir-Simmonds - Młoda June Eva-Arianna Baxter - Młoda Jennifer Nadine Marshall - Gloria Gibbons Treva Etienne - Aubrey Gibbons Michael Smiley - Tim Thomas Jodhi May - Marjorie Wallace
|
O FILMIE
Pokazywany premierowo na festiwalu w Cannes "Silent Twins" to najnowszy film Agnieszki Smoczyńskiej, twórczyni "Córek dancingu" i "Fugi". Jedna z najoryginalniejszych polskich reżyserek, która o tym, co w nas dzikie i nieokiełznane opowiada z lekkością tanecznych kroków, także w swoim anglojęzycznym debiucie daje popis nieskrępowanej wyobraźni. Wizjonerski, wypełniony muzyką "Silent Twins", choć zrealizowany w oparciu o reportaż Marjorie Wallace, nosi wyraźne piętno autorskiego stylu. I - podobnie jak poprzednie filmy Smoczyńskiej - pokazuje perspektywę kobiet.
Pierwszy anglojęzyczny film Agnieszki Smoczyńskiej opowiada autentyczną historię June i Jennifer Gibbons - czarnoskórych bliźniaczek, urodzonych w 1963 roku w Walii, w rodzinie karaibskich imigrantów z wyspy Barbados. Uzdolnione literacko i obdarzone artystyczną wyobraźnią siostry, kiedy tylko są same, rozmawiają z sobą bez przeszkód. Przy osobach trzecich, nawet w gronie najbliższych, nie mówią ani słowa. Tajemnicza zmowa milczenia to nie jedyny element osobliwego sprzysiężenia sióstr, które z czasem nabiera toksycznego charakteru i staje się niebezpieczne zarówno dla nich samych, jak i - skądinąd po części ksenofobicznego - otoczenia. Niezwykła wrażliwość bohaterek zderzy się z bezdusznością tych, którzy zadecydują o ich losach. Film łączy w sobie realistyczne sekwencje aktorskie z animacją lalkową, zaś powagę dramatu - z oniryczną baśniowością, a nawet z lekkością musicalu. Stąd duża rola przypada tu oprawie muzycznej.
Niektóre historie brzmią zbyt wariacko, by uznać je za prawdziwe. Taki był przypadek sióstr bliźniaczek – June i Jennifer Gibbons, które już w wieku dziecięcym rozmawiały tylko ze sobą. Przestały odpowiadać zewnętrznemu otoczeniu (rodzina, szkoła itp.), nie dopuszczając nikogo do swojego świata. Fanaberia? Kaprys? A może poważniejszy problem psychiczny? O tym opowiada najnowszy film Agnieszki Smoczyńskiej oparty na reportażu Marjorie Walker.
Już sam początek pokazuje ten kontrast. Gdy widzimy dziewczynki (Eva-Arianna Baxter i Leah Mondesir-Simmonds), są same w pokoju, bawiąc się w radio. Kolory są jasne i silnie nasycone, kamera niemal skupiona na detalach oraz twarzach. Pukanie do drzwi, wchodzi matka i… dziewczyny siedzą w bezruchu, kolory wyprane, zimne. Cisza jak na cmentarzu. Nikt nie wie dlaczego, a sama Smoczyńska bardziej interesuje się skutkami i konsekwencjami tej decyzji. Obie próbują swoich sił jako pisarki, obie w końcu poznają chłopaka (przystojniak w dresiku), w końcu obie dopuszczają się kilku podpaleń i kradzieży. Za to obie trafiają do szpitala psychiatrycznego.
„Silent Twins” pokazuje skomplikowaną relację naszych dziewcząt, które wydają się znać lepiej niż ktokolwiek. Więź jest silna i namacalna, ale jednocześnie jest bardzo niebezpieczna i toksyczna. Jest parę razy pokazana walka o dominację, zazdrość, kłótnie. Destrukcyjne zapędy spychające niemal ku utracie życia. Wszystko to mieszając różne style i estetyki: Smoczyńska bawi się formą, od dokumentu przez surrealistyczne sceny z „wyobraźni” zrobione animacją poklatkową, a nawet skręcając w… musical. Bardzo sensualne doświadczenie kreatywność reżyserki, idealnie wpasowując się do tematyki. Niemniej nie mogłem pozbyć się wrażenia, że od pewnego momentu „wyłączyłem się” w trakcie seansu. Chłonąłem wizualia oraz świetny dorosły duet Letitia Wright/Tamara Lawrence, które wszelkie emocje (mimo oszczędnych środków) wylewają wręcz wiadrami. Ale poczucie przesytu i większym skupieniu na formie niż treści zostało do niemal mocnego końca.
„Silent Twins” to na pewno film intrygujący i spośród prób młodych twórców nakręcenia dzieła na Zachodzie, zdecydowanie jest najciekawszy. Miesza pokręconą wyobraźnię ze skupieniem i wrażliwością, chociaż nie zawsze jest to w równowadze. Niemniej wiele kadrów zostanie w głowie na długo po seansie.
Radosław Ostrowski KINOBLOG
„KOBIETA NA DACHU”
Najlepsza pierwszoplanowa rola kobieca Dorota Pomykała
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Anna JadowskaScenariusz - Anna JadowskaZdjęcia - Ita Zbroniec-ZajtMuzyka - Katharina NuttallMontaż - Piotr Kmiecik,Julia GregoryScenografia - Anna PabisiakKostiumy - Maja SkrzypekDźwięk - Roman Dymny |
Dorota Pomykała - Mira Napieralska Bogdan Koca - Julek Napieralski Adam Bobik - Mariusz Napieralski Maria Szadkowska - Kobieta w sklepie Katarzyna Brzozowska - Kasjerka Izabela Celińska - Kobieta Dominika Biernat - Elwira Piątek
|
O FILMIE
Mirka to sześćdziesięcioletnia położna. Jest świetna w swoim fachu, a jeszcze lepsza w ukrywaniu swoich potrzeb i uczuć. W domu też skupia się na innych - mężu i dorosłym synu. Czasem wymyka się na dach swojego bloku, żeby zapalić papierosa. To jedyna rzecz, jaką robi tylko dla siebie, aż do dnia, w którym napada na bank uzbrojona w niewielki nóż kuchenny. Czy wydarzenie to pozwoli, by Mirka spojrzała na swoje życie z innej perspektywy?
A gdyby tak rzucić wszystko i na przykład – to popularny mem – wyjechać w Bieszczady? Albo "dać upust swoim emocjom" (zwrot robiący dziś furorę), wykrzyczeć, co mamy do wykrzyczenia, po raz pierwszy "postawić na swoim", zbuntować się, wziąć do ręki kamień – jak Robin Wright w "Forreście Gumpie" – i rzucić nim przed siebie? Co jednak, jeśli po prostu brakuje kamieni? Jeśli pętla na szyi zaciska się jak w słynnym opowiadaniu Marka Hłaski, niewidzialna i przebiegła, a nasze ruchy są w dodatku przeciwskuteczne: zamiast ulgi, przynoszą coraz większy ból, pogarszają sprawę, przybliżają nas do krawędzi?
W
takiej sytuacji jest Mira, protagonistka "Kobiety
na dachu",
najnowszego filmu Anny
Jadowskiej.
To sześćdziesięcioletnia położna, oddana pracy, mężowi i dorosłemu synowi
(który wciąż mieszka z rodzicami). Oddana tak bardzo, że korzystając z
chwilówek, sprowadza na siebie finansową katastrofę. Przyparta do muru,
wychodzi z domu, w torebce ma kuchenny nóż. W pobliskim banku zwraca się
do kasjerki niepewnym głosem: "Proszę pani, to jest napad…".
Ten dramatyczny gest nie stanowi finału
opowieści Jadowskiej,
a zaledwie wstęp do niej. Mira nie jest bohaterką "Taksówkarza" Scorsesego czy
"Upadku" Schumachera,
nie wywoła szoku, nie uda jej się wyrazić swojego buntu wobec losu, zła
czy krzywdy (poniesie klęskę aż dwukrotnie!). Tomaszów Mazowiecki to w
końcu nie Nowy Jork czy Los Angeles. Tutaj jest jak jest – akt desperacji
odbędzie się w ciszy i zażenowaniu, okaże się nieudolny, przerodzi się w
farsę, która oczywiście będzie mieć konsekwencje, i to zadziwiająco
szybkie konsekwencje.
Może właśnie w uczciwości tkwi siła tej
historii. Twórcy – a właściwie w większości twórczynie, na czele z autorką
zdjęć Itą
Zbroniec-Zajt i
scenografką Anną
Pabisiak –
zadbali o to, by ją uwiarygodnić, również wizualnie. Spalone słońcem
osiedle naprawdę wygląda jak typowe polskie miasteczko latem, szarość
wielkiej płyty nie udaje "wielkiego świata", osiedlowy sklep to osiedlowy
sklep, do jakiego można zajść na co dzień w Polsce (wystarczy wyjechać
poza centrum miasta), standard mieszkania położnej także jest jakoś
znajomy.
Znajoma jest też niepewność na twarzy bohaterki. Wielka w tym zasługa Doroty Pomykały, która stworzyła kreację, jakiej od dawna brakowało w polskim kinie (w pełni zasłużone laury na festiwalu w Gdyni i nowojorskim Tribeca Film Festival). Jej Mira nie zatrzymała na sobie upływu czasu jak choćby w ostatnich latach robią to postacie grane przez Meryl Streep, Danutę Stenkę czy nawet Emmę Thompson (w "Powodzenia, Leo Grande" podkreślającą niedoskonałości, ale wciąż atrakcyjną). Bohaterka Pomykały jest zagubiona i stłamszona, wewnętrznie zasznurowana (określenie samej reżyserki), wręcz niewidzialna, "smutna, zmęczona, brzydka i samotna" (jak w wierszu Adama Zagajewskiego), pominięta we współczesnym wyścigu, w którym liczy się sukces, działanie, rozwój, samorealizacja. Jej potrzeb i marzeń nie zauważa dosłownie nikt, włącznie z najbliższymi (ciekawe role Bogdana Kocy i znanego z polskiej wersji "The Office" Adama Bobika). Papieros odpalany ukradkiem na tytułowym dachu staje się jedynym poletkiem jej wolności, wokół – pustka, beznadzieja, niemoc, przegrane zapasy z wiekiem, uczuciami, oczekiwaniami. Ile takich Mirek chodzi po ulicach polskich miast i miasteczek?
"Kobieta na dachu" to wyraźne oddanie im głosu, film jednocześnie pełen szorstkości i współczucia, a przy tym unikający jaskrawych ocen. Jadowska już wcześniej – choćby w dokumentalnych "Trzech kobietach" czy "Dzikich różach" – udowodniła, że ma znakomity słuch społeczny i potrafi świetnie kontestować patriarchalną kulturę. Robi to jednak nie poprzez szumne hasła, nie tyle interesuje ją teza, co bohaterki – pełne sprzeczności i wielowymiarowe. Dzięki temu trafia ciszej, ale celniej.
Są dzieła, w których instynktownie wyczuwamy, że twórcy znają swoich protagonistów i traktują ich serio, że nie wymyślili tych historii, rozsiadając się w wygodnych fotelach, że opowiadają ze zrozumieniem i empatią o osobach z krwi i kości. Annie Jadowskiej udało się nakręcić właśnie taki film. Niepokojący i prawdziwy, boleśnie prawdziwy.
Damian Jankowski - FILMWEB
„JOHNNY”
Nagroda Publiczności - Zdobywca Daniel Jaroszek
Złoty Kangur - nagroda australijskich dystrybutorów filmowych Dawid Ogrodnik
Najlepsza pierwszoplanowa rola męska Piotr Trojan
Najlepszy debiut aktorski Marta Stalmierska także za: Apokawixa (2022)
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Daniel JaroszekScenariusz - Maciej KraszewskiZdjęcia - Michał DąbalMuzyka - Michał KushMontaż - Maciej KozłowskiScenografia - Karolina RączkaKostiumy - Zofia Komasa |
Dawid Ogrodnik - Ksiądz Jan Kaczkowski Piotr Trojan - Patryk Galewski Magdalena Czerwińska - Magda Anna Dymna - Helena Kaczkowska Maria Pakulnis - Hanna Marta Stalmierska - Żaneta Witold Dębicki - Józef "Ziuk" Kaczkowski |
O FILMIE:
"Johnny" to oparta na prawdziwych wydarzeniach historia, która wzrusza i inspiruje. Opowiedziana z perspektywy podopiecznego Jana Kaczkowskiego, Patryka Galewskiego – chłopaka, który nie miał łatwego startu w życiu.
Patryk włamuje się do domku w małym mieście. Wyrok sądu nakazuje mu prace społeczne w puckim hospicjum, gdzie poznaje niezwykłego ks. Jana Kaczkowskiego. Duchowny angażuje młodych chłopaków z zawodówki, na pozór twardych buntowników, w pomoc śmiertelnie chorym. W swojej pracy skupia się na bliskości, czułości i walce o relacje z drugim człowiekiem. Uczy empatii. A czyni to z hurtową ilością humoru, czym zyskuje ogromną popularność. Niedługo później Jan sam staje się pacjentem swojego hospicjum. Patryk zostaje postawiony w sytuacji, która zmieni całe jego życie.
Pierwowzór Johnny’ego, tytułowej postaci pełnometrażowego debiutu Daniela Jaroszka, wydaje się scenariopisarskim gotowcem. Jest człowiekiem, który potrafi zjednać sobie wszystkich wokół, choć sam jest ciężko chory, dba przede wszystkim o bliźnich, dla każdego ma dobre słowo, niestrudzenie stawia czoła przeciwnościom losu. Słowem - superbohater w ciele zupełnie niepozornego i niezwykle skromnego człowieka.
Kino kocha takie historie. I zupełnie drugorzędną kwestią jest to, że Johnny to ksiądz Jan Kaczkowski. Film Jaroszka nie opowiada tak naprawdę o nim, nie koncentruje się nawet wokół wybranej historii z jego życia. To bardziej opowieść o nietypowej męskiej przyjaźni, jaka połączyła go z byłym więźniem Patrykiem Galewskim (Piotr Trojan).
Panowie poznają się w momencie, kiedy ten drugi za sprawą
decyzji sądu zgłasza się do podjęcia prac społecznych w prowadzonym przez
księdza Kaczkowskiego hospicjum. Wydaje się, że dzieli ich wszystko:
pochodzenie, moralność, czy stosunek do bliźnich. Jak to jednak w takich
historiach bywa, wspólnie spędzony czas, praca i poświęcenie dla tych,
którzy potrzebują pomocy, pozwolą im stworzyć wyjątkową relację. Obaj są w
końcu buntownikami. Tak jak Patryk buntuje się przeciwko ogólnie przyjętym
zasadom społecznym, tak „ludzki ksiądz” Jan buntuje się przeciwko
kościelnej hierarchii. Uciążliwy system reprezentowany jest przez
arcybiskupa (Feliks
Szajnert), postać jakby żywcem wyjętą z "Kleru"
Smarzowskiego, która zamiast wspierać działania Kaczkowskiego, traktuje go
jak uciążliwa muchę. A to oczywiście sprawia, że tytułowy Johnny wzbudza
jeszcze większą sympatię widowni. Nie tylko dlatego, że pije wino,
przyjaźni się z dresiarzami i wydaje własne pieniądze na pomoc
potrzebującym.
Rozwój całej znajomości obserwujemy z perspektywy Patryka, który pełni
rolę narratora - konwencję wspomnienia podkreśla płynący z offu głos Piotra
Trojana, nośnik opowieści o księdzu Janie, czyli człowieku
"człapał tam, dokąd nikt nie chciał". Uzupełnienie tego stylu narracji
stanowi montaż, w którym pełno jest zabiegów graniczących z tautologią - w
jednej bohaterowie rozmawiają o jakiejś sytuacji, a w następnej widzimy
to, o czym mówią, przy czym cały czas słyszymy płynącą spoza kadru wymianę
zdań. Ale montaż ma również podkreślać przemianę, która dokonuje się w
Patryku. W pierwszych minutach filmu ujęcia z prowadzonej przez
Kaczkowskiego mszy przeplatane są sceną kradzieży i bójki, w których
uczestniczy Galewski. To zestawienie dwóch światów uzupełnia również
ścieżka dźwiękowa - sacrum przeplata się z profanum, a psalm z rapem. Ten
zabieg, wyraźny na początku filmu, z czasem się jednak rozmywa. A szkoda,
bo oprawa dźwiękowa także w dalszej części obrazu mogłaby dobrze
uzupełniać konstrukcję fabularną.
Wcielający się w księdza Kaczkowskiego Dawid Ogrodnik zaskakuje swoją rolą. Nasz specjalista od autentycznych postaci miewa tendencję do przerysowywania pewnych cech czy zachowań swoich bohaterów. Jego role, nawet jeśli bliskie pierwowzorowi, zawsze mają w sobie jakiś rodzaj nadmiaru. Nie inaczej byłoby prawdopodobnie w "Johnnym", gdyby nie równowaga, z jaką podzielono fabułę pomiędzy dwóch głównych bohaterów. Fotogeniczne zaangażowanie Ogrodnika łączy się na ekranie z autentycznością Trojana, co razem układa się na bardzo zgrabną całość.
Choć tytułowym bohaterem pozostaje ksiądz, scenarzysta Maciej Kraszewski subtelnie operuje wątkami religijnymi. Z kolei reżyser skupia się na formie i symbolice - warto zwrócić uwagę na obraz i sposób posługiwania się przez twórców kolorem. Dominują błękit oraz inne odcienie koloru niebieskiego (w tym oczywiście morze i niebo, ale często również ubrania bohaterów i intensywnie błękitne ściany w hospicjum; o plakacie filmu nie wspominając). Pojawia się też kilka kadrów, w których promienie słońca padają wiązką na konkretną postać, jakby ją opromieniając (i nie zawsze jest to tytułowy bohater). Te zabiegi sprawiają, że momentami filmowy obraz przypomina święty obrazek. Ta tendencja jest na szczęście obecna jedynie na poziomie wizualnym - film Jaroszka ucieka od ckliwości czy hagiograficznego charakteru. Scenariuszowo "Johnny" nie kryje w sobie wielu niespodzianek i właściwie od początku wiadomo, jak to się wszystko potoczy, ale nie odbiera mu to wcale uroku.
Choć debiutu Jaroszka nie uważam za olśnienie, jest to naprawdę przyzwoite kino. Bawi wtedy, kiedy ma bawić i wzrusza w momentach, w których powinno wzruszać. Siłą tego filmu jest właśnie prostota i bezpretensjonalność. Dobre aktorstwo, elegancka formuła i przede wszystkim - skromność. Słowem, wszystko, co pasuje do historii o superbohaterze bez peleryny.
Magdalena Ślaska- Filmweb
„CHLEB I SÓL”
Don Kichot - Nagroda Polskiej Federacji DKF Damian Kocur
Nagroda Dziennikarzy Damian Kocur
Nagroda Jury Młodzieżowego Damian Kocur
2022 MFF W WENECJI - BIENNALE CINEMA
Konkurs 'Horyzonty' - Nagroda Specjalna Jury Damian Kocur
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Damian KocurScenariusz - Damian KocurZdjęcia - Tomasz WoźniczkaMontaż - Alan ZejerScenografia - Ewa MroczkowskaKostiumy - Zuzanna KotDźwięk - Katarzyna BiałasŁukasz Kaczmarski
|
Tymoteusz Bies - Tymoteusz Jacek Bies - Jacek |
O FILMIE:
Upalne lato, leniwie płynący czas, hip-hopowy freestyle, chłopaki z tatuażami i zalotne dziewczyny, z którymi lepiej nie zadzierać. Tak właśnie wygląda miejsce z czasów młodości, do którego wraca Tymek – student warszawskiej Akademii Muzycznej przygotowujący się do rozpoczęcia światowej kariery jako pianista. Jest tu też jego matka oraz brat Jacek i koledzy z dawnych dni przesiadujący na osiedlu. Tymek pojawia się tu jednak tylko na chwilę – po wakacjach rusza na zachód Europy, gdzie otrzymał stypendium. Ta krótka wizyta w zupełności wystarczy, aby poznał centralny punkt spotkań lokalnej młodzieży jakim jest nowo powstały bar z kebabem. Chłopaki z osiedla dobrze żyją z obcokrajowcami, ale są drobne wyjątki. Z czasem konflikt zaostrza się. Spirala strachu i zagrożenia zaczyna się nakręcać, a Tymek znajdzie się w samym jej centrum. Film zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami i zagrany przez naturszczyków.
Bohater wraca do swojego miasta, ale nie do końca wiemy gdzie. Akcja rozpoczyna się w małym mieście, ale poznają je tylko mieszkańcy Strzelec Opolskich, które posłużyły tu za plan. Historia oryginalna, która zainspirowała reżysera, działa się w zupełnie innym rejonie, bo w Ełku, a nie była przecież jedyną. Szybko więc mamy okazję przełożyć wydarzenia na całą Polskę, na wszelkie mniejsze ośrodki, z których młodzi ambitni Polacy coraz częściej uciekają. Chleb i sól w całym swoim emocjonalnym zacięciu zdaje się pokazywać dlaczego. Największym sukcesem reżysera jest jednak to, w jaki sposób udaje się osiągnąć ten efekt. Tak, jakby kino było dla niego absolutnie najprostszym środkiem wyrazu.
Nagrodzony w Wenecji film Damiana Kocura jest maksymalnie niezależny. Zrobiony za niewielkie pieniądze, obsadzony naturszczykami i będący od początku do końca autorską wizją. To są jednak rzeczy, które finalnie widza interesują nieco mniej, ważny jest bowiem efekt na ekranie, a nie proces powstania. Bardziej w oczy rzuca się i uwidacznia, jak Chleb i sól jest niezależne również w filmowej formie. Od pierwszych minuty widzimy coś, co bardziej od koherentnej historii przypomina dokument albo jakiś prywatny zapis mieszkańca miasteczka. Choć mamy tu głównych bohaterów i ich rozterki, nieustannie splatają się one ze scenami żywcem wyrwanymi z czegoś, co przypominałoby osobiste materiały. To błyskawicznie sprawia, że bardzo łatwo jest nam się wczuć w klimat miejsca, w którym dana scena ma miejsce. Tak samo, jak przez cały seans, z lokalną społecznością.
I o ile sprowadzenie do parteru i osiągnięcie maksymalnej przyziemności w kwestiach narracyjnych daje wiarygodność miejscu, muszą wejść jeszcze emocje. Bez tego, mimo największej jak się da pieczołowitości, wkradnie się brak ich, który zabije film. Chleb i sól jednak się temu opiera, a w tym rola aktorów, którzy sprawiają, że emocje są, i to bardzo duże. Jak przystało na w większości naturszczyków, ich gra jest oszczędna i doskonale wpisuje się w strukturę i klimat filmu. Jednocześnie fakt, że Tymek i Jacek, główni filmowi bracia, zbyt wylewni w ekspresji nie są, zupełnie nie przysłania faktu, jak dużo się w nich zbiera i rysuje. Scena po scenie, minuta po minucie, obserwując problemy i rozterki obydwu, namacalnie wręcz czujemy, jak w tych chłopakach rodzą się coraz mocniejsze przeżycia. Do tego stopnia, że ujścia nie mogą znaleźć nawet w muzyce, będącej wyłącznie niewinnym dodatkiem.
W tych warunkach rodzi się pewnego rodzaju niezgoda. Niezgoda z tym, jak wygląda miejsce, w którym przyszło się znajdować. Miejsce pełne przemocy, braku perspektyw, mocno przyspawane do tego krajobrazu. Młodzi bohaterowie ewidentnie do niego nie pasują, jednak każdy bunt zdaje się być nie tylko ukryty, ale podkreślać skalę beznadziei. Nie chcę jednak, żeby to zabrzmiało jak film smutny, który nie daje żadnej nadziei. Nie daje jej bowiem tu tylko cała otoczka, film potrafi być pełen ciepła.Niestety jednak jest również przemoc, w dodatku równie namacalna i surowa. W mieście działalność prowadzi kebab, założony przez dwóch emigrantów z bliskiego wschodu. Jest to miejsce spotkań okolicznej młodzieży, która nie do końca jest w stanie przyjąć obcokrajowców jako swoich, mimo faktu, że codziennie dokarmiają ich swoimi produktami. W lokalu co już dochodzi do głupawych docinek, a atmosfera cały czas jest napięta nieco bardziej, niż powinno to mieć miejsce w punkcie gastronomicznym. I tutaj znowu, dołuje brak reakcji, który im częstszy, tym bardziej przybiera na sile. Aż dochodzi do finałowej eksplozji (choć nie w znaczeniu dosłownym), która zmienia wszystko.
Bardzo łatwo byłoby porównać Chleb i sól z innym zaangażowanym społecznie filmem ostatnich lat, Hejterem Jana Komasy. Choć opiera się on na podobnych podstawach i kumulowaniu negatywnych emocji, jest dużo mniej tabloidowy, a przez to bardziej wiarygodny. Produkcja z Maciejem Musiałowskim jest o hejcie i tym, jakim problemem jest w wielkim ośrodku miejskim, Damian Kocur natomiast proponuje nam rozprawę o tym, że właściwie brak tego hejtu, w tym przypadku rozumianego jako potępienie pewnych zachowań, wywodzących się z małomiasteczkowych norm społecznych, może wywołać podobny kataklizm. Jeśli natomiast dobrze o nim opowiesz, efekt będzie taki, jak tutaj.
Łukasz Kołakowski – MOVIES ROOM
„ŚUBUK”
Najlepszy scenariusz Jacek Lusiński, Szymon Augustyniak
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Jacek LusińskiScenariusz - Jacek LusińskiSzymon AugustyniakZdjęcia - Bartosz NalazekMuzyka - Hanna RaniszewskaMontaż - Jarosław BarzanScenografia - Marek ZawieruchaKostiumy - Anna EnglertDźwięk - Marcin KasińskiTomasz Wieczorek |
Małgorzata Gorol - Maryśka Andrzej Seweryn - Sąsiad Feliks Marta Malikowska - Marta Filip Pławiak - Darek Wojciech Dolatowski - Śubuk 19 lat Wojciech Krupiński - Śubuk w 7-8 lat Aleksandra Konieczna - Dyrektorka liceum Anna Krotoska - Doktor Majewska Tomasz Drabek - Dyrektor Sobczak
|
O FILMIE:
Rok 1989. Młoda dziewczyna, Maryśka zachodzi w ciążę ze starszym od niej milicjantem Darkiem. Mężczyzna nie chce dziecka i zmusza kobietę do aborcji. Mimo kiepskiej sytuacji materialnej i ambitnych planów życiowych Maryśka decyduje się urodzić, a Darek usuwa się z jej życia. Wkrótce potem na świat przychodzi jej syn, w którego wychowaniu wspiera ją starsza siostra, Marta. Bardzo szybko okazuje się, że chłopiec mocno różni się od rówieśników: jest dziwnie wycofany, zamknięty w sobie, a jedyne wypowiadane przez niego słowo to „śubuk”. Mijają kolejne lata, syn Maryśki zostaje wyrzucony z przedszkola, a po jakimś czasie pojawia się diagnoza lekarzy: chłopiec ma autyzm. Maryśka początkowo nie wie, jak odnaleźć się w tej sytuacji, a w Polsce lat 90. nikt nie rozumie tego zaburzenia. Kobieta ma przeciwko sobie również zawziętego sąsiada Feliksa, który – słysząc krzyki dziecka w mieszkaniu – donosi na policję, że ta znęca się nad synem. Maryśka jednak nie poddaje się i postanawia dowiedzieć się jak najwięcej o autyzmie oraz zrobić wszystko, aby jej syn mógł podjąć normalną edukację. Wie bowiem, że chłopiec jest ponadprzeciętnie inteligentny, ale wymaga więcej uwagi i cierpliwości od otoczenia. Rzucając wyzwanie służbie zdrowia i polskiemu systemowi oświaty, Maryśka odnajduje inne matki w podobnej sytuacji, ignorowane przez system. Od tej pory kobieta nie cofnie się przed niczym, aby osiągnąć swój cel oraz zapewnić swojemu synowi społeczną akceptację i zrozumienie.
Śubuk w reżyserii Jacka Lusińskiego nie jest jak Chce się żyć, w którym widzimy świat oczami chorego na porażenie mózgowe Mateusza. Nie opowiada o doświadczeniu autyzmu z punktu widzenia osoby zaburzonej. Brakuje w nim perspektywy tytułowego bohatera, Kuby, chłopca w spektrum. Ale nie taki był zamysł twórców. Jest to przede wszystkim film o matczynej sile z mocnym społecznym zacięciem.
Choć bez Kubusia – mimo że sam woli się nazywać Śubukiem – tej historii by nie było, twórcy zadecydowali, że widzowie będą podążać krokami jego matki, śledząc jej długą, krętą, wyłożoną przeszkodami, zapadniami z fosami pełnymi krokodyli drogę do zagwarantowania swojemu synowi godnego życia, a przede wszystkim – równego prawa do edukacji.
Nagrodzony na festiwalu w Gdyni Śubuk opowiada o Maryśce (Małgorzata Gorol), która zachodzi w niechcianą ciążę. Końcówka komunizmu, problemy rodzinne, chowający głowę w piasek chłopak-milicjant i ambicje nie sprzyjają wychowywaniu dziecka. Bohaterka finalnie postanawia jednak urodzić. Z biegiem czasu zauważa, że jej syn (grany przez różnych aktorów, m.in. Wojciecha Krupińskiego i Wojciecha Dolatowskiego) różni się od innych dzieci. Pisane na kolanie diagnozy o ciężkiej chorobie i niepełnosprawności umysłowej wyrzuca do kosza. Szczególnie że Kubuś, mimo że nie mówi i ma problemy z agresją, nauczył się czytać i pisać w wieku 4 lat. Jeszcze 30 lat temu lekarze autyzm wkładali między bajki, traktując to zaburzenie jako coś odpychającego, bo niezrozumiałego.
Kobieta, z wycofanym chłopcem zafascynowanym palindromami za rękę, rusza na wojnę z kulawym systemem owładniętym powszechną dyskryminacją. W świecie pełnym ludzi ze strachem odczytujących inność siłą postanawia wywalczyć równouprawnienie. Śubuk bez patosu, zadęcia opowiada o biurokratycznej machinie pożerającej żywcem dzieci „inne” i o kobiecie, która próbuje się tej machinie przeciwstawić. Bo kto jak nie zdeterminowana matka?
Jacek Lusiński i jego ekipa zdecydowali się opowiedzieć bardzo rozbudowaną historię. Było to duże wyzwanie, któremu nie do końca podołali. Historia zaczyna się jeszcze przed narodzinami Kuby. Na początku mamy do czynienia ze skomplikowaną relacją Maryśki oraz jej siostry Marty. Kiedy młoda matka dowiaduje się w końcu o diagnozie – która w Polsce lat 90. wciąż brzmi egzotycznie, niejednoznacznie, bajkowo czy wręcz przerażająco – rozpoczyna walkę ze skostniałymi instytucjami. Jej cel jest jeden: zapewnić synowi takie same prawa, jakie przysługują jego rówieśnikom.
Jest to najlepszy moment filmu. Maryśka zawiązuje grupę walecznych matek dzieci z niepełnosprawnością i zaburzeniami. Bardzo jasnym punktem jest również postać pana Feliksa, granego przez świetnego jak zawsze Andrzeja Seweryna, czyli zgorzkniałego sąsiada, który staje się jednak jedynym męskim oparciem Maryśki. Mamy tu do czynienia z bombą pozytywnej energii, ale nie tracimy z oczu nadrzędnego problemu. Spadek zaczyna się, gdy jeden z ważniejszych wątków urywa się nagle, bez żadnej kulminacji, a widz robi duży przeskok w czasie. Kilkuletni Śubuk nagle staje się maturzystą. Teraz ponadprzeciętnie uzdolniony chłopak w spektrum autyzmu, choć wymawia tylko jedno słowo, chce zdać egzamin dojrzałości i pójść na studia
Pospieszna chęć uchwycenia w filmie tak wielu wątków i mikrohistorii odbiera mu płynność i równowagę. Śubuk dzieli się więc na film z mocniejszą i ewidentnie słabszą połową. W drugiej, czyli tej bliższej współczesności, dało się wyczuć zmęczenie, brak energii, by w przemyślany sposób dopiąć wątki. Finałowy dylemat zostaje zaserwowany z widocznymi prześwitami oraz kilkoma niedoróbkami.Trzeba jednak przyznać, że to niedociągnięcie, któremu łatwo wybaczyć. Mimo wszystko Śubuk to bardzo dobry film poruszający ważny temat, szczególnie teraz, kiedy o spektrum autyzmu mówi się coraz więcej i odważniej, bez krzywdzących stereotypów. Nie ma tu jednoznaczności. Historia Śubuka oraz jego matki jest mocno zniuansowana. Zaskakuje w wielu momentach, szczególnie na końcu, gdy twórcy decydują się na bardzo odważny krok. Reżyser ze swoją dynamiczną kamerą przejmującą perspektywę matki oraz artystycznymi wstawkami stara się udowodnić widzowi, że to nie jest kolejny rzucony taśmowo polski film i faktycznie mu się to udaje.
Śubuk to dobrze zrealizowany, świetnie zagrany i przede wszystkim potrzebny film. Nie jest o doświadczeniu życia z zaburzeniem. Nie jest manifestem. Nie jest filmem-pomnikiem poświęconym bohaterstwie samotnych matek. To film będący przede wszystkim blisko swoich bohaterów. Szczery i autentyczny, z dokumentalną pieczołowitością. Bez sentymentów. Ze zgrabnie wplecionym humorem. Solidnie opowiedziana poruszająca historia z mocnym wątkiem społecznym.
Historia, która jest reprezentacją tysięcy innych bezimiennych, anonimowych, pozbawionych głosu i rozsianych po Polsce. Bo mimo że w naszej świadomości wiele się zmieniło, systemowo wciąż jest wiele do naprawy.
Maja Budka-Film.org.pl
REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE”
PRZEGLĄD KINA POLSKIEGO
07-09 LUTY 2022
Lp. |
TYTUŁ |
DATA |
GODZ. |
CZAS |
1. |
07.02.2022 |
18.00 |
96 MIN |
|
2. |
07.02.2022 |
20.00 |
105 MIN |
|
3. |
08.02.2022 |
18.00 |
100 MIN |
|
4. |
08.02.2022 |
20.00 |
118 MIN |
|
5. |
09.02.2022 |
18.00 |
90 MIN |
|
6. |
09.02.2022 |
20.00 |
104 MIN |
„NAJMRO. KOCHA, KRADNIE, SZANUJE”
2021 ZŁOTE LWY Nagrody Indywidualne - Najlepsze kostiumy Marta Ostrowicz
2021 OFF CAMERA Nagroda Publiczności - Najlepszy film Mateusz Rakowicz
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Mateusz RakowiczScenariusz - Łukasz M. Maciejewski,Mateusz RakowiczZdjęcia - Jacek PodgórskiMuzyka - Andrzej SmolikMontaż - Sebastian MialikScenografia - Anna AnosowiczKostiumy - Marta OstrowiczDźwięk - Zofia Moruś |
Dawid Ogrodnik - Zdzisław Najmrodzki Robert Więckiewicz - Barski Jakub Gierszał - Antos Marta Wągrocka - Tereska Rafał Zawierucha - Ujma Sandra Drzymalska - Młoda Andrzej Andrzejewski - Teplic |
O FILMIE:
"Najmro. Kocha, kradnie, szanuje" to komedia akcji inspirowana prawdziwymi wydarzeniami z życia Zdzisława Najmrodzkiego, legendarnego celebryty półświatka, który ośmieszał władze PRL wymykając się 29 razy organom ścigania. Kobiety go kochały, a mężczyźni podziwiali. Milicja dawała za głowę Najmrodzkiego milionowe nagrody, a jego brawurowe wyczyny śledziła cała Polska. W filmie "Najmro" wraz ze swoją ferajną obrabia Pewexy, żeby żyć kolorowo w czasach, w których wszystko jest szare i zakazane. Ponad wszystko kocha wolność i dobrą zabawę. Choć żyje w świecie najpiękniejszych kobiet, najszybszych samochodów i wielkich pieniędzy, poznaje dziewczynę, dla której chce wszystko zmienić. Tylko czy będzie potrafił?
W ostatnich miesiącach polskie kino coraz częściej wraca do czasów Polski Ludowej, a to szukając w wydarzeniach sprzed lat analogii ze współczesnością („Hiacynt” Piotra Domalewskiego, „Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszyńskiego, do pewnego stopnia także „Bo we mnie jest seks” Katarzyny Klimkiewicz), a to zestawu nostalgicznych wspomnień („Zupa nic” Kingi Dębskiej). „Najmro” można śmiało umieścić w tej drugiej kategorii. Biografia słynnego króla ucieczek i niejednoznacznego bohatera ludowej wyobraźni posłużyła za kanwę opowieści nie mającej wiele wspólnego z realiami historycznymi, za to zrealizowanej brawurowo i bez kompleksów.
Zdzisław Najmrodzki (świetnie zagrany przez Dawida Ogrodnika) jawi się tu jako symbol buntu wobec peerelowskiej szarzyzny. Ze swoją szajką okrada Peweksy, a później kradnie polonezy (bo to bardzo chodliwy towar), lecz zarazem gra na nosie władzy, kpi w żywe oczy ze ścigających go milicjantów, a gdy kocha, to na zabój i gotów jest nawet kupić kilka biletów na „Klątwę Doliny Węży”, bo jego wybranka Teresa (Masza Wągrocka) pracuje jako bileterka w kinie Tęcza. „Do przodu żyj, żyj kolorowo, marzenia najbarwniejsze miej” – mógłby za Ewą Bem zaśpiewać Najmro, złodziej, którego nie sposób nie polubić.
Z biografii Najmrodzkiego scenarzyści Mateusz Rakowicz (także reżyser filmu – to jego pełnometrażowy debiut) i Łukasz M. Maciejewski zaczerpnęli najbardziej widowiskowe elementy – łącznie z niewiarygodną ucieczką podkopem pod murami więzienia. Prawdziwą historię przekuwają w mit, usuwają czarne karty z życiorysu bohatera, dopisują, co trzeba, by król złodziei rzeczywiście był postacią, z którą chciałoby się konie – a może raczej dżinsy i whisky z Peweksu – kraść.
Biorą jednocześnie jego historię w wielki cudzysłów. „Najmro” oczywiście żywi się popkulturową nostalgią: pojawiają się tu odwołania nie tylko do wspomnianego filmu Marka Piestraka, lecz także do kultowych komiksów o Funkym Kovalu oraz bezbłędna parodia programu „997”, zaś na dyskotekach rozbrzmiewają przeboje z tamtego okresu. A jednocześnie Rakowicz z pełną świadomością i wyczuciem konwencji czerpie z hollywoodzkiego kina gatunków.
Jakub Gierszał, Dawid Ogrodnik, Sandra Drzymalska, Andrzej Andrzejewski
Złodziejskiej ekipy Najmro (Sandra Drzymalska, Jakub Gierszał, Andrzej Andrzejewski) nie powstydziłby się żaden heist film, ścigający ich milicjant Barski (Robert Więckiewicz) w skórzanej kurtce i z zaciętą miną wygląda niczym bohater z policyjnego thrillera, a z fajtłapowatym Ujmą (Rafał Zawierucha) tworzą duet godny prawdziwego buddy cop movie. A Rakowicz dorzuca do tego kolorowego miszmaszu jeszcze elementy romansu i komedii o dysfunkcyjnej, patchworkowej rodzinie.
To nie znaczy, że „Najmro” jest opowieścią nastawioną wyłącznie na żonglerkę elementami kina popularnego. W drugiej połowie filmu jego tonacja staje się nieco mroczniejsza, bardziej serio. Dawny ustrój runął, zmieniły się realia, a co za tym idzie – także reguły gry. Przepychanki Najmrodzkiego z władzą – w gruncie rzeczy przypominające do tej pory zabawę w milicjantów i złodziei – tracą swoją popkulturową niewinność. Bohater wreszcie trafia za kraty, zza których nie potrafi – a nawet nie chce, bo obiecał Teresie, że wreszcie się zmieni – uciec.
W świecie raczkującego kapitalizmu przemoc nagle staje się realna i groźna, zaś konflikt Najmro z jednym z członków jego ekipy okazuje się znacznie bardziej niebezpieczny niż wszystkie milicyjne pościgi. Rakowicz na krótką chwilę przeskakując z barwnej komedii w realia zbliżone bardziej do serialowej „Ekstradycji” mimochodem uchwycił koszt ustrojowej przemiany, promującej tych, którzy porzucili złodziejski honor na rzecz bezwzględnej siły. Opowieść wkrótce wraca na sprawdzone tory, ale niepokój, który zostaje, nie pozwala myśleć o „Najmro” wyłącznie w kategoriach bezpretensjonalnej rozrywki.
JAKUB DEMIAŃCZUK - Kino nr 10/2021
„BO WE MNIE JEST SEKS”
Nagrody Indywidualne - Najlepsza pierwszoplanowa rola kobieca - Maria Dębska
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Katarzyna KlimkiewiczScenariusz - Katarzyna KlimkiewiczZdjęcia - Weronika BilskaMuzyka - Radosław ŁukaMontaż - Ireneusz GrzybScenografia - Wojciech Żogała |
Maria Dębska - Kalina Jędrusik Leszek Lichota - Stanisław Dygat Krzysztof Zalewski-Brejdygant - Piosenkarz Lucek Bartłomiej Kotschedoff - Ryszard Molski Katarzyna Obidzińska - Xymena Zaniewska Borys Szyc - Kazimierz Kutz Paweł Tomaszewski - Tadeusz Konwicki |
O FILMIE
Warszawa, lata 60. Przed ekranami czarno-białych odbiorników zasiadają miliony Polaków. I nagle ktoś przykuwa ich wzrok. To Kalina Jędrusik (Maria Dębska) – zjawiskowa aktorka i piosenkarka, która wnosi koloryt do bezbarwnej rzeczywistości. Kusi wdziękiem i seksapilem. Elektryzuje panów i oburza panie. Oto pierwsza seksbomba PRL i polska Marilyn Monroe.
Kalina nie chce się wpisywać w ówczesny model kobiety. Żyje na własnych zasadach, co nie zawsze podoba się pruderyjnemu społeczeństwu i niektórym wpływowym osobom u władzy. Liczne skandale, życie w miłosnym trójkącie z mężem Stanisławem Dygatem (Leszek Lichota) i Luckiem (Krzysztof Zalewski), kontrowersyjne wypowiedzi i epatujące seksapilem stroje sprawiają, że Kalina zyskuje także miano naczelnej skandalistki PRL. A przecież największy skandal z jej udziałem dopiero się zacznie…
"Bo we mnie jest seks" to ważny fragment z życia Kaliny Jędrusik, o której śmiało można powiedzieć, że jest największą ikoną polskiej popkultury. To historia blasków, cieni, wzlotów i upadków jej zawrotnej kariery. Wydarzeniom z życia Jędrusik towarzyszy atmosfera szalonej zabawy środowiska ówczesnej śmietanki towarzyskiej.
Na ekranie zobaczymy także inne barwne postaci polskiej kultury: Kazimierza Kutza (Borys Szyc), Tadeusza Konwickiego (Paweł Tomaszewski) czy twórców Kabaretu Starszych Panów – Jeremiego Przyborę (Rafał Rutkowski) i Jerzego Wasowskiego (Dariusz Basiński).
Na rodzimym, popkulturowym firmamencie Kalina Jędrusik nie mieni się wprawdzie takim blaskiem jak papież czy Orły Górskiego, ale w bezchmurną noc i tak da się ją dostrzec. Rzucając kamieniem, traficie w jej domorosłego biografa, a nostalgia wygładziła krawędzie wspomnień do tego stopnia, że równie dobrze mogłyby dotyczyć Królowej Bony. Nic dziwnego, skoro przez niemal dwie dekady Jędrusik była figurą skrojoną na społeczne zamówienie – grzesznicą i świętą splecionymi w wiecznym klinczu. W poświęconym jej filmie Katarzyny Klimkiewicz zza parawanu narodowych fantazji wyłania się jednak kobieta. Ups.
Na esencjonalne w każdej filmowej biografii pytanie: jaka była Zuzanna Iksińska?, Klimkiewicz odpowiada przekornie: była taka, jak sobie życzyliśmy; była tą, którą usypaliśmy sobie z marzeń o "polskiej Marylin Monroe" oraz peerelowskim wampie. Ale była też kimś, kto wysunął dłoń z szufladki i rozpruł uszyte na miarę kostiumy. Zamiast opowiadać jej losy od kołyski aż po grób, reżyserka skupia się na momencie największej chwały i zarazem chwili niezawinionego upadku. Nie bez przyczyny Jędrusik poznajemy w zenicie popularności Kabaretu Starszych Panów. Gdy po odrzuceniu awansów szefa artystka staje się personą non grata w publicznej telewizji, świadomość moralnej racji nie zwalnia jej z konieczności wyciągnięcia wniosków. Te zaś są ponure – nawet obyczajowa transgresja może być polem nieustannej, patriarchalnej kontroli. A bohaterkę do parteru sprowadzają tu wszyscy, od męża Stanisława Dygata (Leszek Lichota) przez kochanka Lucka (Krzysztof Zalewski) po wspomnianego dyrektora telewizji, Molskiego (Bartłomiej Kotschedoff).
Klimkiewicz ma
na koncie dwa filmy, w których podobny rodzaj opresji staje się
katalizatorem emancypacji. W "Hanoi-Warszawie"
spotyka to młodą Wietnamkę uzależnioną ekonomicznie i emocjonalnie od
narzeczonego. W "Zaślepionej"
– pełną niezwerbalizowanych resentymentów oraz uprzedzeń inżynierkę
lotnictwa uwikłaną w romans z Algierczykiem. Kalinę
Jędrusik,
która tańczy i śpiewa w swingującej rzeczywistości lat 60., na pozór
niewiele łączy z tymi kobietami. Całość ogląda się momentami jak
superbohaterskie origin story, powtarza się w filmie ujęcie Jędrusik zmierzającej
dziarskim krokiem w stronę kamery, a jej przemiana rozpisana jest na coraz
jaskrawsze akty rebelii. Ale przecież i ta rzeczywistość ma swój mroczny
rewers – zamiast z "Niewinnymi czarodziejami" kojarzy się wtedy z płótnami Edwarda
Hoppera. On
też lubił marazm przy kuchennym stole i ludzi przypominających owady w
bursztynie.
Chociaż sporo intrygujących konceptów zostaje tu na papierze
(surrealistyczne zderzenie bohaterki ze spersonifikowaną, katolicką
moralnością to inscenizacyjny strzał w kolano), a niektóre wątki rozłażą
się w szwach (postać Jędrusik rezonuje
tak mocno z obecnym klimatem polityczno-społecznym, że dyrektor Molski
staje się chodzącą tautologią), film Klimkiewicz pozostaje
fascynującym zapisem snu o epoce. Autorka nie boi się uczynić z Dygata wyliniałego
abnegata w papciach, ma odwagę zamienić Tadeusza
Konwickiego w
figurę stricte komediową, zaś z kręcącego się wokół nich Kazimierza
Kutza (Borys
Szyc w
kuriozalnym tupeciku) czyni adepta polskiego zakonu Jedi – to przecież on
nakręci wkrótce wybitny "Upał"
i unieśmiertelni komitywę Starszych Panów z Jędrusik.
Konkluzja, iż bohaterka była "produktem" tej epoki, nie jest może
odkrywcza. Podoba mi się jednak ten szczególny rodzaj popkulturowej
wrażliwości, w której cytat z "Salta"
to po prostu mrugnięcie okiem, a nie wielki dialog z romantycznym
paradygmatem, z kolei "Tadzieniek" może być jednocześnie autorem "Małej
apokalipsy" i przypominać bohatera "Zemsty frajerów". Polskiemu kinu
przydałoby się więcej takiego luzu.
Obsadzenie w głównej roli Marii Dębskiej – aktorki, która potrafi zamienić tekst pisany osikowym kołkiem w żywą, dramaturgiczną materię (vide "Piłsudski") albo wybić się z chóru na efektowną solówkę ("Zabawa, zabawa") – nie było wielkim ryzykiem (choć będę się upierał, że jeśli ktoś dostaje z tego powodu piany na ustach, świadczy to nieźle o polskiej kulturze fanowskiej). Jako Jędrusik jest doskonała. Pułapkę mimikry omija szerokim łukiem, ekspresję, intonację oraz język ciała swojej bohaterki ubogaca współczesną wrażliwością, zaś partie wokalne, w zaskakująco bliskich oryginałom aranżacjach, wyśpiewuje bez fałszywej nuty. Nie traci z pola widzenia żadnej Kaliny – ani tej, która wdzięczy się do górników w trakcie barbórki, ani tej, która z papierosem w ustach i dzieckiem na kolanach robi prasówkę, ani tej, która depcze osiedlową babokrację, wyklinając sąsiadki od najgorszych. O siłaczce na przyspieszonym kursie samoobrony nie wspominając.
"Bo we mnie jest seks" nie jest oczywiście kinem formatu "Upału". Obydwa filmy łączy jednak ten sam rodzaj bezpretensjonalnej lekkości. I to samo autorskie przeświadczenie, iż artystycznym azylem Kaliny Jędrusik była tragikomedia. Kutz wyznał po latach, że zawsze powątpiewał w jej seksapil – dostrzegał w nim wystudiowaną, sceniczną pozę oraz maskę, pod którą krył się ktoś znacznie ciekawszy. Klimkiewicz bez ceregieli dodaje, że był to ktoś, kogo nigdy nie chcieliśmy poznać.
„MOJE WSPANIAŁE ŻYCIE”
Nagrody Indywidualne - Najlepszy reżyser Łukasz Grzegorzek
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Łukasz GrzegorzekScenariusz - Łukasz GrzegorzekZdjęcia - Weronika BilskaMuzyka - EmadeMontaż - Maria Zuba, Łukasz GrzegorzekScenografia - Jagna DobeszKostiumy - Anna SikorskaDźwięk - Zofia Moruś, Marcin Popławski |
Agata Buzek - Joanna "Jo" Lisiecka Jacek Braciak - Witek Lisiecki Adam Woronowicz - Maciek Małgorzata ZajączkowskaBabcia Paweł Kruszelnicki - Jan Jakub Zając - Adam Wiktoria Wolańska - Karina
|
O FILMIE
Troskliwa córka, wyluzowana matka, lubiana nauczycielka, żona, z którą można konie kraść – Joanna – w każdej z tych ról wypada doskonale. I w żadnej z nich od dawna nie czuje się sobą. Dlatego prowadzi podwójne życie, ma tajemnicę, którą nie dzieli się z nikim. Bo gdyby ktoś się dowiedział, byłby to koniec wszystkiego, co w jej świecie wydaje się takie "wspaniałe". To historia kobiety, która nie chce być już grzeczną dziewczynką. Czy jednak wystarczy jej odwagi, by się zbuntować, zatrząść posadami małżeństwa, stracić reputację i sięgnąć po to, na czym naprawdę jej zależy?
Osoby, które widziały „Czarną owcę” Aleksandra Pietrzaka, będą miały na seansie „Mojego wspaniałego życia” uczucie déjà vu. Oba filmy utrzymane są w podobnym słodko-gorzkim tonie, redefiniują pojęcie rodziny i opowiadają o kobiecie, która miała siłę w końcu powiedzieć: „dość!”. Film Grzegorzka niesie przy tym pocieszenie, że nawet życie niespełnione i frustrujące może być wspaniałe. Jo uczy angielskiego w lokalnym technikum rolniczym, jest żoną dyrektora, matką ucznia i babką uroczego – jak sama mówi – „gówniaka”. Na dodatek jest również córką – seniorki rodu chorującej na demencję. Opisywanie jej przez rodzinne role jest jak najbardziej na miejscu, bo „Moje wspaniałe życie” to film właśnie o rodzinie – o tym, jak bardzo bywa opresyjna, nieznośna, zaborcza, ale również niezbędna do życia. I to nie przypadek, że w samym centrum filmu znajduje się bardzo mocna jednostka, która stara się wyemancypować. Jo jest zarazem zmysłowa, zabawna, despotyczna, miła i arogancka. Jest i babcią, i kochanką jarającą blanty. Potrafi być surową belferką i matką-kumpelką. Tak wieloaspektowa bohaterka staje się wiarygodna na ekranie tylko wtedy, gdy gra ją wybitna aktorka. Na szczęście tak właśnie jest w tym wypadku. Agata Buzek potrafi nas do żywego przejąć, rozśmieszyć i emocjonalnie rozbroić. Jej Jo jest rozbita, nieskładna, połamana i niespójna – jak całe życie tej bohaterki. I właśnie dlatego jest autentyczna, bo definiują ją sprzeczności, które jednak bardzo łatwo zrozumieć. Grzegorzek opowiada o jej życiu muzyką, zdjęciami, montażem, próbując oddać harmider codzienności i nieład nieuczesanych myśli. Codziennie rano przy śniadaniu wnuk ryczy, dzieci biegają, matka żąda zupy, a mąż ma wszystko w nosie. Natomiast Jo z coraz mniej stoickim spokojem stara się ten chaos ujarzmić. I może najbardziej zaskakujące jest to, że jej się to udaje. W czym tkwi jej sekret? Tych ma bez liku, bo w przerwach od robienia kanapek, niańczenia „gówniaka” i przewijania matki tańczy nago, pali trawę i baraszkuje z kochankiem. Życiowy balans potrafi zachować do momentu, kiedy komedia obyczajowa zamienia się w coś na kształt kryminału, w którym Jo wciela się w zestresowaną i nieporadną detektywkę. Szuka osoby, która podsyła jej anonimowe groźby, lojalnie uprzedzające, że „ma przejebane”. Zdjęcia i nagrania, które dostaje, dowodzą, że ktoś doskonale zna jej grzeszki. Czy przyszedł czas na spowiedź?
Grzegorzek nie ma zamiaru zaciągać niewiernej i odurzonej narkotykami niewiasty do konfesjonału, bo woli z nią beztrosko tańczyć do hitów Maanamu i popalać skręty, udowadniając, że życie jest wspaniałe, gdy ma swoje tajemnice, a człowiek wolność. To recepta Grzegorzka na szczęście? W żadnym razie – reżyser nie próbuje nas do niej na siłę przekonać. Czy zdradzanie męża jest fajne? Czy palenie trawy jest rozsądne? Czy ignorowanie dzieci jest godne pochwały? A kto to wie? I z jakiej racji ktoś miałby kogokolwiek w tej materii pouczać? – wydaje się mówić Grzegorzek. Jo kibicujemy bynajmniej nie za kryształową moralność, a za autentyczność. Za to, że nienawidzi swojego życia i że będzie go broniła do końca. Grzegorzkowi natomiast kibicujemy za bezbłędne opanowanie sztuki balansowania między dowcipem a powagą. Chyba nikt w polskim kinie nie ma obecnie takiego słuchu do żartobliwych dialogów jak właśnie on. Każda potyczka słowna – a jest ich wiele – skrzy się humorem, ripostami i puentami. Zresztą Grzegorzek robi to od swojego pierwszego filmu. Już w „Kamperze” zdefiniował swoje kino. Jest ono słodko-gorzkie, komediodramatyczne i śmieszno-tragiczne. Celnymi żartami rozbraja narastające napięcie, ale tylko po to, by na koniec emocjonalnie nas powalić. Jednocześnie Grzegorzek za każdym razem serwuje nowe opowieści, nieodkryte jeszcze emocje i oryginalne punkty widzenia. Przy trzecim filmie pozwolił sobie nawet na puszczanie oka do uważnych widzów jego wcześniejszych dzieł. Zwróćcie tylko uwagę, co tym razem dzieje się między bohaterką graną przez Karolinę Bruchnicką i postacią Jacka Braciaka, którzy w „Córce trenera” grali córkę i ojca. Natomiast obdarzenie bohatera granego przez Braciaka „rogami” jest niejako zemstą za to, co Marek Bana uczynił niegdyś pewnemu Kamperowi. Ale to w żadnym razie nie oznacza, że Grzegorzkowi kończą się pomysły czy się powtarza, przestawiając tylko wcześniej już ustawione klocki. Jakąż cudowną dezynwolturą należy się wykazać, by obsadzić w roli amanta brzuchatego Adama Woronowicza, który podkrada żonę eleganckiemu Jackowi Braciakowi! Ileż inwencji twórczej wymaga na dodatek uczynienie kochanka z nauczyciela higieny chowu bydła, który po godzinach dokarmia gołębie na dachu swojego samochodu. A podobnym smaczków jest w filmie znacznie więcej! Grzegorzek potrafi celebrować życie – cieszyć się nim, ale równocześnie je bezwzględnie obnażać, kibicując przy tym swoim bohaterom, którzy nieporadnie bo nieporadnie, ale po swojemu prą do przodu. Czy nie tego właśnie najbardziej potrzebujemy? Potwierdzenia, że żadne życie nie jest wspaniałe? Dzięki temu może w końcu zauważymy, że to nasze jest nawet całkiem znośne.
MICHAŁ PIEPIÓRKA Kino nr 10/2021
„LOKATORKA”
2021 ZŁOTE LWY Nagrody Indywidualne
Najlepsza drugoplanowa rola kobieca Sławomira Łozińska
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Michał OtłowskiScenariusz - Jacek Matecki,Tomasz KlimalaZdjęcia - Artur ŻurawskiMuzyka - Łukasz TargoszMontaż - Jacek DrosioScenografia - Aleksandra KierzkowskaKostiumy - Elżbieta Kuśnierz Dźwięk - Nicolas de la Vega |
Irena Melcer - Anna Szerucka Sławomira Łozińska - Janina Markowska Barbara Jonak - Marta Markowska Krzysztof Stroiński - Władysław Markowski Jan Frycz - Pułkownik Jan Piotr Głowacki - Administrator Tomasz Sapryk - Mariusz Rakowicz
|
O FILMIE:
Spokój mieszkańców kamienicy na warszawskim Mokotowie burzy pojawienie się rzekomego, prawnego właściciela budynku. Stosując bezwzględne metody, mężczyzna zaczyna zmuszać kolejne rodziny do wyprowadzki. Najbardziej zdeterminowana w walce o prawo do swego mieszkania jest Janina Markowska (Sławomira Łozińska). Kobieta nie zamierza opuścić domu, w którym jej rodzina mieszka od ponad 70 lat. Kiedy jednak obiekt pustoszeje, a Janina znika w tajemniczych okolicznościach, policja rozpoczyna dochodzenie. Prowadzi je stojąca na czele specgrupy oficer – Anna Szerucka (Irena Melcer). Kolejne poszlaki naprowadzają funkcjonariuszkę na trop intrygi, w którą zamieszani są politycy, agenci dawnych służb oraz wysoko postawieni członkowie palestry. Rozpoczyna się nierówna walka z układem, której stawką jest życie oraz prawa wyrzucanych na bruk mieszkańców.
Poczucie bezradności jednostki wobec systemu jest dominujące podczas seansu Lokatorki, nowego filmu Michała Otłowskiego. Historia zainspirowana tragiczną śmiercią Jolanty Brzeskiej pokazuje szerzej kulisy działalności mafii reprywatyzacyjnej, działającej w skorumpowanym systemie i nazywanej często "czyścicielami kamienic". Otłowski zabiera nas do jednej z warszawskich kamienic na Mokotowie, która przejęta została przez nowego właściciela, zmuszającego kolejne rodziny do wyprowadzki. Do samego końca pozostaje jednak uparta, ale odważna Janina Markowska (Sławomira Łozińska), która w niewyjaśnionych okolicznościach zostaje zamordowana. Policja bada sprawę, ale nie udaje się odnaleźć sprawców. Ambitna oficer - Anna Szerucka (Irena Melcer), walczy o prawdę z taką siłą, z jaką Janina Markowska walczyła o losy swojej kamienicy.
Gdy obywatel staje do walki z systemem, lukami w prawie i grupą bezwzględnych osób, trudno o inne emocje niż sprzeciw, gniew i bezradność. Choć film Otłowskiego zapewnia wszystkie te emocje w trakcie seansu, to jednak ostatecznie mamy do czynienia z filmem jedynie przyzwoitym, którego największą wartością jest to, że w ogóle się pojawił.
Kino społecznie zaangażowane ma w Polsce coraz więcej przedstawicieli. Nie musimy polegać wyłącznie na Wojciechu Smarzowskim, bo także Jan Komasa, Piotr Domalewski czy Małgorzata Szumowska chętnie biorą na tapet kwestie dotyczące nie tylko Polaków, ale też licznych uniwersalnych spraw. Mało jest za to takich obrazów jak Lokatorka, rozprawiających się ze wciąż aktualnym tematem, często pomijanym przez media głównego nurtu i niedostatecznie obecnym w świadomości Polaków. Misyjność reżysera i scenarzystów jest więc godna pochwały i oklasków, bo udało się wskazać na wszystkie dramatyczne kwestie związane ze sprawą Jolanty Brzeskiej, nawet jeśli sam film jest realizacyjnie i scenariuszowo przeciętny. Michał Otłowski na konferencji prasowej Festiwalu Filmowego w Gdyni zdradził, że jedną z inspiracji, jeśli chodzi o sposób opowiadania historii, był film Trzy billboardy za Ebbing, Missouri. To dobry kierunek, a przynajmniej na papierze. Otrzymujemy bowiem dość patetyczny dramat, którego struktura nie została dobrze wyważona z wątkami kryminalnymi.
W pierwszym akcie obserwujemy losy Janiny Markowskiej. Dzięki grze aktorów wczuwamy się powoli w dramat jednostki. Gdy jednak bohaterka zostaje w niewyjaśniony sposób zamordowana, kamera skupia się na pracy Anny Szeruckiej, zaś sam film skręca w stronę kina gatunkowego, co wypada niestety słabo. Postać policjantki jest nieciekawa. I niezbyt przekonuje mnie stwierdzenie, że ma być swoistym głosem pokolenia, które nie poddaje się w walce o naprawianie świata. Scenariusz nie daje aktorce szansy wyjścia poza klisze, a ponieważ samo śledztwo również nie jest prowadzone w szczególnie ciekawy sposób, trudno o pełne zaangażowanie się w film.
Michał Kujawiński – NA EKRANIE
„WSZYSTKIE NASZE STRACHY”
Najlepszy film Katarzyna Sarnowska, Kuba Kosma, Łukasz Gutt, Łukasz Ronduda
Nagrody Indywidualne - Najlepsze zdjęcia Łukasz Gutt
Nagroda Specjalna - Don Kichot - Nagroda Polskiej Federacji Dyskusyjnych Klubów Filmowych Łukasz Gutt, Łukasz Ronduda
Nagroda Specjalna - Nagroda Dziennikarzy Łukasz Gutt, Łukasz Ronduda
Nagroda Specjalna - Nagroda Jury Młodzieżowego Łukasz Gutt, Łukasz Ronduda
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Łukasz Ronduda, Łukasz GuttScenariusz - Łukasz Ronduda, Michał Oleszczyk, Katarzyna SarnowskaZdjęcia - Łukasz GuttMuzyka - Marcin Lenarczyk, Igor Kłaczyński, Bartłomiej ŁupińskiMontaż - Przemysław Chruścielewski,Kamil GrzybowskiScenografia - Joanna KaczyńskaKostiumy - Kalina LachDźwięk - Mateusz Adamczyk,Sebastian Witkowski |
Dawid Ogrodnik - Daniel Rycharski Maria Maj - Babcia Daniela Andrzej Chyra - Ojciec Daniela Jacek Poniedziałek - Karol Oskar Rybaczek - Olek Agata Łabno - Jagoda Majewska Jowita Budnik - Jadwiga Majewska
|
O FILMIE:
Daniel cieszy się szacunkiem wspólnoty
wiejskiej, kiedy odważnie wspiera walkę o jej sprawy. Jest zakochany w
chłopcu z sąsiedztwa - Olku, który nie jest gotowy, by ujawnić swoją
tożsamość seksualną. Ich relacja rozwija się w ukryciu. Kiedy nastoletnia
przyjaciółka nie wytrzymuje homofobicznych ataków i popełnia samobójstwo,
Daniel namawia ludzi ze wsi do odbycia wspólnej drogi krzyżowej w intencji
ofiary. Dotychczasowi sprzymierzeńcy odwracają się od niego. Za namową
kuratora Daniel bierze udział w wystawie w warszawskiej galerii sztuki.
Walka z homofobią staje na drodze relacji z Olkiem.
Oparta na faktach, przejmująca historia wychowanego na wsi artysty, mocno
zaangażowanego w działalność Kościoła katolickiego.
Instalacja typu site-specific to dzieło sztuki połączone integralnie z precyzyjnie wybranym miejscem. Jej przykładem są "Strachy" Daniela Rycharskiego – kolorowe krzyże obleczone w ubrania osób ze społeczności LGBT, które popełniły samobójstwo. Rzeźby znajdują się w rodzinnej miejscowości autora – we wsi Kurówka. Ani malowniczość krajobrazu, ani charakterystyka ukształtowania terenu nie zadecydowały o tym, że instalacja zostanie umieszczona właśnie w tym miejscu. Jej idealne dopasowanie do miejsca bierze się skądinąd – "Strachy" dialogują bowiem z tym, co wydarzyło się we wsi.
Łukasz Ronduda kontynuuje,
tym razem z pomocą Łukasza
Gutta,
projekt niemający sobie podobnych w skali światowej. "Performer",
"Serce
miłości" i "Wszystkie nasze strachy" układają się w trylogię o polskich współczesnych
artystach wizualnych, których biografie autor zamienia w filmowe fabuły.
Na każdy z tych filmów twórca miał inny pomysł. W "Performerze"
kurczowo trzymał się metafikcji tworzonej przez bohatera – Oskara
Dawickiego. W "Sercu
miłości"
postawił na kreatywną stylizację. Natomiast jego najnowsze dzieło jest w
największej mierze realistyczne, najczystsze, najbardziej przy tym
precyzyjne. Takiego podejścia wymagał bowiem temat – by odpowiednio
wybrzmiał i aby nic nie przytłumiło pulsującego w nim bólu.
Głównym bohaterem jest Daniel Rycharski – artysta z Kurówka, bardzo zżyty
z lokalną społecznością wiejską, żyjący tam z babką pośród pól,
gospodarstw i świętych obrazków. Mimo to już na pierwszy rzut oka wyróżnia
się na tle wiejskiej szarzyzny. Ma pofarbowane na blond włosy, błyszczący
kolczyk w uchu i cały czas chodzi w vintage dresie z ostentacyjnie
przyszytym, jak mówi babcia, LGBT-em, czyli tęczowym lampasem. Przed nikim
nie ukrywa również swojej orientacji seksualnej.
Jest członkiem parafialnej oazy, przykładnie chodzi na niedzielne msze święte, angażuje się w sprawy wsi, jeździ jak wszyscy na blokady dróg w obronie wspólnych interesów. Dlatego reszta mieszkańców Kurówka go akceptuje, choć widzą w nim ekscentryka, którego nie traktuje się do końca serio. Sytuacja zmieni się radykalnie, gdy pewnego dnia zaprzyjaźniona z nim dziewczyna z okolic – również należąca do środowiska LGBT – popełni samobójstwo. W tym momencie wszyscy się od niego odwrócą, a matka zmarłej powie, że to jego wina, bo "nawkładał jej do głowy wszystkie te głupoty".
I najbardziej zaskakujące jest być może to, że Daniel faktycznie czuje się winny, a przynajmniej współwinny – bo wie, że nie zrobił wszystkiego, by wspomóc ją w walce ze społecznym piętnowaniem ze strony agresywnych rówieśników. Właśnie dlatego postanawia zorganizować drogę krzyżową w intencji zmarłej – by wszyscy, na czele z nim, odbyli pokutę i poczuli ciężar swoich win. Właśnie krzyż znajduje się w centrum filmu. Zarówno ten dosłowny – religijny artefakt wykonany z drewna, jak i symboliczny – znak cierpienia i ofiary. Rycharski dostrzegł w dziewczynie figurę chrystusową, która jak Jezus wzięła na swoje barki zbyt wielki ciężar naszych win, pod którym upadła.
Choć duet Ronduda / Gutt,
razem ze współscenarzystą Michałem
Oleszczykiem,
konsekwentnie budują fabułę, precyzyjnie rozpisują dramaturgię i płynnie
opowiadają, to okazuje się, że to nie snuta historia jest w filmie
najważniejsza. Wydaje się ona istotną, ale tylko ilustracją, która ma na
celu przedstawić postać Rycharskiego – człowieka paradoksalnego, który
według medialnych dyskursów nie ma prawa istnieć, bo jest jednocześnie
praktykującym katolikiem (i to katolikiem tradycyjnym, wyrastającym z
gruntu ludowego) oraz jawnym (i także praktykującym) homoseksualistą. W
artyście Ronduda dostrzegł
symbol nadziei na to, że da się pogodzić to, co pozornie znajduje się pod
dwóch stronach fundamentalnego dla współczesnej polskiej kultury sporu.
Rycharski to także symbol tożsamościowej szczerości, w której na zasadzie
synkretyzmu bez konfliktu potrafią istnieć elementy z różnych światów. Ronduda wydobywa
i wystawia do oglądania przestrzeń wrażliwości, o której być może wielu
nie miało pojęcia. Sprawia, że widoczna staje się nowa duchowa
rzeczywistość – dla niektórych szokująca, a przecież podzielana przez
wielu. Już sam gest oświetlania ma ogromną wartość społeczną, ale twórcy
na tym nie poprzestają. Ponieważ tworzą pozbawiony akademickiego zadęcia
intelektualno-emocjonalny traktat o etyce, metafizyce i estetyce.
W obiektywie Rondudy i Gutta Rycharski jest człowiekiem absolutnie samotnym. Choć wydaje się należeć do Kościoła, do wspólnoty wiejskiej i społeczności LGBT – potrafi odnaleźć się zarówno na nabożeństwie, jak i w warszawskim klubie dla gejów podczas występu drag queen – to tak naprawdę nigdzie nie jest u siebie. Proboszcz omija go szerokim łukiem przy rozdawaniu komunii, stołeczni intelektualiści posądzają o syndrom sztokholmski, a ojciec wyrzeka. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, jego jedynymi bliskimi są babcia i Jezus, do którego modli się na własnoręcznie zrobionym różańcu z tabletek prozacu.
Rycharski jest równie nierozumiany jak wykonany przez niego krzyż z drzewa, na którym powiesiła się młoda dziewczyna. Kurator z warszawskiej galerii widzi w religijnym artefakcie "mocne" dzieło sztuki, którego miejsce jest na wystawie. Rycharski jednak woli krzyż chwycić i ruszyć z nim ulicami stolicy w jednoosobowej drodze krzyżowej, by w ten sposób wyznać zarówno własne winy, jak i wyrazić solidarność z wszystkimi prześladowanymi ze względu na swoją orientację seksualną.
Ronduda podąża za myślą Rycharskiego, który przedkłada akt religijny – rozumiany performatywnie jako działanie – nad kontemplację. Nie chce się zamykać w świątyni zarówno Kościoła – polemizuje z ziemskimi powiernikami chrystusowych tajemnic – jak i sztuki, w galerii. Ani w jednej, ani w drugiej nie odnajduje bowiem Boga, w którego wierzy – jego Bóg, zgodnie z prawdami wiary chrześcijańskiej, jest między ludźmi, w miłości.
W jego sztuce nie ma nic z kalkulacji, jest szczerym wyrazem jego własnego, skomplikowanego wnętrza – duchową rozmową z Bogiem, wyznaniem żalu za grzechy i poruszającym aktem solidarności z wszystkimi cierpiącymi. Jednocześnie to sztuka wchodząca w spór z dyskursem społecznym, podważająca utarte schematy, uwrażliwiająca, otwierająca oczy i kłująca w nie. Sztuka, która ma sens tylko tu i teraz. W Kurówku, w którym bulgocze od gniewu, a lęk przed innym zaślepia serca. W Kurówku, czyli w Polsce.
Michał Piepiórka- Filmweb
„POWRÓT DO TAMTYCH DNI”
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Konrad AksinowiczScenariusz - Konrad AksinowiczZdjęcia - Jakub JakielaszekMuzyka - Marcin MaseckiMontaż - Witold ChomińskiScenografia - Tomasz BartczakDźwięk - Błażej Kafarski |
Teodor Koziar - Tomek Malinowski Weronika Książkiewicz - Helena Malinowska Maciej Stuhr - Alek Malinowski Katarzyna Warnke - Ewa Sebastian Stankiewicz - Romek Bogdan Koca - Stanisław Pipa Anna Majcher - Danka |
O FILMIE:
Tomek mieszka sam z matką, bo jego ojciec Alek wyjechał do USA za pieniędzmi. Niespodziewanie mężczyzna pojawia się w domu z naręczem prezentów, ale nie wyjaśnia powodu swojego powrotu. Wszyscy wydają się szczęśliwi, jednak coś niepokojącego wisi w powietrzu. W miarę upływu czasu daje się zauważyć, że Alek walczy z silnym uzależnieniem od alkoholu, co stopniowo niszczy rodzinę Tomka oraz jego dzieciństwo. Chłopiec musi bardzo szybko dorosnąć i zmierzyć się z rzeczywistością niepisaną żadnemu dziecku.
Alkohol jest prawdopodobnie jedynym tematem, który swoją częstotliwością występowania w polskim kinie może konkurować z wielkimi historycznymi wydarzeniami. Wymienić można w tym miejscu fatalistyczną Pętlę Wojciecha Hasa, Żółty szalik Janusza Morgensterna, czyli kameralny portret wysokofunkcjonującego alkoholika, czy adaptację quasi-autobiograficznej prozy Jerzego Pilcha w postaci Pod Mocnym Aniołem Wojciecha Smarzowskiego. Ta ostatnia najlepiej odzwierciedla tendencje rodzimej kinematografii w ukazywaniu uzależnienia. Wódka leje się litrami, nadużywa jej każdy i często, bardziej niż problemem, jest to sposobem na życie. Więcej tu misery porn niż zrozumienia nierzadko skomplikowanej kwestii. W świecie pełnym takich filmów Powrót do tamtych dni działa więc naprawdę odświeżająco…
Kiedy nowa produkcja autorstwa Konrada Aksinowicza pokazywana była na 46. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, wciąż nosiła jeszcze tytuł Powrót do Legolandu. Problem z prawami autorskimi nie przeszkadza jednak w odwołaniu się do tego pierwotnego nazewnictwa przy omawianiu struktury filmu. Aksinowicz w tej na poły autobiograficznej opowieści zderza się z bolesną przeszłością związaną z dorastaniem w domu z ojcem-alkoholikiem. Początek Powrotu to jednak pocztówka wykorzystująca wiele typowych środków wyrazu kina dla popkultury eksploatującej nostalgiczne pokłady mocy epokowych symboli. Czternastoletniego Tomka mama budzi na „5.10.15”, po czym chłopiec zbiega po schodach w rytmie „Kochać cię za późno” zespołu Kombi. W pierwszych minutach filmu pojawia się jeszcze wypożyczalnia kaset wideo, zrzucanie kanapki z balkonu i wreszcie one…cudowne klocki Lego. Tomek trzyma w pokoju zbudowane z nich wyobrażenie na temat życia swojego taty, który przebywa na emigracji zarobkowej w Stanach Zjednoczonych. W konstrukcji uwagę zwraca winda wciągająca plastikową wersję mężczyzny na sam szczyt oraz codziennie podwyższana kilkucyfrowa liczba. Jej znaczenie poznamy dopiero po powrocie ojca…
Aksinowicz przed dotknięciem kluczowej dla fabuły kwestii rodzinnego współuzależnienia pokazuje nam świat będący esencją z pozytywnych wspomnień o latach dziewięćdziesiątych w Polsce. Obraz ten upiększa niespodziewanym powrotem ukochanego taty Tomka z Ameryki. Choć zarówno chłopiec, jak i jego mama Helena są mocno zaskoczeni tym wydarzeniem, a mężczyzna unika jasnej odpowiedzi na pytania o powody przylotu, to dość szybko starają się przejść nad tym do porządku dziennego. Alek, który przed wylotem pracował jako dziennikarz radiowy, raz próbuje założyć biznes, raz – wrócić do dawnego zawodu. Jego starania dość szybko kończą się porażką, a pieczętuje je rodzinna kłótnia skutkująca wyjawieniem Helenie przez siostrę jej męża tego, jak naprawdę wyglądało zdominowane przez chorobę alkoholową życie Alka w Stanach. Nagle, tak skrzętnie budowany przez Aksinowicza ciepły obraz rzeczywistości Tomka rozpada się pod ciężarem ojcowskiego uzależnienia i odpowiedzialności, jaka spada przez nie na chłopca. Okazuje się, że czas emigracji był dla tego wrocławskiego domostwa okresem wolności od trwającego od lat problemu.
Tytułowy Powrót do tamtych dni można interpretować dwojako. Z jednej strony do smutnych wspomnień wczesnego dzieciństwa musi wrócić w filmie Tomek, kiedy zaczynają się one powtarzać. Z drugiej – jako że dzieło ma charakter autobiograficzny, o czym mówi sam Aksinowicz – z perspektywy patrzy tu na przeszłość właśnie on. Na wszystkie wydarzenia spoglądamy oczami dorastającego chłopca i reżyser nie rezygnuje z tej narracji nawet na moment. Rozmowę Heleny i siostry Alka obserwujemy przez szparę w drzwiach, a małżeńskie kłótnie przez szybę w drzwiach. Dzięki temu mocno wybrzmiewa nie tylko osobista natura tej historii, ale również problematyczna kwestia odpowiedzialności za rodzica przejętej przez nastoletnie dziecko. Bo Powrót… to film opierający się na prostej strukturze, emocjonalnym wydźwięku opowieści oraz fantastycznych rolach Teodora Koziara, Weroniki Książkiewicz i Macieja Stuhra.
Według badań Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych w rodzinach z problemem alkoholowym żyje w Polsce 3-4 mln osób, w tym 1,5-2 mln dzieci, więc grupa widzów, z których doświadczeniami może rezonować jest naprawdę duża (choć wiem, że wielu nie chce wracać do tych wspomnień, również poprzez teksty kultury). I dla reszty Aksinowicz przygotował introspektywną podróż do czasu swojego życia, kiedy może i układał Lego, jadł zrzucone z balkonu kanapki (zresztą z tego samego, który widzimy w filmie), żuł gumy turbo, podrywał pierwszą dziewczynę, oglądał Teleranek, ale przede wszystkim żył we współuzależnionej rodzinie.
Julia Palmowska – Pełna Sala
REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE”
PRZEGLĄD KINA POLSKIEGO
20-22 WRZESIEŃ 2021
Lp. |
TYTUŁ |
DATA |
GODZ. |
CZAS |
1. |
20.09.2021 |
18.00 |
88 MIN |
|
2. |
20.09.2021 |
20.00 |
119 MIN |
|
3. |
21.09.2021 |
18.00 |
98 MIN |
|
4. |
21.09.2021 |
20.10 |
116 MIN |
|
5. |
22.09.2021 |
18.00 |
100 MIN |
|
6. |
22.09.2021 |
20.10 |
113 MIN |
„ZABIJ TO I WYJEDŹ Z TEGO MIASTA”
Złote Lwy 2020
Najlepszy film Mariusz Wilczyński
Nagrody Indywidualne - Najlepszy dźwięk Franciszek Kozłowski
Orły 2021
Najlepszy film Mariusz Wilczyński
Najlepsza muzyka Tadeusz Nalepa
Najlepszy scenariusz Mariusz Wilczyński
Najlepszy dźwięk Franciszek Kozłowski
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Mariusz WilczyńskiScenariusz - Mariusz WilczyńskiMuzyka - Tadeusz NalepaMontaż - Jarosław BarzanScenografia - Mariusz Wilczyński |
Krystyna Janda - Matka Janka (głos) Andrzej Wajda - Staruszek w pociągu (głos) Marek Kondrat - Ojciec Mariuszka / Staruszek w pociągu (głos) Daniel Olbrychski - Behemot (głos) Andrzej Chyra - Ojciec Janka (głos) Maja Ostaszewska - Janek (głos) |
O FILMIE:
Animacja Mariusza Wilczyńskiego "Zabij to i wyjedź z tego miasta" to dużo więcej niż film - to 14 lat życia poświęconych na realizację tego niesamowitego osobistego projektu. To przyprawiająca o dreszcze podróż w przeszłość własną i kraju, wywoływanie duchów ludzi i miejsc, terapeutyczna opowieść o rodzinie i wzruszający hołd dla przyjaźni. Ten pełnometrażowy debiut pierwszego polskiego twórcy animacji zrodził się z potrzeby zrozumienia, wybaczenia i miłości. Film Wilczyńskiego wskrzesza dzieciństwo z całym jego bagażem udręk i zachwytów, przywołuje tych, którzy odeszli, by dać im nowe życie. Zanurzony w przywołanych z pamięci detalach, barwach, dialogach, dźwiękach, sytuacjach, głosach, "Zabij to... " staje się kroniką PRL-owskiego dzieciństwa i młodości przeżytej w czasach transformacji, opowieścią o zmieniającej się Polsce, o szarzyźnie nieoczekiwanie nabierającej rumieńców.
Na 11. Nowych Horyzontach jako zwieńczenie swej retrospektywy Mariusz Wilczyński zaprezentował efektowny zwiastun nowego filmu. Z ekranu festiwalowego kina popłynęły słowa: „Nowy film animowany Mariusza Wilczyńskiego z muzyką Tadeusza Nalepy! W rolach głównych: Krystyna Janda, Barbara Krafftówna, Anna Dymna, Maja Ostaszewska, Małgorzata Cielecka, Małgorzata Kożuchowska, Andrzej Chyra, Marek Kondrat, Daniel Olbrychski, Krzysztof Kowalewski, a także Zbigniew Rybczyński, Janusz Kondratiuk i Tomasz Stańko, ze specjalnym udziałem Ireny Kwiatkowskiej, Andrzeja Wajdy i Gustawa Holoubka! „Zabij to i wyjedź z tego miasta” wkrótce na ekranach kin!!!”.
Minęło dziewięć lat. I doczekaliśmy się. Trochę to trwało, bo po pierwsze – artysta nie ukrywał, że jest to projekt dla niego niezwykle ważny, wymagający skupienia, nie pośpiechu, po drugie – przez wiele lat realizował go, w najdrobniejszych szczegółach, niemal w pojedynkę, dopiero na finiszu dopuścił do realizacji grono uzdolnionych współpracowników, głównie swoich byłych studentów.
Pamiętam zabawne zdarzenie sprzed kilku lat. Była późna jesień, Wilk zorganizował pokaz tzw. animatiku (rysunkowy szkic przyszłego filmu z elementami uproszczonej animacji) dla producentów i przyjaciół. Na pytanie pewnej pani z branży czy możemy się spodziewać premiery jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, odpowiedział: „Tak, oczywiście, za kilka lat, bo teraz te rysunki musimy jeszcze ożywić”.
Ten film powstawał wbrew wszelkim zasadom produkcyjnym (artysta najpierw przez kilka lat pracował nad ścieżką dźwiękową, a potem dopiero dorysowywał do niej obraz i ożywiał go, co w animacji raczej się nie zdarza), ale i artystycznym (Wilczyński nie jest bowiem absolwentem szkoły filmowej, a plastycznej, gdzie kształcił się w sztukach statycznych – malarstwie i drzeworycie – a do ożywiania swej plastyki dochodził sam metodą prób i błędów). Drzeworyt nauczył go cierpliwości i pokory w żmudnej animowanej dłubaninie, a malarstwo – stosowania zmiennej wielkości kadrów (co w kinie jest raczej ewenementem), bo dla malarza istotne jest czy malować w poziomie, czy w pionie, czy na dużym, czy na małym formacie.
„Z biegiem lat odchodzą wszyscy najbliżsi – dziadkowie, rodzina, ciocia z wujkiem, przyjaciele od serca i bluesa, nasze najukochańsze psy, kot i kanarek, akacja z podwórka i fabryka z kominem oraz tramwaj, którym zawsze jeździłem do szkoły, i smak wody z sokiem, i zabawki na sznurkach. Wszystko odchodzi, wszystko przechodzi do mojej głowy. Moja pamięć zaludnia się i mebluje. (…) Chcę żyć długo, jak najdłużej. Chcę zabić te wszystkie piękne łzawe sentymenty, kopnąć je w dupę. Nie wiem, jak to zrobić, i nie wiem czy mi się to uda. Film pokaże” – oto fragment autorskiej eksplikacji.
I pokazał. I się udało. „Zabij to i wyjedź z tego miasta” to z jednej strony „poszukiwanie straconego czasu”, z drugiej uświadomienie sobie, że – jak śpiewał Marek Grechuta – „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”. To film o przemijaniu i konieczności bycia uważnym. Kluczem tej przejmującej autobiograficznej (ale i uniwersalnej) opowieści jest dla mnie scena, gdy Mariuszek odwiedza w szpitalu ciężko chorą matkę. Z biegiem dni odwiedziny stają się czynnością coraz bardziej rutynową. „Co teraz robisz, Mariuszku?” – pyta matka. – „Rysuję film”. – „To jesteś bardzo zajęty”. – „Tak, jak skończę, to ci opowiem”. Pewnego dnia zastaje puste łóżko…
Wilczyński uprawia kino typu chaplinowskiego, ze scenami wzruszającymi sąsiadują żartobliwe, pojawiającym się łzom towarzyszą natychmiast wybuchy śmiechu. Choć tonacja molowa przeważa. Ze wspomnianą sceną w szpitalu czy przejmującą rozmową Mariuszka z dwójką niegdysiejszych disneyowskich ikon, dziś parą zniedołężniałych staruszków (Andrzej Wajda jako sędziwy kaczor, były powstaniec warszawski i towarzysząca mu Irena Kwiatkowska jako myszka, także po przejściach) sąsiadują brawurowe sceny komediowe, jak ta w sklepie rybnym czy na plaży podczas rozwiązywania krzyżówki (o taką głosową vis comica ani Małgorzaty Kożuchowskiej, ani Andrzeja Chyry nie podejrzewałem).
„Zabij to i wyjedź z tego miasta” jest opowieścią wielopiętrową. Można ją postrzegać jako sentymentalno-rozliczeniową podróż artysty do arkadii dzieciństwa, czyli peerelowskiej siermiężnej Łodzi, ale można i na bardziej ponadczasowym poziomie. Ktoś z przyjaciół Wilka dostrzeże na murze napis „Lusia” (to jego ukochany pies), ktoś inny usłyszy głos Jana Ciszewskiego komentującego wygrany 3:0 mecz z Belgią na piłkarskich mistrzostwach świata w 1982 roku, do kogoś jeszcze innego dotrą strzępki nieśmiertelnych bluesów Tadeusza Nalepy – „Kiedy byłem małym chłopcem”, „Co się stało kwiatom” czy „Modlitwy”. Bo w tym filmie w dużej mierze narrację prowadzą kompozycje Nalepy do słów Bogdana Loebla.
Ten wspaniały, nieżyjący już muzyk był artystycznym guru, przyjacielem, wręcz przyszywanym ojcem Wilczyńskiego. To także jego film. Podobnie jak wspaniałej ekipy aktorskiej. Takie kreacje jak choćby Krystyny Jandy, Barbary Krafftówny, Marka Kondrata (pomimo porzucenia aktorskiej profesji tu uczynił wyjątek i zagrał) czy zacytowanego Gustawa Holoubka (z dokumentu Jana Holoubka „Słońce i cień”) – to doprawdy ewenement, bo stworzone w filmie… animowanym.
Warto jeszcze wspomnieć o Danielu Olbrychskim wcielającym się w Behemota i o Zbigniewie Rybczyńskim, laureacie Oscara, w podwójnej roli – Wolanda i uciętej głowy Berlioza. Ich kreacje stanowią swoisty zwiastun następnego filmu Wilczyńskiego. „Chciałbym, by mój „Mistrz i Małgorzata” rozgrywał się w łódzkiej rzeczywistości lat 70. Będzie to może bardziej Hrabalowskie niż Bułhakowowskie, ale sam mechanizm przecież podobny. Poza tym urzeka mnie w tej książce magiczność przestrzeni i czasu. Chciałbym, żeby mieszkanie przy ul. Sadowej 302a było większe od miasta, przez które przebiega ulica Sadowa, gdzie stoi dom, w którym znajduje się mieszkanie 302a. To, co jest w środku, jest większe od tego, co na zewnątrz” – wyznał mi artysta przed 10 laty w książce „Z Armatą na Wilka”. Zatem, drodzy Państwo: „Nowy film Mariusza Wilczyńskiego „Mistrz i Małgorzata” wkrótce na ekranach kin!!!”. Notabene, premierowa okazja już niebawem, w 2030 roku Nowe Horyzonty będą obchodzić jubileusz trzydziestolecia!
JERZY ARMATA Kino nr 1-2/2021,
„MAGNEZJA”
Najlepsza scenografia - Marek Warszewski
Najlepsza charakteryzacja - Waldemar Pokromski i Agnieszka Hodowana
Najlepsze kostiumy - Dorota Roqueplo
Złoty Pazur - Konkurs Inne Spojrzenie - Najlepszy film konkursu Maciej Bochniak
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Maciej BochniakScenariusz - Maciej BochniakMateusz KościukiewiczZdjęcia - Paweł ChorzępaMuzyka - Jan A.P. KaczmarekMontaż - Jacek DrosioScenografia - Marek Warszewski |
Dawid Ogrodnik - Albert Hudini Mateusz Kościukiewicz - Albin Hudini Maja Ostaszewska - Róża Lewenfisz Borys Szyc - Zbroja Lewenfisz Małgorzata Gorol - Lila Lewenfisz Andrzej Chyra - Lew Alińczuk Magdalena Boczarska - Helena |
O FILMIE
Pogranicze polsko-sowieckie, przełom lat 20. i 30. XX wieku. Po śmierci szefa gangu i głowy rodziny, władza nad przestępczym klanem Lewenfiszów przechodzi w ręce jego córki – Róży (Maja Ostaszewska). Razem ze swoimi siostrami kobieta kontynuuje szemrane interesy ojca i robi wszystko, by oprzeć się rosnącym w siłę sowieckim bandytom, którym przewodzi konserwatywny Lew (Andrzej Chyra). Tymczasem w cieniu rywalizacji dwóch potężnych rodzin, nierozłączni bracia – Albin (Mateusz Kościukiewicz) i Albert Hudini (Dawid Ogrodnik) – wcielają w życie swój przewrotny plan. Z pomocą uwodzicielskiej Heleny (Magdalena Boczarska) chcą okraść bank, w którym przechowywane są bogactwa Lewenfiszów. Wystarczy jednak kilka złych decyzji, zwykły pech i dwa trupy, by cała misterna intryga została zagrożona. A to zaledwie początek kłopotów, gdyż do miasteczka przybywa właśnie obdarzona genialnym zmysłem śledczym inspektor Stanisława Kochaj (Agata Kulesza). To co wydarzy się wkrótce będzie mieć krwawe i pełne czarnego humoru konsekwencje, które na zawsze wstrząsną pograniczem!
„Magnezja” to projekt, który zgromadził imponujący zestaw artystów po obu stronach kamery. Scenariusz filmu powstał w wyniku współpracy Maćka Bochniaka i Mateusza Kościukiewicza. Autorem zdjęć do filmu jest wielokrotnie nagradzany dokumentalista, Paweł Chorzępa, a za scenografię odpowiada Marek Warszewski, laureat nagród m.in. za „Najlepszego” i „Miasto 44”. Autorką kostiumów jest wielokrotnie nagradzana Orłem i na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni Dorota Roqueplo, której prace można podziwiać m.in. w „Mieście 44” czy „Hiszpance”. Niezwykła charakteryzacja jest dziełem Waldemara Pokromskiego, który pracował przy polskich i międzynarodowych produkcjach takich jak „Katyń”, „Biała wstążka”, „Pachnidło” czy „Zimna wojna” oraz Agnieszki Hodowanej odpowiedzialnej za charakteryzację m.in. w „Człowieku z magicznym pudełkiem”, „Demonie” i „Miłości”. Montażystą filmu jest współpracownik Małgorzaty Szumowskiej, Jacek Drosio, zaś muzykę skomponował laureat Oscara za „Marzyciela” Jan A.P. Kaczmarek.
Pogranicze polsko-sowieckie w okresie przedwojennym do bezpiecznych nie należało. Bardzo duża przestrzeń pozwala na przemyt i dawało tło niemal godne Dzikiego Zachodu. Do tego wniosku doszedł reżyser „Disco Polo” i postanowił zrobić pierwszy od dawna western. Obecny w sieci teaser obiecywał czysto rozrywkowe kino. Czy to się udało?
Jak wspomniałem, akcja toczy się na pograniczu polsko-sowieckim. To tutaj działa ród Lewenfiszów, który zajmuje się przemytem dla Sowietów do spółki z Lwem Alińczukiem. Po śmierci ojca rodziny, interes przejmuje najstarsza siostra, Róża. Kobieta decyduje się wejść w bardziej opłacalny interes pod postacią przemytu narkotyków. W tym samym czasie w małym miasteczku pracują bracia syjamscy Hudini (Albert i Albin), prowadzący salon fotograficzny. Jeden z nich podkochuje się w córce właściciela banku, który robi interesy z Lewenfiszami. Panowie decydują się zrobić podkop i napaść na bank. Niestety, nie wszystko idzie zgodnie z planem, a wszystko przez jedną z sióstr Lewenfiszów, Zbroję. Kobieta przypadkowo odkrywa plan braci i zostaje zabita. Sprawa się komplikuje, sytuacja staje się napięta, a do tego pojawia się inspektor Kochaj.
Czego się można spodziewać po opisie, film jest hybrydą kryminału, kina gangsterskiego oraz westernu. Od nadmiaru postaci można dostać zawrotu głowy. Są tu tajemnice rodu, wiszące w powietrzu spięcie między rodem a Sowietami czy policjantka z przeszłością. No i bracia Hudini traktowani przez otoczenie z wrogością, pragnący kasy na operację rozdzielenia. Przeskakiwanie z wątku na wątek może wydawać się chaotyczna, jednak to tylko pozory. Bochniak pewnie pokazuje skomplikowane relacje (głównie między siostrami Lewenfisz), dając każdemu szansę na poznanie charakteru i motywacji. Sama historia ma pewne momenty przestoju, ale też i parę zaskoczeń, więc o jakiejkolwiek nudzie nie ma mowy. Zaś samo zakończenie jest wręcz wystrzałowe.
Realizacyjnie „Magnezja” wygląda naprawdę bardzo dobrze. Westernowy klimat buduje muzyka Jana A.P. Kaczmarka z klasycznym dla tego gatunku instrumentarium (gitara elektryczna, harmonijka ustna, smyczki). Swoje też robi bogata scenografia oraz pasujące do epoki kostiumy, uzupełnione przez piękne zdjęcia. Plus absolutnie topowa obsada z kilkoma mocnymi kreacjami. Kolejny raz mnie zaskakuje Maja Ostaszewska, tutaj jako twarda Róża, bezwzględnie walcząca o kontrolę nad interesem i nie patyczkująca się z nikim. To ona tak naprawdę rządzi na ekranie. Cudownie się sprawdza duet Ogrodnik/Kościukiewicz jako bracia Hudini, którzy charakterologicznie są tak różni jak tylko się da. Swoje też robi Andrzej Chyra ze swoim akcentem jak szef sowieckiej bandy, charakterna Agata Kulesza jako inspektor Kochaj oraz mało mówiąca Małgorzata Gorol.
„Magnezja” potwierdza jedno: Maciej Bochniak to reżyser mający oko do kręcenia filmów i będzie zawsze wyróżniał się z tłumu. Mimo pewnych momentów spowolnienia zabawa jest przednia, intryga sprawnie poprowadzona, a zakończenie może sugerować ciąg dalszy. Czy taki powstanie? Czas pokaże, a ja chętnie bym obejrzał.
Radosław Ostrowski
„JAK NAJDALEJ STĄD”
Najlepszy scenariusz - Piotr Domalewski
Najlepsza muzyka - Hania Rani
Najlepszy debiut aktorski - Zofia Stafiej
Złoty Kangur - nagroda australijskich dystrybutorów filmowych - Piotr Domalewski
Najlepsza drugoplanowa rola kobieca - Kinga Preis
Najlepsze zdjęcia - Piotr Sobociński Jr.
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Piotr DomalewskiScenariusz - Piotr DomalewskiZdjęcia - Piotr Sobociński Jr.Muzyka - Hania RaniMontaż - Agnieszka Glińska |
Zofia Stafiej - Ola Kinga Preis - Matka Arkadiusz Jakubik - Urzędnik |
O FILMIE
Ola to zbuntowana nastolatka, która marzy o własnym samochodzie i większej życiowej samodzielności. Niespodziewane i tragiczne wiadomości z Irlandii, gdzie od lat pracuje jej ojciec sprawiają, że wyrusza sama w daleką podróż. Los przeznacza jej nie lada wyzwanie – w imieniu rodziny ma sprowadzić ciało zmarłego do Polski.
„Jak najdalej stąd” Piotra Domalewskiego, podobnie jak debiut reżysera, „Cicha noc”, to słodko-gorzka analiza poplątanych relacji rodzinnych.
Drugi film często bywa tym najtrudniejszym. Szczególnie wtedy, gdy debiut niemal jednogłośnie okrzyknięty zostaje dziełem wybitnym. Tak było przecież w przypadku „Cichej nocy”, która prócz świetnych wyników, zarówno artystycznych, jak i komercyjnych, zdobyła prawie każdą możliwą nagrodę na gali wręczenia Orłów w roku 2018. Trzy lata po premierze pierwszego pełnometrażowego obrazu, niegdyś aktor, obecnie reżyser, Piotr Domalewski, powraca z nową fabułą i starym tematem. W „Jak najdalej stąd” absolwent katowickiej filmówki ponownie przygląda się bowiem kwestii emigracyjnej. Tym razem jednak jego opowieść opowiedziana zostaje po drugiej stronie. Kamera, zamiast po mazurskiej wsi, wędruje po ulicach Dublina, by nieco lepiej zapoznać nas z rzeczywistością tamtejszą. Wszystko to, co w „Cichej nocy” było historią zasłyszaną, w „Jak najdalej stąd” jest otaczającym nas tłem. Wraz z bohaterką przemierzamy przez pękającą w szwach agencję pracy, irlandzkie puby, rojący się od krajanów plac budowy czy też hotel pracowniczy, w którym częstowani jesteśmy, naturalnie, polską wódką. U Domalewskiego emigranckie realia nie są wydumanym filmowym tworem, lecz niemalże dokumentalnym zapisem życia na obczyźnie.
Oto Ola (debiutująca w pierwszoplanowej roli Zofia Stafiej). Dziewczyna mieszka w Olsztynie z matką (Kinga Preis) i niepełnosprawnym bratem (Dawid Tulej), nad którym opieka stanowi główne zajęcie rodzicielki. Ojciec przed laty wyjechał za chlebem do Irlandii. Od tamtej pory kontakt jest znikomy – ogranicza się do okazjonalnych telefonów i przelewów na konto. Ola kończy za chwilę liceum i marzy o samochodzie. Zgodnie z obietnicą, jeśli nastolatka zda prawko, tata opłaci jej upragnionego Passata. Ich relacja sprowadza się do następującego, przytoczonego przez bohaterkę wzoru: „Mamy taki układ: on nie wie co u mnie, ja nie wiem co u niego”. Pewnego wieczoru rutynę przerywa jednak telefon, którego skutkiem będą nieplanowane odwiedziny. Ojciec Oli miał wypadek w pracy. Mężczyzna nie żyje, a dziewczyna za namową matki wylatuje do Irlandii, by przetransportować jego ciało z powrotem do Polski. Gdy dociera na miejsce, dowiaduje się, że nie będzie to takie proste. Koszty przewozu wynoszą kilka tysięcy euro, a ubezpieczenie z wypadku rodzinie się nie należy, jako że ojciec pracował na nie swojej zmianie.
Film jest w pewnym sensie dramatem kafkowskim. Od momentu przybycia do Irlandii, Ola – mimo swej przebojowości i zaradności – jest w obcym sobie świecie. Dziewczyna niemal na każdym kroku zderza się zarówno z bezduszną biurokracją, jak i zachodnią rzeczywistością, w której fajki kosztują pięć dych, a za adapter w hostelu trzeba dopłacić kilka funtów ekstra. Na jej drodze stają unijne standardy i skostniałość zasad, a od strony ojczyzny nęka ją opinia publiczna strzeżona przez matkę działającą według formuły „co ludzie powiedzą”. Mimo wszystko Ola jest bohaterką silną. Jej wspaniale napisana (i równie świetnie zagrana przez Stafiej) postać przeżywa swoisty przyspieszony kurs dojrzewania, który udanie czyni z filmu Domalewskiego historię o dojrzewaniu. Jego wariacja coming of age movie jawi się jako pouczająca opowieść o wyrastaniu z dziecinności i akceptowaniu błędów nie tylko własnych, lecz także cudzych. „Jak najdalej stąd” świadczy o tym, że twórca obrazu jest obecnie być może najbardziej empatycznym filmowcem w Polsce.
Reżyser posiada niezwykły talent do obserwacji człowieka. Jego bohaterowie są zawsze autentyczni, nawet jeśli ich czas ekranowy zredukowany jest do krótkiego epizodu (w „Jak najdalej stąd” taką rolę odgrywa niezawodny Arkadiusz Jakubik). W jego filmach postacie rzeczywiście oddychają, przez co i my jesteśmy w stanie robić to razem z nimi. Obawiamy się o ich losy, współczujemy im, a potem śmiejemy się wraz z nimi oraz płaczemy, gdy w końcu przyjdzie na to pora. Reżyser chce jednak, by na ów płacz zapracować. Nie będzie on usilnie pogarszać nastroju ckliwą muzyką albo dokopywać skopanym już i tak nędzarzom. Ola jest fantastycznie zróżnicowaną postacią, która z jednej strony sprawia wrażenie, jak gdyby zaraz miała wybuchnąć toną łez, a z drugiej daje się poznać jako dziewczyna o niezłomnym charakterze, która kolejne potknięcia przekształca w olej napędowy. Kiedy wreszcie da upust emocjom, katharsis przeżywa z nią cała sala. Zakończenie w „Jak najdalej stąd” działa jak owo oczyszczenie. Pozwala odreagować, a zarazem nie przytłacza jak w „Cichej nocy” czy krótkometrażowym „60 kilo niczego”. Wydaje mi się, że to najdojrzalszy ze wszystkich dotychczasowych projektów autora.
Domalewski powoli staje się kimś w rodzaju polskiego Kena Loacha. Jego głęboko zanurzone w społecznym sosie kino nie lubuje się w ekscentrycznych zachowaniach charakterystycznych dla obrazów Wojciecha Smarzowskiego, do którego ten bywa nierzadko porównywany. Jego forma to przede wszystkim stonowanie, a treść to powściągliwość. W centrum znajduje się człowiek w najbardziej banalnych sytuacjach, takich jak choćby kupno Passata. Po jego filmach widać, jak ważnym tematem jest dla niego rodzina. „Jak najdalej stąd” to historia o poszukiwaniu ojca w braku ojca. Można znaleźć go w rzeczach, które zostawił po sobie, ale ostatecznie trzeba odnaleźć go w sobie.
Karol Urbański
„25 LAT NIEWINNOŚCI
SPRAWA TOMKA KOMENDY”
Najlepsza główna rola kobieca - Agata Kulesza
Najlepsza główna rola męska - Piotr Trojan
Najlepsza drugoplanowa rola męska - Jan Frycz
Najlepsza reżyseria - Jan Holoubek
Najlepszy montaż - Rafał Listopad
Odkrycie roku Jan Holoubek - za reżyserię
Najlepsza charakteryzacja
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Jan HoloubekScenariusz - Andrzej GołdaZdjęcia - Bartłomiej KaczmarekMuzyka - Colin StetsonSarah NeufeldMontaż - Rafał ListopadScenografia - Maciej Fajst |
Piotr Trojan - Tomasz Komenda Agata Kulesza - Teresa Klemańska Dariusz Chojnacki - Remigiusz Korejwo Jan Frycz - Więzień "Stary" Łukasz Lewandowski - Prokurator Robert Tomankiewicz Mikołaj Chroboczek - Prokurator Dariusz Sobieski Andrzej Konopka - Komisarz Tołoczko |
O FILMIE:
Poruszający dramat sensacyjny, oparty na prawdziwych wydarzeniach - sprawie, uchodzącej za jedną z najbardziej niechlubnych kart w dziejach polskiego sądownictwa, która stała się inspiracją m.in. dla książki i głośnego reportażu. Fabularna rekonstrukcja losów Tomasza Komendy - młodego mężczyzny niesłusznie skazanego na 25 lat więzienia za gwałt i zabójstwo 15-letniej Małgosi Kwiatkowskiej. Poszkodowanego, który na sprawiedliwy wyrok i uniewinnienie musiał czekać w celi aż 18 lat. Pełna emocji i napięcia, społecznie zaangażowana opowieść, doskonale zagrana i stworzona z troską o każdy detal i jak największy autentyzm.
Jan Holoubek w swoim kinowym debiucie reżyserskim postanowił opowiedzieć przejmującą historię Tomasza Komendy, która zelektryzowała cały kraj. Jak wyszło? Przeczytajcie naszą recenzję filmu 25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy.
System sprawiedliwości w Polsce jest pełen niedoskonałości i błędów, o czym chyba każdy obywatel wie, przynajmniej ze słyszenia. Są to jednak historie, które przydarzyły się komuś, gdzieś tam. Podchodzimy do nich więc bez większych emocji. Bardziej na zasadzie przekazywanych sobie anegdot. Jednak jedna historia wstrząsnęła całym krajem. Otóż niewinny człowiek spędził w więzieniu 18 lat tylko dlatego, że wymiar sprawiedliwości potrzebował kozła ofiarnego. Bez twardych dowodów naciągając rzeczywistość i wymuszając zeznania, zbudowano akt oskarżenia przeciwko Tomaszowi Komendzie i skazano go za gwałt i morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. Sprawa była na tyle głośna, że usłyszeli o niej nawet współosadzeni, a wśród więźniów osoby o skłonnościach pedofilskich nie mają łatwego życia. Są na samym dnie hierarchii.
Jan Holoubek w swoim debiucie kinowym nie skupia się na wymiarze sprawiedliwości, a na osadzonym. Pokazuje, jaki dramat przechodzi zarówno Komenda, jak i jego rodzina, która stara się z całych sił walczyć z aparatem władzy. Jest to walka nierówna i teoretycznie nie do wygrania. Zarówno prokurator, funkcjonariusze prowadzący sprawę, obrońca nadany z urzędu, jak i kolejne sądy przymykają oczy na niedociągnięcia w sprawie. Mają podejrzanego i to im wystarcza. W imię świętego spokoju skazują niewinnego człowieka, byle przełożeni i media dali im spokój. Oglądając 25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy widz co chwila przeciera oczy ze zdumienia, jak wiele rzeczy w tej sprawie poszło nie tak. Jak wiele sygnałów zostało przez polski wymiar sprawiedliwości zbagatelizowanych. A najbardziej przerażające jest to, że nikt za ten błąd nie poniósł konsekwencji. I to Holoubek nad wyraz podkreśla w swoim filmie.
Scenariusz Andrzeja Gołda skupia się przede wszystkim na rodzinie Komendy, ale nie pomija osób, które do tej tragedii się przyczyniły. Podobnie jak w Długu Krzysztofa Krauzego, mamy tutaj bezdusznych funkcjonariuszy, których nie interesuje człowiek. Boją się, że mogą stracić stołki, awanse, które otrzymali za doprowadzenie tej sprawy do końca. Gołda dobitnie pokazuje w swoim tekście, że wolność człowieka została przehandlowana za wyższe stanowiska w pracy. Gdy Holoubek ukazuje to wszystko na ekranie, w widzu budzi się złość na tak ogromną niesprawiedliwość.
Jednak największe emocje budzą się w nas, gdy oglądamy sceny rozgrywające się w więzieniu. Miejscu, w którym jakakolwiek przyzwoitość ginie. Tu nie ma miejsce na przyjaźń czy okazywanie jakichkolwiek ludzkich uczuć. Wszyscy walczą o przetrwanie. Osadzeni nie przypominają bohaterów Skazanego na Shawshank, to zwyrodnialcy, których nigdy z tego więzienia nie powinno się wypuszczać. Posługują się jakimś wewnętrznym kodem moralnym, który jednak nie zakłada czyjejś niewinności. Z tekstu Gołdy jasno wynika, że w oczach współosadzonych, jeśli zostałeś skazany, to znaczy, że jesteś winny.
Już w Rojście Holoubek udowodnił, że ma świetne oko do detali i prowadzenia aktorów, w „25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy” tylko to potwierdza. Powierzenie głównej roli Piotrowi Trojanowi, którego widzowie mogą kojarzyć chociażby z serialu Znaki, było świetnym posunięciem. Jego gra jest fenomenalna. W każdej scenie przykuwa uwagę widza i potrafi przekazać mu swój ból, strach i przerażenie. Wręcz w mistrzowski sposób pokazuje dramat swojego bohatera, oddając beznadzieję, z jaką musiał zmierzyć się Tomasz Komenda. Podobnie jest z Agata Kuleszą, która udowadnia, że jest jedną z najlepszych aktorek w Polsce. Zresztą w tym filmie nie ma chyba źle obsadzonych ról, a przynajmniej ja ich tam nie znalazłem. Nawet bohaterowie pojawiający się w krótkich epizodach jak Jan Frycz, Jacek Beler, Andrzej Konopka, Bartosz Bielenia czy Sebastian Stankiewicz zostają w pamięci widza. Jest to oczywiście nie tylko zasługa aktorów, ale przede wszystkim świetnie napisanego scenariusza, który w idealny sposób każdą z postaci wprowadza.
Na uwagę zasługują także świetne zdjęcia Bartłomieja Kaczmarka, z którym Holubek pracował już przy Rojście. Świat w jego obiektywie jest szary i markotny. Przygaszone kolory podkreślają tylko beznadzieję sytuacji. W scenach więziennych daje się wyczuć klaustrofobię i brak jakiejkolwiek prywatności mieszkańców celi.
„25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy” nie odbije się tak szerokim echem jak Dług Krauzego, ponieważ główny bohater tej tragedii jest już na wolności, walcząc teraz z państwem o odszkodowanie za krzywdy, jakie mu wyrządzono. Mam jednak nadzieję, że film obnaży niedoskonałości naszego systemu i w jakimś stopniu przyczyni się do jego poprawy. Bo na to, że osoby odpowiedzialne za tę haniebna kartę polskiego wymiaru sprawiedliwości poniosą karę, raczej nie liczę.
Dawid Muszyński Na Ekranie 18 września 2020
„SWEAT”
Srebne Lwy - Zdobywca Magnus von Horn, Mariusz Włodarski
Najlepszy reżyser - Magnus von Horn
Najlepsza pierwszoplanowa rola kobieca - Magdalena Koleśnik
Najlepsza drugoplanowa rola kobieca - Aleksandra Konieczna
Najlepsze zdjęcia - Michał Dymek
Najlepszy montaż - Agnieszka Glińska
Nagroda Specjalna - Kryształowa gwiazda Elle - Magdalena Koleśnik
Nagroda Specjalna - Nagroda Onetu: Odkrycie Festiwalu - Magdalena Koleśnik
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Magnus von HornScenariusz - Magnus von HornZdjęcia - Michał DymekMuzyka - Piotr KurekMontaż - Agnieszka GlińskaScenografia - Jagna Dobesz
|
Magdalena Koleśnik - Sylwia Zając Julian Świeżewski - Klaudiusz Aleksandra Konieczna - Basia Zbigniew Zamachowski - Fryderyk Tomasz Orpiński - Rysiek Lech Łotocki - Andrzej Magdalena Kuta - Danuta |
O FILMIE:
"Sweat" opowiada o trzech dniach z życia Sylwii Zając, influencerki fitness, która dzięki popularności w mediach społecznościowych zyskała status celebrytki. W internecie ma setki tysięcy followersów, w realu otacza ją grupa lojalnych współpracowników, a na imprezach każdy próbuje do niej podejść i ją poznać. Jednak kiedy jest w domu i wyłącza telefon, zostaje zupełnie sama. Choć Sylwia z łatwością, spontanicznie i bez cenzury dzieli się swoją codziennością z tysiącami nieznajomych, jej prywatne życie w ogóle nie przypomina kolorowego świata z Instagrama.
Kiedy Sylwia zdecyduje się umieścić w sieci odważne nagranie, będzie ono początkiem serii wydarzeń, które staną się próbą zarówno dla niej, jak i dla nielicznych osób, którzy znają ją bliżej. W ciągu trzech dni dziewczyna nieoczekiwanie odkryje ciemną stronę swojej popularności, a jednocześnie pozna prawdziwą bliskość.
Twarzą filmu Sweat, który swoją polską premierę miał podczas 20. edycji Festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu, jest Magdalena Koleśnik – aktorka stosunkowo nowa w świecie filmu, ale od lat zaskakująca podczas wystąpień na scenie. To właśnie tam dostrzegł ją Magnus Von Horn, dla którego stała się ona pierwszym wyborem przy obsadzie głównej roli w swojej drugiej w karierze pełnometrażowej produkcji fabularnej. Widoczny na każdym plakacie szeroki uśmiech Sylwii, trenerki personalnej, influencerki oraz instagramerki ukrywa jednak cały szereg problemów, z jakimi zmagać musi się na swojej życiowej ścieżce. To właśnie emocje, głównie te ukrywane tudzież unikane, bardzo szybko stają się centralnym punktem fabuły skoncentrowanej na trzech dniach z życia protagonistki.
Film zaczyna się dosyć spokojnie, bowiem Von Horn umiejętnie dawkuje widzowi emocje, rozciągając pewne wątki przez cały czas ekranowy. Trzy główne mianowniki – samotność, problemy w domu i popularność stwarzająca wiele problemów zazębiają się jednak co chwilę. Bardzo umiejętnie łączy je ręka montażystki, Agnieszki Glińskiej, nagrodzonej zresztą za swoją pracę Złotym Lwem na festiwalu w Gdyni. Statuetkę otrzymał także Michał Dymek, który odpowiadał przy produkcji Sweat za zdjęcia. Te wyszły mu naprawdę dobrze, dynamiczne ruchy kamery oraz odwaga przy zabawie kompozycją pozwoliły filmowi wybrzmieć na wszystkich możliwych płaszczyznach. Szybkie, energiczne pociągnięcia kamerą uwidaczniały w tym dziele lekką inspirację kinem sportowym. Obraz Von Horna to jednak, przede wszystkim, dramat psychologiczny, w którym chwila wytchnienia i kontemplacji jest wymagana.
Ekipa, która powołała do życia Sweat ewidentnie potrafiła ze sobą współpracować. Kamera Michała Dymka była, jak to ujął sam reżyser, niczym lojalny labrador asystujący swojemu właścicielowi (postaciom) bez przerwy. Znakomita gra Magdaleny Koleśnik, która naprawdę wspięła się na wyżyny aktorstwa była tutaj aspektem kluczowym, gdyż dzięki niej seans nie był męczący. Nie odstępujemy jej choćby na krok, co powoduje, że chcąc nie chcąc, po prostu jej kibicujemy. A naprawdę jest w czym, bo choć praca influencerki zdaje się nie należeć do najtrudniejszych, to twórcy Sweat bazując swoje obserwacje na prawdziwych osobach uwidocznili także ciemne strony popularności w internecie.
Najważniejszą z nich w przypadku tej historii jest stalking, prześladowanie, którego ofiarą staje się główna bohaterka. Na szczęście i w tym przypadku scenariusz nie jest czarno-biały. Nawet nie będąc osobą bardzo empatyczną można poczuć współczucie wobec każdej z ukazywanych postaci. Bo właśnie tym film Von Horna stara się być – terapią dla poróżnionego narodu, polem do debaty pomiędzy starszymi, którzy utknęli w przeszłości, a młodszymi, którzy bez problemu nadążają za nowinkami technologicznymi. Tę pierwszą grupę reprezentuje w Sweat matka głównej bohaterki grana przez Aleksandrę Konieczną. Choć córka stara się ją za wszelką cenę motywować do poprawy jakości swojego życia – czy to przez nowy telewizor, czy ubrania o wyższej jakości – to filmowa Basia nie czuje się z tym komfortowo.
Skoro mowa o komforcie, nie można zapomnieć o łamaniu pewnych granic przez twórców filmu – zwłaszcza tych psychicznych. Każdy z bohaterów przejawia cechy narcystyczne i dopuszcza się manipulacji – zarówno w mikroskali, jak i perspektywie o wiele szerzej. Po tym, jak Magnus Von Horn zarysowuje konflikt rodzinny, jaki rozgrywa się w towarzystwie Zająców zyskujemy pełny obraz – skąd u głównej bohaterki tak duży problem z samoakceptacją, zaufaniem oraz poczuciem własnej wartości. Mocno psychoanalityczny rys zaczynający się, jak u Freuda, od relacji z matką wpływa na to, czego możemy być świadkami – trudności psychicznych dorosłej już, protagonistki.
W tym miejscu warto wrócić do momentu stalkingu, o którym twórcy często wspominają w zwiastunie filmu. Choć sam prześladowca, grany przez Lecha Łotockiego zmienia się w oczach głównej bohaterki przez cały czas, wraz z trwaniem tej produkcji, to stanowi pewien filar, wokół którego dalsza akcja Sweat zdaje się krążyć. Nie zdradzając więcej szczegółów, których odkrywanie prowadzi do pewnej satysfakcji, nie można zapomnieć o Klaudiuszu (w tej roli Julian Świeżewski), którego portret psychologiczny jest zarysowany bardzo niejednoznacznie. Odebranie jego działań mocno zależeć będzie zatem od poglądów politycznych i społecznych widza, ale także jego sytuacji materialnej czy stanu cywilnego.
Sweat bardzo dobrze uzupełnia pewną przestrzeń, jaką na początku zeszłego sezonu filmowego zarezerwowali Jan Komasa i Mateusz Pacewicz swoim Hejterem. Salą Samobójców. Von Horn z podobną łatwością zagarnia sobie przestrzeń internetową, która stanowi swoisty pomost pomiędzy tym, co rzeczywiste, wpływające na realny świat, a tym co cyfrowe – zamknięte w szeregu znaków i liczb kodujących pewne informacje i napędzających algorytmy stojące za popularnością m.in. Sylwii Zając.
Drugi film pełnometrażowy w dorobku Magnusa Von Horna jest moim zdaniem bardzo ważnym rozdziałem w XXI-wiecznej historii polskiego kina. Prawdopodobnie dzięki swojemu pochodzeniu, reżyser świadomie przenosi motywy i problematykę nowoczesnego kina europejskiego. Na myśl od razu przychodzić mogą filmy Rubena Östlunda [Gra (2011), Turysta (2014), The Square (2017)] czy też innych niezależnych twórców z Europy. Sweat jest także jednym z trzech wprowadzanych do polskich kin produkcji Mariusza Włodarskiego. Oprócz biografii influencerki, do szerokiej dystrybucji trafiły polski kandydat do Oscara – Śniegu nigdy już nie będzie (2020) w reżyserii Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta oraz polsko-grecka koprodukcja Niepamięć (2020) Christosa Nikou. Trendu ku zmianom, polegający na inspiracji kinem zagranicznym zdaje się rosnąć w siłę w naszym kraju. To, do czego doprowadzi nas świat stworzony przez twórców pokroju Komasy, Szumowskiej i Von Horna będzie miało bardzo duży wpływ na przyszłość polskiej kinematografii. I za tę falę zmian należy trzymać kciuki.
Michał Konarski – Pełna Sala
„ŚNIEGU JUŻ NIGDY NIE BĘDZIE”
Najlepsze zdjęcia - Michał Englert
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyser - Małgorzata SzumowskaScenariusz - Małgorzata Szumowska,Michał EnglertZdjęcia - Michał EnglertMontaż - Jarosław Kamiński,Agata CierniakScenografia - Jagna Janicka |
Alec Utgoff - Żenia Maja Ostaszewska - Maria Agata Kulesza - Ewa Weronika Rosati - Wika / Matka Żeni Katarzyna Figura - Właścicielka buldogów Łukasz Simlat - Mąż Wiki Andrzej Chyra - Żołnierz |
O FILMIE:
Żenia, pracowity Ukrainiec, zarabia na życie jako masażysta oferujący wizyty domowe mieszkańcom strzeżonego podwarszawskiego osiedla. Jego klienci, aspirujący przedstawiciele klasy średniej, mają jednak wiele niezaspokojonych potrzeb emocjonalnych. Żenia jest wtajemniczony we wszystkie ich problemy, zmartwienia i sekrety; chcąc nie chcąc staje się dla nich kimś w rodzaju guru. Głęboko ugruntowana duchowość Żeni, jego domniemane uzdrawiające moce oraz szerokie ramiona sprawiają, że staje się on przedmiotem pożądania dla zagubionych dusz.
Śniegi topnieją,
Małgorzata Szumowska kręci dalej. Po chłodno przyjętej "Córce
Boga" reżyserka wraca do krytycznego opisu współczesności, lecz nawet
ci, którzy doskonale znają jej dorobek, będą zaskoczeni efektem
reżyserskiej współpracy artystki z doświadczonym operatorem
Michałem Englertem. W zgłoszonym do oscarowej rywalizacji, jednym z
ciekawszych obrazów weneckiego konkursu stanowczy odwrót od realistycznej
formuły staje się jednocześnie przyczynkiem do kolejnego dialogu z
mistrzami filmowej metafizyki.
Akcja utworu rozgrywa się na podwarszawskim strzeżonym osiedlu, które
zamieszkują dobrze sytuowani przedstawiciele klasy średniej. W
uprzywilejowaną, z pozoru idealną przestrzeń wkracza On – przybysz ze
Wschodu imieniem Żenia (Alec
Utgoff, znany m.in. ze "Stranger
Things"). Postawny mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu drepcze od domu
do domu i pomaga klientom, wykonując terapeutyczne masaże. Szybko jednak
staje się dla nich kimś więcej: powiernikiem, przyjacielem, kochankiem,
uzdrowicielem... Wraz z pojawieniem się bohatera w owym skostniałym,
sztucznym świecie zaczynają dziać się niewytłumaczalne rzeczy. Jak
nietrudno się domyślić, na zawsze odmienią jego oblicze.
Począwszy od sekwencji otwierającej, przez cały narracyjny bieg, kluczowy
dla Szumowskiej
wydaje się konflikt między naturą, czyli tym, co pierwotne, magiczne oraz
irracjonalne, a kulturą, reprezentowaną przez przestrzeń zurbanizowaną,
wchłaniającą kolejne niezasiedlone tereny i ludzkie istnienia. Żenia
dosłownie wyłania się z głębi mrocznego, ciemnego lasu i staje się panem
pierwszego z tych światów. Tymczasem osoby, dla których pracuje, pozostają
częścią rzeczywistości ponowoczesnej, opartej na rutynie, ciągłej
konsumpcji, wiecznym niezaspokojeniu. Bohater ma ze sobą tylko jedną
torbę, żyje sam w małym mieszkaniu i zmaga się z bolesną przeszłością, a
mimo to wydaje się szczęśliwszy od swoich klientów. Korzystający z jego
usług to z kolei jednostki w egzystencjalnej matni, zmagające się z
pustką, niespełnieniem, łaknące bliskości i akceptacji. Kilkukrotnie w
filmie powraca ujęcie mężczyzny wpatrzonego w zachodzące słońce – czy
właśnie ono jest źródłem jego siły i niezwykłej energii, którą obdarza
napotkane osoby? Momentami Żenia jawi się jako wcielenie boskości (w czym
przypomina nieco bohatera "Teorematu"
Pasoliniego), a chwilę później jest mężczyzną o umyśle dziecka,
nieświadomym niczego, przypadkowo wrzuconym w obcy świat. Ten dualizm
najmocniej wybrzmiewa w scenach wizyt u Ewy (Agata
Kulesza), gdy bohater albo pełni rolę mistrza ceremonii, przenoszącego
kobietę do "innego wymiaru" albo kiepskiego rozmówcy, z trudem
podejmującego intelektualny wysiłek.
Drugi wielki temat filmu wiąże się z pytaniem o cienką granicę, rozdzielającą faktyczną obecność sił nadprzyrodzonych w życiu bohaterów od cynicznego kuglarstwa. Twórcy, w nader wyrafinowany sposób, budują aurę niesamowitości wokół protagonisty, wykorzystując powolne, transowe najazdy kamery na jego nieprzeniknioną twarz, wizyjne sceny z podświadomości hipnotyzowanych osób oraz oniryczne ujęcia z dzieciństwa Żeni. Te zabiegi formalne uzupełniają o kompozycje wielkich mistrzów formatu Chopina i Szostakowicza. Jednocześnie wraz z rozwojem fabuły mnożą wątpliwości wokół pochodzenia i tożsamości mężczyzny, jego domniemanego napromieniowania (urodził się niedaleko Czarnobyla) oraz skuteczności stosowanych metod. Efektowna scena magicznego pokazu w szkole wprowadza widza (i klientki bohatera) w konsternację, każąc przewartościować wiedzę i zdać się na intuicję. Na szczęście Szumowska i Englert odmalowują portret Żeni w zniuansowany sposób, zaś Alec Utgoff tworzy na tyle intrygującą kreację, że do końca udaje się podtrzymać napięcie pomiędzy prawdziwie nieziemskim charakterem zdarzeń a perfekcyjnie zainscenizowaną iluzją. Co więcej, twórcy snują rzadko obecną dziś w kinie refleksję, dotyczącą związku samoakceptacji z nowocześnie pojmowaną duchowością. Protagonista to bowiem nie guru, przemawiający z mównicy przed tłumem, ale uosobienie łagodności i opiekuńczości. Postać nieoceniająca, uważnie słuchająca, wlewająca w serca nadzieję.
W
całym filmie zdecydowanie najsłabiej wypada proekologiczne przesłanie, do
którego nawiązuje już sam tytuł. Autorzy przekazują pewne uwagi w sposób
zbyt bezpośredni, ocierający się o tani dydaktyzm, jakby nie wierzyli w
naszą spostrzegawczość i inteligencję. Nie do końca satysfakcjonujące są
też portrety mieszkańców osiedla, momentami zbyt stereotypowe albo wręcz
karykaturalne. Najbardziej przejrzyście objawia się to na przykładzie
kreacji
Katarzyny Figury, sytuującej się gdzieś na przecięciu autoparodii i
autoironii, przypominającej o kultowych rolach aktorki w kinie popularnym
z lat 90. Nie oznacza to wcale, że w filmie brakuje humorystycznych
perełek (jak ta z występem szkolnego chóru) – komediowe inklinacje
Szumowska zdradzała już w nagrodzonej na Berlinale "Twarzy".
W "Body/Ciało"
polska reżyserka jawnie odwoływała się do twórczości
Krzysztofa Kieślowskiego, traktując zagadnienia metafizyczne z
dystansem i humorem. "Śniegu
już nigdy nie będzie" to film bliski tej strategii, lecz następuje tu
zauważalne przesunięcie. Nieprzypadkowo jedna ze scen nawiązuje do
legendarnego ujęcia z finału "Stalkera"
Tarkowskiego, obrazującego przesuwanie szklanki po stole bez użycia
rąk.
Szumowskiej i
Englertowi daleko do poziomu wybitnego rosyjskiego mistyka, ale ich
artystyczna odwaga, niekonwencjonalne podejście do formy oraz waga
podejmowanej problematyki zasługują na uznanie. Oby na tej drodze były
kolejne przystanki.
Wojciech Tutaj- FILMWEB
REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE”
PRZEGLĄD KINA POLSKIEGO 10-12.02 2020
Lp. |
TYTUŁ |
DATA |
GODZ. |
CZAS |
1 |
10.02.2020 |
18.00 |
78 MIN |
|
2 |
10.02.2020 |
20.00 |
120 MIN |
|
3 |
11.02.2020 |
18.00 |
95 MIN |
|
4 |
11.02.2020 |
20.00 |
120 MIN |
|
5 |
12.02.2020 |
18.00 |
104 MIN |
|
6 |
12.02.2020 |
20.00 |
138 MIN |
„SUPERNOVA”
Złote Lwy 2019 Złote Lwy - Najlepszy debiut reżyserski Bartosz Kruhlik
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria: Bartosz Kruhlik Scenariusz: Bartosz Kruhlik Muzyka: Endy Yden Zdjęcia: Michał Dymek Montaż: Magdalena Chowańska Scenografia: Radosław Zielonka |
Marcin Hycnar - Adam Nowak Marek Braun - aspirant Sławek Makowski Marcin Zarzeczny - Michał Matys Agnieszka Skibicka - Iwona Matys Anna Mrozowska - policjantka Magda Michał Pawlik - policjant „Młody” Paweł Koślik - policjant Grzegorz |
O FILMIE
Pełnometrażowy debiut fabularny Bartosza Kruhlika.
Trzech mężczyzn, jedno miejsce, jeden dzień i jedno zdarzenie, które zmieni ich losy. Oto polityk, który chce wygrać wybory; policjant, pragnący dotrwać spokojnie do emerytury; i mieszkaniec polskiej wsi, który ma rodzinę na utrzymaniu. Nieszczęśliwy wypadek pociąga za sobą lawinę konsekwencji. Ludzie postawieni w sytuacji granicznej – a także widzowie – staną przed pytaniem o rolę przypadku i przeznaczenia w życiu każdego z nas.
Ujęcie pustej wiejskiej drogi. Po prawej chałupy, po lewej chałupy, a w środku my, czekając, aż wstęga opowieści zacznie się rozwijać. Z takiego początku może się urodzić właściwie wszystko. Groza, miłość, nuda. Tanie podglądactwo. Mały albo duży szwindel. Przygoda. Osobiście, wpatrując się w ten znajomy widok, spodziewałem się kolejnej scenki rodzajowej z życia polskiego zacofania. Wizyty w gabinecie narodowych stereotypów rodem z "Twarzy" Małgorzaty Szumowskiej. Tymczasem wstęga "Supernovy" wiruje coraz szybciej i szybciej, obraca się wytrwale wokół własnej osi i wciąga w swój wir kolejne postaci, sytuacje i emocje. Naturalizm społeczny miesza się z dramatem policyjnym, z akcją tak gęstą od napięcia, że wystarczy jeden drobny ruch, jedna nieopatrznie zapalona zapałka, żeby wszystko obróciło się w popiół.
Nie ulega wątpliwości: w swoim długometrażowym debiucie Bartosz Kruhlik udowodnia, że potrafi wyłuskać większe terytorium z małego punktu na mapie. "Supernova" to ten rodzaj kina, który wchodzi po czubek głowy w sytuację, wbija się w sam środek eskalującego konfliktu i robi to z byka, rozpychając się łokciami, podchodząc tak blisko gorącego jądra wydarzeń, jak to tylko możliwe. Przez cały seans siedzi się zatem jak na gwoździu, czekając na wytchnienie, odreagowanie, cokolwiek, co pozwoliłoby przerwać spiralę stresu i ugasić dymiący lont. Kubeł zimnej wodny zbliża się bardzo powoli.
Zaczyna się
realistycznie i w miarę spokojnie: Iwona (Agnieszka
Skibicka) ucieka ze wsi z dwojgiem małych dzieci. Jej śladem
podąża pijany w sztok mąż Michał (Marcin
Zarzeczny), który bełkotem, prośbą i groźbą usiłuje zatrzymać
rodzinę w domu. W tle pojawia się miłość do niejakiego Sławka (Marek Braun),
ale także nieudane próby wyjścia z alkoholowego koła. W tej szamotaninie
na wiejskiej drodze niespodziewanie, trochę jak przybysz z innego wymiaru,
pojawia się czarna limuzyna z białym kołnierzykiem w środku. Kierowca pyta
Michała o drogę, a ten, zamiast odpowiedzieć, wyrzyguje się na przednie
siedzenie auta i osuwa do rowu. Nie ma pojęcia, że kiedy tak sobie słodko
zgonuje w przydrożnych chaszczach, kilka metrów dalej rozgrywają
dantejskie sceny, które zerwą na nogi wszystkie okoliczne służby
mundurowe, mieszkańców wsi na czele z księdzem proboszczem i sołtysem, a
nawet krajowych polityków. Rozpoczyna się coś na kształt piekielnego tańca
klasowych resentymentów, wielkomiejskiej pogardy, ironicznego losu i
nadziei, że świat skrajnych emocji, które znamy tylko z kina i telewizji,
ominie nas i zostawi w świętym spokoju.
Jest więc "Supernova"
kotłem, w którym gotuje się i kipi wiele rzeczy równocześnie. Wojna
polsko-polska pod flagą z prywatnych oczekiwań czasami sytuuje się
niebezpiecznie blisko tabloidowych stereotypów – takich, w jakie do wielu
lat wierzy i jakie hołubi
Patryk Vega.
Jeśli podłość, to tylko skrajna i właściwie niereformowalna. Jeśli
tragedia, to tylko ostateczna, taka, która spowoduje rozpad znajomego
świata, przewartościowanie wartości i moralne przebudzenie w akcie krwawej
ludowej zemsty. W gruncie rzeczy jest to bardzo prosta interpretacja
polskiej rzeczywistości społeczno-politycznej, szczególnie w przypadku
medium posługującego się obrazami, a przez to również szczególnie
wyczulonego na dosłowność i kicz. Widać, że dynamika filmu – jego swoista
"obrotowość", kręcenie się wokół jednego wydarzenia i konkretnego czasu,
budowanie napięcia na skrajnościach i turpistycznej estetyce – wiele
zawdzięcza twórczości
Wojciecha
Smarzowskiego. Więcej – jest w nią ewidentnie mocno zapatrzona.
Kształtem zbliża się to wszystko do oka cyklonu, które wyrzuca kolejnych
bohaterów, piętrzy kolejne przeszkody, ale z kosmosu wygląda na
zaskakująco uporządkowane. Jego spójność sprawia przyjemność.
Ostatecznie "Supernovie" robi dobrze – pewnie jak zawsze – zamknięcie całości w pewnej dystansującej klamrze. Po wrzuceniu w środek traumatycznej karuzeli, w serce dzikiej filmowej burzy, na moment zmieniamy perspektywę na zdystansowaną i odległą. Kogoś ta fala uderzeniowa po eksplozji gwiazdy jednak nie dosięgła, ktoś pozostał na zewnątrz, w pełni nieświadomy kruchości konsensusu, jakim jest spokojnie i szczęśliwe życie. Być może cały świat składa się właśnie z takich punktowych katastrof, między którymi dryfują atomy tymczasowo wolne od lęków i zła. Być może jest to myśl bardzo pretensjonalna i błaha. Z jakiegoś jednak powodu na jej kanwie powstał niebanalny, angażujący emocjonalnie i dobry rzemieślniczo debiut reżyserski. Kruhlik wie, jak budować i stopniować napięcie, wie, jak poprowadzić dużą grupę aktorów bez wpadania w chaos i pustosłowie. Ma potencjał na specjalistę od wciągających thrillerów. "Supernova" miała być filmem krótkim, skromnym i niepozornym – czymś bliskim etiudzie – tymczasem wyrosła na coś dużo bardziej konkretnego. Pęczniała i pęczniała, aż w końcu wybuchła pod ciśnieniem napięcia, które sama wytworzyła. A po jej eksplozji na pewno nie pozostanie z nami tylko gruz i filmowa pustynia.
Marcin Stachowicz FILMWEB
„OBYWATEL JONES”
2019 FPFF
Złote Lwy - Najlepszy film Agnieszka Holland
Złote Lwy - Najlepsza scenografia Grzegorz Piątkowski
REALIZACJA |
OBSADA |
REŻYSERIA – AGNIESZKA HOLLAND SCENARIUSZ – ANDREA CHALUPA ZDJĘCIA – TOMASZ NAUMIUK, PSC SCENOGRAFIA – GRZEGORZ PIĄTKOWSKI KOSTIUMY – ALEKSANDRA STASZKO MONTAŻ – MICHAŁ CZARNECKI, PSM MUZYKA – ANTONI KOMASA -ŁAZARKIEWICZ CHARAKTERYZACJA – JANUSZ KALEJA |
GARETH JONES – JAMES NORTON ADA BROOKS – VANESSA KIRBYWALTER DURANTY – PETER SARSGAARD GEORGE ORWELL – JOSEPH MAWLE LLOYD GEORGE – KENNETH CRANHAM MAKSIM LITWINOW – KRZYSZTOF PIECZYŃSKI BONNIE - PATRYCJA VOLNY PAUL KLEB – MARCIN CZARNIK JULIA – MICHALINA OLSZAŃSKA |
O FILMIE
Młody dziennikarz Gareth Jones (James Norton) zyskał sławę, pisząc artykuł o swoim spotkaniu z Adolfem Hitlerem, zaraz po przejęciu przez niego władzy w 1933 roku. Teraz ambitny Walijczyk przymierza się do kolejnego wielkiego tematu - gwałtownej modernizacji Związku Radzieckiego. Chcąc gruntownie zbadać sprawę, reporter decyduje się na podróż do Moskwy, aby przeprowadzić wywiad ze Stalinem. Na miejscu poznaje młodą dziennikarkę Adę Brooks (Vanessa Kirby), pracującą dla Waltera Duranty'ego (Peter Sarsgaard), dzięki której odkrywa, że prawda o stalinowskim reżimie jest brutalnie tłumiona przez sowieckich cenzorów. Słysząc zatrważające plotki na temat wielkiej klęski głodowej w ZSRR, Jones udaje się w samotną podróż przez Ukrainę. Dziennikarz staje się naocznym świadkiem tragedii Hołodomoru. Miliony ludzi umierają z głodu, podczas gdy tony zboża sprzedawane są za granicę, by sfinansować proces industrializacji radzieckiego imperium. Po powrocie do Londynu, Jones pisze artykuł ukazujący horror, którego doświadczył. Publikacja jest wyciszana, a jej autentyczność podważana przez zachodnich dziennikarzy, pozostających pod wpływem Kremla. Pomimo śmiertelnych pogróżek, Gareth nie ustaje w walce o prawdę. Swoimi odkryciami postanawia podzielić się z młodym, aspirującym pisarzem, George'em Orwellem.
Gareth Jones wciąż słyszy uwagi na temat swojego wieku. Politycy i doświadczeni dziennikarze podśmiewają się z idealizmu i naiwności niespełna trzydziestoletniego specjalisty od spraw międzynarodowych. Agnieszka Holland podkreśla jednak wartość młodzieńczej bezkompromisowości, w niej szukając przyzwoitości w nieprzyzwoitych czasach.
Nagrodzony Złotymi Lwami w Gdyni „Obywatel Jones” dzieli się na trzy, wyraźnie od siebie oddzielone części. W pierwszej główny bohater lawiruje w świecie zachowawczości, zepsucia i hipokryzji. W drugiej ogląda koszmar zaprogramowanego przez Józefa Stalina głodu na Ukrainie. W trzeciej wreszcie walczy o ujawnienie prawdy. Prawda właśnie spaja cały film. Reżyserka przypomina o jej znaczeniu. Z wyraźnym obrzydzeniem ukazuje skłonność do chowania się za wygodnymi kłamstwami i tłumaczenie obłudy wyższymi celami.
Moralna przejrzystość buduje siłę wyrazu dzieła. Duchowo i fizycznie piękny Gareth staje się uosabianiem wartości. Kontakt z fałszem, zamiast deprawować, tylko go hartuje. Swoboda, wdzięk i wzruszająca emocjonalność interpretacji Jamesa Nortona nie pozwalają bohaterowi osunąć się w drażniącą papierowość. W swoim uporze wydaje się nawet bardziej ludzki od pozostałych. Uniknięcie deprawacji czyni go człowiekiem, w opozycji do skupionych na sobie zwierzętach.
Nie bez przyczyny parokrotnie pojawiają się cytaty z „Folwarku zwierzęcego”. Od książki George’a Orwella rzecz się zresztą zaczyna. Pierwsze sceny budują także sugestywny, wizualny język filmu. Zdjęcia Tomasza Naumiuka bywają malownicze, ale w surowy sposób. Kadry są wyprane z mocnych kolorów. Stylowe wnętrza moskiewskich pałaców przejawiają dekadencki szyk, który wywołuje podziw i odrazę równocześnie. Zwłaszcza, gdy ogląda się potem zmrożone, opustoszałe stepy Ukrainy. Cena luksusu budzi niedowierzanie i oburzenie.
Parokrotnie pojawiają się również ekspresyjne, wypełnione napięciem i adrenaliną sekwencje. Okraszone wyrazistą muzyką ożywiają akcję. Dodają produkcji dynamizmu i efektowności, dzięki czemu silniej oddziałuje na emocje. Uzupełniają również pola interpretacji o motywy technologii, ekonomii, pojmowania rozwoju. Warstwa formalna doskonale współgra więc z treścią obrazu, a zarazem nie pozwala mu opaść w rejony ciężkostrawnego fatalizmu i trudnego w odbiorze artyzmu.
Gdyby „Obywatel Jones” powstał w Stanach Zjednoczonych, pod reżyserią podpisałby się pewnie Steven Spielberg. Holland wpisuje w swoją opowieść charakterystyczną dla tego twórcy szlachetność. Stara się przywrócić prawdzie, dobru, moralności odpowiednią wagę, siłę i znaczenie. Jednocześnie serwuje produkcję, która przykuwa do ekranu, angażuje emocjonalnie, nie pozwala się nudzić. Jeżeli po Andrzeju Wajdzie polskie kino wydawało się osierocone pod względem mistrzowskiego opowiadania o wartościach, ta dziura właśnie została zasypana.
Jan Bliźniak, Całe życie w kinie
„UKRYTA GRA”
2019 FESTIWAL POLSKICH FILMÓW FABULARNYCH
Złote Lwy 2019 Nagroda Specjalna Jury – Zdobywca Łukasz Kośmicki
Najlepszy montaż Krzysztof Arszennik, Robert Gryka, Wolfgang Weigl
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria - Łukasz Kośmicki Scenariusz - Łukasz Kośmicki Zdjęcia - Paweł Edelman Scenografia - Allan Starski Muzyka - Łukasz Targosz Montaż - Robert Gryka, Wolfgang Weigl
|
Bill Pullman - Joshua Mansky Lotte Verbeek - agent Stone James Bloor - agent White Robert Więckiewicz - dyrektor PKiN Aleksiej Serebriakow - generał major Krutov Corey Johnson - Donald Novak Nicholas Farrell - G. Moran Evgeny Sidikhin - Alexander Gawryłow Cezary Kosiński - John Gift Aleksandr Lobanov - adiutant Krutova Wojciech Mecwaldowski - mistrz ceremonii Magdalena Boczarska - barmanka |
O FILMIE:
Początek lat sześćdziesiątych. U szczytu kryzysu kubańskiego amerykańskie tajne służby porywają wybitnego matematyka Joshuę Mansky’ego. Nadużywający alkoholu zapomniany geniusz ma wystąpić w szachowym pojedynku przeciwko sowieckiemu mistrzowi Gawryłowowi na międzynarodowym turnieju w warszawskim Pałacu Kultury i Nauki. Rywalizacja to jednak tylko przykrywka do szpiegowskiej rozgrywki. Kiedy sojusznicy okazują się wrogami i nie wiadomo, komu naprawdę ufać, Mansky musi wykonać decydujący ruch, mający powstrzymać konflikt nuklearny.
Świat stoi na krawędzi nowej wojny. ZSRR rozmieszcza na Kubie pociski balistyczne średniego zasięgu i grozi, że użyje ich przeciwko USA. Nie wiadomo czy to blef mający sprowokować Amerykanów, by jako pierwsi zaatakowali Rosję, czy faktycznie chcą ich użyć. Rozpoczyna się gra wywiadów obu stron, które muszą rozszyfrować ruchy przeciwnika. A jak to w takich sytuacjach bywa, wszystko musi odbywać się w wielkiej tajemnicy przed światem. W szeregach wysoko postawionych oficerów rosyjskiego wywiadu jest szpieg, który chce przekazać Amerykanom istotne informacje, jednak nie wie, komu może ufać. Każdy może przecież okazać się podwójnym agentem. Trzeba więc sięgnąć po kogoś spoza układu, kogoś kto nie będzie wzbudzał żadnych podejrzeń, obywatela, który z wojskiem nie ma nic wspólnego. Wybór pada na profesora Joshua Mansky’ego (Bill Pullman), genialnego matematyka, który rozegra mecz szachowy przeciwko sowieckiemu mistrzowi Gawryłowi na międzynarodowym turnieju w warszawskim Pałacu Kultury i Nauki. Potyczka dwóch wielkich umysłów to tylko pretekst do tego, by dwa konkurencyjne wywiady rozegrały własną grę.
Ciężar całej opowieści zostaje zrzucony na barki Billa Pullmana, dla którego takie wyzwanie nie jest najmniejszym problemem. Mansky w jego wykonaniu jest bardzo sarkastycznym człowiekiem, nie potrafiącym odnaleźć się w sytuacji, w której zostaje postawiony przez amerykański rząd. Zwłaszcza że, by normalnie funkcjonować w społeczeństwie, musi cały czas utrzymywać się w stanie upojenia alkoholowego. Na pierwszy rzut oka nie jest to najlepsza osoba, w ręce której powinno się składać losy świata. Świetnie partneruje mu Robert Więckiewicz jako dyrektor Pałacu Kultury i Nauki, który jako Polaczek cwaniaczek idealnie pokazuje naszą narodową niezłomność ducha oraz możliwość dostosowywania się do rzeczywistości.
Czym jednak byłby szpiegowski thriller bez dobrego czarnego charakteru. W tym przypadku jest nim rosyjski generał Krutow, idealnie zagrany przez Aleksieya Serebryakova, dla którego Polacy to tylko tania siła robocza mająca wypełniać jego rozkazy. Ich życie jest dla niego nieistotne. Generalnie życie ludzkie nie ma dla niego żadnej wartości. Liczy się tylko zwycięstwo oraz chwała z nim związana. Jest to jedna z tych postaci, której się nienawidzi od pierwszej sceny, w której się pojawia.
Reżyser Łukasz Kośmicki, dla którego jest to filmowy debiut, napisał scenariusz, który pod płaszczykiem szpiegowskiego thrillera przemyca historię okupowanej Warszawy. Stolicy zniszczonej przez Niemców, a obecnie znajdującej się pod rosyjskim butem. Moim zdaniem jest to największa wartość Ukrytej gry, pokazanie historii Polski bez tego patriotycznego patosu, jaki zazwyczaj towarzyszy naszym rodzimym produkcjom. Widzowie zrozumieją skąd u Polaków taka ogromna niechęć zarówno do Niemców jak i Rosjan. I to bez epatowania okrucieństwem wojny na ekranie. Jestem przekonany, że ten film zostanie pozytywnie przyjęty zarówno przez polską jak i zagraniczną widownię. Udowadnia, że potrafimy robić międzynarodowe kino, którego atutem jest historia, a nie hollywoodzkie nazwisko w obsadzie.
Scenariusz Kośmickiego i Marcela Sawickiego jest napisany tak, by nie marnować czasu widza na niepotrzebne dialogi czy ciągnące się sceny. Akcja toczy się wartko i trzyma w napięciu. Jest miejscami przewidywalna, ale akurat w tym wypadku nie przeszkadza to w odbiorze filmu. Od początku do końca trzymamy kciuki za to, by misja Mansky’ego zakończyła się sukcesem, a wynik potyczki szachowej wcale nie jest tak oczywisty, jak mogłoby się wydawać.
Producentom bardzo zależało by ich film stał się ich wizytówką na świecie, bo w Polsce po Sztuce kochania i Bogach już ugruntowali swoją pozycję. Dlatego do Ukrytej gry zatrudniono nagrodzonego Oscarem Allana Starskiego, który zrekonstruował klimat pomieszczeń Pałacu Kultury i Nauki z lat 60., a za zdjęcia odpowiadał nominowany do Oscara za Pianistę Paweł Edelman. Dzięki nim produkcja pięknie prezentuje się na ekranie.
Ukryta gra znakomicie wykorzystuje architektoniczne walory Pałacu Kultury i Nauki, pokazując że jest to świetny budynek do realizacji filmów, o czym mam wrażenie, nasze kino dawno już zapomniało.
„IKAR.LEGENDA MIETKA KOSZA”
2019 FESTIWAL POLSKICH FILMÓW FABULARNYCH
Srebrne Lwy – Zdobywca Maciej Pieprzyca, Maria Gołoś,
Złote Lwy - Najlepsza pierwszoplanowa rola męska – Dawid Ogrodnik
Złote Lwy - Najlepsza charakteryzacja - Jolanta Dańda
Złote Lwy - Najlepsza muzyka - Leszek Możdżer
Złote Lwy - Najlepsze kostiumy - Agata Culak
Złote Lwy - Najlepsze zdjęcia - Witold Płóciennik
Złoty Klakier - Nagroda publiczności dla najdłużej oklaskiwanego filmu Maciej Pieprzyca
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria: Maciej Pieprzyca Scenariusz: Maciej Pieprzyca Zdjęcia: Witold Płóciennik PSC Scenografia: Joanna Anastazja Wójcik Kostiumy: Agata Culak Charakteryzacja: Jolanta Dańda Muzyka: Leszek Możdżer Montaż: Piotr Kmiecik PSM |
Dawid Ogrodnik - Mieczysław Kosz Jowita Budnik - Agata Kosz, matka Mietka Wiktoria Gorodeckaja - Marta Maja Komorowska - profesor Aniela, Justyna Wasilewska - piosenkarka Zuza Piotr Adamczyk - pianista Bogdan Danowicz Mikołaj Chroboczek - kontrabasista Gutek Michał Filipiak - kontrabasista Włodek Jacek Koman - Stanisław Kosz, ojciec Grzegorz Mielczarek - Marian Wolski, |
O FILMIE:
"Ikar. Legenda Mietka Kosza" to inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia niewidomego geniusza fortepianu. Mietek jako dziecko traci wzrok. Jego matka oddaje go pod opiekę sióstr zakonnych w Laskach. W ośrodku dla niewidomych chłopiec odkrywa, że muzyka może się dla niego stać sposobem na to, by na nowo widzieć i opowiadać świat. Mietek zostaje świetnym pianistą klasycznym, jednak gdy odkrywa jazz, ma już tylko jeden cel - zostać najlepszym pianistą jazzowym w Polsce. Odnosi coraz większe sukcesy, nie tylko w kraju, lecz także na świecie. Wygrywa prestiżowy Montreux Jazz Festival. W jego życiu niespodziewanie pojawia się charyzmatyczna wokalistka Zuza. To spotkanie wszystko zmienia.
"Ikar. Legenda Mietka Kosza" Macieja Pieprzycy jest w mojej ocenie jednym z ważniejszych polskich filmów ostatnich lat i być może najlepszym, jak dotąd, filmem tego reżysera. Nie tylko w sposób artystycznie dojrzały i poruszający przywraca pamięć o genialnym muzyku jazzowym, ale stawia także pytania o to, skąd bierze się taki talent, kim jest artysta i jaką cenę musi zapłacić za swój geniusz.
Zanim film Macieja Pieprzycy pojawił się na ekranach kin, postać
Mieczysława Kosza znana była właściwie wąskiemu gronu osób interesujących
się muzyką jazzową. Choć umarł mając zaledwie 29 lat i nie pozostawił po
sobie zbyt bogatego dorobku, pozostał w pamięci tych, którzy się z nim
zetknęli i słuchali jego muzyki. Do tego grona należy z pewnością
Krzysztof Karpiński - pasjonat jazzu i badacz jego historii. W 1990 roku
ukazała się jego książka o Mieczysławie Koszu, zatytułowana "Tylko smutek
jest piękny". Została w tym roku wznowiona przez Wydawnictwo Literackie i
poszerzona o nowe źródła, a przy tym jest piękna edytorsko. W 2007 roku
powstał film dokumentalny według scenariusza i w reżyserii Roberta
Kaczmarka: "Esencja nastroju", w którym Mieczysława Kosza wspominają
przyjaciele, muzycy, z którymi grał, a także słyszymy jego głos, nagrany
podczas wywiadów radiowych. I wreszcie "Ikar. Legenda Mietka Kosza" -
nagrodzony Srebrnymi Lwami film Macieja Pieprzycy, który jest także
autorem książki pod tym samym tytułem.
To całkiem sporo, jak na tak krótkie życie. Mimo upływu lat, postać Mietka
Kosza nie tylko nie blaknie, ale ciągle fascynuje swoją aurą geniuszu i
tajemnicy.
Pomysł zrobienia filmu o pianiście wyszedł jakieś dziesięć lat temu od
Piotra Adamczyka, któremu marzyła się rola głównego bohatera. Ostatecznie
zagrał jego antagonistę, ale - co najważniejsze - powstał film znakomity:
niebanalny, dający się interpretować na różnych poziomach, piękny
wizualnie i muzycznie, eksperymentujący dźwiękiem.
Opowieść Pieprzycy jest nielinearna. Jak w muzyce jazzowej - jest główny
temat (Mietek Kosz), ale są też jego wariacje: uniwersalna opowieść o
genialnym artyście, który "nie przystaje" do swoich czasów ani do innych
ludzi i jest przerażająco samotny. To doświadczenie przekłada się zapewne
na jego kompozycje, głębię interpretacji, a jednocześnie niszczy go. Jego
Ikarowy lot musiał się tak właśnie skończyć.
Film jest także opowieścią o biednym, utalentowanym chłopcu, którego
kalectwo jest swego rodzaju stygmatem, ale i łaską. Paradoks? Gdyby nie
postępująca ślepota, mały Miecio nie znalazłby się w Laskach, gdzie
otoczono go serdeczną opieką i odkryto jego talent. Stamtąd posłano go na
studia do Krakowa. Nie zdarzyłoby się to zapewne nigdy, gdyby pozostał na
wsi, gdzie nikt nie był w stanie rozpoznać jego niepospolitego talentu, a
tym bardziej kształcić go w tym kierunku. Jest to więc opowieść o Janku
Muzykancie, w którym ktoś jednak rozpoznał ów niezwykły dar.
Odtwarzając realia lat 50. i 60. Pieprzyca nie tylko pozwala zrozumieć realia, w których przyszło bohaterowi żyć i dorastać, ale pokazuje też, że człowiek jest jednak tajemnicą i nie da się go zrozumieć poprzez otoczenie, w którym przebywa, realia polityczne, w których granie jazzu było swego rodzaju manifestem wolności. Mietek Kosz wybiera jazz przede wszystkim dlatego, że grając tę muzykę, może improwizować, a więc wyrażać siebie. Dla niego właśnie muzyka jest podstawową formą ekspresji. Z niej czerpie ekstazę, podczas gdy życie staje się coraz większą udręką.
Już sam początek filmu wprowadza nas w tę sytuację egzystencjalną. Bohater
pojawia się samotnie na scenie, odnajduje fortepian i ... wcale nie
przystępuje do gry. Siedzi jakby sparaliżowany - łowi otaczające go
dźwięki (które słyszy ze szczególnym natężeniem), a te uruchamiają obrazy
z przeszłości. I tak rozpoczyna się seria retrospekcji, które przeplatają
się z "tu i teraz", tworząc pełny, choć zagadkowy obraz osobowości
bohatera. Owe wydarzenia z przeszłości owocują zarazem w jego grze. Bo
kiedy wreszcie zaczyna grać, zagarnia całą publiczność i owacjom nie ma
końca.
Kadry w filmie "Ikar" są pięknie skomponowane - zarówno te, które dotyczą teraźniejszości bohatera, jak też ukazujące jego przeszłość, głównie dzieciństwo. Co charakterystyczne, kamera jest zawsze blisko bohatera - tworzy jego portret intymny, jednocześnie delikatny i prawdziwy. Możemy go "poczuć", usłyszeć myśli, zobaczyć przeżycia...
Najbardziej zapadła mi w pamięć scena, w której ojciec wynosi chore dziecko do stajni, kładzie na sianie, a później bije konia, który staje dęba przerażony, a jednocześnie uważny, aby nie rozdeptać dziecka. Scena jak z tragedii greckiej - straszna i patetyczna. Po latach dorosły już chłopiec przyjeżdża jednak przebaczyć ojcu przed jego śmiercią. Nie rozmawiają "o tamtym", stary jest dumny, że jego kaleki syn stał się sławny i piszą o nim w gazetach. Ta scena wiele mówi o Mietku, między innymi o tym, że mimo straszliwego czynu ojca, potrafi zdobyć się na wybaczenie. Na pogrzebie matki jeszcze tego nie potrafił, ale po latach udało mu się te swoje traumatyczne doświadczenia przekształcić w dźwięki. Być może właśnie dlatego muzyka Mietka Kosza tak porusza.
Poza znakomitymi zdjęciami Witolda Płóciennika (operatora m.in. filmu Janusza Kondratiuka "Jak pies z kotem"), na szczególną uwagę zasługuje kreacja Dawida Ogrodnika, który tak sugestywnie wcielił się w postać Mietka Kosza, że trudno teraz sobie wprost wyobrazić kogoś innego w tej roli. Nie można też pominąć wspaniałych interpretacji utworów wykonywanych przez bohatera, których autorem jest znakomity muzyk i kompozytor Leszek Możdżer. Towarzyszą mu inni utalentowani wykonawcy oraz Synfonia Varsovia. Dzięki nim możemy posłuchać kompozycji Kosza w najlepszym wydaniu.
"Ikar. Legenda Mietka Kosza" Macieja Pieprzycy jest w mojej ocenie jednym z najważniejszych polskich filmów ostatnich lat i być może najlepszym, jak dotąd, filmem tego reżysera reżysera. Nie tylko w sposób artystycznie dojrzały i poruszający przywraca pamięć o genialnym muzyku jazzowym, ale jest też dziełem, które stawia pytania o to, skąd bierze się taki talent, kim jest artysta i jaką cenę musi zapłacić za swój geniusz.
Barbara Lekarczyk-Cisek, KulturalneIngrediencje
„PAN T”
2019 FESTIWAL POLSKICH FILMÓW FABULARNYCH
Złote Lwy - Najlepsza drugoplanowa rola męska Sebastian Stankiewicz
Camerimage 2019
Złota Żaba - Najlepszy film Adam Bajerski, Marcin Krzyształowicz
REALIZACJA |
OBSADA |
REŻYSERIA – MARCIN KRZYSZTAŁOWICZ SCENARIUSZ – ANDRZEJ GOŁDA, MARCIN KRZYSZTAŁOWICZ ZDJĘCIA – ADAM BAJERSKI (PSC) SCENOGRAFIA – MAGDALENA DIPONT, ROBERT CZESAK KOSTIUMY – MAGDALENA BIEDRZYCKA MONTAŻ – WOJCIECH MRÓWCZYŃSKI (PSM) MUZYKA – MICHAŁ WOŹNIAK CHARAKTERYZACJA – DOMINIKA DYLEWSKA |
PAN T - PAWEŁ WILCZAK FILAK – SEBASTIAN STANKIEWICZ DAGNA – MARIA SOBOCIŃSKA IRUŚ – WOJCIECH MECWALDOWSKI ZBIGNIEW HERBERT – JACEK BRACIAK BOLESŁAW BIERUT – JERZY BOŃCZAK PANI REDAKTOR – KATARZYNA FIGURA HANDLARZ – JAN NOWICKI
|
O FILMIE:
Pełna czarnego humoru, seksu i wzruszeń, zaskakująco współczesna historia o Polsce z absurdalnych czasów, w których rzeczy bardzo nieprawdopodobne były całkiem możliwe. Przesycona nostalgią podróż do niezwykłego świata, w którym słynni pisarze i poeci artystycznej bohemy zasiadywali w knajpach i kawiarniach, ukradkiem komentując zło otaczającego ich świata. Film w reżyserii Marcina Krzyształowicza – nagrodzonego Orłem i Srebrnymi Lwami na festiwalu filmowym w Gdyni twórcy „Obławy”. W roli głównej odmieniony i powracający w wielkim stylu Paweł Wilczak.
Powstająca z powojennych ruin Warszawa roku 1953 to miejsce, w którym wszystko jest możliwe. Wszechobecna niepewność, donosy i kontrola oswajane są wódką i dobrym towarzystwem, w podziemiach kościoła daje się słyszeć jazz, a przypadkowe spotkanie w toalecie z I sekretarzem Bolesławem Bierutem może zakończyć się niespodziewaną nietrzeźwością. To wszystko zna z własnego doświadczenia Pan T. – uznany pisarz, który gnieździ się w ciasnej klitce w hotelu dla literatów. Objęty zakazem wykonywania zawodu, utrzymuje się z korepetycji dawanych pięknej maturzystce, z którą łączy go płomienny romans. W sąsiednim pokoju mieszka chłopak z prowincji, który marzy o karierze dziennikarza. Pan T. staje się dla niego mistrzem i nauczycielem. Życie głównego bohatera nabierze tempa, gdy władze zaczną podejrzewać go o niecne zamiary wysadzenia Pałacu Kultury i Nauki, ponętna uczennica zaszokuje go niespodziewanym wyznaniem, a Urząd Bezpieczeństwa zacznie śledzić każdy jego ruch. W tej rzeczywistości pełnej absurdów trudno będzie zachować powagę.
Warszawa skąpana w czerni i bieli, pierwsza połowa lat 50. Pan T. jest pisarzem, któremu nie po drodze z socrealistycznym poglądem na świat. W ogóle nie po drodze mu z prawie wszystkim. Schowany za ciemnymi okularami z wyższością patrzy na bliźnich, a choć w kieszeni nie ma prawie nic, to stać go niemal na wszystko. Gdy akurat nie bryluje na salonach, to leży bezczynnie w łóżku gapiąc się w sufit i śniąc na jawie sny o potędze. Życie Pana T. jest wyboiste niczym kocie łby, po których pisarz codziennie spaceruje w poszukiwaniu kolejnych sposobów na zabicie czasu. Piękna maturzystka od nauki woli zabawę, I sekretarz czyha w toalecie, a Urząd Bezpieczeństwa oskarża o terroryzm. Nad wszystkim góruje Pałac Kultury i Nauki, który w zrównanym z ziemią mieście jawi się jak latarnia przyciągająca zbłąkanych żeglarzy. Panu T. zaczyna świtać w głowie pomysł na wywrotową powieść, a fikcja miesza się z rzeczywistością.
„Pan T.” to rzecz tak oryginalna, że do końca nie wiem, jak ten film osadzić gatunkowo. Trochę tragikomedia, a trochę dramat obyczajowy. Dodatkowo dostajemy tu nutkę awangardowej sensacji ze złoczyńcami w maskach i herosem czającym się w cieniu. Całość zostaje podana także z biograficznym dressingiem, choć kucharz zarzeka się, że to całkiem inny składnik. Film Marcina Krzyształowicza z różnych powodów – prawnych i artystycznych – odcina się od życiorysu Leopolda Tyrmanda. Nazwisko pisarza nie pada tu ani razu, a jego filmowe zapiski zawierają frazy ledwie inspirowane tekstami z kultowego „Dziennika 1954”. Mimo wszystko produkcja wypełniona jest po brzegi nawiązaniami do twórczości oraz życia autora „Złego”. Spór między twórcami „Pana T.” a rodziną Tyrmanda pozostawiam prawnikom, a sam skupię się na tym, co w tej produkcji najlepsze – aktorstwie!
Marcin Krzyształowicz zgromadził przed kamerą obsadę, o której marzyłby niejeden rodzimy reżyser. Nawet dalsze plany zasilane są przez aktorskie tuzy oraz kilka ciekawych niespodzianek. Wszyscy wypadli świetnie, nawet jeśli pojawili się tylko w jednej scenie. Jako wyjątkowo oślizgły aparatczyk bryluje Wojtek Mecwaldowski. Przewodniczący Koła Młodych Dziennikarzy, Wiktor Zborowski, rozbraja komentarzami na temat twórczości podopiecznych. Pojawiają się dwaj cwaniaccy stróże w osobach Krzysztofa Czeczota i Eryka Lubosa. Spełniony pisarz Przemysław Bluszcz otacza się znudzoną żoną Katarzyną Warnke. Trzej filozofowie dorabiający w fabryce zabawek to Kazimierz Kutz, Jacek Fedorowicz oraz… Leszek Balcerowicz. Tomasz Sapryk jest genialny jako wrażliwy UB-ek, a Jacek Braciak kreuje postać spokojnego poety Zbyszka (tak, tego Zbyszka). Jerzy Bończak kradnie każdą swoją scenę jako znudzony Bolesław Bierut, który od wygłoszenia przemowy woli zajarać jointa.
No i wreszcie błyszczy pierwszy plan – ekspresyjna maturzystka Maria Sobocińska, prowincjonalny pismak Sebastian Stanki Stankiewicz oraz oczywiście powracający w glorii chwały na wielki ekran Paweł Wilczak w roli tytułowej. Skrojonej idealnie pod jego aparycję, sposób bycia i wysławiania się. To jedna z tych kultowych kreacji, które mają szansę zainspirować wielu widzów chociażby do nonszalanckiego przechadzania się po mieście w płaszczu i ciemnych okularach.
„Pan T.” to świetne kino, które wymyka się zaszufladkowaniu i potrafi sporo od siebie dać. Arcyzabawne dialogi, absurdalne sytuacje, fikcja mieszająca się z realizmem oraz niepodrabialny klimat Warszawy powstającej z gruzów – „Pan T.” jest troszkę draniem, ale nie sposób go nie lubić.
Piotr Olczyk - Multikino
„MOWA PTAKÓW”
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria - Xawery Żuławski Scenariusz - Andrzej Żuławski Zdjęcia - Andrzej J. Jaroszewicz Scenografia - Elwira Pluta Muzyka - Andrzej Korzyński Montaż - Wojciech Włodarski |
Sebastian Fabijański - Marian Eryk Kulm - Józef Jaśmina Polak - Ania Katarzyna Chojnacka - Ala Sebastian Pawlak - Ludwik Andrzej Chyra - Lucjan |
O FILMIE:
Bohaterami "Mowy ptaków" są ludzie funkcjonujący na marginesie społeczeństwa - nauczyciel historii, którego poglądy odstają od dominującej narracji, bezrobotny polonista, sprzątaczka, kwiaciarka, kompozytor cierpiący na trąd i licealistka przygotowująca swój pierwszy film. Bohaterowie muszą poradzić sobie w świecie, w którym bezmyślność i podążanie za tłumem stanowią dominującą postawę. "Mowa ptaków" to ekranizacja ostatniego scenariusza zmarłego w 2016 roku Andrzeja Żuławskiego. Muzykę do filmu skomponował Andrzej Korzyński, wieloletni współpracownik Żuławskiego i Andrzeja Wajdy. Za zdjęcia odpowiada Andrzej Jaroszewicz, z którym Andrzej Żuławski pracował wcześniej przy filmach "Na srebrnym globie" i "Szamanka". "Mowa ptaków" jest dzięki temu wspaniałym hołdem dla jednego z najbardziej niepokornych twórców w historii polskiego kina i niezwykłym komentarzem na temat wykluczenia i mechanizmów działania współczesnego społeczeństwa. "Mowa ptaków" to też niezwykła opowieść o alienacji we współczesnej Polsce i szukaniu swojego miejsca w świecie, w którym każdą odmienność próbuje się zepchnąć na margines. "Mowa ptaków" jest niepokorna, anarchistyczna i szalona. Nie pozwoli o sobie zapomnieć przez długie miesiące.
Niedawno poznaliście najlepszy film 2019 roku, teraz czas na najlepszy polski film 2019. Mowa oczywiście o Mowie ptaków w reżyserii Xawerego Żuławskiego. Jeszcze przede mną seans Bożego Ciała i innych gdyńskich smaczków, ale jestem w pełni przekonana, że żaden z nich nie spodoba mi się równie mocno. Film-performance zagościł w naszych kinach w ostatni piątek – 27 września 2019 roku, jednak już wcześniej fani Żuławskiego mieli szansę zobaczyć go na wielu pokazach przedpremierowych i festiwalowych. Obraz ten zebrał gromkie brawa, ale publiczność całkowicie się podzieliła. Xawery dopuścił się rzeczy fenomenalnej — poróżnił kinomanów, którzy oceniają film głównie zerojedynkowo. Głównie dlatego, że jest to pozycja adresowana do wąskiego grona odbiorców – fanów kina niezależnego, twórczego, a przede wszystkim autorskiego.
Eksperyment Żuławskiego opowiada o zatraconych w depresji inteligentach, którzy całkowicie zagubili chęć do życia. Polonista i Historyk załamują ręce nad tym, że przedmioty przez nich nauczane w szkole są w pełni bagatelizowane przez uczniów. Humaniści nie mogą zrozumieć, dlaczego ich lekcje nie przynoszą owoców, a ich wychowankowie to klasyczni przedstawiciele (sub)kultury polski walczącej, którzy po zajęciach uczestniczą w mszy świętej, jak i również biorą udział w marszach. Niby pogodzili się z tym, że polska kultura z dnia na dzień umiera, ale oni nie poddają się i są gotowi o nią walczyć. Tylko jak rozprzestrzeniać kulturę, historię, polską literaturę, gdy duch wartości moralnych czy estetycznych jest martwy. Tak jak Chrystus, do którego łobuzy wzdychają po szkole.
Ciekawym pomysłem jest podział fabuły na konkretne epizody tak, aby widz dokładnie mógł poznać historię każdego z bohaterów i zobaczyć, co skłoniło ich do tak skrupulatnych przemyśleń. Wprowadzenie tego zabiegu pozwoliło niejako pokazać każde zjawisko i każdy problem z osobna w celu wnikliwego scharakteryzowania każdej z postaci. Oprócz osobnych, prywatnych wątków, przebija się między nimi bardzo prywatne wspomnienie, a raczej rekonstrukcja młodzieńczych pomysłów Andrzeja Żuławskiego. Marian (polonista) i Józef (wirtuoz), tak samo, jak niegdyś Andrzej Żuławski i Andrzej Korzyński chcą stworzyć piosenkę. Hit, który pokochają miliony. Przez co owoc ich wspólnej pracy będziemy mogli podziwiać w zakończeniu.
Xawery Żuławski zdecydował się złożyć ojcu najpiękniejszy hołd. Stworzył dzieło, które w kinematografii może zostać niedługo określone mianem manifestu. Manifestu, który przypadnie do gustu tylko nielicznym. Młody twórca bawi się kinem, a co za tym idzie również jego konwencją, stroni od klasycznego rozumienia X muzy na rzecz nowatorskich rozwiązań. Tworzy własny krój dzieła filmowego, stawiając przede wszystkim na nieopisaną odwagę. Momentami da się dostrzec, że ta satyryczna laurka składana na ojcowskim grobie jest wręcz przeżarta niedopowiedzeniami, jak i żalem do rodzica. Adresowana w pełni intymnie do Andrzeja Żuławskiego, a nie do całego ogółu.
Żuławski wręcz pedantycznie buduje swoje postacie, bazuje nie na konkretnych osobach, ale mocno wybrzmiewających cechach charakteru. Zakładam, że każda i każdy z nich ma swoje korzenie w konkretnej przygodzie Żuławskiego Seniora. Mimo tego należy docenić aktorów, którzy wzięli udział tym przedsięwzięciu. Nie sądziłam, że kiedykolwiek wypowiem to zdanie, ale chciałabym docenić Sebastiana Fabijańskiego. W końcu na moich oczach dowiódł, że jest dobrym aktorem, który cały czas trafia na bardzo słabe role. Postać, którą wykreował była dla mnie sporym zaskoczeniem. Warto też wspomnieć o Katarzynie Chojnackiej, wcielającą się w upierdliwą uczennicę, bo to ona skradła totalnie moje serce.
Mowa Ptaków jest skrzętnie najeżona kontekstami, żeby wszystkie je odkryć, nie wystarczy tylko znać całą filmografię Pana Andrzeja, ale również być zaznajomionym z jego życiorysem. Chociaż nie wiadomo, czy to wystarczy, bo w filmie można doszukać się wielu zapożyczeń czy wtrąceń, do których potrzebna jest ogromna wiedza nie tyle filmoznawcza, jak i ogólna. Pewne jest jedno, Mickiewiczowskie Dziady z pewnością mogą się schować przed Mową Ptaków. A ta nie zawodzi pod względem motywów i inspiracji. Jestem w pełni przekonana, że dzieło mogłoby przysporzyć wielu problemów śmiałkom, którzy zdecydują się poddać je wnikliwej analizie i badaniom.
Żuławski jest nadambitnym twórcą, o czym widz prędko się dowie, śledząc jego ponad dwugodzinne dzieło, gdzie już na samym początku sygnalizuje, że będzie “to coś”, czego jeszcze nikt z nas w kinie nie widział. Decyzja o stworzeniu kinowego performansu z pewnością nie była prosta, ale reżyser wykazał się ogromną odwagą, chcąc pokazać swoje dzieło w taki, a nie inny sposób. Za co jestem mu ogromnie wdzięczna, bo Mowę ptaków miałam okazję zobaczyć już dwa razy, a pisząc tę recenzję, planuję już kolejny seans, tym samym odwlekając czas na zaznajomienie się z filmografią Andrzeja Żuławskiego.
REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE”
PRZEGLĄD KINA POLSKIEGO 2019
Lp. |
TYTUŁ |
DATA |
GODZ. |
CZAS |
1 |
„ODNAJDĘ CIĘ” |
11.02.2019 |
18.45 |
73 MIN |
2 |
„AUTSAJDER” |
11.02.2019 |
20.30 |
93 MIN |
3 |
„ETER” |
12.02.2019 |
18.00 |
117 MIN |
4 |
„KAMERDYNER” |
12.02.2019 |
20.00 |
150 MIN |
5 |
„7 UCZUĆ” |
13.02.2019 |
18.00 |
118 MIN |
6 |
„KLER” |
13.02.2019 |
20.00 |
133 MIN |
„ODNAJDĘ CIĘ”
REALIZACJA |
OBSADA |
REŻYSERIA – beata dzianowicz SCENARIUSZ – beata dzianowicz ZDJĘCIA – jacek petrycki SCENOGRAFIA – Agata adamus MUZYKA – mariusz goli KOSTIUMY – agnieszka sobiecka MONTAŻ – rafał listopad |
justa – Ewa Kaim bacia – Dariusz Chojnacki daro – Michał żurawski grzegorz szUtra – PIOTR STRAMOWSKI piotr – mirosław haniszewski lenka – zofia stelmach
|
O FILMIE
Trzymający w napięciu thriller sensacyjny, który zadowoli wszystkich miłośników skandynawskich kryminałów oraz sympatyków kina, w którym od lat niepodzielnie rządzi Liam Neeson. Historia policjantki, która uwikłana w pogoń za mordercą, sama staje się celem jego wyrachowanych ataków. Czy zdoła ocalić siebie i bliskich zanim będzie za późno? Film „Odnajdę cię” jest debiutem fabularnym cenionej dokumentalistki Beaty Dzianowicz, której „Latawce” otrzymały Grand Prix sekcji Tygodnia Krytyki na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Locarno. Za zdjęcia do produkcji odpowiada światowej sławy operator, Jacek Petrycki – laureat Konkursu Filmów Polskich Camerimage. W obsadzie filmu, w rolach głównych wystąpili: nominowana do Polskiej Nagrody Filmowej – Orzeł – Ewa Kaim oraz Dariusz Chojnacki, Mirosław Haniszewski, Michał Żurawski i Piotr Stramowski. Film „Odnajdę cię” znalazł się w Konkursie Głównym tegorocznego festiwalu Młodzi i Film.
Trwa policyjna obława na żołnierza (Dariusz Chojnacki), który ma na sumieniu niemal wszystkich członków swojego oddziału. Przestępcę udaje się zwabić w pułapkę, ale doświadczona policjantka Justa (Ewa Kaim) popełnia prosty błąd i ścigany wymyka się obławie. W konsekwencji uchybień, kobieta zostaje wysłana na przymusowy urlop. Ambicja dyktuje jej jednak inne rozwiązanie. Zamiast zająć się narastającymi problemami we własnej rodzinie, porzuca wszystko i wraca do miasteczka swojego dzieciństwa, gdzie dorastał również jej przeciwnik. Podczas gdy Justa szuka tropów, mogących doprowadzić ją do kryjówki przestępcy, ten dociera do jej bliskich i porywa córkę policjantki – Lenę.
Fabularny debiut dokumentalistki Beaty Dzianowicz ma – jeśli wierzyć materiałom promocyjnym – przypominać wciąż modne skandynawskie kryminały. Rzeczywiście, energiczna, samotna i nieprzebierająca w środkach główna bohaterka, policjantka Justa (Ewa Kaim) wydaje się wzorowana na charyzmatycznej Lisbeth Salander z trylogii Stiega Larssona.
W fabułę wpleciony też został, często wykorzystywany przez Skandynawów, wątek znęcania się nad dzieckiem – porwanym i zamkniętym w jakimś lochu, nie wiadomo gdzie. Trwa wyścig z czasem. Czy uda się małoletnią ofiarę odnaleźć i uratować?
Generalnie zresztą, sceny akcji wypadają w filmie najsłabiej, zaś sensacyjna fabuła jest tyleż schematyczna, co niejasna i pełna dziur. Ma ona związek z jakimiś ciemnymi sprawkami polskiego oddziału wojskowego, który stacjonował ongiś w Afganistanie. Ale doprawdy ciężko dociec, jakie motywy kierują głównym szwarccharakterem. Ba! Nawet dobrze nie wiadomo, czy to jemu należy się palma pierwszeństwa w łajdactwie, czy może jednak temu drugiemu – świadkowi koronnemu granemu przez Piotra Stramowskiego.
Czyli co? Kolejna nieudana próba stworzenia w Polsce kina gatunkowego? Na szczęście, nie do końca. Temperament doświadczonej dokumentalistki maskuje bowiem braki początkującej realizatorki fabuł. „Odnajdę cię” ma dobre tempo, surowe, konsekwentnie szaroniebieskie zdjęcia z ręki weterana dokumentu Jacka Petryckiego, a także jazzującą muzykę Mariusza Goli, która unika klisz „ilustracji z suspensem”.
Przede wszystkim jednak film niesie energia Ewy Kaim odtwarzającej rolę Justy. Aktorka praktycznie nie schodzi z ekranu, nie traci też ani na chwilę animuszu i determinacji. Choć do działań ekstremalnych pchnie ją walka o córkę, daleko Juście do stereotypu zatroskanej mamusi.
To raczej latynoska lwica, która rzuci się do gardła każdemu, kto zbliży się do jej młodych albo będzie próbował ją zdominować. W jednej ze scen nokautuje bez ostrzeżenia wiarołomnego męża, który zaczął kłamać i kombinować. Bojowość, jaka napędza kreację Kaim, powoduje, że akceptujemy nawet te epizody, w których bohaterka zdecydowanie przekracza granice – choćby wtedy, gdy dobija łomem jednego z niegodziwców.
Dobrze też wypadają sceny między Justą a jej przełożonym, Daro (Michał Żurawski) – trochę kumplem, trochę szefem, a trochę kochankiem (ale na seks, jak to w polskim kinie, nie ma czasu, bo służba wzywa). Państwo nie cackają się ze sobą, skaczą między nimi iskry erotycznej fascynacji i zawodowej rywalizacji. Kwestia seksizmu w służbach mundurowych w filmie się nie pojawia, co można uznać za unik. Albo za znak, że równouprawnienie jest bliżej niż nam się wydaje. Zresztą, sam bym nigdy nie pozwolił sobie w obecności Justy na choćby drobny seksistowski żarcik.
Trochę więc szkoda, że ten – niespotykany dotąd w polskim kinie – portret kobiety, która w pewnym momencie gotowa jest powystrzelać cały świat, służy szkolnej i niemrawej „kryminałce” z wojskowymi psycholami w tle. Korzyści komercyjne są z tego niewielkie, brakuje natomiast czasu i miejsca na o wiele ciekawszą kwestię – gdzie można znaleźć polskie Lisbeth Salander i jak sobie dają radę w rodzimych realiach?
Bartosz Żurawiecki, Odnajdę cię, „Kino" 2018, nr 08, s. 86
„AUTSAJDER”
REALIZACJA |
OBSADA |
REŻYSERIA – adam sikora SCENARIUSZ – adam sikora ZDJĘCIA – tomasz woźniczka SCENOGRAFIA – Agata adamus MUZYKA – tymoteusz bies KOSTIUMY – beata święcicka MONTAŻ – beata walentowska DŹWIĘK – krzysztof stasiak, katarzyna białas |
FRANEK – ŁUKASZ SIKORA MAMA FRANKA – DoROTA POMYKAŁA buszka – katarzyna gałąska „dziadek” – Tomasz Sapryk naczelnik – mariusz jakus oficer sb – mariusz bonaszewski oficer milicji – marek kalita
|
O FILMIE
Inspirowany prawdziwymi wydarzeniami poruszający film o studencie malarstwa, którego życie zmienia się nieodwracalnie, kiedy przez przypadek wpadnie w tryby przerażającej totalitarnej machiny. „Autsajder” został wyreżyserowany przez Adama Sikorę – wielokrotnie nagradzanego reżysera i autora zdjęć do takich produkcji jak: „Ach śpij kochanie”, „Młyn i krzyż” oraz „Essential killing”. Obok odgrywającego główną rolę Łukasza Sikory, pośród bogatej obsady zobaczymy takie osobowości polskiego kina jak: osławiony rolą w głośnej „Symetrii” – Mariusz Jakus, Marek Kalita, Cezary Łukaszewicz, Tomasz Sapryk, Mariusz Bonaszewski, czy Dorota Pomykała.
Franek to młody idealista. Jest zakochany w muzyce, malarstwie i pewnej dziewczynie. Mimo wiszącego w powietrzu ogromnego napięcia związanego z wprowadzeniem stanu wojennego i dramatycznymi wydarzeniami w kopalni „Wujek”, mówi, że polityka kompletnie go nie interesuje. Wszystko się jednak zmieni. Odwiedza go bowiem dobry znajomy – Beno i prosi o przechowanie tajemniczej teczki. Kiedy kolejnego wieczora Franek wraca od swojej dziewczyny po rozpoczęciu godziny milicyjnej, zatrzymuje go patrol. Chłopak szybko zostaje oskarżony o współpracę z opozycją, a znaleziona w jego mieszkaniu teczka z ulotkami staje się niezbitym dowodem. Sprawę przejmuje Służba Bezpieczeństwa. Cała jego wrażliwość i ideały zostają poddane najwyższej próbie.
Film Sikory zbudowany jest na modłę historii inicjacyjnej. Wiadomo, że jeśli rzecz dzieje się tuż po 13 grudnia 1981 roku, a główny bohater, student ASP, deklaruje brak zainteresowania polityką, to polityka wcześniej czy później musi go dopaść. Stanie się to podczas godziny milicyjnej, kiedy Franek złapany na ulicy przez patrol zostaje wzięty za twórcę wywrotowych graffiti i trafia do aresztu. W ten sposób rozpoczyna się długa więzienna odyseja, podczas której wrażliwy chłopiec, zainteresowany dotychczas wyłącznie muzyką, malarstwem i miłością, poznaje działanie komunistycznego reżimu od najbardziej brutalnej strony. Dodajmy, że rzecz dzieje się na Śląsku, tuż po pacyfikacji kopalni „Wujek”. Dla Franka towarzyszami niedoli są więc nie tylko kryminaliści – za ścianą siedzą bowiem aresztowani górnicy, a po kolejnej przeprowadzce kompanami z celi staną się działacze opozycji, którzy na dobre przeorają uśpioną świadomość bohatera.Sikora miał dobrą intuicję, by polityczne dojrzewanie naiwnego „studenciaka” wyrazić atmosferą rodem z thrillera.
Niekończące się przesłuchania, upokarzające kontrole osobiste, tortury „dentystyczne”, przymusowe karmienie rurą, długie godziny spędzone w karcerze – przechodząc przez to wszystko zastanawiamy się, co jeszcze wymyśli morderczy aparat władzy. Nie mniejsze poczucie zagrożenia buduje ożywiona na ekranie biurokratyczna machina systemu. Odczytywaniu wyroku towarzyszy upiorny terkot maszyny do pisania. Staroświecka kalka do papieru czy mucha przechadzająca się po wydruku zamrażają uwagę na pozornie nieistotnych szczegółach. Ich autentyczną grozę niweluje jednak łopatologicznie podany przekaz: patrzcie, drogie dziatki, jak złudne bywa wszelkie autsajderstwo – fonetyczne spolszczenie ma tu wydźwięk ironiczny, bo w Polsce bycie „autsajderem” zawsze było podejrzanym luksusem. Franek, mimo prób złamania go przez SB, ale też na przekór tej większości, która „myśli tylko o tym, jak się nażreć”, próbuje być człowiekiem przyzwoitym, choć cena okaże się bardzo wysoka.
Oczywiście, trudno byłoby z tą zacną postawą się spierać, jednakże dydaktyczny ton, który przebija z filmu Sikory, okazuje się koniec końców przeciwskuteczny. „Autsajder” zamiast poruszać, dostarcza przede wszystkim lekcji poglądowej, a przecież nie tego szuka w kinie dzisiejszy rówieśnik Franka.
Autor filmu, znany głównie jako wybitny operator, nie kryje osobistych związków z opowiedzianą historią, ale tym razem zdjęcia powierzył młodszemu o pokolenie Tomaszowi Woźniczce. Przygnębiająca szaruga minionej epoki zderzona zostaje z radosną zmysłowością „czasu wyobrażonego”, w którym młodzi bohaterowie pławią się w politycznej niewinności. Łukasz Sikora, prywatnie syn reżysera, wypada bardzo przekonująco w roli człowieka, który wyrasta z chorobliwego pięknoduchostwa.
Solidnie wykonana praca rekonstrukcyjna (te wszystkie swetry z owczej wełny, herbata parzona w szklance i Lista Przebojów Trójki z jakże wymowną piosenką „Dorosłe dzieci” zespołu Turbo) przenosi nas do ery coraz bardziej odległej i coraz bardziej zmitologizowanej. Warto także dodać, że w postać matki bohatera wciela się Dorota Pomykała, która w 1989 roku zagrała główną rolę w filmie „Chce mi się wyć” Jacka Skalskiego, uchodzącym po dziś dzień za jeden z najbardziej intrygujących obrazów na temat stanu wojennego.
Dlaczego więc, mimo tych wszystkich atutów, film Sikory rozmija się ze swoim widzem? W filmie fabularnym realizował on dotychczas projekty raczej niszowe, krążąc między kinem eksperymentującym („Wydalony”) a społecznie zaangażowanymi przypowieściami („Ewa”). Ze względu na silny ładunek emocjonalny i sugestywne realia „Autsajder” mógłby być pierwszym w jego dorobku tytułem atrakcyjnym dla szerszej publiczności. Jako że wchodzi do kin dokładnie w rocznicę ogłoszenia stanu wojennego, byłby też idealnym narzędziem do „odpominania” tamtych zdarzeń. Jeśli tak się nie stanie, to nie dlatego, że „młodzież nie rozumie pokolenia styropianu”, ale że jest wręcz odwrotnie: to pokolenie styropianu uporczywie nie chce zrozumieć dzisiejszych młodych.
Anita Piotrowska, Autsajder, „Kino" 2018, nr 12, s. 84-85
„ETER”
REALIZACJA |
OBSADA |
Rreżyseria - Krzysztof Zanussi Scenariusz - Krzysztof Zanussi Zdjęcia Piotr Niemyjski. |
Jacek Poniedziałek – doktor Andrzej Chyra – komendant László Zolt - sędzia ziemski Ostap Vakulyuk - Taras) Maria Riaboszapka – Małgorzat Małgorzata Pritulak - szefowa domu uciech Rafał Mohr - pierwszy oficer |
O FILMIE:
Akcja "Eteru" rozgrywa się na początku XX wieku, na Podolu. Lekarz (Jacek Poniedziałek) pasjonuje się eterem - substancją uśmierzającą ból i odbierającą świadomość, tajemniczą i śmiertelnie niebezpieczną. Gdy ofiarą jej działania pada młoda dziewczyna, lekarz zostaje skazany na śmierć. Niespodziewanie udaje mu się uniknąć stryczka. Doktor znajduje pracę w zaborze austriackim, w wojskowej twierdzy dowodzonej przez komendanta (Andrzej Chyra). Poza oficjalną praktyką, na własną rękę ponownie zaczyna prowadzić coraz dziwniejsze eksperymenty - na żywych i na umarłych. Obsesyjnie doskonali swoją wiedzę o eterze pozwalającym manipulować bólem, pożądaniem i wolą poddanych mu ludzi. Jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za próbę zawładnięcia ludzkim umysłem?
Krzysztof Zanussi z filmu na film się radykalizuje. Wydawało się, że w „Obcym ciele” osiągnął szczyt moralizatorskiej dosadności i konserwatywnej krytyki zlaicyzowanego społeczeństwa. Jednak „Eter” zawstydzi wszystkich, którzy uważali jego poprzednie dzieło za niezbyt delikatne.
Choć tym razem nie ma wymachujących pejczem perwersyjnych korposzczurzyc, a zło przybrało poczciwą twarz Jacka Poniedziałka, aksjologiczna analiza sposobu urządzenia świata nie pozostawia złudzeń. Zanussi nie ma już ochoty na zadawanie pytań o naturę rzeczywistości, człowieczeństwa, duszy czy Boga. Przyszedł czas na dawanie odpowiedzi.
W jego sposobie operowania wielkimi kwantyfikatorami i wyjątkowo szerokim geście artystycznym byłoby nawet coś intrygującego, a nawet prawdziwie prowokacyjnego, gdyby całość nie rozmyła się w zanadto rozwleczonej fabule, brudnoszarej estetyce i zupełnie nieangażującej intrydze.
„Eterowi” brakuje bowiem drapieżności, którą miało – jakkolwiek by ten film oceniać – „Obce ciało”, wzbudzające przynajmniej irytację. Najnowsze dzieło Zanussiego już tylko nudzi, a w swoich najlepszych momentach co najwyżej zadziwia bezceremonialną deklaratywnością.
Ale całość zaczyna się intrygująco – bo próbą uwiedzenia, morderstwem i szafotem. Rzecz dzieje się na początku XX wieku na Podolu. Naukowiec badający właściwości eteru podaje młodej kobiecie zbyt dużą dawkę substancji. Nie udaje mu się uciec, więc trafia pod sąd, a stamtąd na szubienicę. Od śmierci wybawia go dostarczona w ostatniej chwili rewizja wyroku.
Dostaje nowe życie, które postanawia poświęcić na dalsze badania nad eterem. Bo ponad wszystko mężczyzna pragnie władzy nad ludźmi, a tę daje mu właśnie lotna substancja. Udaje mu się zbiec z zesłania, skąd trafia do austriackiej jednostki wojskowej; jako lekarz ma tutaj opiekować się rannymi. Po krótkich negocjacjach wraz z etatem dostaje małe laboratorium, gdzie może przybliżać się do władzy nad światem.
Niestety, dalej nie jest już tak emocjonująco. Uwodzenie ustępuje miejsca obwąchiwaniu pach żołdaków, morderstwo – żmudnym badaniom chemicznym, a szafot – wysyłaniu gołębi pocztowych. Zanussi próbuje budować jakiś szczątkowy fabularny stelaż, ale czuć z daleka, że interesuje go coś zupełnie innego.
Nie przejmuje się bowiem dramaturgią, zwrotami akcji czy narracją. Snuje historię tajemniczego doktora tylko po to, by na jego przykładzie skonfrontować dobro ze złem, a przy tym Boga z nauką, sumienie z pychą, moralność z władzą, a wiarę z racjonalnością. Nie dba o jakiekolwiek etyczne półcienie czy moralne dylematy.
Nie wierząc w inteligencję widza lub też troskając się o czystość jego duszy, nie pozostawia miejsca na wątpliwości. Kreuje postać antypatycznego, przeżartego egoizmem i ateizmem doktora, by ostrzec przed powszedniością zła, które jest skutkiem porzucenia metafizyki na rzecz fizyki.
Główny bohater stanowi wariację na temat postaci faustycznej – tak zapatrzonej w szkiełko i oko, że niedostrzegającej czucia i wiary. W jego losach nie ma jednak dramatu, nie ma nawet kontrowersji – jest za to łopatologiczne, twardogłowe moralizatorstwo.
A nawet nie. Bo żeby mówić o moralizatorstwie, trzeba dać ludziom wolną wolę decydowania. Zanussi odbiera ją widzom i nawet nie ma ochoty rozważać, co jest dobre, a co złe. Chodzi mu jedynie o dowiedzenie, że racjonalnie usposobiona kultura podała w wątpliwość to, co według niego nie podlega dyskusji – istnienie Boga i szatana, którego wyrugowano ze współczesnego dyskursu skuteczniej niż Wszechmogącego. W tym tkwi radykalizm autorskiego gestu reżysera – nie daje szansy na dyskusję nad ontologią świata. Dla Zanussiego samo wątpienie jest grzeszne, gdyż otwiera na działanie złego.
Byłoby nawet coś kuszącego w tej bezkompromisowości, gdyby tylko Zanussi ulepił swoją fabułę z innej materii. Główny konflikt, na którym oparł opowieść, zasadza się na przeciwstawieniu Boga i nauki – tę traktuje zbiorczo jako pyszne wojowanie z instancją wyższą, bezprawne wynoszenie się ponad stworzyciela. Dlatego umieścił fabułę w czasie, gdy nauka błądziła, a jej potknięcia z dzisiejszej perspektywy można uznać za kompromitujące. Reżyser z satysfakcją to wykorzystuje, wypunktowując jej niedostatki, jakby mówił: „widzicie, jak bardzo omylna jest nauka?” – w przeciwieństwie oczywiście do Boga, którego prawdy, według Zanussiego, są niepodważalne.
Historyczny sztafaż jest tu oczywiście jedynie fasadą, za którą skrywa się refleksja na tematy uniwersalne – aktualne według twórcy zarówno sto lat temu, jak i dziś. Bo autora „Barw ochronnych” interesuje tylko to, co dogmatycznie pewne i niezmienne, a przede wszystkim nie podlegające dyskusji. A tak niezachwiana pewność może odpychać – tym bardziej, jeżeli odbiera widzowi fundamentalne prawa do polemiki.
Michał Piepiórka, Eter, „Kino" 2018, nr 11, s. 72
„KAMERDYNER”
Festiwal Polskich Filmów Fabularnych Gdynia
2018 r.
Srebrne Lwy
Filip Bajon
Złote LwyNajlepsza pierwszoplanowa rola męska Adam Woronowicz
Najlepsza charakteryzacja Ewa Drobiec i Mira Wojtczak
Najlepsza muzyka Antoni Łazarkiewicz
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria Filip Bajon Scenariusz Mirosław Piepka, Michał S. Pruski, Marek Klat. Zdjęcia Łukasz Gutt. Muzyka Antoni Komasa-Łazarkiewicz. |
Janusz Gajos - Bazyli Miotke) Anna Radwan - Gerda von Krauss Sebastian Fabijański - Mateusz Kroll Marianna Zydek - Marita von Krauss Adam Woronowicz - Hermann von Krauss Sławomir Orzechowski - kamerdyner Necel) Borys Szyc - Fryderyk von Krauss |
O FILMIE:
"Kamerdyner" to opowiedziana z epickim rozmachem, inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia splątanych losów Polaków, Kaszubów i Niemców na tle burzliwych wydarzeń pierwszej połowy XX stulecia. Mateusz Krol (Sebastian Fabijański), kaszubski chłopiec, po śmierci matki zostaje przygarnięty przez pruską arystokratkę, Gerdę von Krauss (Anna Radwan). Dorasta w pałacu. Rówieśniczką Mateusza jest córka von Kraussów, Marita (Marianna Zydek). Między młodymi rodzi się miłość. Ojcem chrzestnym chłopca jest kaszubski patriota, Bazyli Miotke (Janusz Gajos), który podczas konferencji pokojowej w Wersalu walczy o miejsce Kaszub na mapie Polski, a potem buduje symbol jej gospodarczego sukcesu - Gdynię. Traktat wersalski, który daje Polsce niepodległość, sprawia, że von Kraussowie tracą majątek i wpływy. Wszyscy bohaterowie czują, że świat, który znali, wkrótce się zmieni. Wśród żyjących obok siebie Kaszubów, Polaków i Niemców narasta niechęć i nienawiść. Wybucha II wojna światowa. W Lasach Piaśnickich naziści dokonują mordu na ludności cywilnej - pierwszego ludobójstwa tej wojny.
Już pierwsza scena „Kamerdynera”, kaszubskiej sagi Filipa Bajona – kobieta rodząca pod gołym niebem, na skraju drogi – otwiera cały ciąg skojarzeń, począwszy od prozy Günthera Grassa, a „Blaszanego bębenka” w szczególności, poprzez niemieckie powieści i filmy o upadku Prus Wschodnich (choćby „Łaska śmierci” Volkera Schlöndorffa czy telewizyjna „Ucieczka” Kaia Wesela), a na „Zmierzchu bogów” Viscontiego skończywszy.
Temat Kaszub i Kaszubów nie jest bynajmniej w kinie terra incognita, jakkolwiek przez polskie kino wydaje się traktowany po macoszemu – mieliśmy raptem jeden film, „Kaszebe” (1970) Ryszarda Bera, o zmaganiach Kaszubów z naporem germanizacyjnym.
„Kamerdyner” otwiera zupełnie inną perspektywę, stając się niejako lustrem wobec Grassa i niemieckiego kina: mieszkańcy Kaszub stanowią rodzaj klina między żywiołem germańskim i polskim; jedni z nich ciążą w stronę Niemiec, drudzy w stronę Polski, być może są i tacy, którzy próbują zachować własną, odrębną tożsamość, jakkolwiek czystość przekazu zakłóca anegdota o Antonim Abrahamie - Kaszubie, który, uczestnicząc w konferencji wersalskiej, walnął pięścią w stół i krzyknął: „Nie ma Kaszub bez Polonii, a bez Kaszub Polski”.
Producenci filmu zaprosili do współpracy Filipa Bajona, jednego z niewielu w polskim kinie specjalistów od polsko-niemieckiego pogranicza, także kulturowego, które penetrował w „Magnacie”, „Limuzynie Daimler Benz” czy „Wizji lokalnej 1901”. Dodać do tego należy, że Bajona stać na epicki rozmach – nawet przy skromnych możliwościach (finansowych) naszej kinematografii.
Fabuła filmu obejmuje około 45 lat. Chłopcem, który rodzi się na skraju drogi w 1900 roku jest Mateusz, syn byłej pokojówki hrabiostwa von Krauss, Łucji Kroll, prawdopodobnie bękart hrabiego. Matka umiera przy porodzie, opiekę nad chłopcem przejmują rodzice chrzestni Urszula i Bazyli Miotke (pierwowzorem jego postaci jest zapewne Antoni Abraham, ale także inni działacze kaszubscy i urzędnicy państwowi z okresu międzywojennego), ale hrabina bierze chłopca na wychowanie.
Mateusz dorasta w pałacu, kończy miejscowe gimnazjum, podczas gdy dzieci hrabiostwa otrzymują staranną edukację w Berlinie. Po wyjeździe ukochanej młody Kaszub zostaje kamerdynerem w hrabiowskim pałacu. Brat Marity, Kurt, okazuje się człowiekiem słabego charakteru i homoseksualistą, z czasem dołączy do bojówek SA, by zginąć w trakcie nocy długich noży.
Równolegle z wątkiem sentymentalnym rozwija się wątek polityczno-historyczny. Miotke agituje za polskością Kaszub, a gdy wybucha I wojna światowa, zostaje wcielony do pruskiego wojska, podobnie zresztą jak hrabia Hermann von Krauss. Po wojnie docierają z Berlina echa rewolucji, ale także traktatu wersalskiego, w wyniku którego von Kraussowie tracą połowę majątku, który znalazł się w polskich granicach i został znacjonalizowany.
Miotke zostaje wejherowskim starostą, Mateusz kieruje polskimi tartakami aż do września 1939 roku. Tuż przed wybuchem wojny powstają hitlerowskie listy proskrypcyjne, ludzie, którzy się na nich znajdą, stracą życie w serii egzekucji w lasach wokół Piaśnicy – przedstawiciele polskiej inteligencji, księża i urzędnicy wraz z rodzinami. Finał opowieści następuje w 1945 roku, kiedy na Kaszuby wkracza Armia Czerwona.
Film Filipa Bajona jest skrótem telewizyjnego serialu, który powstał według bardzo obszernego scenariusza (jego wydanie w wersji zbeletryzowanej liczy około 800 stron) – wraz z wszelkimi, niestety, konsekwencjami tego typu działań. Niektóre wątki zostały ledwie zaznaczone, inne rozwinięte w telegraficznym skrócie. Nie wszyscy członkowie doborowej obsady zyskali szansę rozwinięcia swoich postaci, jakkolwiek warto zwrócić uwagę na Adama Woronowicza i Annę Radwan jako von Kraussów czy Janusza Gajosa jako Bazylego Miotke.
Twórcy „Kamerdynera” kreślą z epickim rozmachem obraz epoki, wykorzystując zarówno scenografię i kostiumy, jak i urok kaszubskich krajobrazów. Filip Bajon wie, w jaki sposób przykuć uwagę widza, który nie szuka gwałtownych kulminacji, chce dotknąć minionego świata, poczuć oddech epoki – tym ciekawszej, że bezpowrotnie minionej, choć tak nieodległej. Film kinowy daje przedsmak świetnego, pełnego pietyzmu dla szczegółów widowiska – pytanie tylko, czy nie zginą one na małym ekranie?
Konrad J. Zarębski, Kamerdyner, „Kino" 2018, nr 10
„7 UCZUĆ”
Festiwal Polskich Filmów Fabularnych Gdynia 2018 r.
Nagroda Specjalna Nagroda Jury Młodzieżowego Marek Koterski
Nagroda Specjalna Jury Zdobywca Marek Koterski
REALIZACJA |
OBSADA |
REŻYSERIA – MAREK KOTERSKI SCENARIUSZ – MAREK KOTERSKI ZDJĘCIA – JERZY ZIELIŃSKI SCENOGRAFIA – PRZEMYSŁAW KOWALSKI MUZYKA – ARKADIUSZ GROCHOWSKI, MAREK KOTERSKI KOSTIUMY – JUSTYNA STOLARZ DŹWIĘK – MARIA CHILARECKA, PAWEŁ JAŹWIECKI cHaRAKtERYZACJA– TOMASZ MATRASZEK
|
ADAŚ MIAUCZYŃSKI – MICHAŁ KOTERSKI MAMA – MAJA OSTASZEWSKA TATO – ADAM WORONOWICZ ALDEK - MARCIN DOROCIŃSKI GOSIA – KATARZYNA FIGURA ZOSIA - MAŁGORZATA BOGDAŃSKA PORANKOWSKA – GABRIELA MUSKAŁA MIKI – ROBERT WIĘCKIEWICZ GOTT - ANDRZEJ CHYRA GRUBY - TOMASZ KAROLAK BOLECHOWSKI – ANDRZEJ MASTELARZ GEOGRAF - MARCIN KWAŚNY WYCHOWAWCZYNI – ILONA OSTROWSKA WOŹNA – SONIA BOHOSIEWICZ |
O FILMIE:
Jeden z najpopularniejszych i najczęściej nagradzanych polskich reżyserów powraca z kolejnym rozdziałem opowieści o kultowym już bohaterze, Adasiu Miauczyńskim. Tym razem twórca głośnych filmów: „Dzień Świra”, „Baby są jakieś inne”, „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” i „Nic śmiesznego” do tej roli zaangażował Michała Koterskiego. Na dużym ekranie pojawi się on w towarzystwie najmocniejszej obsady spośród wszystkich dzieł Koterskiego. Marcin Dorociński, Andrzej Chyra, Robert Więckiewicz, Katarzyna Figura, Joanna Kulig, Maja Ostaszewska, Adam Woronowicz, Sonia Bohosiewicz, Tomasz Karolak, Małgorzata Bogdańska, Gabriela Muskała, Łukasz Simlat, Edyta Herbuś, Magdalena Cielecka, Marcin Kwaśny, Ilona Ostrowska i Cezary Pazura to tylko część wielkich nazwisk, które zobaczymy w filmie „7 uczuć”.
„7 uczuć” to najnowszy film Marka Koterskiego oparty na tak zaskakującym i brawurowym pomyśle, że nawet nie chcemy go zdradzać, żeby nie popsuć widzom przyjemności z jego odkrywania i przeżywania. Śmiało możemy natomiast powiedzieć, że czegoś takiego w światowej kinematografii jeszcze nie było! Ta absolutnie wyjątkowa, ważna, mądra, wzruszająca, ale też pełna charakterystycznego dla Marka Koterskiego humoru.
Operatorem filmu „7 uczuć” jest nagrodzony w Gdyni za „Letnie przesilenie” Jerzy Zieliński, który z Markiem Koterskim współpracował przy jego ostatnim filmie „Baby są jakieś inne”. Scenografia to dzieło Przemysława Kowalskiego („Dzień świra”, „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”), zaś kostiumy i charakteryzacja – Justyny Stolarz („Pitbull. Niebezpieczne kobiety”, „Służby specjalne”) i Tomasza Matraszka („Ostatnia rodzina”, „Volta”). Montażem zajmuje się również współpracująca na stałe z Markiem Koterskim – Ewa Smal.
Adaś Miauczyński, jedna z najsłynniejszych postaci w historii współczesnego polskiego kina, pojawia się w filmach Marka Koterskiego od przeszło trzech dekad. Miał już twarz Marka Kondrata, Cezarego Pazury, Andrzeja Chyry i Adama Woronowicza.
Był nieżyjącym reżyserem filmowym, który wspomina przeszłość („Nic śmiesznego”), krytykiem literackim („Ajlawju”), nauczycielem języka polskiego („Dzień świra”) i pracownikiem naukowym („Wszyscy jesteśmy Chrystusami”). Powracał zawsze jako targany nerwicami neurotyk i zakompleksiony inteligent, który nie może się pogodzić z własnym życiem. Nigdy nie był jednak dzieckiem.
Ten stan rzeczy zmienia „7 uczuć”, w którym Marek Koterski wysyła Adasia Miauczyńskiego (syn reżysera, Michał Koterski) na terapię prowadzoną aksamitnym głosem Krystyny Czubówny. Psycholożka, której twarzy nigdy nie poznamy, wysyła z kolei bohatera w podróż do dzieciństwa, bo to właśnie w nim – jak informują otwierające film cytaty z prac Andrzeja Samsona i Wiktora Osiatyńskiego – należy szukać problemów z nieumiejętnością wyrażania emocji.
Adaś wraca więc do domu rodzinnego, gdzie mieszka z wiecznie poirytowaną matką (Maja Ostaszewska) i rządzącym twardą ręką, nadużywającym alkoholu ojcem (Adam Woronowicz), a także do szkoły, w której spotyka przyjaciół z dzieciństwa i obiekt swojego pierwszego zauroczenia (Katarzyna Figura). Pytania najsłynniejszej polskiej lektorki wywołują kolejne retrospekcje, a Adaś coraz głębiej zanurza się w kompleksach wyniesionych z dzieciństwa.
Cały żart polega w „7 uczuciach” na tym, że nastoletni bohaterowie grani są przez zupełnie dorosłych aktorów, którzy wcielają się w uczniów z taką naturalnością, jakby na czas kręcenia filmu ktoś ich zahipnotyzował.
Koterski ma niezwykłą umiejętność prowadzenia aktorów, a atmosfera na planie musiała być doskonała, skoro cała plejada gwiazd (wśród których znajdziemy Marcina Dorocińskiego, Gabrielę Muskałę, Andrzeja Chyrę i Tomasza Karolaka) świetnie wczuła się w klimat PRL-owskiej szkoły. Problem w tym, że początkowe zaciekawienie dobrym pomysłem obsadowym szybko ustępuje miejsca znużeniu.
Jak na film trwający prawie dwie godziny „7 uczuć” ma bowiem niewiele do zaoferowania. Gdy już oswoimy się z widokiem dojrzałych ludzi recytujących szkolne powiedzonka, odpowiadających na pytania nauczycieli i wdających się w boiskowe bójki, zostaje nam niewiele. Mniej więcej od połowy „7 uczuć” jedzie na jałowym biegu – reżyser inscenizuje kolejne scenki i odhacza zapamiętane z dzieciństwa momenty, ale jego film staje się więźniem jednego pomysłu.
Można by bronić „7 uczuć”, odwołując się do – sugerowanego zresztą wprost – terapeutycznego wymiaru filmu. W takim ujęciu zanurzenie widzów w świecie nastoletnich uczniów miałoby pomóc w przepracowaniu własnych traum. Trudno jednak potraktować ten aspekt „7 uczuć” poważnie, bo Koterski zbyt często pudłuje z gagami i zachłystuje się własnym poczuciem humoru.
W najlepszych momentach jego film jest celną satyrą na absurdy systemu edukacji (powracające co chwilę wkuwanie nazw dopływów Nilu), w najgorszych – zestawem żartów z brodą dłuższą od tej, którą nosi Święty Mikołaj. Co gorsza, poszczególne gagi wydają się przeciągnięte, jakby reżyser nie potrafił dobrnąć do puenty.
Trudno byłoby też znaleźć w „7 uczuciach” wyraźną strukturę dramaturgiczną. Początkowo wspomnienia wywoływane są przez pytania i sugestie psycholożki, gdy jednak Adaś trafia do szkoły, Koterski nagle rezygnuje z tego pomysłu. Druga połowa filmu skupia się już tylko na kolejnych scenach z życia nastoletniego Adasia, z których większość nie jest ani specjalnie ciekawa, ani zabawna.
Najmniej przekonującym elementem „7 uczuć” jest jednak finał, w którym teza filmu wyłożona zostaje wprost, bez jakiejkolwiek wiary w inteligencję widza. Trzeci akt sprawia przez to wrażenie dopisanego na szybko ostatniego akapitu wypracowania.
Bo czy naprawdę potrzebujemy trwającego kilka minut monologu, żeby się zorientować, że celem reżysera było przekonanie widzów, jak wielki wpływ na psychikę człowieka może mieć brak odpowiedniej opieki i dobrego traktowania w dzieciństwie? Nie wydaje mi się.
Grzegorz Fortuna Jr, 7 uczuć, „Kino" 2018, nr 10
„KLER”
Festiwal Polskich Filmów Fabularnych Gdynia 2018 r.
Najlepsza scenografia
Jagna Janicka
Nagroda Publiczności
Wojciech Smarzowski
Nagroda Specjalna Nagroda Dziennikarzy Wojciech Smarzowski
Nagroda Specjalna Jury Wojciech Smarzowski
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria - Wojtek Smarzowski. Scenariusz - Wojtek Smarzowski, Wojciech Rzehak. Zdjęcia Tomasz - Madejski. Muzyka - Mikołaj Trzaska. |
Jacek Braciak - ksiądz Leszek Lisowski Janusz Gajos - arcybiskup Mordowicz Arkadiusz Jakubik - ksiądz Andrzej Kukuła Joanna Kulig - Hanka Tomala Robert Więckiewicz - ksiądz Tadeusz Trybus Iwona Bielska - pielęgniarka Kaczorowska Adrian Zaremba - wikary Jan |
O FILMIE:
Przed kilkoma laty tragiczne wydarzenia połączyły losy trzech księży katolickich. Teraz, w każdą rocznicę katastrofy, z której cudem uszli z życiem, duchowni spotykają się, by uczcić fakt swojego ocalenia. Na co dzień układa im się bardzo różnie. Lisowski (Jacek Braciak) jest pracownikiem kurii w wielkim mieście i robi karierę, marząc o Watykanie. Problem w tym, że na jego drodze staje arcybiskup Mordowicz (Janusz Gajos), pławiący się w luksusach dostojnik kościelny, używający politycznych wpływów przy budowie największego sanktuarium w Polsce. Drugi z księży, Trybus (Robert Więckiewicz) jest wiejskim proboszczem. Sprawując posługę w miejscu pełnym ubóstwa, coraz częściej ulega ludzkim słabościom. Niezbyt dobrze wiedzie się też Kukule (Arkadiusz Jakubik), który - pomimo swojej żarliwej wiary - właściwie z dnia na dzień traci zaufanie parafian. Wkrótce historie trójki duchownych połączą się po raz kolejny, a wydarzenia, które będą mieć miejsce, nie pozostaną bez wpływu na życie każdego z nich.
O nowym filmie Wojtka Smarzowskiego zdążyło zrobić się głośno na długo przed premierą za sprawą wdzięcznie brzmiącego tytułu „Kler", który zapalił niektórym czerwone lampki, przestrzegające, że ten reżyser i tytułowa klasa społeczna mogą być połączeniem wybuchowym. Już Krzysztof Zanussi - zadeklarowany katolik - musiał się tłumaczyć, dlaczego komisja, w której zasiadał, rekomendowała film do produkcji.
Napięcie wzrosło, gdy dystrybutor wypuścił (a po chwili usunął) pierwszy zwiastun filmu. Największe wrzenie wzbudziła w nim scena leżących nago w łóżku Joanny Kulig i Roberta Więckiewicza - nie żebyśmy nie widzieli tych aktorów wcześniej bez ubrań, szkopuł w tym, że Więckiewicz gra u Smarzowskiego księdza.
Jak widać - ponad dwadzieścia lat po protestach wokół pokazywania w polskich kinach „Księdza" Antonii Bird - życie seksualne duchownych wciąż pozostaje u nas w sferze tabu. Mimo tego, że w każdej mniejszej i większej miejscowości słychać historie o takich czy innych formach realizowania przez nich swej seksualności.
Donoszą o tym i media. Nie tylko w Poznaniu głośny były przypadek księdza Węcławskiego, który zrzucił koloratkę dla ukochanej i przyjął jej nazwisko (a następnie dokonał apostazji); jeszcze większym echem odbiła się historia molestującego kleryków arcybiskupa Petza.
Okazuje się, że wiedzieć to jednak co innego niż zobaczyć. Kino wciąż potrafi prowokować, bo czyni widzialnym to, do czego zazwyczaj nie mamy dostępu, co możemy sobie jedynie wyobrażać. Powstają więc spory (a czasem wręcz awantury) o to, co można unaocznić, a czego już nie. Jak się zatem okazuje, nagi ksiądz, ksiądz pożądający, ksiądz jako istota seksualna to - przynajmniej w Polsce - naruszenie tabu. A przy okazji świetna reklama.
Aspekt seksualny - niezwykle istotny w „Klerze" - jest jednak tylko jednym z wielu podejmowanych tu wątków. Smarzowski pokazuje także inne praktyki księży, również znane, jednak nie budzące aż tak wielkiego sprzeciwu: alkohol i jazda po pijaku, nepotyzm, wyłudzanie pieniędzy od wiernych, szantaże, korupcja, wspieranie nacjonalistycznych bojówek. Lista przewin jest dłuższa i na jej tle relacja Więckiewicz-Kulig wydaje się rzeczą zupełnie niewinną albo wręcz najczystszą z tych ukazanych w filmie.
Reżyser nie wini kochanków, ale raczej system nakazujący im ukrywać uczucie. Protestanci doszli do tego wniosku już dawno i „Kler" na pewno jest wołaniem o reformę Kościoła. Nie tylko o zniesienie celibatu, lecz także o wzmożenie nad duchowieństwem świeckiej kontroli, o przejrzystość finansów, o ukrócenie nadużyć władzy oraz wpływów - szczególnie na struktury państwowe oraz edukację.
Wszyscy bohaterowie filmu wpływy mają, choć jedni dużo większe niż inni. Wiejski proboszcz (Więckiewicz) może jedynie zbierać na remont kościoła i wszystko przepijać. Ksiądz Kukuła (Arkadiusz Jakubik) odgrywa istotną rolę w kształtowaniu nie tylko umysłów wiernych podczas kazań, ale także losów swych ministrantów. Wysoko postawiony w kurii krakowskiej, marzący o Watykanie Lisowski (Jacek Braciak) może urabiać prasę, biznes, politykę.
To trzej kumple, którzy spotykają się co roku na libacji (śpiewają podczas niej: „Oto wielka tajemnica wiary - złoto i dolary"), by uczcić niegdysiejsze ocalenie z pożaru kościoła. Jest jeszcze arcybiskup krakowski nazwiskiem Mordowicz - sybaryta, polityk, biznesmen - prawdziwy ojciec chrzestny. Wcielający się w niego Janusz Gajos połączył tu cechy kilku znanych sytych polskich hierarchów i zrobił to brawurowo. Nie tylko zresztą on - „Kler" to prawdziwy aktorski koncert.
Film otwiera zdanie z Ewangelii wg św. Mateusza: „Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, ale wewnątrz są drapieżnymi wilkami" i, rzeczywiście, w dużej mierze stanowi on dochodzenie, która z portretowanych postaci tylko się zagubiła, która jest kapłanem prawdziwym, a która przebranym za baranka prawdziwym drapieżnikiem.
To także chyba najbardziej drapieżny film Smarzowskiego - podobnie zresztą jak inne jego dzieła dosadny w swej poetyce, symbolizowanej przez siekierę i kloakę, wódę i ogóra kiszonego (tych dwóch ostatnich rekwizytów jest w filmie sporo). Ale zarazem prawie każdy z portretowanych księży mimo wszystko ma w sobie - jakichkolwiek przewin by się nie dopuszczał - coś sympatycznego i czasem robi coś dobrego.
Smarzowski bardziej niż ludzi oskarża mechanizmy gromadzenia bogactwa, nieprzejrzyste stosunki na linii państwo-Kościół czy stawianie kleru ponad prawem. Nie potępia aktów seksualnych jako takich - te przecież mogą być zarówno piękne, jak i kryminalne; problematyzuje, ale po świecku, trudno byłoby przecież wymagać, aby reżyser opowiadał z punktu widzenia księdza, którym nie jest. Zarazem stara się środowisko, które krytykuje, zrozumieć.
Pokazuje choćby, że w stan kapłański wstępują często ci (np. wychowankowie domu dziecka), którzy bez wsparcia Kościoła - instytucjonalnego, edukacyjnego i finansowego - nigdy nie byliby w stanie się wykształcić, podróżować, prowadzić godnego życia. To wymusza wdzięczność i - niemal mafijną - lojalność. Dlatego zrozumiałe jest, że, jak mówił na konferencji prasowej w Gdyni reżyser, Kościół sam się nie oczyści, impuls musi przyjść z zewnątrz.
Czy takim impulsem może być „Kler"? Obawiam się, że ze względu na konfrontacyjną atmosferę, która wytworzyła się wokół filmu, nie. Tym bardziej, że ten wciągający film, ze świetnie poprowadzoną i wyposażoną w kilka przewrotek narracją, z postaciami z krwi i kości (potu i łez także) oraz przemyślaną strukturą - ma też swoje słabości.
Za takie uznałbym pojawiające się pod koniec filmu wyznania dorosłych już ofiar kleru - nakręcone w innej poetyce (czarno-białe zdjęcia, gadające głowy zwracające się wprost do kamery), zbyt dosłownie manifestujące i tak świetnie zrozumiały przekaz. Dużo lepiej funkcjonują w filmie autentyczne cytaty z wypowiedzi hierarchów, jak ta arcybiskupa Michalika o dziecku szukającym miłości („Ono lgnie, ono szuka. I zagubi się samo, i jeszcze tego drugiego człowieka wciąga."), a także aluzje do kulturalno-politycznego światka, który - jak doskonale przewidział to Smarzowski - zareagował na „Kler" panicznie: „A ten film ma w ogóle jakieś wartości katolickie?", „Kto dał na to pieniądze?!". Oby dyskusja wokół tego wstrząsającego i potrzebnego filmu, nie ograniczyła się tylko do tych pytań.
Adam Kruk, Kler, „Kino" 2018, nr 10
REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE”
PRZEGLĄD KINA POLSKIEGO 05-07 LUTY 2018
Lp. |
TYTUŁ |
DATA |
GODZ. |
CZAS |
1 |
05.02.2018 |
18.00 |
94 MIN |
|
2 |
05.02.2018 |
20.00 |
100 MIN |
|
3 |
06.02.2018 |
18.00 |
87 MIN |
|
4 |
06.02.2018 |
20.00 |
113 MIN |
|
5 |
07.02.2018 |
18.00 |
93 MIN |
|
6 |
07.02.2018 |
20.00 |
108 MIN |
„TWÓJ VINCENT”
2017Europejska Nagroda Filmowa (od 1997)
Najlepszy film animowany Dorota Kobiela, Hugh Welchman
2018 nominacja Oscar Najlepszy długometrażowy film animowany
|
OBSADA |
Reżyseria: Dorota Kobiela, Hugh Welchman Scenariusz: Dorota Kobiela, Hugh Welchman, Jacek Dehnel Operatorzy: Tristan Oliver, Łukasz Żal Kostiumy: Dorota Roqueplo Projekty malarskie: Bartosz Armusiewicz, Wiktor Jackowski, Anna Kluza, Marlena Jopyk-Misiak, Łukasz Gordon, Jerzy Lisak, Bartosz Dłużewski Nadzór malarski: January Misiak, Wiktor Jackowski,Anna Kluza, Monika Marchewka, Ewa Gołda Nadzór artystyczny: Piotr Dominiak Efekty specjalne: Łukasz Mackiewicz Muzyka: Clint Mansell Dźwięk: Michał Jankowski, Michał Fojcik MPSE Montaż: Justyna Wierszyńska, Dorota Kobiela |
Armand Roulin - Douglas Booth Vincent van Gogh - Robert Gulaczyk Adeline Ravoux - Eleanor Tomlinson Doktor Gachet - Jerome Flynn Marguerite Gachet - Saoirse Ronan Listonosz Joseph Roulin - Chris O’Dowd Pere Tanguy - John Sessions Wioślarz - Aidan Turner Louise Chevalier - Helen McCrory
|
O FILMIE
"Twój Vincent" to pierwsza pełnometrażowa animacja malarska. Film, który jest biografią Vincenta van Gogha - przywołuje na ekran jego malarstwo, a jednocześnie opowiada o życiu artysty, pełnym pasji i dramatów, oraz o jego tajemniczej śmierci. Wokół żadnego innego artysty nie narosło tyle mitów i legend, co wokół van Gogha. Bywa określany jako męczennik, lubieżny satyr, szaleniec, geniusz lub próżniak. Jednak jego prawdziwa natura wyłania się z licznych listów, różnie w różnym czasie interpretowanych. Malarz wydawał się mieć tego świadomość, bo w jednym z ostatnich listów napisał: "Mogą za nas mówić jedynie nasze obrazy". Twórcy filmu pozwolili sztuce opowiedzieć prawdziwą historię Vincenta van Gogha. "Twój Vincent" został nakręcony najpierw jako typowy film aktorski, a następnie każda klatka została ręcznie przemalowana. Efekt końcowy to połączenie gry aktorskiej i kunsztu malarskiego animatorów, którzy wszystkie postacie odtworzyli za pomocą farby olejnej.
W proces powstawania tego pierwszego w historii pełnometrażowego filmu stworzonego w całości techniką animacji malarskiej było zaangażowanych 125 artystów, którzy wykonali 65 tysięcy obrazów. Taka informacja widnieje na samym początku dzieła Doroty Kobieli i Hugh Welchmana. Jej wyeksponowanie miało zapewne na celu oddanie skali projektu, ale przy okazji, chyba nie do końca zamierzenie, zdradziło priorytety twórców.
Choć „Twój Vincent” robi wrażenie maestrią wykonania, ogromem włożonej pracy, jak i drobiazgowością warstwy wizualnej, to w równym stopniu razi chłodem marketingowej kalkulacji. Trudno nie odnieść wrażenia, że twórcom zależało w pierwszej kolejności na splendorze wynikającym z epickości podjętego przedsięwzięcia.
Od razu należy zaznaczyć, że udało im się osiągnąć zamierzony cel – film rzeczywiście oszałamia wizualnym rozmachem. Imponuje, bo jest projektem bez precedensu – także ze względu na podjęte ryzyko. Przy takiej liczbie artystów i tylu latach pracy można było ugrzęznąć w detalach albo wizualnym pedantyzmie. Twórcom udało się ominąć te zagrożenia – i to bez szkody dla ostatecznego efektu. Ożywione mocą filmowej animacji obrazy Vincenta van Gogha znakomicie reprodukują styl mistrza, dzięki czemu wciągają w świat jego wrażliwości.
Jednak w tym samym trzeba upatrywać największej słabości projektu. W filmie padają znamienne słowa: „Jesteś oszustem!”, przypisane malarzowi, który zarzuca doktorowi Gachetowi, że ten stara się kopiować jego sposób malowania. Van Gogh nie traktował swojej charakterystycznej kreski jak na zimno wykoncypowanego stylu. Jego ekspresyjne pociągnięcia pędzlem były wynikiem specyficznego, rozedrganego spojrzenia na świat a nie intelektualnego namysłu nad teorią widzenia.
Dlatego można mieć wątpliwości, czy automatyczne kopiowanie jego obrazów – poprzez ożywianie ich na potrzeby filmu – może być czymkolwiek więcej niż efektowną, lecz pustą formą, pozbawionym autentyzmu artystycznym popisem i niebywałym wyzwaniem produkcyjnym. I to niebezpiecznie zbliżającym się do kiczu: czyż bowiem wykorzystywanie stylu artysty w filmie opowiadającym o jego życiu nie jest zabiegiem zbyt dosłownym i artystycznie wtórnym?
„Twój Vincent” jawi się przede wszystkim jako gest wirtuoza, nadmiernie popisującego się swoją techniką. Jest przykładem kina wykalkulowanego, zimnego, wręcz wyrachowanego, bo obliczonego na poruszenie widowni kunsztownością, nakładem włożonej pracy, liczbą twórców, malarskich kadrów itd. Nie bez powodu właśnie te suche dane faktograficzne są wysuwane na pierwszy plan przez komentatorów z całego świata, piszących o filmie.
Dzieje się tak również z jeszcze jednej przyczyny – nie do końca trafionego pomysłu na fabularne opracowanie opowiadanej historii. „Twój Vincent” jest biografią holenderskiego malarza, lecz ubraną w konwencję kryminału. Głównym bohaterem jest syn listonosza, który dostał od ojca zadanie dostarczenia ostatniego listu van Gogha jego bratu Theo.
Ten fabularny punkt wyjścia staje się pretekstem do wsłuchania się w polifonię głosów osób bliskich malarzowi. Armand Roulin odbywa podróż, której ostatecznym celem nie staje się dostarczenie przesyłki, lecz poznanie prawdy o śmierci Holendra. Zastosowany przez twórców narracyjny zabieg od razu przywołuje skojarzenia z „Obywatelem Kanem”. I choć ta inspiracja wydaje się nobilitować dzieło Kobieli i Welchmana, ostatecznie stała się dla niego pułapką.
Co prawda pozwoliła twórcom odmalować niejednoznaczny obraz postaci van Gogha, który, jak wiadomo, był osobą niebywale kontrowersyjną, mającą tyle samo przyjaciół, co wrogów, ale równocześnie strywializowała historię jego życia. Fakt, że twórcy skupili się na tajemnicy jego śmierci, sprowadził sylwetkę malarza, jego artystyczne osiągnięcia i złożoną biografię do poziomu sensacyjnej ciekawostki z historii sztuki w wersji pop.
Równocześnie zamienił fabułę w grę o stawce zerowej. Od początku bowiem jest jasne, jakie będzie rozwiązanie zagadki. Z tego właśnie powodu nie może być mowy o suspensie – a bez niego trudno mówić o udanym, trzymającym w napięciu kryminale.
Na miano paradoksu zasługuje poza tym fakt, że dzieło tak bardzo skoncentrowane na obrazie bazuje przede wszystkim na słowie. „Twój Vincent” składa się bowiem z serii rozmów przeprowadzanych przez Roulina z osobami znanymi z biografii, a przede wszystkim obrazów van Gogha. Punktem wyjścia każdej ze scen jest jedno z dzieł Holendra – zazwyczaj portret ożywionej przez twórców siłą animacji osoby, dodatkowo obdarzonej głosem i zdaniem na temat malarza.
Dla jednych może to być dowód na potęgę kina, które swą mocą potrafi poruszyć statyczne obrazy i wyprowadzić uwięzione na nich sylwetki poza ich ramy, dla innych zaś niepotrzebnym powtórzeniem, a może nawet żerowaniem na popularnej estetyce wyjątkowo dobrze znanej twórczości van Gogha.
Michał Piepiórka, Twój Vincent, „Kino" 2017, nr 10, s. 66
„CICHA NOC”
2017 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych Złote Lwy Najlepszy film
Najlepsza pierwszoplanowa rola męska Dawid Ogrodnik
2017 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych Nagroda Specjalna
Don Kichot - Nagroda Polskiej Federacji Dyskusyjnych Klubów Filmowych Kryształowa gwiazda Elle Piotr Domalewski
Nagroda Dziennikarzy Piotr Domalewski
Nagroda Jury Młodzieżowego Piotr Domalewski
Nagroda Sieci Kin Studyjnych i Lokalnych Piotr Domalewski
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria: Piotr Domalewski Scenariusz: Piotr Domalewski Zdjęcia: Piotr Sobociński junior Scenografia: Radosław Zielonka Dekoracja wnętrz:Kinga Babczyńska Montaż: Leszek Starzyński Muzyka: Wacław Zimpel Dźwięk: Jerzy Murawski, Kacper Habisiak, MarciN Kasiński Kostiumy: Katarzyna Lewińska Reżyseria obsady: Ewa Brodzka Charakteryzacja: Janusz Kaleja |
Dawid Ogrodnik - Adam Tomasz Ziętek - Paweł, brat Adama Arkadiusz Jakubik- Zbyszek, ojciec Adama Paweł Nowisz - Henryk, dziadek Adama Agnieszka Suchora - Teresa, matka Adama Maria Dębska - Jolka, siostra Adama Tomasz Schuchardt - Marcin, mąż Jolki Magdalena Żak - Gośka Elżbieta Kępińska - Jadwiga, babcia Adama Adam Cywka - wujek Jurek Jowita Budnik - ciotka Basia Amelia Tyszkiewicz - Kasia |
O FILMIE
Dawid Ogrodnik („Chce się żyć”, „Ostatnia rodzina”), Tomasz Ziętek („Kamienie na szaniec”, „Konwój”) oraz Arkadiusz Jakubik („Wesele”, „Wołyń”) to gwiazdy fabularnego debiutu Piotra Domalewskiego „Cicha Noc”. Film, który w kinach pojawi się tej jesieni, był jedną z najbardziej oczekiwanych premier konkursu głównego 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Odniósł tam wielki sukces: zdobył m.in. Wielką Nagrodę „Złote Lwy”, nagrodę za główną rolę męską (dla Dawida Ogrodnika) oraz Nagrodę Dziennikarzy.
Adam (Dawid Ogrodnik), na co dzień pracujący za granicą, w Wigilię Bożego Narodzenia odwiedza swój rodzinny dom na polskiej prowincji. Z początku ukrywa prawdziwy powód tej nieoczekiwanej wizyty, ale wkrótce zaczyna wprowadzać kolejnych krewnych w swoje plany. Szczególną rolę do odegrania w intrydze ma jego ojciec (Arkadiusz Jakubik), brat (Tomasz Ziętek), z którym Adam jest w konflikcie oraz siostra (Maria Dębska) z mężem (Tomasz Schuchardt). Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy świąteczny gość oznajmia, że zostanie ojcem. Wtedy, zgodnie z polską tradycją, na stole pojawia się alkohol. Nikt z rodziny nie spodziewa się, jak wielki wpływ na życie ich wszystkich będą miały dalsze wydarzenia tej wigilijnej nocy.
Poznajcie debiutanta, który wygrał ostatni festiwal w Gdyni. To Piotr Domalewski, 34-latek z Łomży, którego czytelnicy „Kina” mogą kojarzyć z podpisanych przez niego krótkich metraży, takich jak „Obcy” (2013), „Chwila” (2015) czy „Złe uczynki” (2016).
Ci zaś, którzy mają pamięć do epizodystów, rozpoznają jego twarz ze „Zbliżeń” (2014) Magdaleny Piekorz, „Demona” (2015) Marcina Wrony, a nawet „Historii Roja” (2016) Jerzego Zalewskiego. Domalewski jest bowiem nie tylko reżyserem, ale także aktorem.
Niewątpliwie interesuje go kino naznaczone autorskim sznytem. W „Cichej nocy” znajdziemy zresztą nawiązania do twórczości Wojciecha Smarzowskiego, choćby w scenie, w której główny bohater ucieka z bratem przez las, dzierżąc siekierę, którą w końcu zgubi. Świat przedstawiony w „Cichej nocy” jest jak przedłużenie światów Smarzowskiego. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, a wódka leje się zewsząd.
A nie powinna, bo czas akcji przypada na okres tuż przed Bożym Narodzeniem. Do zapomnianej przez Boga wsi zjeżdża z Holandii Adam (Dawid Ogrodnik), chłopak z aspiracjami. Żeby podkreślić, że przybywa z zagranicy, wynajmuje luksusowy samochód i udaje, że to jego. Już w tym momencie wiemy, o czym będzie film. O zdzieraniu masek z bohaterów.
Domalewski bez dwóch zdań ma oko i słuch do rzeczywistości. Widać to po tym, jak przygląda się przedwigilijnej krzątaninie. Im bliżej wieczoru, tym coraz bardziej rośnie napięcie: matka dwoi się i troi, żeby ogarnąć dom, ojciec siłuje się z samochodem, jedynym transportem rodziny na pasterkę, młodzi wolą lampić się w komórki niż wypatrywać pierwszej gwiazdki, a dziadek już od południa ledwo stoi na nogach. Polska w pigułce? Niewątpliwie można tu dostrzec szereg typów znanych z własnego podwórka, wliczając w to także kuzyna hodującego w szopie gandzię.
Jednak o wiele więcej uwagi niż psychologii postaci reżyser poświęca formie filmu, którą komponuje z imponującą zręcznością. Niepokojące jest tu wszystko, co widzimy na ekranie: rozmowy bohaterów, światło, którego zawsze jest za mało, jakby nieustannie na naszych oczach toczyło walkę z ciemnością, złowieszcze dźwięki, które dobiegają z każdego miejsca, gdzie znajdzie się kamera, a nawet stroje, które tak tu dobrano, żeby jeszcze bardziej podkreślały fatalizm świata przedstawionego – jest więc albo biednie, albo dziwkarsko. Nie ma nic pośrodku.
Bo Domalewski nie uznaje półśrodków. Tak samo zresztą jak Smarzowski, do którego odsyłają także: Arkadiusz Jakubik w roli ojca-alkoholika, zdjęcia Piotra Sobocińskiego jra, stałego operatora twórcy „Wołynia”, czy wymieszanie ujęć kręconych profesjonalną kamerą i komórkami, jakby na podobieństwo „Drogówki”.
Nieszczęścia w „Cichej nocy” wyskakują jedno za drugim, a reżyser ich korowodu nie zamierza przerywać. U twórcy „Wesela” kontrapunktem dla tej „czarnuchy” bywa groteska, przerysowania, które pozwalają złapać dystans do ekranowych zdarzeń. U Domalewskiego takiego dystansu brakuje.
Bohaterowie „Cichej nocy” wpadają w piekielny krąg, a każdy, komu przyjdzie do głowy, że można się z niego wydostać, musi zostać brutalnie uświadomiony, że to niemożliwe. Domalewski nie prowadzi nas jednak do wielkiego finału, w którym tryska krew i ekskrementy. Przeciwnie – finał, który miał być trzęsieniem ziemi, okazuje się jedynie ledwo odczuwalnym ruchem tektonicznym, po którym wszystko wróci do normy.
Niezależnie bowiem od tego, ile gorzkich słów padnie, ile krzywd sobie wyrządzimy, z iloma ranami zakończymy wspólnie spędzone święta, za rok i tak spotkamy się przy tym samym stole. Przecież to tradycja. Możemy na nią psioczyć, ile chcemy, ale gdy nadchodzi Boże Narodzenie, pokornie zamykamy buzie i wyruszamy w podróż w rodzinne strony.
Gorycz „Cichej nocy” zawiera się w przesłaniu, że nieważne ani jakie mamy aspiracje, ani co przeżyliśmy. Naprawdę bowiem nie dzieje się nic, co się już nie stało. I ten fatalizm brzmi tu przejmująco.
Artur Zaborski, Cicha noc, „Kino" 2017, nr 11, s. 68
„ZGODA”
2017
Festiwal Polskich Filmów Fabularnych
Złote Lwy
Najlepsze kostiumy
Agata Culak
REALIZACJA |
OBSADA |
REŻYSERIA – MACIEJ SOBIESZCZAŃSKI SCENARIUSZ – MAŁGORZATA SOBIESZCZAŃSKA ZDJĘCIA – WALENTYN WASJANOWICZ SCENOGRAFIA – EWA SKOCZKOWSKA KOSTIUMY – AGATA CULAK charakteryzacja – ewa kowalewska DŹWIĘK – PAULINa BOCHEŃSKA, ALEKSANDER MUSIAŁOWSKI MUZYKA – BARTŁOMIEJ GLINIAK MONTAŻ – RAFAł LiSTOPAD
|
FRANEK – JULIAN ŚWIEŻEWSKI ERWIN – JAKUB GIERSZAŁ ANNA – ZOFIA WICHŁACZ MATKA – DANUTA STENKA KOMENDANT – WOJCIECH ZIELIŃSKI WRÓBEL – PAWEŁ TOMASZEWSKI ALTHOFF – TOMASZ SAPRYK prostytutka – martyna krzysztofik wysoki – jacek beler józef – stanisław cywka antek – filip krupa janek – jakub sasak ze specjalnym udziałem jacka braciaka |
O FILMIE:
Jest rok 1945. Właśnie kończy się wojna. W Świętochłowicach na Śląsku organy bezpieczeństwa tworzą obóz pracy dla Niemców, Ślązaków i Polaków. Pod pretekstem ukarania zdrajców narodu polskiego, UB dokonuje czystek wśród „niechętnych komunistycznej władzy”. Do pracy w obozie zgłasza się młody chłopak Franek. Próbuje ocalić Annę, w której jest zakochany. Nie wie, że wśród osadzonych znalazł się Erwin, Niemiec, jego przyjaciel sprzed wojny, który od dawna skrycie kocha się w dziewczynie… Franek dołącza do komunistów, naiwnie licząc, że uda mu się oszukać system. Już pierwsze dni pracy w obozie odzierają go ze złudzeń. A z czasem przekonuje się, że aby ocalić swoją ukochaną, będzie musiał poświęcić wszystko...
„Zgoda” to poruszająca historia miłosna, rozgrywająca się w trudnych czasach schyłku II wojny światowej. Opowieść o dwóch młodych mężczyznach (Jakub Gierszał – „Sala samobójców”, „Wszystko co kocham” i Julian Świeżewski – „Wołyń”) zakochanych w jednej dziewczynie. W tę wcieliła się Zofia Wichłacz, która debiutowała rolą „Biedronki” w „Mieście 44” Jana Komasy, zdobywając za swoją kreację Polską Nagrodę Filmową Orzeł w kategorii „Odkrycie roku” oraz Złote Lwy za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą na Festiwalu Filmowym w Gdyni. W 2017 roku jej występ w „Amoku” wyróżniono w Berlinie nagrodą Shooting Star 2017, przyznawaną najzdolniejszym europejskim aktorom młodego pokolenia. Film Macieja Sobieszczańskiego został nagrodzony na 69. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Locarno w sekcji First Look dla najlepszego projektu w fazie postprodukcji.
Scenariusz „Zgody”, autorstwa Małgorzaty Sobieszczańskiej, otrzymał III nagrodę w konkursie Script Pro 2012. Za kamerą stanął Walentyn Wasjanowicz, wybitny ukraiński operator, autor zdjęć do nagrodzonego w Cannes filmu „Plemię”. Reżyserem filmu jest Maciej Sobieszczański, którego poprzedni film „Performer” uhonorowano prestiżową nagrodą „Think” podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie.
Jeszcze kilka lat temu polscy krytycy słusznie utyskiwali na mizerną kondycję rodzimego kina historycznego, które po 1989 roku, mimo braku cenzury, nie podejmowało drażliwych a zarazem najbardziej intrygujących tematów. Dzisiaj zarzuty te są już całkiem nieaktualne. Bo choć na ekranach pojawiły się ostatnio czarno-białe mdłe opowieści o polskich herosach, to jednak doczekaliśmy się też filmów o koszmarze w Jedwabnem, powojennej historii Mazurów czy rzezi wołyńskiej.
Teraz przyszła pora na kolejny niewygodny, przemilczany temat, jakim jest tragedia, która rozegrała się w latach 1945-1948 na Górnym Śląsku. Duża część miejscowej ludności, składającej się z Niemców, Polaków i Ślązaków o trudnej do określenia narodowości, została po wojnie oskarżona przez władzę ludową o zdradę i poddana brutalnym represjom. Sprawcami bezkarnych gwałtów i morderstw byli żołnierze Armii Czerwonej, ale zachowane świadectwa mówią też o niechlubnym udziale Polaków.
Tę białą plamę polskiej historii odsłania w swoim najnowszym filmie Maciej Sobieszczański, znany wcześniej przede wszystkim z „Performera”. Lecz choć reżyser przedstawia wstydliwy epizod uczciwie, rozczaruje się ten, kto liczy na dzieło pokroju „Róży” czy „Wołynia”.
Tytuł może wydawać się ponurym żartem, ale chodzi w nim przede wszystkim o ironię losu: Zgoda to nazwa dzielnicy Świętochłowic, w której w lutym 1945 roku niemiecki obóz koncentracyjny został przekształcony w obóz pracy dla Ślązaków oskarżonych o kolaborację. Film zaczyna się w momencie, kiedy nowy komendant (Wojciech Zieliński), z pochodzenia Żyd, oznajmia więźniom, że będą traktowani bez taryfy ulgowej.
W Zgodzie dawne ofiary stają się oprawcami, a dawni oprawcy ofiarami, trafiają tu jednak nie tylko członkowie Wehrmachtu i esesmani, ale też niewinni ludzie, których jedynym grzechem jest niemieckie obywatelstwo. Pokazując napędzany pragnieniem zemsty zaklęty krąg zbrodni, Sobieszczański nie stroni od okrucieństwa. W jednej ze scen strażnicy pod wodzą sadystycznego Polaka, Wróbla (Paweł Tomaszewski), urządzają po pijaku makabryczną zabawę i skaczą po ciałach rozebranych więźniów. Fragment ten przypomina obrazy tortur z hitlerowskich obozów koncentracyjnych. Sobieszczański odrzuca czarno-białą wizję końca wojny i pokazuje krzywdę ludzi, która została niemalże wymazana z kart historii.
Sam motyw zwierzęcej chęci zemsty byłych ofiar nie jest oczywiście niczym nowym. Wystarczy wspomnieć świetny „Krajobraz po bitwie” (1970) Andrzeja Wajdy, gdzie polscy więźniowie zaraz po oswobodzeniu radośnie mordowali kapo, a później o mało nie zlinczowali Niemki, bo ta ukradła coś do jedzenia. Fabuła „Zgody” przypomina też inny film Wajdy, „Pierścionek z orłem w koronie” (1992), o akowcu, który w 1945 roku próbował wejść w struktury nowej władzy i przechytrzyć komunistów.
Różnica polega na tym, że główny bohater dramatu Sobieszczańskiego, Franek (Julian Świeżewski), nie jest żołnierzem, ale zwykłym chłopcem ze wsi i nie chce ratować Polski, lecz jedynie uwolnić zamkniętą w obozie Annę (Zofia Wichłacz). Mężczyzna zatrudnia się w Zgodzie, przekonując Wróbla, że pragnie pomścić śmierć ojca zamordowanego rzekomo przez Niemców. Sytuacja Franka jako zakonspirowanego bohatera szybko jednak staje się dwuznaczna. Mężczyzna jest biernym świadkiem gwałtów i przemocy, a po pewnym czasie sam musi zacząć katować więźniów. Jedną z ofiar będzie zresztą jego dawny kolega, Niemiec Erwin (Jakub Gierszał).
Tu otwiera się kolejny wątek. Na samym początku filmu widzimy przedwojenne zdjęcie trojga przyjaciół – Franka, Anny i Erwina. Sobieszczański nie dopowiada szczegółów, bo też motyw miłosno-przyjacielskiego trójkąta wrzuconego w wojenną zawieruchę jest na tyle szablonowy, że wszelkie dodatkowe wyjaśnienia są zbędne.
Ta zdarta klisza fabularna komplikuje jednak sytuację głównego bohatera. Franek zaczyna w pewnym momencie odczuwać pokusę, żeby wykorzystać swoją dominującą pozycję do zdobycia ukochanej, skłaniającej się ku Erwinowi. W scenie przywodzącej na myśl znakomite „Gorzkie żniwa” (1985) Agnieszki Holland oglądamy stosunek bohatera z Anną, który nosi znamiona gwałtu.
Sobieszczańskiego interesuje nie tylko historia, lecz także psychika ludzi, którzy zostali wbrew własnej woli uwikłani w zło. Nie przypadkiem mottem „Zgody” jest cytat z „1984”, opowiadający o pokoju 101, w którym nieszczęśnicy musieli wyrzec się człowieczeństwa, wolności i miłości. Tortury stosowane w osławionym miejscu z powieści Orwella bazowały na najgorszych lękach więźniów, koszmar pochodził więc niejako z ich wnętrza. Bohaterowie filmu Sobieszczańskiego muszą zmierzyć się nie tylko z historią, lecz także sami ze sobą.
Opowiadając o „miłości w czasach zarazy”, reżyser nie stosuje melodramatycznych chwytów. Scena, w której Erwin i Anna kochają się w brudnej szpitalnej sali, pośród leżących obok chorych więźniów, to chyba najcieplejszy moment w filmie.
Twórcy stawiają przede wszystkim na chłodną, behawiorystyczną obserwację – zdjęcia Walentyna Wasjanowicza (operatora naturalistycznego „Plemienia”) są mroczne i ponure. Kamera w długich ujęciach towarzyszy bohaterom i pokazuje akcję zza ich pleców, trochę jak w „Synu Szawła”, choć „Zgoda” nie jest dziełem tak radykalnym formalnie. Wyraźnie widać, że Sobieszczański chciał oddać doświadczenie postaci wrzuconych w tragiczną sytuację bez zbędnej łopatologii i tanich chwytów emocjonalnych.
Robert Birkholc, Zgoda, „Kino" 2017, nr 10, s. 73-74
„PTAKI ŚPIEWAJĄ W KIGALI”
2017
Festiwal Polskich Filmów Fabularnych
Srebne Lwy
Zdobywca
Joanna Kos-Krauze,
Krzysztof Krauze
Złote Lwy
Najlepsza pierwszoplanowa rola kobieca
Eliane Umuhire,
Jowita Budnik
Złote Lwy Najlepszy montaż Katarzyna Leśniak
REALIZACJA |
OBSADA |
reżyseria - Joanna Kos-Krauze, Krzysztof Krauze scenariusz - Joanna Kos-Krauze, Krzysztof Krauze zdjęcia - Krzysztof Ptak (PSC), Józefina Gocman, Wojciech Staroń (PSC) muzyka - Paweł Szymański montaż - Katarzyna Leśniak scenografia - Claudine Jolie Murenzi, Agnieszka Zawadowska dźwiek - Radosław Ochnio, Filip Krzemień, Jarosław Bajdowski, Artur Kuczkowski, Zofia Moruś kostiumy - Claudine Jolie Murenzi, Agnieszka Zawadowska |
Anna Keller - Jowita Budnik Witek - Witold Wieliński Jean-Paul - Ciza Remy Muhirwa Sebastian - Herve Kimenyi Rutaremara Marie-Christne - Didacienne Nibagwire Falska - Anna Ilczuk
|
O FILMIE:
Wstrząsająca opowieść o przyjaźni i przebaczeniu. Ostatni wspólny film Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego – twórców wielokrotnie nagradzanych obrazów „Papusza” i „Plac Zbawiciela”. Film otrzymał nagrodę FIRST LOOK na MFF w Locarno 2016 dla polskiego filmu w fazie postprodukcji oraz wziął udział w Konkursie Głównym 52. edycji MFF w Karlowych Warach 2017, gdzie Jowita Budnik i Eliane Umuhire otrzymały nagrody za najlepsze role żeńskie.
Jest rok 1994. Po tym, jak w Kigali zestrzelono samolot prezydenta Rwandy, trwają rozruchy między plemionami Tutsi i Hutu. W ciągu trwających 100 dni czystek z rąk ekstremistów ginie około miliona ludzi. Świadkiem tych wydarzeń jest Anna (Jowita Budnik) – polska ornitolog, która przyjechała do Afryki, aby prowadzić badania nad spadkiem populacji sępów w Rwandzie. Gdy zaczyna się ludobójstwo, Polka ratuje przed śmiercią młodą dziewczynę z plemienia Tutsi – Claudine. Anna umożliwia ocalonej ucieczkę do Polski. Po przylocie do
kraju kobiety próbują otrząsnąć się z koszmarnych przeżyć, ale nie są w stanie wpisać się w rutynę codziennego życia. Pewnego dnia, po upływie kilku lat, Claudine decyduje się na powrót do ojczyzny. Anna postanawia wyruszyć wraz z przyjaciółką w tę niezwykle emocjonalną podróż do samego serca Afryki.
Obraz psychologicznych konsekwencji ludobójstwa w Rwandzie w 1994 roku, zmieniający się we wspaniałą, dramatyczną, ale pełną nadziei i zaskakująco aktualną opowieść o życiu i sensie życia naznaczonego traumą.
Pochodząca z plemienia Tutsi Claudine Mugambira (Eliane Umuhire), jest córką cenionego rwandyjskiego ornitologa. Po masakrze, w której ginie ojciec Claudine, polska ornitolog Anna Keller (Jowita Budnik), która przez lata prowadziła w Afryce badania na sępach, pomaga jej uciec do Polski. Anna blisko współpracowała z ojcem Claudine, była świadkiem jego brutalnej śmierci i bezpośrednio doświadczyła nagiej, bezwzględnej przemocy, która teraz, po jej powrocie do kraju, ożywa wciąż na nowo w urwanych przebłyskach pamięci. Terror, którego doświadczyła, sprawia, że Anna czuje trudność w zaakceptowaniu spokojnego, powolnego i obojętnego wobec wydarzeń w Afryce trybu życia w Polsce. Jednocześnie jednak odczuwa potrzebę radykalnego odwrócenia się, ucieczki od afrykańskich przeżyć, co obecność Claudine czyni niemożliwym do osiągnięcia. Obie kobiety, głęboko pogrążone w cierpieniu, przechodzą powolny i przejmujący proces stopniowego powrotu do zdrowia i odbudowy codziennego życia.
To film z długą historią. Miał powstać znacznie wcześniej i to jako amerykańska koprodukcja, do której akces zgłaszał hollywoodzki gwiazdor Nick Nolte. Kryzys ekonomiczny pokrzyżował jednak te plany i chyba – z artystycznego punktu widzenia – wyszło to dziełu na dobre.
Wprzęgnięcie tematu ludobójstwa w Rwandzie w hollywoodzką machinę groziło bowiem stworzeniem kolejnego bohaterskiego mitu, którego zadaniem byłoby kojenie sumienia białego człowieka, czującego się nieco niekomfortowo z tym, że Zachód pozwolił na tę zbrodnię (a nawet sam ją w dużej mierze sprowokował); co gorsza zaś nie zareagował, gdy się dokonywała.
Najsłynniejszym filmowym przykładem takiego mitu stał się „Hotel Rwanda” (2004), zresztą z Nickiem Nolte w jednej z ról. Dzisiaj mówi się, że opowieść o odważnym Hutu, który uratował życie współobywatelom Tutsi, jest w dużej mierze przekłamana, a Paul Rusesabagina wcale nie był tak świetlaną postacią, jak to przedstawiono na ekranie.
Zostawmy jednak rozliczenia historyczne mądrzejszym od nas, zwłaszcza że „Ptaki śpiewają w Kigali” bardzo oszczędnie szafują oskarżeniami. Najmocniejszym z nich są bodaj słowa głównej bohaterki, ornitolożki Anny, skierowane do bezdusznego polskiego urzędnika, że odpowiedzialność za zbrodnię ponoszą „takie same białe chujki, tyle że kształcone na Sorbonie”.
Scenariusz filmu Joanna Kos-Krauze i Krzysztof Krauze napisali wspólnie, jednak realizację Joanna dokończyła sama – Krzysztof zmarł w grudniu 2014 roku. Siłą rzeczy więc gotowe dzieło, choć w żaden sposób nie bagatelizuje tematu Rwandy, postrzegamy przede wszystkim jako opowieść o żałobie. Stawia ono pytania, jak żyć po stracie, po tragedii.
Ale też jakim językiem mówić o tym ludziom, którzy jej nie przeżyli i których w gruncie rzeczy nie bardzo ona obchodzi. Lata 90. dla Polaków były czasem transformacji ustrojowej, dorabiania się, eksplozji wolnego rynku. Nieuważnie, z oddalenia przyglądaliśmy się, za pośrednictwem telewizji, masakrom dokonującym się gdzieś tam – czy to na Bałkanach, czy w znacznie odleglejszym małym afrykańskim kraju.
Tymczasem Anna – prowadząca w Rwandzie badania nad malejącą populacją sępów – widzi ludobójstwo na własne oczy. Udaje jej się uciec i „przemycić” córkę swoich przyjaciół, Claudine. W Polsce jednak Claudine nie chce początkowo skorzystać z pomocy Anny (bezpośrednie powody tej niechęci poznamy pod koniec filmu), zostaje w ośrodku dla uchodźców.
Polka próbuje wrócić do normalnego życia – służbowego, towarzyskiego, rodzinnego – ale powrót jest właściwie niemożliwy a na pewno bardzo trudny. Bohaterka zamyka się więc coraz ciaśniej w swojej samotności. Wreszcie obie kobiety znowu lądują pod jednym dachem, jednak szansa na przełamanie impasu, na pokonanie – choćby częściowe – potwornej przeszłości wiąże się nieubłaganie z ponowną podróżą do Rwandy, gdzie trzeba stawić czoło drastycznej prawdzie, a także spróbować odnaleźć i pochować kości najbliższych.
Z filmu wyrugowana została wszelka spektakularność, zwłaszcza ta, która wiązałaby się z epatowaniem makabrą. Najmocniejszym ujęciem jest więc widok sępów szarpiących truchło zwierzęcia. Skalę ludobójstwa uświadamia natomiast ujęcie z kościoła w Nyamata, jednego z wielu kościołów, w których doszło do rzezi. Hutu wymordowali tam 10 tysięcy Tutsi. Kościół został po ludobójstwie zdesakralizowany, dzisiaj wypełniają go rzeczy ofiar – stosy ubrań, w których zanurza się Claudine.
Kolory „Ptaków…” są zgaszone, wypłukane, trupioblade. Różnica między obrazem Afryki a obrazem Polski polega głównie na nieprzyjaznym, brudnym słonecznym świetle, które niczego w Kigali nie rozjaśnia. Przeciwnie – jest jeszcze jednym elementem gehenny, dojmującym przejawem opresji.
W filmie nie ma muzyki ilustracyjnej i nawet śpiewy ptaków, budujące przecież główną metaforę, dawkowane są bardzo oszczędnie. Populacja sępów, którymi zajmowała się Anna, odrodziła się w Rwandzie po ludobójstwie, na ludzkich zwłokach. Przy okazji sępy wytępiły wszelkie inne ptactwo. Po zbrodni panowała więc w kraju zła, martwa cisza.
I właśnie ciszę słychać w filmie Krauzów najintensywniej. Wreszcie jednak ptaki śpiewające powróciły do Kigali, co niewątpliwie pokazuje siłę nieustannie odradzającej się natury, ale nie staje się podniosłym morałem filmu. Wskazuje raczej na obojętność przyrody wobec tragedii i czynów człowieka – zapewne jedynego stworzenia na ziemi, które potrafi zabić wyłącznie z nienawiści.
Także realia lat 90. zaznaczone są na ekranie nader zdawkowo. Nie ma rodzajowości ni pstrokacizny, którą znamy z polskich produkcji opowiadających o dekadzie „przełomu”. Umieszcza to film w swoistej próżni, która jest przecież psychicznym doświadczeniem bohaterek.
Obie aktorki – Jowita Budnik i Eliane Umuhire – swoją grą wpisują się w ten oszczędny sposób narracji. Gdy wybucha między nimi kłótnia, nie słyszymy jej, widzimy jedynie gwałtowne gesty. Milczenie między kobietami bywa zresztą wymowniejsze niż próby nawiązania dialogu. Krauzowie stosują często skróty narracyjne, nie wyjaśniają wszystkich motywów i impulsów (np. dlaczego Anna jednak zdecydowała się zabrać Claudine z ośrodka dla uchodźców).
Ta powściągliwość sprawia, że można – mimo iż film konsekwentnie trzyma się realistycznego trybu opowiadania – interpretować fabułę jako opowieść o duchach. Może bohaterki nie przeżyły ludobójstwa (scena ucieczki Anny z Kigali jest urwana, nie wiemy, co dokładnie się zdarzyło)? A może nie przeżyła Claudine i teraz nawiedza Annę? Jest inkarnacją jej wyrzutów sumienia, twarzą uciętych maczetą więzi, niezałatwionych spraw? Każda tragedia, każda trauma to przecież rodzaj śmierci, po której nic już nie jest takie samo. Życie po tragedii jest życiem po śmierci.
Taką interpretację wzmacniają nieuchronnie nasuwające się skojarzenia z innym ludobójstwem. Tym, które znamy z naszych ziem. Z Holocaustem. I nie chodzi tutaj tylko o śmierć kilku milionów ludzi, o zagładę ludu, ale i o nieodbytą żałobę po naszych sąsiadach, o wyparcie, o wygodę zapomnienia, że kiedyś mieszkali koło nas. Jak również o bezceremonialne przejęcie ich dobytku; tak jak w filmie – dom Claudine przejmuje kobieta, która udaje, że nic nie wie o poprzednich właścicielach.
„Ptaki śpiewają w Kigali” nie są rozrachunkiem z przeszłością – rozrachunek zakłada bowiem wyliczenia zysków i strat, podsumowanie i zamknięcie „bolesnego rozdziału”. Opowiedziana tu historia – kameralna a zarazem mająca bardzo szeroki kontekst – jest jak otwarta rana, która nawet jeszcze nie zamieniła się w bliznę.
Bartosz Żurawiecki, Ptaki śpiewają w Kigali, „Kino" 2017, nr 9, s. 65-66
„DZIKIE RÓŻE” „
REALIZACJA |
OBSADA |
REŻYSERIA - Anna Jadowska SCENARIUSZ - Anna Jadowska ZDJĘCIA - Małgorzata Szyłak SCENOGRAFIA - Anna Anosowicz KOSTIUMY - Marta Ostrowicz CHARAKTERYZACJA - Aleksandra Dutkiewicz MONTAŻ - Anna Mass MUZYKA - Agnieszka Stulgińska DŹWIĘK - Agata Chodyra
|
Marta Nieradkiewicz - Ewa Michał Żurawski - Andrzej, mąż Ewy Halina Rasiakówna - matka Ewy Konrad Skolimowski – Marcel Natalia Bartnik - Marysia Dominik i Daniel Wesling - Jaś Dominika Biernat - Basia Bartłomiej Firlet - Grzesiek Matylda Paszczenko - matka Marcela Katarzyna Skarżanka - kobieta w samochodzie |
O FILMIE:
Główna bohaterka Ewa (Marta Nieradkiewicz) zmaga się z ogromnym poczuciem samotności. Jej życie wypełnia zajmowanie się domem i dwójką dzieci, oraz czekanie na męża (Michał Żurawski), który pracując w Norwegii, rzadko przyjeżdża do domu. Młoda kobieta, chcąc znowu poczuć się kochaną i adorowaną, wplątuje się w romans z nastolatkiem. Niestety za tę chwilę "zapomnienia" przyjdzie jej zapłacić wysoką cenę. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy wraca mąż. Podejrzenia, plotki i oskarżenia będą przeplatać się z inną tragedią - na plantacji dzikich róż, gdzie pracuje kobieta, zaginie jej 2-letni synek, Jasio. Czy chłopiec się odnajdzie? Czy ta rodzina ma szansę przetrwać? I wreszcie, czy Ewa pogodzi rolę walczącej o małżeństwo kobiety z rolą matki, która zdecydowała się porzucić własne dziecko? Przejmujący obraz, ukazujący rolę kobiety w społeczeństwie i rodzinie. Rzeczywistość która wywołuje smutek, ale też daje nadzieję.
W filmie Jadowskiej każdy poświęca się dla innych. Nikomu jednak nie przynosi to szczęścia, bo przynieść nie może – gest złożenia z siebie ofiary nie wynika bowiem z miłości, lecz z presji społecznej, strachu, niepewności czy własnych ambicji. „Dzikie róże” są wnikliwym a przy tym niejednoznacznym portretem kobiety zagubionej w wyjątkowo trudnej rzeczywistości, którą zna wielu z nas.
Ewa wychodzi ze szpitala i wraca do domu na prowincji. Tam czeka na nią matka i dwójka małych dzieci. Wkrótce z zagranicy ma przyjechać również mąż, ciężko pracujący, żeby, jak mówi, zapewnić rodzinie „normalny dom”.
Na początku o kobiecie wiemy niewiele, prócz tego, że skrywa tajemnicę. Jednak każda kolejna scena pogłębia portret bohaterki – przede wszystkim emocjonalny. Jadowska zminimalizowała warstwę fabularną, żeby móc w pełni skupić się na uczuciach dziewczyny, której niemal przez cały czas nie wypuszcza z kadru.
Od samego początku czuć, że również za kamerą stoi kobieta, współodczuwająca ze swoją bohaterką, co nie znaczy, że stawiająca ją w całkowicie pozytywnym świetle. Wręcz przeciwnie. Oszczędne dialogi, gesty, spojrzenia czy uśmiechy budują złożoną charakterystykę psychologiczną postaci, której nie da się jednoznacznie ocenić.
Choć kamera skupia się przede wszystkim na Ewie, to nie mniej istotna okazuje się wspólnota, do której kobieta przynależy – mała wiejska społeczność, najbliższa rodzina, znajomi, sąsiedzi, lokalna parafia. Jadowska, jak mało kto w polskim kinie, czuje rodzimą prowincję, którą odmalowuje w ciemnych barwach, momentami jednak sięgając, trzeba przyznać, po klisze.
Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach, we wsi wszyscy „gadają”, a proboszcz ma wielkie ego. I choć można widzieć w tym słabą stronę filmu, to ostatecznie trudno zaprzeczyć, że te często powtarzane sądy mają w sobie wiele prawdy. Stereotyp dodaje więc w tym wypadku realizmu.
O jeszcze większy autentyzm reżyserka pokusiła się konstruując głównych bohaterów. Z każdym z nich można sympatyzować, każdego da się zrozumieć, choć nieustannie wchodzą ze sobą w konflikty. Wszyscy działają w jak najlepszej wierze, ale ciągle się ranią. Ofiara, którą składają z samych siebie, okazuje się nikomu niepotrzebna.
Nieobecny w domu ojciec ciężko pracuje za granicą, przypłaca to jednak ochłodzeniem więzi z rodziną. Próbująca pomagać córce matka nie radzi sobie z wymagającymi wnukami. One natomiast cierpią z powodu chronicznego braku rodziców. Ewa również nie jest bez winy – jej złe decyzje nie są łatwo rozgrzeszane, ale z pewnością zostają zrozumiane. To samo tyczy się małej społeczności, która może zamienić w piekło życie jednostki, ale w chwilach kryzysu potrafi się zjednoczyć.
Jadowska odrzuca racjonalne, „męskie”, logiczne spojrzenie i skupia się na sferze emocji, lęków, niepewności, małych radości. Wypełnia obraz empatią, ciepłem i współodczuwaniem. To nie oznacza, że jest ślepa na to, co kulturowo przypisuje się perspektywie „męskiej” – po prostu inaczej rozkłada akcenty, inne sprawy są dla niej ważne.
Potrafi jednak także wyjątkowo celnie skomentować kwestie społeczne, obyczajowe i ekonomiczne. Jeżeli szukać winnych przedstawionych na ekranie wydarzeń, to właśnie w hipokryzji małomiasteczkowej społeczności, w represyjnej, konserwatywnej obyczajowości czy zjawisku emigracji zarobkowej. Być może największą zaletą „Dzikich róż” jest wyjątkowo ścisłe i trafne powiązanie realizmu emocjonalnego z ekonomiczno-społecznym.
„Dzikie róże” oferują równie ciekawy i złożony portret kobiecej bohaterki, co niedawne „Zjednoczone Stany Miłości” Tomasza Wasilewskiego. Natomiast w kwestii odkłamywania obrazu macierzyństwa przypominają „Hubę” Anki i Wilhelma Sasnalów. Operują przy tym własnym, oryginalnym językiem filmowym.
Jadowska postawiła na minimalizm, sugestywność i precyzję narracyjną. Operuje niedomówieniami i wolno, ale konsekwentnie zrywa kolejne zasłony, dzielące widzów od tajemnicy, skrywanej przez bohaterkę. Nie byłoby jednak tego filmu, gdyby nie Marta Nieradkiewicz, której oszczędna, lecz do głębi przejmująca rola buduje wiarygodność postaci, a tym samym całej opowiedzianej historii.
„Dzikie róże” są filmem poprowadzonym niezwykle konsekwentnie, oszczędnym formalnie, lecz oferującym wyjątkowo głębokie i wielowymiarowe wejrzenie w psychologię postaci. Chciałbym, żeby sukces artystyczny tego filmu przełożył się na jego społeczne oddziaływanie. Dopiero kiedy „Dzikie róże” wywołają dyskusję na temat roli kobiet i ich praw, osiągną swój prawdziwy cel.
Michał Piepiórka, Dzikie róże, „Kino" 2017, nr 12, s. 86
„CZŁOWIEK Z MAGICZNYM PUDEŁKIEM”
2017 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych
Złote Lwy Najlepsza muzyka Sandro Di Stefano
|
|
|
REALIZACJA |
OBSADA |
REŻYSERIA – bodo kox SCENARIUSZ - bodo kox ZDJĘCIA – ARKADIUSZ TOMIAK PSC, dominik danilczyk SCENOGRAFIA – WOJCIECH ŻOGAŁA MUZYKA – sandro di stefano KOSTIUMY – katarzyna adamczyk MONTAŻ – milenia fiedler DŹWIĘK – ignazio velluti cHaRAKtERYZACJA – agnieszka hodowana |
GORIA – OLGA BOŁĄDŹ ADAM – PIOTR POLAK BERNARD – SEBASTIAN STANKIEWICZ URSZULA STEFAŃSKA - HELENA NOROWICZ agent jan targosz – wojciech zieliński kowalsky radzimir - bartłomiej firlet agent n. gradowski – jakub kamieński syn prola – bartosz cao Doktor - agata buzek emfazy stefański - arkadiusz jakubik
|
O FILMIE:
Bodo Kox – twórca wielokrotnie nagradzanej „Dziewczyny z szafy”, najlepszego polskiego filmu MFF Camerimage, powraca z kolejnym projektem. Najnowsze dzieło laureata nagrody Polskiej Akademii Filmowej – „Człowiek z magicznym pudełkiem” – to niezwykła historia miłości potrafiącej pokonać wszelkie granice czasoprzestrzeni. Scenariusz „Człowieka z magicznym pudełkiem” otrzymał specjalne wyróżnienie w prestiżowym konkursie ScripTeast im. Krzysztofa Kieślowskiego w Cannes.
Warszawa, rok 2030. Wydawać by się mogło, że dla Adama (Piotr Polak) lepsze jutro było… wczoraj. Dotknięty zanikiem pamięci bohater musi zacząć wszystko od nowa. Przeprowadza się i rozpoczyna pracę w potężnej korporacji. Poznaje w niej atrakcyjną Gorię (Olga Bołądź), którą jest totalnie oczarowany. Początkowo dziewczyna opiera się jego zalotom, uparcie twierdząc, że nie jest w jej typie. Gdy jednak romans nabiera rumieńców, chłopak dokonuje niebywałego odkrycia. W swoim nowym mieszkaniu znajduje stare radio, które nadaje audycje z lat 50. Okazuje się, że odbiornik emituje również fale umożliwiające teleportację. Podczas jednej z podróży Adam „utyka” w 1952 roku. Zaniepokojona nieobecnością ukochanego Goria podejmuje się fascynującej, ale i niebezpiecznej misji sprowadzenia go z powrotem.
Polskie kino nie ma szczęścia do science fiction – na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza gatunek ten właściwie u nas nie istniał. Powodem takiego stanu rzeczy jest zapewne panujące powszechnie (choć niezbyt słuszne) przekonanie, wedle którego fantastyka naukowa potrzebuje skomplikowanych efektów specjalnych, wielkich scenografii i widowiskowych sekwencji, a co za tym idzie – gigantycznych nakładów finansowych.
Mimo że niezwykle udane, oparte na ciekawych i prowokujących pomysłach niskobudżetowe filmy gatunku powstają na całym świecie, rodzimi twórcy nie starają się z nim mierzyć, przez co hasło „polskie science fiction” ciągle kojarzy się przede wszystkim z produkcjami powstałymi w czasach PRL-u – takimi jak „Seksmisja”, „Test pilota Pirksa” czy filmy Piotra Szulkina.
Do ostatniego z wymienionych autor „Człowieka z magicznym pudełkiem”, Bodo Kox, chętnie się odnosi. Uważni widzowie zauważą zresztą na pewno, że Kox często cytuje klasykę gatunku, pożycza z niej pomysły fabularne i stylistyczne, a na jego radarze znalazły się nie tylko filmy autora „O-bi, o-ba. Koniec cywilizacji”, ale też „Łowca androidów”, „Dark City”, dzieła Terry’ego Gilliama czy fantasmagorie Jeana-Pierre’a Jeuneta.
Już w punkcie wyjścia film Koksa łączy kilka charakterystycznych dla science fiction wątków – wizję nieodległej przyszłości, motyw zmian związanych z rozwojem technologii, a także bohatera z zanikiem pamięci.
Jest rok 2030, Polska to kraj totalitarny, zaś Warszawa została wyraźnie podzielona na dwie skrajnie różne połowy – po jednej stronie Wisły piętrzą się wieżowce należące do wielkich korporacji, po drugiej w biedzie mieszkają ludzie, którzy nie odnaleźli się w nowym porządku. Do bogatszej części miasta przybywa Adam (Piotr Polak), cierpiący na amnezję mężczyzna, który zatrudnia się jako sprzątacz w jednym z drapaczy chmur i z miejsca zakochuje się w pracującej tam Gorii (Olga Bołądź).
Tytułowym magicznym pudełkiem jest pochodzące z lat pięćdziesiątych radio, które Adam odnajduje w wynajmowanej ruderze, pamiętającej czasy przedwojenne. Odbiornik nadaje audycję sprzed prawie osiemdziesięciu lat i umożliwia słuchaczowi przenoszenie się w czasie do momentu jej nagrania, a więc do roku 1952.
Z porównania tych dwóch płaszczyzn czasowych wynika najciekawszy wątek filmu – bohaterowie części rozgrywającej się w epoce stalinizmu chcą uciec z ich rzeczywistości, ale zarazem przepełnia ich wiara w nieskończone szanse, które daje technologia; w drapieżnym kapitalizmie roku 2030 tej nadziei już nie ma, postęp zabił przecież większość relacji międzyludzkich, jednak potrzeba wydostania się ze smutnego tu i teraz jest tak samo żywa jak w przeszłości.
Za pomocą podobnych spostrzeżeń, zaskakująco błyskotliwych, Kox skutecznie ogrywa budżetowe braki. Choć „Człowiek z magicznym pudełkiem” rozgrywa się tylko w kilku wnętrzach i plenerach, na żadnym etapie nie powinno to widzowi przeszkadzać, bo twórca filmu co chwila zaskakuje nowymi pomysłami – w 2030 roku płatności dokonuje się przy użyciu czytnika linii papilarnych (będącego logicznym rozwinięciem używanego dziś PayPassa), a uliczne billboardy wyświetlają reklamy dostosowane do potrzeb konkretnego przechodnia (co nie jest wcale tak odległe od współczesnych reklam kontekstowych).
Problem w tym, że na pierwszy plan reżyser wysuwa dwa inne wątki – relacji Adama i Gorii, która z przelotnego romansu szybko przeradza się w wielką miłość, oraz ścigających bohatera agentów państwowych starających się zapobiec podróżom w czasie. Żadna z tych linii fabularnych nie jest ani specjalnie ciekawa, ani dobrze poprowadzona.
W związku bohaterów brakuje chemii, a w ich miłość trudno uwierzyć, natomiast ubrani w identyczne garnitury funkcjonariusze wprowadzają co prawda kilka udanych żartów, ale Koksowi nie udaje się zbudować atmosfery prawdziwego zagrożenia.
Ostatecznie „Człowiek z magicznym pudełkiem” jawi się jako film urokliwy i pomysłowy, lecz pozbawiony dramaturgii i niezbyt dopracowany pod względem narracyjnym. Dochodzi więc do sytuacji poniekąd paradoksalnej – mimo budżetowych niedostatków film Koksa radzi sobie jako wizja świata przyszłości, nie przekonuje natomiast jako romans i thriller.
Grzegorz Fortuna Jr, Człowiek z magicznym pudełkiem, „Kino" 2017, nr 10, s. 68
REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” KINO POLSKIE 2017
Lp. |
TYTUŁ |
DATA |
GODZ. |
CZAS |
1 |
06.02.2017 |
18.00 |
103 MIN |
|
2 |
06.02.2017 |
20.00 |
123 MIN |
|
3 |
07.02.2017 |
18.00 |
99 MIN |
|
4 |
07.02.2017 |
20.00 |
149 MIN |
|
5 |
08.02.2017 |
18.00 |
90 MIN |
|
6 |
08.02.2017 |
20.00 |
112 MIN |
„SZCZĘŚCIE ŚWIATA”
41 FPFF GDYNIA 2016 - Najlepsza scenografia Andrzej Kowalczyk, Tomasz Bartczak
41 FPFF GDYNIA 2016 – Najlepsza muzyka Motion Trio: Janusz Wojtarowicz,
Paweł Baranek, Marcin Gałażyn
|
OBSADA |
REŻYSERIA – michał rosa SCENARIUSZ – michał rosa ZDJĘCIA – marcin koszałka SCENOGRAFIA – tomasz bartczak, andrzej kowalczyk dekoracja – dorota dąbrowska, tomasz bartczak MUZYKA – janusz wojtarowicz motion trio MONTAŻ – krzysztof szpetmański DŹWIĘK – piotr domaradzki, barbara domaradzka KOSTIUMY – barbara sikorska-bouffał charakteryzacja – alina janerka |
RÓŻA – KAROLINA GRUSZKA GERTRUDA – AGATA KULESZA TOMASZ – KRZYSZTOF STROIŃSKI sobański – tomasz borkowski klara – dorota segda jan – przemysław bluszcz janusz – marcin perchuć konrad – andrzej konopka helenka – barbara lubos kamil – kamil tkacz emil – andrzej tkacz naczelny – marek kalita profesor – roman gancarczyk klain – andrzej mastalerz |
O FILMIE
Nowy film Michała Rosy, twórcy wielokrotnie nagradzanych obrazów: „Co słonko widziało”, „Cisza” i „Rysa”. Pełna magii, humoru i wzruszeń historia mieszkańców niezwykłej kamienicy na Śląsku – pięknej Róży, zauroczonych nią mężczyzn i kobiet, zazdrosnych o jej wdzięki. W obsadzie produkcji, przywodzącej na myśl światowe hity „Amelia” i „Grand Budapest Hotel”, wystąpiły topowe nazwiska polskiej kinematografii, m.in.: Karolina Gruszka, Agata Kulesza i Krzysztof Stroiński. Autorem zdjęć do filmu jest wielokrotnie nagradzany operator Marcin Koszałka (m.in. Złote Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni za „Rewers”).
Warszawski dziennikarz i bon vivant Sobański (Tomasz Borkowski) opuszcza stolicę, by odszukać i przeprowadzić wywiad z autorem bestsellerowych przewodników, bijących rekordy sprzedaży. Choć sam pisarz skrzętnie ukrywa tożsamość, nieliczne tropy prowadzą do kamienicy na Śląsku, miejsca pełnego ludzi oryginalnych i wyjątkowych. Wśród nich są piękna Róża (Karolina Gruszka) – obiekt męskich westchnień i damskiej zazdrości oraz ulegający jej urokom mężczyźni – ekscentryczny pasjonat botaniki Tomasz (Krzysztof Stroiński), „przyjaciel domu" Jan (Przemysław Bluszcz), matematyczny geniusz na posadzie windziarza – Rufin (Dariusz Chojnacki), a także próbujący wyrwać się spod wpływów zaborczej matki (Agata Kulesza) nastolatek Harald. Chwile spędzone przez nich z piękną sąsiadką kuszą lekkością i swobodą, objawiając świat, do którego nie mieli dotąd dostępu. Jednak dziewczyna darzy uczuciem tylko jednego.
Szczęście świata ma na imię Róża i jest powabną młodą kobietą z burzą rudych loków i twarzą Karoliny Gruszki. Mieszka w śląskiej kamienicy w przededniu II wojny światowej. Swoim promiennym uśmiechem uszczęśliwia sąsiadów - szczególnie mężczyzn. Jest obiektem westchnień i fascynacji, ale kiedy trzeba, również służy pomocą. W pełni jednak zostanie doceniona dopiero wtedy, gdy jej zabraknie.
Michał Rosa nie opuszcza Śląska, gdzie toczy się akcja jego kolejnych filmów. Jednak „Szczęście świata" znacznie się różni od poprzednich dzieł reżysera. Nie odnajdziemy w nim ani wątków politycznych, ani społecznych. Jest to film o wydźwięku uniwersalnym, przepojony subtelnym humorem, opowiadający o drobnych tajemnicach, szalonych pasjach i małych, codziennych radościach. Choć jego akcja umieszczona została w bardzo konkretnym miejscu i czasie - na przedwojennym Śląsku, nad który nadciąga upiór Zagłady.
Film rozpoczyna się niemal jak kino przygodowe. Redaktor w wydawnictwie otrzymuje od szefa zadanie odnalezienia anonimowego autora poczytnego bedekera, opisującego ze szczegółami najbardziej niesamowite miejsca na Ziemi. W tym celu bohater jedzie na Śląsk, bo właśnie stamtąd pochodzą jedyne wieści o ukrywającym się podróżniku. Wkrótce okazuje się, że lekko zaniedbana kamienica skrywa tajemnicze atrakcje. Kamera zagląda do kolejnych mieszkań, odsłaniając przed widzami świat małych dziwactw i wielkiego geniuszu. Przede wszystkim jednak tropi ekscentryzmy, w których Rosa dostrzega afirmację życia.
„Szczęście świata" jest filmem sensualnym, utkanym z marzeń o niezwykłej przygodzie, z erotycznych fantazji, zapachów, dotyków, ale również z matematycznych łamigłówek. Ogromną rolę odgrywają przepełnione światłem zdjęcia Marcina Koszałki, który wydobył z ekranowej rzeczywistości ciepłe barwy codziennego szczęścia. Blakną one jednak z każdą kolejną sceną.
Centralną postacią jest wspomniana Róża, której życzliwość i otwartość przyciąga strapionych problemami mężczyzn. Bohaterka pomaga im, jak może, choć często przypadkowo. Nawiedzając dojrzewającego chłopca w snach, wprowadza go w świat erotyki, przed domorosłym matematykiem odkrywa radości płynące z tańca, a jej długie kąpiele w aromatyzowanej ziołami gorącej wodzie powodują kwitnięcie kaktusów należących do niezwykłej kolekcji starzejącego się samotnego mężczyzny.
Ten eteryczny klimat zamkniętej w zmurszałych kamienicznych ścianach egzotyki udziela się widzom, wprowadzanym do nierzeczywistego przytulnego świata, którego nie chce się opuszczać. Nieprzyjemnie porzuca się tę rzeczywistość, niszczoną wichrami historii. Nieco rozczarowuje, że tak nietypowy dla polskiego kina film - pełen ciepła, drobnych radości i zmysłowości - został ostatecznie wepchnięty w koleiny kina historycznego.
Szczęścia, tym bardziej tego małego, nigdy nie docenia się zawczasu - powiadają twórcy filmu. Dopiero jego brak rodzi nostalgię za tym, co przeminęło. „Szczęście świata" namawia, żeby nie odkładać na później codziennych radości - nawet gdy przeżywa się je wyłącznie we własnym mieszkaniu.
Michał Piepiórka, Szczęście świata, „Kino" 2016, nr 12, s. 6.
„OSTATNIA RODZINA”
41 FPFF GDYNIA 2016 - Złote Lwy - Jan P. Matuszyński
41 FPFF
GDYNIA 2016 - Pierwszoplanowa rola męska - Andrzej Seweryn
41 FPFF GDYNIA 2016 - Pierwszoplanowa rola kobieca - Aleksandra
Konieczna
69. MFF LOCARNO 2016 - Najlepszy Aktor - Andrzej Seweryn
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria - Jan P. Matuszyński Scenariusz - Robert Bolesto Zdjęcia - Kacper Fertacz Scenografia - Jagna Janicka Kostiumy - Emilia Czartoryska Charakteryzacja - Anna Gorońska Tomasz Matraszek, Dźwięk - Jarosław Bajdowski, Kacper Habisiak, Marcin Kasiński Montaż - Przemysław Chruścielewski |
Andrzej Seweryn - Zdzisław Beksiński Dawid Ogrodnik - Tomasz Beksiński Aleksandra Konieczna - Zofia Beksińska Andrzej Chyra - Piotr Dmochowski Zofia Perczyńska - Stanisława Beksińska, matka Zdzisława Magdalena Boczarska - Ewa Alicja Karluk - Patrycja Agnieszka Michalska - Helena
|
O FILMIE
„Ostatnia Rodzina” to rozgrywająca się na przestrzeni 28 lat warszawska saga słynnej rodziny Beksińskich. W legendarne postaci Zdzisława i Tomka wcielili się Andrzej Seweryn i Dawid Ogrodnik. Towarzyszą im Aleksandra Konieczna jako Zofia Beksińska oraz Andrzej Chyra w roli marszanda Piotra Dmochowskiego.
Akcja filmu zaczyna się w 1977 roku, gdy Tomek Beksiński wprowadza się do swojego mieszkania. Jego rodzice mieszkają tuż obok, na tym samym osiedlu, przez co ich kontakty pozostają bardzo intensywne. Nadwrażliwa i niepokojąca osobowość Tomka powoduje, że matka – Zofia, wciąż martwi się o syna. W tym samym czasie Zdzisław Beksiński próbuje całkowicie poświęcić się sztuce. Po pierwszej nieudanej próbie samobójczej Tomka, Zdzisław i Zofia muszą podjąć walkę nie tylko o syna, ale także o przywrócenie kontroli nad swoim życiem. Gdy Zdzisław podpisuje umowę z mieszkającym we Francji marszandem Piotrem Dmochowskim, a Tomek rozpoczyna pracę w Polskim Radiu, wydaje się, że rodzina najgorsze kłopoty ma już za sobą. Jednak seria dziwnych, być może naznaczonych fatum wydarzeń, dopiero nadejdzie…
Zdzisław Beksiński to jeden z najbardziej charakterystycznych polskich malarzy XX wieku, słynący z niezwykłej osobowości, poczucia humoru oraz rejestrowania niemal każdego fragmentu swojego życia i otoczenia za pomocą coraz nowszych technologii audio i wideo. Z kolei Tomasz Beksiński był kultowym dziennikarzem muzycznym i tłumaczem filmowym, mającym duży wpływ na rozwój popkultury w Polsce, m.in. poprzez promowanie takich zespołów jak Marillion, Ultravox czy King Crimson oraz tłumaczenie filmów o Jamesie Bondzie czy cyklu Monty Pythona.
Oczekiwania wobec „Ostatniej rodziny” były ogromne, jeszcze zanim padł pierwszy klaps. Rozbudziły je książki – Magdaleny Grzebałkowskiej „Beksińscy. Portret podwójny” wydana dwa lata temu i tegoroczna „Beksiński. Dzień po dniu kończącego się życia. Dzienniki / rozmowy”. Publikacje te przywróciły pamięć o artystycznej rodzinie i pokazały, że jej życie to gotowy materiał na film. Beksińskimi interesował się też Jan P. Matuszyński, który po świetnie przyjętym dokumencie „Deep Love” szukał materiału na swoją pierwszą fabułę.
Okazało się, że scenariusz był już gotowy – czekał w szufladzie Roberta Bolesty, po „Hardkor Disko” i „Córkach Dancingu” jednego z najważniejszych młodych scenarzystów, potrafiącego uchwycić specyfikę życia w naszym kraju. Zainteresowanie powstającym filmem umiejętnie podsycano informacjami o obsadzie, kolejnymi fotosami z planu i zwiastunami. W końcu ogłoszono, że premiera filmu odbędzie się na festiwalu w Locarno. Jeśli chodzi o prestiż, to nadzieje pokładane w filmie zostały spełnione.
„Ostatnią rodzinę” pokazano jako trzeci film konkursu głównego i zdecydowanie należał on do faworytów. Choć na szwajcarskim festiwalu pojawiły się kolejne świetne tytuły, jury nie zapomniało o filmie Matuszyńskiego, ostatecznie przyznając nagrodę aktorską Andrzejowi Sewerynowi za rolę Zdzisława Beksińskiego. Wybitny aktor rzeczywiście daje tu wielki występ, ale wierny jest poetyce filmu, nie rozsadza ekranu, pozostawia miejsce, by wybrzmieć mogły także inne postaci dramatu.
Te w filmie zdominowane są całkowicie przez siłę charakteru malarza, która choć dyskretna, jest tak ogromna, że całkowicie przyćmiewa żonę Zofię (Aleksandra Konieczna). Natomiast syn Tomasz (Dawid Ogrodnik) stawać musi na głowie (albo sięgać po żyletkę), by dorównać charyzmie ojca. Na międzynarodowym plakacie filmu napisane było: „Życie rodzinne to nie zawsze blask słońca i tęcza”. Rzeczywiście, prawie ich tu nie zaznamy, tym bardziej, że Beksiński natury nie znosił. Wolał beton.
Film otwiera scena z 2005 roku, w której Beksiński opowiada o swych sadomasochistycznych fantazjach i tworzeniu grafik komputerowych. Jego wyobraźnia szybko jednak skonfrontowana zostaje ze zgrzebną rzeczywistością PRL-u – cofamy się do roku 1977 na warszawski Służew, gdzie rodzina właśnie osiedliła się po wyprowadzce z Sanoka.
Zdzisław zachwycony jest nowym osiedlem, Tomasz, który nie może skończyć studiów, dostaje własne mieszkanie. Choć urządza je po swojemu, znajduje się ono zaledwie kilka bloków dalej i nieprzecięta pępowina rozciąga się niczym sznur do prania między oknami. To zajrzy ojciec, to matka, to syn odwiedzi rodziców, kiedy zaburczy mu w brzuchu. Niezdrową symbiozę znakomicie obrazuje scena, w której Tomek prosi matkę, by usunęła z jego mieszkania dziewczynę, z którą właśnie zerwał.
Matuszyński prowadzi akcję chronologicznie przez dekady, ale nie poświęca uwagi przełomowym wydarzeniom. Nie zobaczymy ani stanu wojennego, ani Okrągłego Stołu czy akcesji do NATO. Życie Beksińskich toczy się gdzie indziej, zaklęte jest wokół sztuki ojca, muzyki puszczanej przez syna, dwóch babć, które uporczywie nie chcą umrzeć. Blokowisko to mikroświat, gdzieś zalśni nowy kościół, w windzie ktoś napisze „Punk’s Not Dead” albo powiesi PZPR na szubienicy. Znaki czasu czytać można tu głównie dzięki rewelacyjnej scenografii Jagny Janickiej i kostiumom Emilii Czartoryskiej.
Odległa wydaje się już ukazana na ekranie obyczajowość PRL-u, w której mężczyźni pielęgnują swoje zawodowe czy erotyczne pasje, a kobiety pielęgnują mężczyzn. Od staruszek po kochanki Tomasza wszystkie sprowadzone zostają do ról podrzędnych. W „Ostatniej rodzinie” całe życie familijne organizowane jest wokół mężczyzn, ich potrzeb, wahań nastrojów, obsesji.
Za gaszenie mniejszych i większych pożarów – nie mówiąc już o praniu, gotowaniu, a nawet prowadzeniu samochodu – odpowiada Zofia, wspaniale sportretowana przez Konieczną, która znosi wszystko z pokorą. Czasem tylko na jej twarzy pojawi się grymas zmęczenia i bólu. Można rzec, że godnie niesie swój krzyż – wszak ona jedyna w tej trójcy wykazuje oznaki religijności. Nie jest jednak w stanie zarazić nią męża czy syna, ci zwróceni są w stronę własnego ego. Jak chce tytuł, Tomek rodu nie przedłuży – to będzie ostatnia rodzina.
Film Matuszyńskiego – podobnie zresztą jak inne scenariusze napisane przez Bolestę – traktuje o znikaniu. Dla widza może być szokujące i trudne to, jak bardzo pogodzeni są z tym bohaterowie. Pozostają jednak tyleż makabryczni, co zwyczajni i tyleż patetyczni, co pełni poczucia humoru. Żadni tam przeklęci czy potwory, tylko ludzie z krwi i kości, zdający sobie sprawę z tego, że kropka po życiu nie musi być żadnym dramatem.
Zdzisław żartuje nawet, że na rodzinnym grobowcu Beksińskich wygrawerowany powinien zostać napis: „Pocałujcie nas wszystkich w dupę” (dialogi w filmie są bezbłędne!). To on ostatni zejdzie z tego padołu i jeżeli czegoś zabrakło mi w „Ostatniej rodzinie” to właśnie tajemnicy z tym związanej. Akordu, dzięki któremu film mógłby wybrzmieć do końca.
Może jednak w tym właśnie rzecz, że śmierć nie jest aż tak istotna. Ważniejsze jest to, co pozostaje: obrazy, legenda, kasety wideo. „Ostatnia rodzina” jest także filmem o mediach – od pędzla po mikrofon, od taśmy szpulowej po kamerę. To dzięki nim Beksińscy utrwalili swoje życie, co pozwoliło Matuszyńskiemu pokazać je z taką dokładnością. W jednej ze scen Zofia, robiąc zdjęcie, mówi do swoich mężczyzn: „Wy tak stoicie osobno, ja nie mogę was objąć”. Reżyserowi ta sztuka się udała: objął kamerą całą ostatnią rodzinę.
Adam Kruk, Ostatnia rodzina, „Kino" 2016, nr 9, s. 69
„LETNIE PRZESILENIE”
39. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Montrealu
Nagroda za Najlepszy Scenariusz
40. Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni
Nagroda za Najlepszą Drugoplanową Rolę Aktorską - Marii Semotiuk
Nagroda za Najlepsze Zdjęcia - Jerzego Zielińskiego
Złote Kociaki – nagroda Młodzieżowej Rady Miasta
Camerimage 2015
Najlepszy Polski Film
REALIZACJA |
OBSADA |
REŻYSERIA - Michał Rogalski SCENARIUSZ - Michał Rogalski ZDJĘCIA - Jerzy Zieliński, PSC, ASC SCENOGRAFIA - Janusz Sosnowski DEKORACJA - Wiesława Chojkowska KOSTIUMY - Anna Englert, Magdalena Rutkiewicz-Luterek CHARAKTERYZACJA - Monika Kaleta, Dorothea Wiedermann MUZYKA - Alexander Hacke DŹWIĘK - Martin Witte MONTAŻ - Milenia Fiedler PSM, Joanna Brühl
|
ROMEK - Filip Piotrowicz GUIDO - Jonas Nay FRANKA - Urszula Bogucka BUNIA - Maria Semotiuk ODI - Gerdy Zint OBERLEUTNANT - Steffen „Shorty” Scheumann FELDWEBEL – AndrÉ M. Hennicke LEON - Bartłomiej Topa MATKA ROMKA - Agnieszka Krukówna KARPIUK - Juliusz Krzysztof Warunek KARWAN - Krzysztof Czeczot GRUBER - Jürgen Hoppmann BRAT BUNI - Bartłomiej Kotshedoff URBANIAK - Damian Ul |
O FILMIE:
Wyreżyserowany przez Michała Rogalskiego („Ostatnia akcja”, „Czas honoru”), najnowszy film producentów „Wszystko, co kocham” – polskiego kandydata do Oscara w 2011 roku. Wielokrotnie nagradzany na festiwalach filmowych w Polsce i zagranicą, entuzjastycznie przyjmowany przez publiczność i krytyków.
W obsadzie znakomici aktorzy: Bartłomiej Topa („Obietnica”, „Pod Mocnym Aniołem”), dawno niewidziana w kinie Agnieszka Krukówna („Korczak”, „Lista Schindlera”) oraz Krzysztof Czeczot („80 milionów”). W głównych rolach zobaczymy wschodzące gwiazdy młodego pokolenia: Filipa Piotrowicza („Wenecja”), Urszulę Bogucką („Komornik”) i Marię Semotiuk („W ciemności”). Muzykę skomponował Alexander Hacke – wybitny muzyk, który ma na swoim koncie m.in. ścieżkę dźwiękową do najgłośniejszego filmu Fatiha Akina „Głową w mur”. Autorem scenografii do filmu jest Janusz Sosnowski, który zaprojektował dekoracje w legendarnych filmach „Kingsajz” i „Seksmisja”. Z kolei za dekoracje wnętrz była odpowiedzialna 86-letnia Wiesława Chojkowska, jedna z najlepszych konsultantek ds. wnętrz w filmach wojennych. Pracowała przy takich obrazach, jak „Dzieci Ireny Sendlerowej” , „Katyń” czy „Pianista”.
Romek i Guido mają po siedemnaście lat i przed sobą całe życie. Ich marzenia nie różnią się od marzeń innych nastolatków – chcą słuchać muzyki, tańczyć swinga, umawiać się z dziewczynami. Gdyby nie okoliczności, mogliby być najlepszymi kumplami. Niestety, spotykają się w 1943 roku. Guido służy w oddziale niemieckiej żandarmerii, stacjonującym na polskiej prowincji. W wolnych chwilach słucha zakazanych anglojęzycznych rozgłośni radiowych, nadających jazz i ukradkiem podkochuje się w pięknej France. Tymczasem Romek pomaga matce, pracując jako pomocnik maszynisty. Podobnie, jak Guido, interesuje się Franką. Pewnego dnia, chcąc zaimponować dziewczynie, kradnie walizkę z płytami i patefonem. Wydarzenie do sprawi, że drogi Romka i Guido przetną się, zmuszając chłopców do podjęcia decyzji, która na zawsze odmieni ich życie.
Pokolenie urodzone kilka czy kilkanaście lat po wojnie wychowywane było w cieniu wojennych doświadczeń swoich rodziców, ba! całego kraju. W zasadzie wszystko było jasne – cały naród walczył z okupantem, ratowaliśmy Żydów, a wokół panował terror i noc okupacji. Cała reszta była „życiem na niby”, jak określił to Kazimierz Wyka. Filmy, powieści, wspomnienia z tamtego czasu nie pozostawiały złudzeń. Niczego poza sferą militarno-ideologiczną nie było.
Czy rzeczywiście? „To był dopiero mężczyzna, wszystkie się w nim kochałyśmy” – wspominała przyjaciółka rodziny mojego wuja, rozstrzelanego na ulicach Warszawy. Inna znajoma, lekarka, wspominała, że kiedy brała ślub ze swoim mężem we wsi, gdzie stacjonował ich szpital polowy, wszyscy szeptali, że „doktory biorą ślub”, ale do kościoła nie przyszedł nikt. Mój ojciec przechowywał plik zdjęć, na których było widać mnóstwo nastoletnich dziewcząt i chłopców spacerujących wśród ukwieconych drzew owocowych…
Kazimierz Wyka „życiem na niby” nazywał życie w Generalnej Guberni – umiejętność przetrwania na skraju ubóstwa, bez angażowania się w oficjalne życie społeczne, w stanie emigracji wewnętrznej, przy całkowitej obojętności władz okupacyjnych. Ale przecież nie była to jedyna – poza militarną – forma życia.
Pozostawało jeszcze to wszystko, co ściśle powiązane ze sferą osobistą, zmysłowością i emocjonalnością: przecież także wtedy ludzie kochali się, pobierali, rodzili dzieci i umierali naturalną śmiercią. Toczyło się normalne życie, jakkolwiek zdeformowane sytuacją okupacji. Pamiętam, jakim wstrząsem było dla mnie odkrycie, właśnie dzięki „Życiu na niby” Wyki, że podczas wojny świeciło słońce i padał deszcz...
Dlatego bardzo cenię „Letnie przesilenie” Michała Rogalskiego. Film rozgrywa się w 1943 roku, na południowym wschodzie Polski. Twa wojna, obok działa obóz koncentracyjny, stacjonuje niemiecki posterunek. Ale to wszystko dzieje się gdzieś obok, kamera skupia się na dwóch wrażliwych siedemnastolatkach. Romek jest Polakiem, wychowuje się bez ojca, pracuje jako pomocnik maszynisty – pracę zawdzięcza panu Leonowi, obrotnemu kolejarzowi i partnerowi matki.
Guido jest Niemcem, wcielonym do armii z powodu trudności wychowawczych, jakie sprawiał. Stacjonowanie w jakiejś dziurze byłoby może dotkliwą karą, gdyby chłopaka obchodziło coś poza zakazanym w Rzeszy jazzem. No i dziewczynami. Zainteresowanie Franką, pracującą na posterunku w kuchni, okaże się ogniwem łączącym Romka i Guidona.
Pewnego dnia Romek przekracza próg wtajemniczenia. Leon bierze go na pomocnika w kursie na rampę dezynfekcyjną, pełną bagażu pozostawionego przez zwożonych tu Żydów. Romkowi wystarczy jedno spojrzenie, by zrozumieć źródło zaradności Leona i stracić do niego szacunek. Co nie przeszkodzi mu sięgnąć po walizkę, jak się okaże – z gramofonem i zbiorem jazzowych płyt. Głośna muzyka słuchana w towarzystwie Franki przyciągnie Guidona, który zaproponuje dziewczynie wspólny taniec.
Kilka dni później Romek spotka w lesie Żydówkę, która uciekła z transportu, i spróbuje – mimo strachu – udzielić jej pomocy. Chcąc nie chcąc, coraz głębiej wsiąka w wojnę – przekracza granicę między swoim autonomicznym światem i brutalną zewnętrzną rzeczywistością. Dojrzewa? Uczy się brać odpowiedzialność za swoje czyny. I staje się w tym coraz bardziej konsekwentny. W przeciwieństwie do Guidona, który za swoje „letnie przesilenie” – lekcję dorosłości – zapłaci daleko wyższą cenę.
Punktem wyjścia „Letniego przesilenia” Michała Rogalskiego był zbiór rodzinnych fotografii z czasów wojny – szansa na spojrzenie na tamten okrutny czas z innej perspektywy. Film pozostaje dramatem wojennym – ale nie ma w nim nadmiaru śmierci i szczęku oręża: jest za to owo „życie na niby”, z perspektywy wojennego doświadczenia tracące na znaczeniu, ale ciągle istotne z perspektywy jednostki.
Może właściwsze byłoby określenie „Przesilenia” jako filmu o dojrzewaniu? W końcu czym się różni od większości podobnych historii? Wojennymi okolicznościami? Przecież – przyjmując punkt widzenia profesora Wyki – dorastający wówczas młodzi nie znali innej, pokojowej perspektywy, a świadomość tymczasowości świata, w jakim przyszło im żyć, leżała raczej w sferze marzeń.
Rogalski zmienia perspektywę spojrzenia na wojnę, sugeruje, by cenić nie tyle wyczyn militarny, co heroizm dnia powszedniego. W jego opowieści podział na dobrych i złych nie przebiega między narodami, ale między ludźmi niezależnie od ich narodowości. A do tego jeszcze nadaje całości czuły ton ballady, budzący współczucie dla bohaterów, którym przyszło dorastać w ciężkich czasach. Jednocześnie zaś łagodzi okrucieństwo tamtego okresu prześwietlonymi, miękkimi zdjęciami Jerzego Zielińskiego. Bo niezależnie od okoliczności zewnętrznych czas dojrzewania pozostanie na zawsze najpiękniejszym okresem życia.
Konrad J. Zarębski, Letnie przesilenie, „Kino" 2016, nr 4, s. 68
„WOŁYŃ”
41 FPFF GDYNIA 2016 Zdjęcia - Piotr Sobociński jr
41 FPFF GDYNIA 2016 Prfesjonalny debiut aktorski - Michalina Łabacz
41 FPFF GDYNIA 2016 Charakteryzacja - Ewa Drobiec
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria - Wojtek Smarzowski Scenariusz - Wojtek Smarzowski Zdjęcia - Piotr Sobociński jr. PSC Scenografia - Marek Zawierucha Montaż - Paweł Laskowski PSM Muzyka - Mikołaj Trzaska Dźwięk - Jacek Hamela, Katarzyna Dzida-Hamela Kostiumy cywilne - Wanda Kowalska, Paweł Grabarczyk Kostiumy militarne - Magdalena Rutkiewicz-Luterek Agata Drozdowska Charakteryzacja - Ewa Drobiec, Daria Siejak
|
Michalina Łabacz - Zosia Arkadiusz Jakubik - Skiba Vasili Vasylyk - Petro Adrian Zaremba - Antek Wilk Lech Dyblik - Hawryluk Jacek Braciak - Głowacki Iza Kuna - Głowacka Oleksandr Chesherov - Mykoła Melnyczuk Janusz Chabior - ksiądz Józef Iryna Skladan - Olga Hapyna Maria Sobocińka - Hela Oleksandr Zbarazkyi - Wasyl Huk Gieorgii Povolotskyi - młynarz Matylda Krajewska - Marysia Skiba Ignacy Sut - Franek Skiba Gabriela Muskała - Bronka Andrzej Popiel - Romek Głowacki Beata Łuczak - żona Hawryluka |
O FILMIE:
Akcja filmu „Wołyń” rozpoczyna się wiosną 1939 roku w małej wiosce zamieszkanej przez Ukraińców, Polaków i Żydów. Wkrótce wybucha wojna i dotychczasowe życie wioski odmienia najpierw okupacja sowiecka, a później niemiecki atak na ZSRR. Zosia staje się świadkiem, a następnie uczestniczką tragicznych wydarzeń wywołanych wzrastającą falą ukraińskiego nacjonalizmu. Kulminacja ataków nadchodzi latem 1943 roku. Pośród morza nienawiści Zosia próbuje ocalić siebie i swoje dzieci.
Wojciech Smarzowski, twórca tak cenionych i szeroko dyskutowanych filmów jak „Wesele”, „Dom zły” czy „Róża”, uprawia kino „bez znieczulenia”, chwilami bezwzględne wobec swych bohaterów, ale z pewnością podszyte tęsknotą za wartościami moralnymi porządkującymi chaos i przemoc świata, przynajmniej prowizorycznie. Pesymizm twórcy, jego przekonanie o ułomności i ciążeniu ludzkiej natury ku złu, łączą się na ogół harmonijnie ze skłonnością do precyzyjnie opisanego detalu, a kult konkretu z metaforą; groza z bardzo specyficznym poczuciem humoru, precyzja konstrukcji z ostrością i kondensacją przenikliwej społecznej i psychologicznej obserwacji. Smarzowski nie lęka się podejmować tematów omijanych lub traktowanych z różnych względów zdawkowo. Nie inaczej jest i tym razem.
Rzeź wołyńska to hasło, które budzi przerażenie. Wystarczy przejrzeć w Internecie zdjęcia przedstawiające zmasakrowane trupy mężczyzn, kobiet i dzieci, żeby wyobrazić sobie wymiar tragedii. Tragedii, której skali właściwie nie znamy: po pierwsze dlatego, że przez pół wieku nie wolno było o niej mówić, po drugie dlatego, że nawet historycy nie potrafią oszacować ani liczby ofiar, ani obszaru, na jakim dokonało się ludobójstwo.
Do tego dochodzi charakterystyczny dla twórcy „Wesela” i „Domu złego” naturalizm, doskonale mieszczący się w dosadnym stylu opowiadania. Wizualnie „Wołyń” zaskakuje drastycznością scen przemocy skonfrontowanych z pastelową urodą miejsca akcji, porusza konfrontacją postaw, przeraża skalą nienawiści (pierwotnie film nosił tytuł „Nienawiść”, bezpośrednio nawiązujący do opowiadań Stanisława Srokowskiego).
Gdyby szukać filmowych powinowactw, nasuwają się dwa tytuły – radzieckie „Idź i patrz” Elema Klimowa i równie dyskutowany amerykański „Łowca jeleni” Michaela Cimino. Dzieło pierwsze opisywało hekatombę białoruskich wiosek w czasie hitlerowskiej okupacji, widzianą oczami przedwcześnie dojrzałego chłopca – naocznego świadka tragedii Chatynia, symbolu martyrologii tamtych czasów. „Wołyń” idzie podobną drogą: jego bohaterka jest niewiele starsza od bohatera „Idź i patrz”, a jej wojenna odyseja, jakkolwiek rozciągnięta w czasie, pozwala widzowi doświadczyć podobnej tragedii.
Zosia (w poruszającej kreacji debiutującej Michaliny Łabacz), wydana wbrew woli za mąż za starszego od siebie sąsiada, nosząca dziecko ukraińskiego kochanka, poza perypetiami osobistymi przechodzi wraz z rodziną piekło, jakie stało się udziałem całej polskiej społeczności na Wołyniu – od sowieckiej napaści we wrześniu 1939 roku i krótkiego okresu władzy radzieckiej, poprzez życie w cieniu narastającego nacjonalizmu ukraińskiego, podsycanego zarówno przez ludzi Bandery, jak i kolaborantów sowieckich i hitlerowskich, aż do tragicznej kulminacji, kiedy to latem 1943 roku przy milczącej obojętności Niemców dochodzi do ludobójstwa.
Opisując to piekło, Smarzowski zachowuje wysnutą z książki Srokowskiego perspektywę dziecka: nie ma w tej opowieści miejsca na namysł, jest za to działanie instynktowne, jakaś dziecięca właśnie (choć z czasem bohaterka staje się coraz bardziej doświadczoną kobietą) ufność, by nie powiedzieć – naiwność. Chwała Smarzowskiemu, że potrafił zachować podziwu godną wstrzemięźliwość. Unika politycznego komentarza, jakkolwiek ukazuje wiele aspektów opisywanych zdarzeń – od mrocznej zaciekłości ukraińskiego ataku po tragiczną bezradność ludzi odpowiedzialnych za polski odwet.
Przywołanego wyżej „Łowcę jeleni” łączy z „Wołyniem” – poza próbą katartycznego oczyszczenia – długa wstępna sekwencja ukraińskiego wesela. O ile jednak w dziele Cimino wesele jest oznaką afirmacji życia, a przy okazji podkreśleniem etnicznej i kulturowej odrębności bohaterów wciągniętych w wir amerykańskiej historii, o tyle u Smarzowskiego uroczystość zaślubin staje się kluczem do całej historii.
Nie tylko zarysowuje sylwetki głównych bohaterów – Zosi Głowackiej, jej ukraińskiego ukochanego i jej przyszłego polskiego męża – ale przede wszystkim kreśli obraz należącej do przedwojennej Polski części Ukrainy z ogółem jej społecznych konfliktów, od kontrowersyjnej polityki narodowościowej i wyznaniowej rządu po działalność nacjonalistycznych emisariuszy Stepana Bandery. A na tę delikatną siatkę polsko-ukraińsko-żydowskich zależności społecznych i politycznych Smarzowski nakłada dynamiczne, pełne rozmachu i harmonii wieloetniczne widowisko folklorystyczne, nadające filmowi wymiar epicki.
Bez wątpienia „Wołyń” Wojtka Smarzowskiego był najważniejszym filmem ostatniego festiwalu w Gdyni, a być może najważniejszym, obok „Idy” Pawła Pawlikowskiego, polskim filmem dekady. Niestety, jury nie doceniło jego wagi – trzy, jakkolwiek trafione w punkt nagrody: za zdjęcia Piotra Sobocińskiego jr., charakteryzację Ewy Drobiec i aktorski debiut Michaliny Łabacz to stanowczo za mało jak na tak znaczące dzieło.
Konrad J. Zarębski, Wołyń, „Kino" 2016, nr 10, s. 62
„PROSTA HISTORIA O MORDERSTWIE” „
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria - Arkadiusz Jakubik Scenariusz - Arkadiusz Jakubik, Grzegorz Stefański, Igor Brejdygant Scenografia - Joanna Macha Zdjęcia - Witold Płóciennik Montaż - Paweł Laskowski
|
Filip Pławiak - Jacek Kinga Preis - matka Jacka Andrzej Chyra - ojciec Jacka Eryk Lubos - MARCIN Ireneusz Czop – KRZYSZTOF PIOTR NOWAK - GRUBY Mateusz Więcławek - KRYSTIAN Katarzyna Kwiatkowska – DOKTOR BAJENA Andrzej Konopka – PROKURATOR CZERSKI Michał Czernecki - TYKA Przemysław Strojkowski - PAWEŁ Anna Smołowik - IZA Marek Kasprzyk – KOMENDANT NOCOŃ Zbigniew Stryj – OJCIEC IZY
|
O FILMIE:
Arkadiusz Jakubik wraca za kamerę. „Prosta historia o morderstwie” to drugi – po świetnie przyjętej „Prostej historii o miłości” z 2010 roku – film w dorobku reżyserskim znakomitego aktora. W rolach głównych: Andrzej Chyra, Kinga Preis i Filip Pławiak znany z „Biletu na Księżyc” i „Czerwonego pająka”. Jednym ze scenarzystów „Prostej historii o morderstwie” jest Igor Brejdygant, autor scenariusza serialu „Paradoks” w reżyserii Grega Zglińskiego i Borysa Lankosza. Za zdjęcia odpowiada Witold Płóciennik („Carte Blanche”, „Wymyk”).
Trzymająca w napięciu, pełna zaskakujących zwrotów akcji historia policyjnej rodziny, której losami wstrząsa tajemnicza zbrodnia. Jacek, młody policjant (Pławiak), za wszelką cenę próbuje chronić matkę (Preis) i braci przed porywczym i despotycznym ojcem – również funkcjonariuszem (Chyra) – zamieszanym w nielegalne interesy. Gdy ten zostaje zamordowany, syn staje się głównym podejrzanym. Żeby udowodnić swoją niewinność, Jacek musi rozpracować skomplikowaną sieć intryg, w którą był uwikłany jego ojciec.
Dom zły, chociaż z wierzchu wszystko jak na obrazku. Zielony ogród, duży salon, warsztat majsterkowicza, aż dziw, że na takie luksusy może sobie pozwolić w Polsce prowincjonalny policjant. Szybko się okazuje, że ten pan w ogóle na dużo sobie pozwala, przede wszystkim na wódkę podczas służby, a także przed i po. Rzadko jest trzeźwy, po pijaku trenuje na żonie boks, czemu przyglądają się jego dorastający synowie.
Każdy z nich na ten koszmar reaguje inaczej – starszy robi sobie wagary od życia rodzinnego, znajduje na mieście inną familię, młodszy nie może spać, a gdy już uśnie, to budzi się nad ranem na mokrym prześcieradle. Jest jeszcze ten trzeci – pierworodny – który właśnie wrócił w rodzinne strony po ukończeniu akademii policyjnej, jednak do domu wracać nie chce. W wynajętym mieszkaniu próbuje zbudować ze swoją dziewczyną coś własnego, ale ciągle musi gasić pożary po ojcu, chronić przed ogniem matkę i braci.
Streszczam fabułę filmu Arkadiusza Jakubika w porządku chronologicznym, ale trzeba od razu powiedzieć, że w pierwszej scenie widzimy trupa ojca. Nie wiem, czy ten dramaturgiczny patent to wpływ Wojtka Smarzowskiego, który w swoim kinie regularnie rozrywa linearną strukturę opowieści, ważne, że działa.
To morderstwo siedzi widzowi na wątrobie – chciałoby się przecież wiedzieć jak najszybciej, kto zabił. Zamiast wyjaśnić zagadkę, Jakubik wciąga nas do gry – robi duży krok wstecz i każe śledzić sceny, które wydają się z tym morderstwem niespecjalnie związane. Sceny z życia prowincji i sceny z życia rodzinnego. Zarówno jedno jak i drugie życie jest patologiczne.
Główny bohater, Jacek, najstarszy syn i policjant, widzi, że miasteczko przejęła tzw. „grupa trzymająca władzę”. Widzi też posiniaczoną twarz matki, która przekonuje go, że po prostu uderzyła się o szafkę. Zaczyna więc działać, inaczej jednak niż nas do tego przyzwyczaiło kino. Nie podwija rękawów, nie zakłada kastetu, nie odbezpiecza broni. Bardziej jest Serpico niż Brudnym Harrym. Nie unosi się, stosuje procedury, wykorzystuje kodeks karny. I nie dodaje sobie otuchy wódką.
Filip Pławiak, który nie tak dawno zagrał cichego pasjonata zbrodni w „Czerwonym Pająku” Marcina Koszałki, rolą Jacka po raz kolejny udowadnia, że dobrze się czuje w rolach bohaterów skupionych i zdeterminowanych, napędzanych przez schowane gdzieś głęboko emocje. Pławiak trzyma cały film, ale i pozostali aktorzy, na czele z Kingą Preis i Andrzejem Chyrą – kolejno w roli matki i ojca – grają tutaj bez pudła.
Drugi film Jakubika nosi tytuł „Prosta historia o morderstwie”, choć równie dobrze mógłby się nazywać tak samo jak jego debiut – „Prosta historia o miłości”. Wątek lokalnej sitwy wydaje się zarysowany w stopniu niewystarczającym. Za mało jest tu scen, które nakreślają, o co naprawdę w tej sitwie chodzi i jaka jest dynamika wewnątrz niej – nie wiadomo w zasadzie, z czego czerpie ona profity, bo chyba nie ze sklepu meblowego i z nieruchomości, które na prowincji nie chodzą jednak tak dobrze, jak działki wokół Pałacu Kultury.
Dużo mocniej wybrzmiewa na tym tle właśnie miłość, szczególnie miłość rodzinna. Jakubik pokazuje jej różne formy, pokazuje, jak ludzie tę miłość sobie wyznają i co też o niej myślą. Pokazuje uzależnienie od osoby, którą się kocha i walkę z tym uzależnieniem, nierzadko skazaną na porażkę. Pokazuje, jak miłość rodzi agresję, jak skłania ludzi do robienia rzeczy głupich i takich, które nazwalibyśmy heroicznymi.
Jasne, w rodzinie Jacka wszystko zaczyna się psuć przez wódkę, ale Jakubika nie interesuje samo picie i to, jak ludzie od wódki wariują. Koncentruje się raczej na świadkach tego wariactwa i ich reakcjach. „Prosta historia o morderstwie” to delikatnie narysowany, przenikliwy portret tych, którzy nie mają siły i tych, którzy ostatecznie ją w sobie znajdują.
Jeszcze jedno trzeba docenić. W swoim drugim filmie Arkadiusz Jakubik, choć czerpie zarówno z kina Smarzowskiego, jak i tradycji kryminału, wyraźnie szuka własnego terytorium. Nie idzie wiernie za Smarzowskim i nie zadowala się pesymizmem, miejscami tak łatwym u autora „Wesela”. Jego drugi film, daleki od skatologii i turpizmu, ucieka także od splendoru, który bije po oczach we współczesnych polskich kryminałach.
Jakub Socha, Prosta historia o morderstwie, „Kino" 2016, nr 10, s. 70
„JESTEM MORDERCĄ”
41 FPFF GDYNIA 2016 Srebrne Lwy - Maciej Pieprzyca
41 FPFF GDYNIA 2016 Scenariusz - Maciej Pieprzyca
REALIZACJA |
OBSADA |
REŻYSERIA - Maciej Pieprzyca SCENARIUSZ - Maciej Pieprzyca ZDJĘCIA - Paweł Dyllus SCENOGRAFIA - Joanna Wójcik KOSTIUMY - Agata Culak MONTAŻ - Leszek Starzyński
|
JANUSZ JASIŃSKI - Mirosław Haniszewski WIESŁAW KALICKI - Arkadiusz Jakubik TERESA JASIŃSKA - Magdalena Popławska MAREK - Michał Żurawski MŁODY - Tomasz Włosok ANKA - Karolina Staniec LIDIA KALICKA - Agata Kulesza KOMENDANT STĘPSKI - Piotr Adamczyk |
O FILMIE:
Śląsk, początek lat 70. Regionem wstrząsa seria brutalnych morderstw na kobietach popełnianych zawsze według tego samego schematu. O sprawie nie mówi się w mediach przepełnionych głównie peerelowską propagandą sukcesu. Do czasu gdy kolejną ofiarą zabójcy pada siostrzenica pierwszego sekretarza partii. Wtedy komendant wojewódzki postanawia powołać specjalną grupę do złapania „Wampira” (jak potocznie określany jest morderca). Jej szefem mianuje Janusza Jasińskiego – młodego (33 lata), ale nadzwyczaj skutecznego porucznika, przykładnego męża i ojca. Janusz, mimo że pozornie nie jest typem twardziela, wzbudza podziw swoich współpracowników i jest powszechnie lubiany. Grupa „Zofia” (od imienia pierwszej ofiary „Wampira”) zaczyna prężnie działać, wykorzystując wszelkie dostępne ówcześnie metody. Janusz specjalnie na potrzeby powierzonego mu śledztwa zgłębia osiągnięcia zachodniej kryminalistyki. Wprowadza do prac zespołu najnowocześniejsze, znane niewielu technologie. Korzysta z jednego z pierwszych w Polsce komputerów. Zwraca się o pomoc do znanego angielskiego kryminologa. To wszystko budzi początkowo nieufność przełożonych i drwiny podwładnych. Jednak dzięki pomysłom Janusza udaje się znacznie zawęzić krąg podejrzanych. Niestety, to nie wystarcza – wyścig z czasem trwa, „Wampir” ciągle zabija. Niewiele daje też wyznaczenie przez władze nagrody za wskazanie mordercy. Pojawia się trop: coraz częściej w śledztwie pada nazwisko Wiesława Kalickiego. Podejrzanego ostatecznie pogrążają zeznania żony, Lidii Kalickiej.
Oficjalna propaganda Związku Radzieckiego głosiła, że w ZSRR „niet” seryjnych morderców – bo w raju nie ma miejsca na zbrodnię. Również w komunistycznej Polsce grasowanie Wampira z Zagłębia było dla władzy wyjątkowo niewygodne. Sprawa, która w latach 60 i 70. poruszyła opinię publiczną, znakomicie nadaje się do przedstawienia mechanizmów funkcjonowania poprzedniego systemu, ale również działania ludzkiej psychiki i siły manipulacji.
Maciejowi Pieprzycy udała się rzecz niezwykła. Nakręcił film, którego przenikliwości nie powstydziliby się twórcy spod znaku kina moralnego niepokoju, ale dokonał tego w sposób niezwykle atrakcyjny, posiłkując się rozwiązaniami rodem z kina gatunkowego. W ten sposób nie tylko stworzył portret postaci uwikłanych w grę o wysoką stawkę polityczną i etyczną, ale również chwycił widzów za gardło wciągającą opowieścią o banalności zła.
Pierwszym skojarzeniem podczas seansu „Jestem mordercą” są „Bogowie” Łukasza Palkowskiego. Oba filmy charakteryzuje podobna dbałość o scenograficzny i kostiumowy szczegół, oba też inspirują się autentycznymi wydarzeniami z czasów PRL-u, a zarazem czerpią z kina rozrywkowego. Choć film Pieprzycy eksploruje najbardziej mroczne przestrzenie ludzkich umysłów i nie brakuje w nim wyjątkowo wstrząsających scen, to został wzbogacony o zaskakujący humor.
Co natomiast może dziwić – zważywszy na podjęty temat – jedynie na samym początku reżyser sięgnął po rozwiązania rodem z kryminału. Pieprzyca podążył tą samą drogą, co Marcin Koszałka przy „Czerwonym Pająku” – bardziej od pytania „kto zabił?” interesuje go psychologia postaci. Ta nieobecność tajemnicy wybrzmiewa w finale zbyt upraszczającym morałem. Jednak dzieło Pieprzycy ma inne walory, które przykrywają ów brak subtelności.
Akcja filmu rozgrywa się w latach 70. Na płotach wiszą czerwone płachty głoszące propagandę sukcesu. Jednak dobrobyt widać jedynie w domach dygnitarzy. Względny spokój gierkowskiej dekady zakłóca na Górnym Śląsku fala wyjątkowo brutalnych morderstw. Sprawą interesuje się sam pierwszy sekretarz, który osobiście sprawuje nad nią nadzór. Zadanie znalezienia sprawcy otrzymuje oficer grany przez Mirosława Haniszewskiego. Bohater wie, że to jego wielka szansa na awans, choć zdaje sobie również sprawę, że znalezienie mordercy będzie wyjątkowo trudne – wcześniej nie udało się to kilku znacznie bardziej doświadczonym zespołom śledczym.
Właściwa akcja filmu zawiązuje się w momencie złapania podejrzanego. Sukces policjanta nieoczekiwanie staje się pułapką. Pieprzyca przekonująco zarysował cały system zależności zawodowych, jak również mechanizmy konformizmu. Gdy bowiem osiągnie się sukces, zyska uznanie w środowisku, otrzyma awans, nowe mieszkanie, a nawet przedmiot powszechnego pożądania, czyli kolorowy telewizor, nie tak łatwo przyznać się do błędu, mimo piętrzących się w głowie wątpliwości.
Twórca mógł ulec pokusie łatwego moralizatorstwa i postawienia bohatera w jednoznacznie złym świetle. Na szczęście Pieprzyca tego nie robi, ustawiając postać oficera w centrum działania rozmaitych sił, którym nie jest w stanie przeciwstawić się nawet najsilniejsza jednostka. Przypomina w tym twórców wspomnianego na wstępie kina lat 70., którzy również stawiali sobie za cel ukazanie funkcjonowania człowieka w czasach, gdy konformizm był najbardziej opłacalny.
Niekwestionowaną wartością filmu jest zręczne powiązanie analizy ówczesnego społeczeństwa z obrazem indywidualnych losów dwóch zagubionych mężczyzn. Zarówno milicjant, jak i domniemany morderca znaleźli się w sytuacji bez wyjścia – być może właśnie ta świadomość tak ich do siebie zbliża. Głównym oskarżonym w filmowym procesie staje się jednak władza. Bo to nieznoszące sprzeciwu naciski z góry każą jak najszybciej zamknąć sprawę, bez zbędnego roztrząsania wątpliwości.
Jednak nie wszystko można zrzucić na barki zbrodniczego systemu, który niszczył charaktery i dbał jedynie o pozory. Pieprzycy udało się pogodzić makrohistorię z historią w skali mikro i pokazać dylematy ludzi żyjących w określonym czasie i miejscu. Ta opowieść o stopniowym i niedostrzegalnym zatracaniu się w złu, do którego prowadzą lenistwo, zaniechanie i uległość, nie mogłaby się rozgrywać w innych okolicznościach. Starannie przedstawiony społeczno-polityczny kontekst nadaje moralnym rozterkom głównego bohatera głębię i niejednoznaczność.
Michał Piepiórka, Jestem mordercą, „Kino" 2016, nr 11, s. 76-77
REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” KINO POLSKIE 2016
Lp. |
TYTUŁ |
DATA |
GODZ. |
CZAS |
1 |
08.02.2016 |
18.00 |
94 MIN |
|
2 |
08.02.2016 |
20.00 |
107 MIN |
|
3 |
09.02.2016 |
18.00 |
75 MIN |
|
4 |
09.02.2016 |
20.00 |
125 MIN |
|
5 |
10.02.2015 |
18.00 |
82 MIN |
|
6 |
10.02.2015 |
20.00 |
122 MIN |
„DEMON”
|
OBSADA |
reżyseria - Marcin Wrona scenariusz - Paweł Maślona, Marcin Wrona Montaż - Piotr Kmiecik ZdjęcIa - Paweł Flis Scenografia - Anna Wunderlich Kostiumy - Aleksandra Staszko muzyka - Krzysztof Penderecki, Marcin Macuk |
Pyton – Itay Tiran Żaneta – Agnieszka Żulewska Zygmunt – Andrzej Grabowski Jasny – Tomasz Schuchardt Lekarz – Adam Woronowicz Nauczyciel – Włodzimierz Press Ronaldo – Tomasz Ziętek Ksiądz – Cezary Kosiński Zofia - Katarzyna Gniewkowska |
O FILMIE
Film zdobywcy Srebrnych Lwów Festiwalu Filmowego w Gdyni – Marcina Wrony, autora głośnego „Chrztu” pokazywanego m.in. na prestiżowych festiwalach w San Sebastian i Toronto. W międzynarodowej koprodukcji, obok Itaya Tirana – gwiazdy nagrodzonego Złotym Lwem MFF w Wenecji i Europejską Nagrodą Filmową „Libanu”, plejada znakomitych polskich aktorów, m.in. Andrzej Grabowski, Adam Woronowicz, Tomasz Schuchardt i Cezary Kosiński, wspieranych przez młode pokolenie – Agnieszkę Żulewską („Bejbi blues”) i Tomasza Ziętka („Kamienie na szaniec”).
Piotr (Itay Tiran), nazywany przez przyjaciół Pytonem, przyjeżdża z Anglii do Polski na ślub z piękną Żanetą (Agnieszka Żulewska). W starym domu otrzymanym w prezencie od przyszłego teścia (Andrzej Grabowski) zamierza urządzić rodzinne gniazdko dla siebie i narzeczonej. Plany komplikują się, gdy w przeddzień wesela mężczyzna znajduje ludzkie szczątki, zakopane nieopodal posesji. Chwilę po makabrycznym odkryciu Piotr traci przytomność, a po odzyskaniu świadomości odkrywa, że jego znalezisko zniknęło, a on sam nie potrafi przypomnieć sobie niczego z ostatnich godzin. Tymczasem rozpoczyna się wesele. Zaproszeni na ceremonię goście, na czele z bratem Żanety - Jasnym (Tomasz Schuchardt) dostrzegają, że z panem młodym zaczyna dziać się coś niepokojącego...
Film Marcina Wrony należy do podgatunku polskiego kina, który można nazwać „historycznym dreszczowcem” – filmy te dzieją się co prawda współcześnie, ale to, co jest w nich właściwym źródłem strachu, pochodzi z przeszłości. W „Zabić bobra” Jana Jakuba Kolskiego tą przeszłością są niedawne wojny, które prowadziła Ameryka z pomocą polskich żołnierzy. W „Pokłosiu” Pasikowskiego i „Ziarnie prawdy” Lankosza tą przeszłością jest Zagłada i jej, jak ujął to kiedyś profesor Feliks Tych, „długi cień”. W każdym z tych filmów duchy przeszłości nawiedzają współczesnych, dopominają się o konsekwencje tamtych wydarzeń.
Piotr (Itay Tiran), Polak, który wychował się w Anglii, przyjeżdża do Polski na swój ślub. Został niemal wyswatany: dziewczynę (Agnieszka Żulewska) poznał przez jej brata, młodzi zakochali się przez kilka rozmów wideo, więc dopiero teraz poznają się lepiej. Wszystko zresztą jest dla Piotra nowe: mała mieścina, do której można dostać się tylko promem czy jowialny teść (Andrzej Grabowski), twardą ręką zarządzający rodzinnym biznesem. Chłopak jest jednak pełen zapału i w przeddzień ślubu zabiera się do porządkowania podwórka przed starym, opuszczonym domem, w którym ma zamieszkać ze swoją żoną po ślubie. I tutaj czeka go pierwszy wstrząs: pod jednym z drzew przypadkowo odkrywa zakopany ludzki szkielet. Postanawia nie niepokoić tym swojej narzeczonej, ale szybko przekonuje się, że także nikt z jej rodziny nie chce rozmawiać o znalezisku. A same kości też znikają, jakby ktoś próbował zacierać ślady.
Następnego dnia odbywa się ślub, ale podczas wesela z panem młodym zaczynają dziać się dziwne rzeczy: nie przestaje myśleć o kościach odnalezionych (i zagubionych) w ogrodzie i coraz wyraźniej odczuwa obecność tych, którzy z tajemniczym zmarłym mieli coś wspólnego.
Zarys historii brzmi obiecująco, wszystko jednak rozbija się o wykonanie. Opowieści brak precyzji, która powinna być obowiązkowa w każdym filmie mającym trzymać w napięciu: informacji nie może być za dużo albo za mało, a rozwój historii powinien przebiegać w zgodzie z pewną logiką. (…)
Na innym, bardziej podstawowym poziomie, sytuują się problemy z tonacją filmu: jakby Wrona nie mógł się zdecydować, czy chce uderzać w nutę tragiczną czy w nutę groteski. Sceny weselne są właściwie orgią pomieszanych konwencji: od sentymentalizmów w rodzaju zbiorowego wykonywania ludowych przyśpiewek, których ucho nie słyszało na żadnej polskiej wsi od pięćdziesięciu lat, po zwyczajowe w polskim kinie podkreślanie brzydoty i rozpasania pijanych weselników w stylu „Wesela” Smarzowskiego.
Jak w soczewce skupia te problemy postać teścia, którą Andrzej Grabowski odgrywa przez jedną scenę na wzorzec wzbudzającego postrach „ojca chrzestnego”, by po chwili rozpuszczać ją w komediowych środkach rodem z kabaretu lub sitcomu. Najciekawiej wypadają sceny wizyjne, w których pojawiają się duchy przeszłości: po prostu tutaj rzecz trzeba było wymyślić „od nowa”, nie było gotowego schematu, w który twórcy mogliby popaść.
Być może na przykładzie filmu Wrony dałoby się rozpoznać jakiś głębszy problem, który wymienieni filmowcy mają z portretowaniem polskiego społeczeństwa (chyba z wyjątkiem Kolskiego, któremu przydarzył się wypadek przy pracy). Jest coś uderzającego w tym, że odwołują się przeważnie do groteskowych klisz, które nie ukazują już żadnych istotnych treści, a kiedy chcą powiedzieć coś ważnego, sięgają po środki zbyt mocne.
W efekcie polska prowincja, czyli znakomita większość kraju, nie ma szansy, by trafić w rejestr dramatu. Filmowcy tacy jak Wrona widzą w niej albo materiał na groteskę i obraz mentalnej nędzy, albo krainę przerażających postaci, zapijających wspomnienie krwi na rękach. Popadając z jednej skrajności w drugą ani nikogo nie przestraszą, ani nie zmuszą do myślenia. W efekcie zostaje bowiem tylko wrażenie zmarnowanej szansy, strzału, który chybił celu.
Krzysztof Świrek, Demon, „Kino" 2015, nr 10, s. 70-71
„OBCE NIEBO”
FPFF W GDYNI 2015
Najlepsza pierwszoplanowa rola kobieca Agnieszka Grochowska
REALIZACJA |
OBSADA |
REŻYSERIA - Dariusz Gajewski ZDJĘCIA - Monika Lenczewska SCENARIUSZ - Dariusz Gajewski, Michał Godzic MUZYKA - Candelaria Saenz Valiente Marcin Masecki MONTAŻ - Grażyna Gradoń DŹWIĘK - Mateusz Adamczyk, Sebastian Witkowski SCENOGRAFIA - Joanna Macha KOSTIUMY - Beata Nyczaj, Lotta Petersson CHARAKTERYZACJA - Olga Nejbauer |
Basia - Agnieszka Grochowska Marek - Bartłomiej Topa Ula - Barbara Kubiak Anita- Ewa Fröling Harriet- Tanja Lorentzon Björn - Gerhard Hoberstorfer Ricky - Per Morberg Wasia - Oleh Drach Luba - Alona Szostak Adwokat - Jan Englert Justyna - Magdalena Boczarska |
O FILMIE
Basia i Marek od dwóch lat mieszkają w Szwecji wraz z dziewięcioletnią Ulą. Na skutek niewinnego kłamstwa dziewczynki, jej losami zaczyna interesować się owładnięta obsesją perfekcyjności pracownica opieki społecznej Anita. Przekonana o słuszności szwedzkiego prawa pozornie robi wszystko dla dobra dziecka. Szwedzka opieka społeczna potajemnie przekazuje Ulę rodzicom zastępczym. Polska matka i ojciec mogą spotykać się z córką wyłącznie w wyznaczonym miejscu pod okiem przedstawicieli opieki społecznej i nowych rodziców Harriet i Bjorna. Trzy kobiety: Basia, Harriet i Anita walczą o dziecko. Dziewczynka staje się ofiarą ich najlepszych intencji. Rodzice Uli muszą zmierzyć się z bezlitosną biurokracją, dla której nie liczą się ludzkie uczucia. W obliczu koszmaru Basia i Marek decydują się na dramatyczną walkę o odzyskanie córki, niebezpiecznie balansując na granicy prawa.
Zderzanie przeciwieństw zawsze dobrze wpływa na dramaturgię filmu. A kiedy w poszukiwaniu kontrastów wychodzi się poza zgrane na ekranie duety (starość i młodość, porządek i bałagan, kobieta i mężczyzna), można nakręcić film, który zaskakuje bogactwem wrażeń i punktów zwrotnych. „Obce niebo” Dariusza Gajewskiego jest takim filmem – mocnym, niepokojącym, wzbudzającym dyskomfort i satysfakcję.
Gajewski zawsze starał się wyprowadzać bohaterów ze strefy komfortu. Waldemar (Łukasz Garlicki) w „Lekcjach pana Kuki” (2007) pojechał szukać szczęścia w surrealistycznie przedstawionej Austrii. Bohaterowie mozaikowej „Warszawy” (2003) błądzili po stolicy, mierząc się z sytuacjami, o których wcześniej baliby się nawet pomyśleć. Wszyscy pod obcym niebem, imigranci, zagubieni w nowej rzeczywistości, odkrywali jej blaski i stawiali czoło cieniom. Żaden z poprzednich filmów Gajewskiego nie miał jednak tak precyzyjnie utkanej struktury; nie był tak wieloznaczny, psychologicznie wielowymiarowy, gęsty od emocji i daleki od klisz jak „Obce niebo”.
Dziś coraz więcej ludzi wyjeżdża z kraju nie za chlebem, ale z chęci znalezienia lepszego, innego życia. Tacy są też bohaterowie najnowszego filmu Gajewskiego. Mieszkają w Szwecji. Porozumiewają się z innymi po angielsku, ich córka Ula (Barbara Kubiak) chodzi do lokalnej szkoły, biegle posługuje się polskim i szwedzkim. Marek (Bartłomiej Topa) trenuje dziewczęcą drużynę piłki nożnej, Basia (Agnieszka Grochowska) jest masażystką. Układa im się różnie, jak w typowym małżeństwie – raz lepiej, raz gorzej. Ula tęskni za babcią i jak każde dziecko w nowym środowisku próbuje zwrócić na siebie uwagę. Basia jest nerwowa, bardzo emocjonalna, czasami trochę nad sobą nie panuje. Markowi układa się najlepiej, zdążył nawet nawiązać i zakończyć romans. Jest normalnie.
Każdy kolejny akcent, który Gajewski kładzie na normalność, wzbudza jednak niepokój. Gajewski, podobnie jak Magnus von Horn w „Intruzie”, w chłodny szwedzki krajobraz wprowadza silne emocje. Zderza polską afektację ze szwedzkim dystansem, a specyficzny savoir-vivre znad Wisły, któremu bliżej do anarchii niż elegancji, z fanatyczną w swojej naturze poprawnością polityczną. Łącznikiem między jednym a drugim światem jest mała dziewczynka; dwujęzyczna, więc uwikłana w obie kultury jednocześnie. W domu słyszy jedno, w szkole jest uczona czego innego.
Na pozór Ula inteligentnie balansuje między ciepłem domowego ogniska a rzeczywistością rozciągającą się pod obcym niebem. W istocie jest zagubiona, zamknięta w sobie, z trudem nawiązuje kontakty z otoczeniem, nie pyta, nie otrzymuje odpowiedzi i w końcu daje się wmanipulować w sytuację, w której ani ona, ani jej rodzice nie chcieliby się znaleźć. Gajewski i współ-scenarzysta Michał Godzic z tak wielkim wyczuciem splatają ze sobą przykre zbiegi okoliczności, zwykłe nieporozumienia i niefortunne przypadki, że szwedzka opieka społeczna zaczyna być przekonana, iż dwójka młodych polskich rodziców bije swoje dziecko.
Gajewski nie ukrywa przed widzami, jaka jest prawda. Dzięki temu pokazuje, w jak absurdalny sposób rozkręca się spirala przemocy, jak wygląda bezsilność i jak jedno kłamstwo dziecka powiedziane, by zwrócić na siebie uwagę, rujnuje życie kilkorga dorosłych ludzi. „Obce niebo” postawiłabym sobie na półce obok „Polowania” (2012) Thomasa Vinterberga. Oba są równie dobrymi thrillerami psychologicznymi, w których pierwszoplanowe role grają bezradność i prorodzinna polityka skazująca za czułość, okazywanie sobie emocji, wybuchanie gniewem i miłość – tę niełatwą, nieidealną; ludzką.
Zdjęcia Moniki Lenczewskiej doskonale oddają zabałaganioną przestrzeń życiową, w jakiej Marek i Basia usiłują się odnaleźć. Pięknie podkreślają też chłód, jaki panuje w wielkim przeszklonym szwedzkim domu zastępczym, do którego trafia Ula. Harriet (Tanja Lorentzon) i Björn (Gerhard Hoberstorfer) stracili córkę, mała Polka świetnie odnajduje się w jej roli.
Gajewski wykorzystuje fakt, że dzieci – wbrew swojej niewinności – mają doskonałe zdolności adaptacyjne, a ich kłamstwa kolą okrutnie, bo nigdy nie wiadomo, wobec kogo i kiedy zostaną wymierzone. Kubiak, która na ekranie zadebiutowała w 2013 roku w etiudzie „Smutne potwory” Justyny Tafel, ma talent do kreowania dziecięcych postaci, posiadających wiele twarzy.
Nową zyskuje też Agnieszka Grochowska. Aktorka zwykle obsadzana w mocno nierealistycznych rolach typowych matek, żon i kochanek, w filmie Gajewskiego odzyskuje swoje ludzkie oblicze. Gra bohaterkę, którą roznoszą emocje; która popełnia błędy i desperacko stara się je naprawić; podejmuje kroki ostateczne, stawia wszystko na jedną kartę, a czy wygrywa? Wygrał Gajewski – pisząc z Godzicem świetny scenariusz i obsadzając w głównych rolach aktorów, którzy unieśli na barkach jego historię i w jej precyzyjną konstrukcję wlali prawdziwe emocje.
Anna Bielak, Obce niebo, „Kino" 2015, nr 10, s. 67-68
„NOC WALPURGI”
FPFF W GDYNI 2015
Złoty Klakier Nagroda publiczności dla najdłużej oklaskiwanego filmu
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria: Marcin Bortkiewicz Magdalena Gauer Zdjęcia: Andrzej Wojciechowski Muzyka: Marek Czerniewicz Montaż: Piotr Mendelowski Scenografia: Katarzyna Sobańska Marcel Sławiński Dźwięk: Agata Hodyra |
Małgorzata Zajączkowska Nora Sedler Philippe Tłokiński Dziennikarz Robert Monika Mariotti garderobiana Mieczysław Gajda portier
|
O FILMIE:
Niezwykły, emanujący sensualną energią debiut Marcina Bortkiewicza wciąga widza w misterną grę charakterów.
Akcja filmu Marcina Bortkiewicza toczy się w noc Walpurgi, 30 kwietnia 1969 roku, w szwajcarskiej operze, tuż po zakończeniu przedstawienia "Turandot" Giacomo Pucciniego. Gdy gasną światła, ze sceny schodzi wielka diva operowa, Nora Sedler (Małgorzata Zajączkowska). Pod drzwiami jej garderoby czeka na nią dwudziestokilkuletni, skromny dziennikarz, Robert (Phillipe Tłokiński), umówiony na wywiad z artystką. Impulsywna Nora, wielka i nieokiełznana niczym Maria Callas, wyrzuca go za drzwi, ale w końcu zgadza się na rozmowę. Od początku jednak prowadzi z nim misterną grę, nieustannie go przyciągając i odpychając. W powietrzu unosi się erotyczne napięcie. Robert, nie bez wewnętrznych oporów, wyraża na tę dziwną grę zgodę.
Laureat pięciu nagród na festiwalu "Młodzi i Film" w Koszalinie, znakomity debiut Marcina Bortkiewicza "Noc Walpurgi" pojawi się w kinach już 25 września 2015 roku. W roli głównej zobaczymy Małgorzatę Zajączkowską, wybitną polską aktorkę, która ma w dorobku udział w hollywoodzkich produkcjach, m.in. w "Strzałach na Broadway'u" w reżyserii Woody'ego Allena, a także występowała u boku Glenn Close i Christophera Walkena. Artystka w "Nocy Walpurgi" we wspaniałym stylu powraca na duży ekran. Kreacja w filmie Marcina Bortkiewicza przyniosła jej nagrodę Jantara 2015 za główną rolę kobiecą na koszalińskim festiwalu. Partneruje jej Phillipe Tłokiński, aktorski talent, znany z seriali "Przepis na życie" i "M jak Miłość".
Młody początkujący dziennikarz próbuje przeprowadzić wywiad z operową diwą w wieku mocno już średnim. Ich rozmowa szybko zmienia się w pojedynek – walkę o dominację, w której narzędziami są młodość i dojrzałość; seks i obietnica sławy; ironia i manipulacja, zgorzkniała mądrość i pełna ciekawości naiwność. Gra odsłania tajemnice z przeszłości ich obojga, które w jeden wieczór, noc z 30 kwietnia na 1 maja 1969 roku, wywracają ich świat do góry nogami. Tak w największym skrócie streścić by można pełnometrażowy debiut Marcina Bortkiewicza „Noc Walpurgi”.
Film jest adaptacją monodramu Magdaleny Gauer, a choć rozpisuje go na dwie postaci, dwoje aktorów – diwę Norę (Małgorzata Zajączkowska) i zafascynowanego nią Roberta (Philippe Tłokiński) – zachowuje teatralną jedność miejsca, czasu i akcji. Nie sposób jednak wysuwać przeciw niemu zarzutów o „teatralność” – pierwszy film Bortkiewicza jest debiutem głęboko przemyślanym formalnie, bardzo sprawnym warsztatowo, dynamicznie posługującym się środkami wyrazu właściwymi kinu. Widać, że reżyser panuje tu nad każdą sceną, ujęciem, kadrem, że wie, co i jak chce pokazać. Ekspresyjne czarno-białe zdjęcia Andrzeja Wojciechowskiego, dynamiczny, trzymający rytm montaż debiutującego w pełnym metrażu Piotra Mendelowskiego dopełniają świetnego filmowego widowiska.
Nie byłoby go, gdyby nie dwójka znakomitych aktorów. Dziennikarze obecni na festiwalu Młodzi i Film w Koszalinie (gdzie „Noc Walpurgi” zdobyła pięć nagród) nagrodzili film za „przywrócenie polskiemu kinu Małgorzaty Zajączkowskiej”. Jej Nora to kolejna fascynująca dojrzała kobieta w polskim kinie po Wandzie Gruz w wykonaniu Agaty Kuleszy w „Idzie”. Jest jednocześnie wyniosła i słaba, arogancka i pełna lęku; uwodzicielska i wulgarna; pewna siebie, zaborcza, świadoma swoich pragnień (w tym seksualnych), a przy tym ciągle skrywająca wewnętrzne rany.
Kreacja Zajączkowskiej jest brawurowa, zagrana na maksymalnie wyciągniętej nucie, cały czas balansuje na granicy niezamierzonej autoparodii, ale nigdy jej nie przekracza – wytrzymuje napięcie. To może być kobieca nagroda aktorska w Gdyni. Na jej tle kreacja Tłokińskiego została zbudowana oszczędniej, nie ma charakteru warsztatowego popisu, jest bardziej wyciszona, czasami wręcz nieporadna. Ale też w tej nieporadności tkwi jej siła, tak jak w (pozornej) nieporadności Roberta, potrafiącego swoją młodość (i związany z nią erotyczny urok), naiwność, ignorancję przekuć w atuty w pojedynku z Norą.
Bortkiewicz jest bez wątpienia sporym filmowym talentem i czekam na jego następne filmy. Gratulując mu koszalińskich laurów i życząc dobrze w Gdyni, mam jednak wobec „Nocy Walpurgi” dwa zastrzeżenia, o których nie mogę tu nie wspomnieć. Pierwsze dotyczy zbyt wyraźnego wpływu wielkich mistrzów kina. Każdy sukces ma, jak wiadomo, kilku ojców, w „Nocy Walpurgi” z każdej sceny spogląda na filmowo obytego widza parada przodków z historii kina.
Kogo tam nie ma? Visconti (dekadencja, historia, klasy wyższe, demoniczne Niemcy), Polański (dynamicznie zmieniający się układ podporządkowania – dominacji w małej grupie osób zamkniętych w ciasnej przestrzeni), Zanussi z najlepszego okresu (niewinna młodość i ucząca – uwodząca – deprawująca ją dojrzałość); wreszcie jedyna z tego towarzystwa kobieta Liliana Cavani z „Nocnym portierem” (wspomnienia z przeszłości, sadyzm, pragnienie wpisane w nazizm). Ma się wrażenie, że te wielkie nazwiska i antenaci trochę film przytłaczają, że w podejściu do nich brakuje lekkości i swobody, walka o wyzwolenie się spod wpływu wielkich poprzedników, o uczynienie ich tematów i strategii estetycznych własnymi nie jest tu dość zacięta, reżyser nie zawsze wychodzi z niej obronną ręką.
Drugi problem jest chyba poważniejszy. Film jest tak przeładowany zasadniczymi kwestiami, że zbliża się niebezpiecznie do kliszy. Na końcu gra między Norą i Robertem przyspiesza jak uczestnicy wyścigu na ostatniej prostej, a na widza, niczym bomby w nalocie dywanowym, zrzucane są kolejne konteksty i przekroczenia. Mamy tu więc wątek nazistowskiego amoku, którego wyrazem był Holocaust, i obłędu kultury europejskiej odzwierciedlonego w szaleństwie wojny.
Temat wydaje się potraktowany szczególnie schematycznie, powierzchownie, jakby został wzięty z bryku o Mannie i Viscontim. Gdy na końcu ujawniona zostaje ostatnia tajemnica, gdy zostajemy skonfrontowani z ostatnią transgresją tego filmu, mamy wrażenie mechanicznej próby szokowania. Zbyt wykalkulowanej, by mogła zadziałać. Ktoś bardziej złośliwy wobec „Nocy Walpurgi” niż ja mógłby nawet napisać, że to dzieło prymusa pozującego na „enfant terrible”, który chciał w jak najkrótszym czasie pokazać, jak wiele filmowych arcydzieł obejrzał i jak wiele tabu potrafi złamać.
Ale nie o złośliwości tu chodzi. Życzę temu filmowi sukcesu w spotkaniach z publicznością i na festiwalach, a reżyserowi kolejnych filmów. Radziłbym jednak: mniej Viscontiego więcej Dawickiego. Oskara, artysty wizualnego, autora pracy (składającej się z kartki z odręcznie napisanym tytułem) „Nigdy nie zrobiłem pracy o Holocauście”. Polecam ją Marcinowi Bortkiewiczowi jako inspirację na dalszej drodze twórczej.
Jakub Majmurek, Noc Walpurgi, „Kino" 2015, nr 09, s. 68
„INTRUZ”
FPFF W GDYNI 2015
Najlepszy reżyser Magnus von Horn
Najlepszy scenariusz Magnus von Horn
Najlepszy montaż Agnieszka Glińska
Nagroda Polskiej Federacji DKF-ów Don Kichot
Magnus von Horn
Nagroda Specjalna Wschodząca gwiazda Elle
Magnus von Horn
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria - Magnus von Horn Scenariusz - Magnus von Horn Montaż - Agnieszka Glińska PSM Zdjęcia - Łukasz Żal PSC Dźwięk - Michał Robaczewski, Jean-Guy Véran Scenografia - Jagna Dobesz, Henrik Ryhlander Kostiumy - Anna Karin-Cameron Charakteryzacja - Sari Nuttunen |
Ulrik Munther - John Mats Blomgren - Martin Alexander Nordgren - Filip Wiesław Komasa - Dziadek Loa Ek - Malin Ellen Jelinek - Bea
|
O FILMIE:
„Intruz” to jedyna pełnometrażowa polska produkcja pokazana w ramach tegorocznego festiwalu w Cannes. Trzymający w napięciu debiut fabularny Magnusa von Horna, wielokrotnie nagradzanego absolwenta Łódzkiej Szkoły Filmowej, zdoskonałymi zdjęciami nominowanego do Oscara za „Idę” Łukasza Żala.
Film trafi do kin w wielu krajach, m.in. w Wielkiej Brytanii i Francji, został także zaproszony na ponad 20 wiodących międzynarodowych festiwali filmowych. Tym samym stał się – obok filmu „Body/Ciało” Małgorzaty Szumowskiej – najlepiej przyjętą polską produkcją 2015 roku na świecie.
Po międzynarodowej premierze w Cannes recenzenci podkreślali
świetne kreacje aktorskie (debiutującemu Ulrikowi Muntherowi partneruje Wiesław Komasa), trzymającą w napięciu opowieśći brawurową realizację. Fabularny debiut Magnusa von Horna, wspierany przez Zentropę Larsa von Triera, może pochwalić się świetnymi zdjęciami Łukasza Żala, odpowiedzialnego również za oskarową „Idę”. (...) Reżyseria von Horna jest dokładna i przemyślana, rozbudza nadzieje na kolejne projekty.
The Hollywood Reporter
„Intruz” opowiada inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami historię, która rozgrywa się na szwedzkiej prowincji. 17-letni John – pod wpływem ekstremalnych emocji – dopuszcza się zbrodni. Po odbyciu kary wraca w rodzinne strony i podejmuje próbę rozpoczęcia nowego życia. Szybko jednak zostaje skonfrontowany z przeszłością, o której chciałby zapomnieć . Czytałem kiedyś akta policji o zbrodniach nastolatków. Młody chłopak zabił z zazdrości swoją dziewczynę, nie wiedział, co robi. Pochodził z normalnego domu bez patologii, bez alkoholu, bez narkotyków, bez przemocy. Zrobił to pod wpływem ekstremalnej emocji. Zadawałem sobie pytanie: czy ja bym tak mógł? I odpowiedziałem sobie: tak.
Magnus von Horn
Magnus von Horn upodobał sobie bohaterów z kryminalną przeszłością. Szwedzkiego reżysera nie interesują jednak geniusze zbrodni ani mrożący krew w żyłach zwyrodnialcy, ale zwyczajni ludzie, którzy z różnych przyczyn weszli nagle w konflikt z prawem. W dokumentalnej etiudzie „Radek” był to młody chłopak z ponurego blokowiska, próbujący ułożyć sobie życie po wyjściu z więzienia. W fabularnym „Echu” – dwaj niepozorni nastolatkowie, którzy brutalnie zamordowali koleżankę. Etiudy te, zrealizowane podczas studiów w łódzkiej filmówce, stanowią dobre preludium do pełnometrażowego debiutu von Horna, polsko-szwedzkiej koprodukcji „Intruz”.
Tym razem akcja dzieje się nie w Polsce, ale na bogatej szwedzkiej prowincji, w miejscu spokojnym tylko z pozoru, o czym wciąż przypominają autorzy mrocznych skandynawskich kryminałów. Tytułowym intruzem jest John (w tej roli szwedzki piosenkarz Ulrik Munther), siedemnastolatek, który wraca do rodzinnej wsi po pobycie w poprawczaku. Chłopak odbywał karę za zabójstwo byłej dziewczyny, ale nie spędził w zakładzie dużo czasu, bo szwedzkie prawo jest wyjątkowo wyrozumiałe dla młodocianych przestępców.
„Nie sąd cię skaże, morderco”, chciałoby się powiedzieć, parafrazując tytuł znanego polskiego dokumentu. Kłopoty Johna nie kończą się wraz z opuszczeniem poprawczaka. Ojciec przyjmuje marnotrawnego syna do domu, dyrekcja szkoły wspaniałomyślnie pozwala mu kontynuować edukację, ale rany są zbyt świeże, by ludzie mogli zapomnieć o tragedii, jaka całkiem niedawno wstrząsnęła ich spokojną miejscowością.
Trudno się zresztą dziwić, gdyż wyrok sądu wydaje się niewspółmierny do popełnionej zbrodni. Zrozpaczona matka ofiary atakuje Johna w supermarkecie, koledzy z klasy traktują go jak potwora i podpisują petycję w sprawie wyrzucenia mordercy ze szkoły. „Każdy ma prawo do edukacji” – tłumaczy zbuntowanym uczniom idealistyczny wychowawca. „Każdy ma prawo do życia” – ripostuje chłopiec, który stanie się potem prześladowcą Johna. Czy niezwykle łagodny wyrok daje bohaterowi szansę na nowe życie, czy okazuje się przekleństwem? Von Horn nie przesądza sprawy i stroni od jednoznacznych odpowiedzi.
Problemy wychowawcze, z jakimi boryka się Szwecja, uosabia w pewien sposób kochający ale zagubiony ojciec Johna (znakomity Mats Blomgren), który próbuje zrobić z synów porządnych ludzi. Nie trzeba dodawać, że nieporadne próby wprowadzenia dyscypliny („Zapnij pas!” „Jedz wszystkimi sztućcami!”) kończą się dość żałośnie. To jedynie półśrodki, nie przynoszące żadnych rezultatów.
Von Horn unika uogólnień i skupia się na indywidualnym przypadku, ale udaje mu się między wierszami obnażyć pewne dysfunkcje szwedzkiego systemu społecznego. Skandynawskie państwo z pozoru realizuje szlachetny humanitarny program: urzędnicy są mili i empatyczni, błądzące dusze dostają zawsze drugą szansę, słabszych ochraniają stosowne instytucje. Niestety ideały jedno, a praktyka drugie. Oficjalne hasła okazują się w ostatecznym rozrachunku niezbyt skuteczne, skoro ludzie kompletnie nie umieją się porozumiewać, są emocjonalnymi kalekami, chłodnymi i zdystansowanymi.
Świetnie widać to w scenie konfrontacji Johna z kolegą, który wcześniej go skatował. Oburzony ojciec napastnika – na co dzień czarujący dowcipniś – próbuje zmusić syna, by nie przepraszał za to, co zaszło, a bezradna dyrektorka szkoły zgrabnie zamiata sprawę pod dywan. W oczach społeczeństwa John nie odbył stosownej pokuty i nie zdążył oczyścić się ze zbrodni, dlatego traktowany bywa jak intruz, bezprawnie wkradający się w „normalny” świat wolnych ludzi.
Film von Horna nie jest jednak ani krytyką zbyt łagodnego wymiaru sprawiedliwości, ani zjadliwym pamfletem wymierzonym przeciwko hipokryzji szwedzkiego społeczeństwa, tylko na pozór otwartego i przyjaznego. W „Intruzie” nie ma dobrych i złych, każdy ma tu swoje racje. Reżyser bierze stronę Johna, lecz czyni to bardzo dyskretnie. Kamera uważnie podpatruje bohaterów, ale trzyma się na dystans, nie ma dostępu do ich wnętrza. W dziele von Horna brakuje podkładu muzycznego, sterującego odczuciami odbiorcy, postaci niewiele mówią, część sytuacji rozgrywa się w przestrzeni pozakadrowej, a ostateczna ocena wydarzeń zostaje scedowana na widza.
Tak ukształtowana, zdystansowana narracja świetnie oddaje emocjonalny chłód mieszkańców szwedzkiej prowincji. Ujęcia pokazujące bohaterów na tle surowego skandynawskiego krajobrazu lub w schludnych ale jakby opustoszałych domach, w których dojmującą ciszę zabija jedynie monotonny dźwięk telewizora, mówią o ich wewnętrznej kondycji znacznie więcej niż mógłby przekazać jakikolwiek dialog. Dodać trzeba, że za stronę wizualną odpowiadał znakomity operator Łukasz Żal – na szczęście zdjęcia nie przytłaczają w „Intruzie” opowieści, tak jak miało to miejsce w „Idzie”.
W jednej ze scen „Intruza” nowa koleżanka Johna prosi go, by pokazał, w jaki sposób zamordował swoją dziewczynę. Twórca thrillera wykorzystałby zapewne ten motyw, żeby stworzyć pełną napięcia sytuację, wbić widza w fotel („Znów zabije, czy nie zabije?”). Tymczasem kiedy bohater zaciska dłonie na szyi dziewczyny, ta nieoczekiwanie zaczyna się śmiać, bo ma łaskotki. Zamiast psychopaty mamy tu zagubionego chłopaczka o nad wyraz niewinnym wyglądzie, zamiast dreszczyku emocji prozaiczne sceny z życia.
Nie ma może w tym niczego szczególnie oryginalnego, bo kino artystyczne wielokrotnie mierzyło się z podobnymi tematami, a i stereotyp zimnych i nieprzystępnych Skandynawów jest od dawna dobrze znany. Von Horn ma jednak nieprzeciętny zmysł obserwacji i umie subtelnie opowiadać o emocjach za pomocą obrazów, bez zbędnego gadania i psychologicznych banałów. Warto przekonać się samemu.
Robert Birkholc, Intruz, „Kino" 2015, nr 10, s. 66-67
„11 MINUT”
MFF w WENECJI
Nagroda Jury Mlodych Wyróżnienie specjalne Jerzy Skolimowski
FPFF w GDYNI 2015
Nagroda Specjalna Jury Zdobywca Ewa Piaskowska, Jerzy Skolimowski
Najlepsza muzyka Paweł Mykietyn
Najlepszy montaż Agnieszka Glińska
REALIZACJA |
OBSADA |
REŻYSERIA – JERZY SKOLIMOWSKI SCENARIUSZ - JERZY SKOLIMOWSKI ZDJĘCIA – MIKOŁAJ ŁEBKOWSKI SCENOGRAFIA – JOANNA KACZYŃSKA, WOJCIECH ŻOGAŁA KOSTIUMY – KALINA LACH MUZYKA – PAWEŁ MYKIETYN MONTAŻ – AGNIESZKA GLIŃSKA CHARAKTERYZACJA – ANNA NOBEL- NOBIELSKA
|
RICHARD DORMER – REŻYSER PAULINA CHAPKO – ŻONA WOJCIECH MECWALDOWSKI – MĄŻ ANDRZEJ CHYRA – SPRZEDAWCA HOT-DOGÓW DAWID OGRODNIK – KURIER AGATA BUZEK – ALPINISTKA PIOTR GŁOWACKI – ALPINISTA JAN NOWICKI – MALARZ MATEUSZ KOŚCIUKIEWICZ – BYŁY CHŁOPAK DZIEWCZYNY Z PSEM ANNA MARIA BUCZEK – LEKARKA ŁUKASZ SIKORA – CHŁOPAK IFI UDE – DZIEWCZYNA Z PSEM JANUSZ CHABIOR – UMIERAJĄCY MĘŻCZYZNA |
O FILMIE:
Najnowszy film Jerzego Skolimowskiego – twórcy obsypanego nagrodami obrazu „Essential Killing”. W doborowej obsadzie m.in.: Wojciech Mecwaldowski, Andrzej Chyra, Dawid Ogrodnik, Mateusz Kościukiewicz, Paulina Chapko, Agata Buzek, Piotr Głowacki, Jan Nowicki, Ifi Ude oraz irlandzki aktor Richard Dormer („Gra o tron”). Nominowane do Złotych Lwów 40. Festiwalu Filmowego w Gdyni „11 minut” znalazło się w konkursach głównych 72. Festiwalu w Wenecji i 59. BFI Film Festival, zostało też zaprezentowane widowni w ramach 40. MFF w Toronto.
Obsesyjnie zazdrosny mąż, jego seksowna żona – aktorka, podstępny hollywoodzki reżyser, kurier rozwożący narkotyki, sprzedawca hot dogów z mroczną przeszłością, sfrustrowany uczeń w ryzykownej misji, alpinista naprawiający hotelowe okna, uliczny malarz, ekipa pogotowia ratunkowego z zaskakującym problemem, dziewczyna z psem, grupa zakonnic. Przekrój mieszkańców wielkiego miasta, których życie i pasje przeplatają się ze sobą. Nieoczekiwany łańcuch zdarzeń przypieczętuje losy wielu z nich w ciągu zaledwie jedenastu minut.
„Stąpamy po kruchym lodzie, na skraju przepaści. Za każdym rogiem czyha nieprzewidziane, niewyobrażalne. Nic nie jest pewne – następny dzień, następna godzina, nawet następna minuta. Przyszłość jest tylko w naszej wyobraźni. Wszystko może skończyć się raptownie, w najmniej oczekiwany sposób” – Jerzy Skolimowski.
Jerzy Skolimowski, wieczny „enfant terrible” polskiego kina, znowu zagrał nam na nosie. „11 minut” zasługuje na pochwały, choć z zupełnie innych powodów niż można było się spodziewać. Nowy film polskiego reżysera nie ma w sobie artystycznej głębi „Czterech nocy z Anną”. Zamiast tego okazuje się znakomicie zrealizowanym thrillerem, który bez wysiłku nokautuje rodzimą konkurencję na polu kina gatunkowego. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że aspiracje Skolimowskiego sięgały trochę wyżej.
Autor „11 minut” jest przecież zbyt ambitnym twórcą, by po prostu powielać hollywoodzkie schematy. Film polskiego mistrza, choć wciąż atrakcyjny dla odbiorcy, dyskretnie gra z jego przyzwyczajeniami. Inaczej niż w klasycznym kinie katastroficznym, nie znajdziemy u Skolimowskiego wiary w heroiczną jednostkę, która będzie w stanie powstrzymać nadchodzącą Apokalipsę. „11 minut” stanowi drwinę z naiwnego przekonania, że można oszukać przeznaczenie, a okrutny los w ostatniej chwili pozwoli się przechytrzyć.
Brzmi to wszystko cokolwiek nihilistycznie, ale równie dobrze może stanowić po prostu świadectwo autorskiej przekory. Chętnie manifestowana nonszalancja to zresztą chyba jedyny łącznik pomiędzy „11 minutami” a nowofalowymi eksperymentami z początku kariery reżysera. Łobuzerski wdzięk Skolimowskiego znajduje odzwierciedlenie także w języku filmu. Dobiegający osiemdziesiątki weteran zrobił film dynamicznie zmontowany, oszałamiający tempem i uwodzący anarchistyczną energią.
Chwilami jednak charakteryzująca polskiego twórcę brawura okazuje się zgubna. Niedbale naszkicowany scenariusz razi wieloma uproszczeniami. W efekcie Skolimowski nie tylko przedrzeźnia jedne schematy, ale ochoczo korzysta też z innych. „11 minut” opiera się na koncepcie, zgodnie z którym – pod wpływem tragicznego przypadku – łączą się losy kilkunastu osób, między innymi dilera narkotyków, zamożnego reżysera, sprzedawcy hot-dogów i pogrążonej w depresji dziewczyny.
(…)Nic dziwnego, że każda próba interpretacji „11 minut” obnaża tkwiącą w filmie pustkę. Niezależnie od tego czy Skolimowskiemu chodzi o ostrzeżenie przed nieprzewidywalnością naszego życia, czy o ubolewanie nad rozpadem międzyludzkich więzi, wszystko to wybrzmiewa na ekranie zbyt naiwnie i deklaratywnie. Lepiej więc wierzyć, że „11 minut” to po prostu nie do końca przemyślany, zrealizowany od niechcenia popis twórczych możliwości. Skolimowskiemu udało się wprowadzić widza w trans pozwalający, by – przynajmniej przez niecałe półtorej godziny seansu – zawiesił on swój sceptycyzm i po prostu czerpał przyjemność ze sprawnie opowiedzianej historii.
Tak czy inaczej, polski twórca nie powtórzył tym razem sukcesu „Essential Killing”, w którym reżyserskiemu kunsztowi towarzyszyły niebanalne przemyślenia. Trzymający w napięciu film wyprowadzał widza ze strefy komfortu i skutecznie zacierał granice między dobrem a złem. Przede wszystkim jednak dysponował wyrazistym głównym bohaterem, zmuszonym – w ekstremalnej sytuacji – do zakwestionowania własnego człowieczeństwa i ślepego zawierzenia instynktowi przetrwania. Postacie z „11 minut” nie dostają tymczasem szansy na równie skomplikowane dylematy. Pozostają po prostu pionkami rozstawianymi przez reżysera-demiurga na wielkiej szachownicy.
Wzbudzające jednocześnie zachwyt i irytację, imponujące formalnie i miałkie myślowo „11 minut” wymyka się jednoznacznym ocenom. W ostatecznym rozrachunku przypomina imprezę, na której bawimy się świetnie, ale nazajutrz nie będziemy niczego z niej pamiętali. Nie zmienia to jednak faktu, że warto było skorzystać z zaproszenia.
Piotr Czerkawski, 11 minut, „Kino" 2015, nr 10, s. 65
„ANATOMIA ZŁA”
FPFF W
GDYNI
2015
Złote Lwy Najlepsza pierwszoplanowa rola męska
Krzysztof Stroiński
REALIZACJA |
OBSADA |
REŻYSERIA - JACEK BROMSKI SCENARIUSZ - JACEK BROMSKI ZDJĘCIA - MICHAŁ ENGLERT PSC SCENOGRAFIA - GRZEGORZ PIĄTKOWSKI KOSTIUMY - KTARZYNA LEWIŃSKA CHARAKTERYZACJA - JANUSZ KALEJA DŹWIĘK - JAN FREDA MONTAŻ - KRZYSZTOF SZPETMAŃSKI PSM MUZYKA - LUDEK DRIZHAL |
LULEK - KRZYSZTOF STROIŃSKISTASIEK - MARCIN KOWALCZYK HALINA - MICHALINA OLSZAŃSKA NOWAK - PIOTR GŁOWACKI SZEREPETA - ANDRZEJ SEWERYN OFICER - ŁUKASZ SIMLAT WIŚNIEWSKA - EWA KOLASIŃSKA-SZRAMEL WILLARD - SPENCER GIBB HUGHES - LUDEK DRIZHAL |
O FILMIE:
Najnowszy film zdobywcy Złotych Lwów – Jacka Bromskiego to wnikliwe spojrzenie na „rzeczywistość, w której dobro się nie liczy, a w której zło stało się punktem odniesienia”. Fabuła „Anatomii zła” przywołuje najgłośniejsze, nierozwiązane sprawy kryminalne z ostatnich lat. W rolach głównych – laureat Polskiej Nagrody Filmowej – Orła za kreację w „Rysie” Krzysztof Stroiński, laureat Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego i nagrody za debiut festiwalu w Gdyni Marcin Kowalczyk („Jesteś Bogiem”) oraz Piotr Głowacki („Bogowie”), Andrzej Seweryn („Różyczka”), Łukasz Simlat („Pani z przedszkola”), Michalina Olszańska („Jack Strong”) i Anna Dereszowska („Lejdis”). Za zdjęcia do „Anatomii zła” odpowiada Michał Englert, laureat FPFF w Gdyni i festiwalu Sundance („Nieulotne”). Autorem muzyki jest amerykański kompozytor muzyki filmowej Ludek Drizhal („Uwikłanie”, „Śmiertelna wyliczanka”).
Płatny zabójca o pseudonimie „Lulek” (Stroiński) zostaje warunkowo zwolniony z więzienia. Wkrótce potem prokurator (Głowacki), który kilka lat wcześniej doprowadził do jego aresztowania, składa mu propozycję nie do odrzucenia. W zamian za duże pieniądze, wymazanie kartoteki i możliwość dyskretnego opuszczenia kraju, „Lulek” ma zlikwidować komendanta Centralnego Biura Śledczego. Zabójca angażuje do pomocy Staszka (Kowalczyk), wydalonego z armii snajpera, który został kozłem ofiarnym nieudanej misji w Afganistanie. Podając się za oficera kontrwywiadu, „Lulek” wmawia eks-żołnierzowi, że został wybrany do zadania specjalnego i jeśli je wykona, dostanie szansę na powrót do wojska. W trakcie przygotowań do zamachu Staszek zaczyna nabierać podejrzeń co do prawdziwych intencji „Lulka”. Tymczasem zleceniodawcy naciskają na przyspieszenie akcji. Rozpoczyna się śmiertelne odliczanie.
Proszę! Jacek Bromski wraca do wysokiej formy artystycznej filmem kto wie, czy nie najlepszym w jego dotychczasowej karierze. Zaczyna się na Bliskim Wschodzie. Jakaś akcja w terenie, w której bierze udział polskie wojsko. Akcja kończy się katastrofą – nasz snajper zabija kilka niewinnych osób. Rozpoczyna się śledztwo, na miejsce przyjeżdża prasa, w Polsce pojawia się krytyczny artykuł. Stasiek (Marcin Kowalczyk), bo tak ma na imię snajper, zostaje wywalony z hukiem ze służby, ląduje u wujka w myjni. Wtedy pojawia się u niego starszy pan, u którego z kolei niedawno pojawił się inny, dużo młodszy, elegancki pan – pan prokurator z propozycją nie do odrzucenia. Lulek (Krzysztof Stroiński), bo taką ksywę ma starszy mężczyzna, właśnie warunkowo wyszedł z więzienia, gdzie zestarzał się i wypadł z wprawy w zabijaniu, dlatego potrzebuje pomocy.
Krzysztof Stroiński cynglem? Aktor, który ma wypisaną na twarzy delikatność i szlachetność? Aktor, który jest synonimem inteligenta? Może nie jest to zbyt oczywista decyzja obsadowa, ale Bromski trafił bezbłędnie. Stroiński niesie ten film. Niesie go, bawiąc się swoją postacią. Lulek to dziwny stop – kuchmistrz, analityk, psychopata, cynik i reakcjonista. Raz rozwodzi się na temat zdrowego żywienia, raz nawija jak opętany o zbydlęceniu młodzieży. Stasiek, przekonująco grany przez Kowalczyka, prosty chłopak z mniejszego miasta, patrzy w Lulka jak w obrazek.
Jeszcze niedawno jego głowę wypełniały wojskowe mądrości, teraz chłonie przemyślenia i gesty swego mentora, i tak jak on się nakręca: na Polskę, na polskich polityków, na gatunek ludzki. Panowie bez przerwy oglądają programy informacyjne, więc nie brakuje im paliwa do złorzeczeń. Gdy tak siedzą przed telewizorem i prowadzą te swoje rozmowy o świecie, wyglądają jak nadwiślańscy bracia głupków z jakiegoś filmu Coenów, skazani nieuchronnie na przegraną (i na śmieszność) w konfrontacji z rzeczywistością.
Polska u Bromskiego to wielki świat, przynajmniej tak ona chce się widzieć i taki udaje. Wielcy biznesmeni, wielcy politycy, wielkie samochody, wielkie hotele i wielkie spiski. A wśród nich Lulek i Stasiek, którzy myślą – choć każdy z nich inaczej – że na tej konfrontacji wygrają. Może i w „Anatomii zła” najciekawsze są te interludia, w których dwaj zabójcy rozmawiają, czekając na akcję i odsłaniając kondycję duchową Polaków, ale do intrygi fabularnej też trudno się przyczepić.
Elementy zazębiają się gładko, pasują do układanki, nie jest tak, jak to niestety często bywa, że człowiek dystansuje się do opowieści pozbawionej logiki. Ciekawie dobrane stołeczne lokalizacje dobrze oddają estetyczne i kulturowe pęknięcie, które jest sednem Warszawy. Na drugim planie mamy Piotra Głowackiego i Andrzeja Seweryna, idealnie obsadzonych w rolach młodego cwaniaczka i starego cwaniaka. Chcieliście w Polsce kina gatunków? Proszę, macie.(…)
Można przypuszczać, że „Anatomia zła” została pomyślana jako kino na poważnie, już sam tytuł to sugeruje. Nadwiślańska swojskość wdarła się jednak w gatunek, pomniejszyła początkowe stawki, zło zastąpiła zwyczajną małością, głupotą, tęsknotą za dużą kasą. Film na tym tylko zyskał.
Jakub Socha, Anatomia zła, „Kino" 2015, nr 09, s. 69
REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” KINO POLSKIE 2015
Lp. |
TYTUŁ |
DATA |
GODZ. |
CZAS |
1 |
09.02.2015 |
18.00 |
100 MIN |
|
2 |
09.02.2015 |
20.00 |
110 MIN |
|
3 |
10.02.2015 |
18.00 |
94 MIN |
|
4 |
10.02.2015 |
20.00 |
117 MIN |
|
5 |
11.02.2015 |
18.00 |
82 MIN |
|
6 |
11.02.2015 |
20.00 |
121 MIN |
„ZABIĆ BOBRA”
|
OBSADA |
REŻYSERIA – JAN JAKUB KOLSKI SCENARIUSZ – JAN JAKUB KOLSKI ZDJĘCIA – MICHAŁ PAKULSKI MONTAŻ – PIOTR KOLSKI SCENOGRAFIA – PAULINA KORWIN KOCHANOWSKA, URSZULA KORWIN–KOCHANOWSKA MUZYKA – DARIUSZ GÓRNIOK DŹWIĘK – JACEK HAMELA |
ERYK - ERYK LUBOS BEZI - AGNIESZKA PAWEŁKIEWICZ HADISZKA - ALEKSANDRA MICHAEL OJCIEC BEZI - MAREK KASPRZYK OFICER - MARIUSZ BONASZEWSKI BLONDYN - MATEUSZ KRÓL CZARNY - DANIEL MISIEWICZ |
O FILMIE
Producent „Chce się żyć” przedstawia film wielokrotnie nagradzanego Jana Jakuba Kolskiego („Jańcio Wodnik”, „Jasminum”, „Pornografia”), uhonorowany nagrodą dla Najlepszego Polskiego Filmu na Camerimage oraz nagrodą dla Najlepszego Aktora dla Eryka Lubosa na międzynarodowym festiwalu filmowym w Karlowych Warach.
Eryk (Eryk Lubos), żołnierz jednostek specjalnych walczących w Iraku i Afganistanie, wraca do kraju i zaszywa się w starym rodzinnym domu. Musi zregenerować siły w oczekiwaniu na kolejne zadanie. Ciężko mu się odnaleźć w szarej rzeczywistości. Myślami wciąż wraca do wspomnień z pola walki. Pewnego dnia poznaje młodą dziewczynę o przydomku Bezi (Agnieszka Pawełkiewicz), która zakradła się na jego posesję. Spotkanie szybko przeradza się w namiętny romans. Czy miłość potrafi wymazać najgorsze wspomnienia? A jeśli tym najgorszym wspomnieniem jest inna miłość?
Najnowszy film Jana Jakuba Kolskiego można opisać jako zmaganie ze współczesnymi tematami i współczesną formą. W najbardziej udanych dziełach reżysera świat polskiej prowincji był zawieszony w przeszłości. Na tyle zresztą niedookreślonej, że ważniejszy wydawał się rytm pór roku niż konkretne okoliczności historyczne. Także technika Kolskiego – nawiązująca do tradycji kina artystycznego, pietystyczna w opisie świata przedstawionego – odwoływała się raczej do przeszłości kina. „Zabić bobra” rozgrywa się współcześnie, a nakręcone jest kamerami cyfrowymi. Zamiast epickiej narracji, prowadzonej w celebracyjnym rytmie, widz zostaje wrzucony w sam środek zdarzeń i długo musi rekonstruować podstawowe współrzędne opowieści. Wreszcie – ekspresja aktorów, grających główne postaci, ma napełniać film intensywnym realizmem, który więcej niż z magią ma wspólnego z neurozą.
Eryk (Eryk Lubos) jest weteranem wojny w Afganistanie. Przyjeżdża do opuszczonego domu na wsi. W strategicznych punktach rozmieszcza kamery wideo i zaczyna śledztwo. Ktoś przysyła mu wskazówki, które mają odsłonić szczegóły następnego zlecenia – wielce tajemniczego, więc zapewne od jakiejś agencji wywiadowczej.
Weteran sprawnie zabiera się do pracy, ale wyraźnie przeszkadzają mu wspomnienia z niedawnej przeszłości. W snach nawiedza go obraz psów gończych i uciekającej gdzieś kobiety. Najpewniej obserwowany, Eryk wzbudza niepokój swoich zleceniodawców – czy na pewno poradzi sobie z zadaniem?
Sytuację dodatkowo komplikuje Bezi (Agnieszka Pawełkiewicz), próbująca poznać lepiej tajemniczego przybysza. Chociaż ciągle narusza przestrzeń Eryka, równie dobrze to on może być traktowany jak intruz: pod jego (zapewne długą) nieobecność, dziewczyna urządziła sobie kryjówkę w jednym z pokojów w jego domu. Eryk i dziewczyna zbliżają się do siebie, ale to nie spodoba się tajemniczym zleceniodawcom mężczyzny.
Film Kolskiego można uznać za opowieść o wykorzenieniu. Dobrze oddaje to jedna z pierwszych scen, kiedy Eryk przyjeżdża do dawno niewidzianego domu. Na miejscu okazuje się, że solidny choć zapuszczony budynek ktoś pokrył idiotycznym graffiti, przedstawiającym panoramę wielkiego miasta. Grana przez Eryka Lubosa postać także wskazuje na ten temat: weteran z Afganistanu, „nie naszej” wojny, po wypadku na służbie nie może wrócić do zwykłego życia.
Potrzebuje tajemniczego zlecenia, by nadal mieć jakiś cel, tak jak potrzebuje rozmieszczonych wokół siebie kamer, by odzyskać poczucie kontroli. Jakiś rodzaj stałości dają mu obsesyjnie powracające obrazy z czasów służby i ponawiany wciąż od nowa, bezsensowny wysiłek – walka z bobrami, które na przepływającej nieopodal rzece ciągle budują tamy.
Brzmi to dobrze jako pomysł, który jednak rozbija się o realizację. Eryk Lubos (nagroda za najlepszą rolę męską w Karlowych Warach w 2012 roku) prezentuje charakterystyczny dla siebie rodzaj energii i intensywności, jakby stworzony do postawionego przed nim zadania. Podobnie dobrym wyborem jest grająca Bezi debiutantka Agnieszka Pawełkiewicz, młodzieńcza i prowokacyjna zarazem. Niestety, oboje są postawieni w szeregu pretekstowych, ledwo zarysowanych sytuacji.
Pomimo mniejszych i większych niepowodzeń, przy odrobinie dobrej woli z filmu Kolskiego da się wyczytać rzeczy ważne. A decyzja, by zwrócić się w stronę współczesności i próbować jej diagnozy, w przypadku tego twórcy wydaje się trafna. Reżyser „Zabić bobra” przez lata tworzył narrację o polskiej prowincji jako cudownym miejscu; tym silniej wybrzmiałaby zaproponowana przez niego rewizja mitu, który sam stworzył.
Temat wykorzenienia, który wciąż pobrzmiewa w jego ostatniej produkcji, oglądany w kontekście poprzednich dzieł reżysera, nabiera krytycznego wyrazu, jakiego nigdy nie będzie miał żaden pospolity film interwencyjny. Pozostaje mieć nadzieję, że Kolski taką próbę znowu podejmie, a efekt będzie na miarę jego najlepszych filmów.
Krzysztof Świrek, Zabić bobra, „Kino" 2014, nr 03, s. 74
„SERCE, SERDUSZKO”
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria - Jan Jakub Kolski. Scenariusz - Jan Jakub Kolski Zdjęcia - Piotr Lenar. Muzyka - Dariusz Górniok. |
Maria Blandzi – Maszeńka Julia Kijowska – Kordula Marcin Dorociński -Mirek, ojciec Maszeńk Gabriela Muskała – Basieńka Borys Szyc - ksiądz Pietryga Maja Komorowska - Madame Lisiecka |
O FILMIE
„Serce, Serduszko”, nowy film Jana Jakuba Kolskiego, to opowieść o wolności, przyjaźni i wierze w marzenia.Maszeńka marzy o karierze primabaleriny. Pewnego dnia ucieka z domu dziecka, a w ślad za nią rusza Kordula, jej ekscentryczna opiekunka i miłośniczka tatuaży. Razem przemierzają całą Polskę od Bieszczad aż do Gdańska, by zdążyć na egzamin do szkoły baletowej. Ścigane listem gończym przez policję, napotykają na swojej drodze mnóstwo dziwnych postaci, które pomagają dziewczynce spełnić marzenia. Maszeńki szuka też jej ojciec, który musi na nowo odnaleźć drogę do serca córki i odmienić swoje życie.
Gdy ostatnim razem twórca "Jancia Wodnika" próbował sił w kinie gatunkowym, jego film nie mógł znaleźć dystrybutora przez blisko dwa lata. Kolejna próba oczarowania masowego widza ma znacznie większe szanse na powodzenie. "Serce, serduszko" to porządnie zrealizowany familijny utwór drogi z ulubionym przez Kolskiego typem bohatera – nadwrażliwą duszą, która "trzecim okiem" widzi więcej od innych. Do tego reżyser funduje nam najlepszy od lat w polskim kinie dziecięcy debiut, a także odkrywa nieznane do tej pory oblicze Marcina Dorocińskiego. Pakujcie plecaki, warto zabrać się w tę podróż.
11-letnia Maszeńka tańczy w balecie, rysuje w brulionie filmy animowane
i podbija serce każdego, kto znajdzie się w jej pobliżu. Wystarczy
zobaczyć, jak kręci piruety z "Jeziora łabędziego", zaprzęgając do
pomocy zachwycone korpulentne kucharki. Przedstawienie podgląda z
ukrycia Kordula – zagorzała wielbicielka death metalu i tatuaży oraz
nowa pracownica bieszczadzkiego domu dziecka, w którym mieszka Maszeńka.
Splot okoliczności sprawi, że bohaterki wyruszą razem w podróż do
Gdańska na egzamin do szkoły baletowej. W pogoń za nimi wyruszy nie
tylko zaalarmowana przez dyrekcję sierocińca policja, ale też
uzależniony od alkoholu ojciec dziewczynki, gotowy zawalczyć ponownie o
jej miłość i szacunek.
Twórca nie mocuje się z wysłużoną konwencją. Pokonywanie kolejnych
kilometrów jest w "Sercu,
serduszku" równie istotne co przezwyciężanie ukrytych głęboko
demonów, a wędrówka przez miasteczka i wsie odbywa się równolegle z
wewnętrzną podróżą trójki bohaterów.
Kolski-scenarzysta
obudował ekranową wędrówkę łańcuszkiem epizodów, w których z ironią,
ale bez jadu przygląda się polskiej prowincji bądź... cytuje kinowe
przeboje. Świetny jest wątek z wytatuowanym wizerunkami Matki Boskiej
księdzem (Borys
Szyc) freestylującym dla wiernych na wideoblogu. Z kolei
taneczny pojedynek Maszeńki z małym mistrzem breakdance'u z Kazimierza
Dolnego przypomina popisy ze "StreetDance
3D".
Jako reżyser
Kolski
wygrał przede wszystkim dzięki trafnym wyborom castingowym. To dzięki
nim film nie traci emocjonalnej temperatury, a sportretowane grubą
krechą, jednowymiarowe postaci nabierają niespodziewanie życia.
Dorociński
– ostatnio słynący z ról twardzieli, których można zabić, ale nie da się
złamać – jest fenomenalny w tragikomicznej roli ojca. W zdezelowanym
samochodzie, z kurczakiem o wdzięcznym przydomku Sraluch goni przez
Polskę w poszukiwaniu córki i siły do walki z nałogiem. Grająca Maszeńkę
Marysia Blandzi
ma wszystkie atuty przyszłej gwiazdy: talent, wdzięk, naturalność i
charyzmę. To bardzo rzadkie połączenie, zwłaszcza u debiutantów. Szkoda
by było, gdyby młoda aktorka została w przyszłości rzucona na pożarcie
przez jakiegoś telewizyjnego tasiemca..
Łukasz Muszyński FilmWeb
Jeśli już coś dobrego się temu filmowi przytrafiło, to niewątpliwie obsada. Bryluje zwłaszcza Marcin Dorociński (który w ostatniej chwili zastąpił Eryka Lubosa) w roli alkoholika, ojca głównej bohaterki. Nie trzeba mieć w pamięci „Lęku wysokości”, żeby docenić kunszt tego aktora. Ale jeśli wróci się do debiutu fabularnego Bartosza Konopki, można dodatkowo dostrzec konsekwencję, z jaką Dorociński buduje swoją pozycję. Postać w „Sercu…” jest rewersem tej, którą zagrał u Konopki. Tam był synem, który musi rozliczyć się ze swoim ojcem, przepracować traumę zniszczonego dzieciństwa, tym razem sam wciela się w niszczyciela, słabego i żałosnego, zamieniającego życie córki w koszmar i stającego na drodze do jej szczęścia i sukcesu. Jest w „Sercu… scena niezwykła. Skacowany ojciec, unieruchomiony w samochodzie na stanowisku kierowcy, jest karmiony przez córkę jajecznicą. Dorociński w kilka zaledwie minut płynnie i autentycznie przechodzi od prośby do groźby, od dobroci do agresji, od miłości do odrzucenia. Gama emocji, jakie zostają tu wygrane, odrywa tę scenę od całości. Zawodowcowi towarzyszy w niej naturalna i utalentowana debiutantka, jedenastoletnia Marysia Blandzi. Razem sprawiają, że scena ta z powodzeniem mogłaby funkcjonować jako krótki metraż.
Artur Zaborski, Serce, serduszko, „Kino" 2014, nr 11, s. 65
„JEZIORAK”
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria - Michał Otłowski. Scenariusz - Michał Otłowski. Zdjęcia Łukasz Gutt. Muzyka Cezary Skubiszewski.
|
Jowita Budnik - podkomisarz Iza Dereń Sebastian Fabijański - aspirant Marzec Mariusz Bonaszewski - komendant Wolski Michał Żurawski - Vogt Łukasz Simlat - Wilhelm Bryl Agata Buzek – Wilhelmina Maria Chwalibóg - Felicja Dereń |
O FILMIE:
Policjanci z prowincjonalnej komendy likwidują leśną bimbrownię. Oddział zostaje ostrzelany i jeden z policjantów zostaje ranny. Bimbrownikowi udaje się uciec. W tym samym czasie, w dryfującej po jeziorze łódce, znalezione zostaje ciało młodej dziewczyny. Okoliczności jej śmierci są zagadkowe i obydwie sprawy trafiają do podkomisarz Izy Dereń (Jowita Budnik). Tymczasem na komisariacie trwa nerwowe oczekiwanie. Na służbie zaginęło dwóch funkcjonariuszy, którzy od kilku dni nie dają znaku życia. Jeden z nich jest życiowym partnerem Izy. Intryga kryminalna przeplata się z osobistym dramatem bohaterki i ujawnia jej determinację oraz siłę. Bohaterka filmu, policjantka w zaawansowanej ciąży, prowadzi wielowątkowe śledztwo. W rozwiązaniu spraw pomaga jej młodszy kolega, aspirant Marzec (Sebastian Fabijański). Tajemnice, które odkryje, na zawsze odmienią jej życie.
Kilka miesięcy temu „Jeziorak” okazał się największą niespodzianką festiwalu „Młodzi i Film” w Koszalinie. Debiut Michała Otłowskiego spotkał się z jednogłośną aprobatą, ale wzbudził też niemałą konsternację interpretatorów. Wielu recenzentów ratowało się wyszukiwaniem podobieństw „Jezioraka” do modnych ostatnimi czasy skandynawskich kryminałów. Szybko się okazało, że droga na skróty prowadzi w ślepą uliczkę. W wywiadzie Otłowski z rozbrajającą szczerością wyznał, że w życiu nie przeczytał ani jednej książki Stiega Larssona czy Henninga Mankella. Bezradność krytyków wobec „Jezioraka” łatwo można jednak rozgrzeszyć, bo mało kto się spodziewał, że rodzimemu twórcy – i to debiutantowi – uda się realizacja przyzwoitego kryminału. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jeden niewstydzący się komercyjnych ambicji Otłowski jest wart więcej niż tuzin natchnionych imitatorów Hasa czy Kieślowskiego.
Intencja gry ze schematami polskiej popkultury mogła przyświecać reżyserowi już przy wyborze miejsca akcji. Tytułowe jezioro znaliśmy dotychczas z poczciwego cyklu „Pan Samochodzik”. Podczas gdy Zbigniew Nienacki kazał bohaterowi szukać zaginionych skarbów z czasów II wojny światowej, Otłowski otwiera w swoim filmie prawdziwą puszkę Pandory. Autor „Jezioraka” zaludnia ekranowy świat postaciami bimbrowników, szemranych biznesmenów, skorumpowanych policjantów i polityków, stojących ponad prawem. Choć debiutujący reżyser nie stroni od ukazywania prowincjonalnych patologii, epatowanie brzydotą nie jest dla niego celem samym w sobie. Wzorem Wojciecha Smarzowskiego pragnie raczej stworzyć na ekranie wiarygodny pejzaż dla badania konsekwencji popełnionego przez bohaterów zła.
Z twórcą „Drogówki” łączy Otłowskiego jeszcze jedno. Obaj reżyserzy wyrażają w swoich filmach sprzeciw wobec stereotypowego wizerunku narzuconego przez polskie kino regionowi Mazur. Smarzowski w pamiętnej „Róży” pochylał się nad tragiczną przeszłością tych ziem. Autor „Jezioraka” rzuca natomiast światło na skomplikowaną teraźniejszość. Nie bez powodu Otłowski osadza akcję filmu w czasie mrocznej, depresyjnej jesieni, dobre kilka miesięcy po zakończeniu sezonu turystycznego. W takich warunkach znacznie łatwiej dostrzec ignorowane przez zamożnych letników bolączki: huczącą w okolicy biedę i jeden z najwyższych w kraju wskaźników bezrobocia.
Pytanie: kto zabił? nie jest więc w filmie najważniejsze. Otłowski wykorzystuje trik, który przed laty z powodzeniem zastosował Raymond Chandler, choćby w powieści „Tajemnica jeziora”. Sprawa stanowiąca oś fabuły przez długi czas wygląda na błahostkę, by w najmniej oczekiwanym momencie odsłonić przed widzem drugie dno. To zresztą nie jedyny powód pozwalający zestawić „Jeziorak” ze słynną powieścią Chandlera. „Tajemnica jeziora” imponuje po latach dlatego, że wbrew standardom gatunku dochodzi w niej do jednego tylko morderstwa, które na dodatek zostaje odkryte przez detektywa Marlowe’a na samym początku intrygi. Otłowski – tak jak Chandler – nie potrzebuje przykuwać uwagi widzów efektownymi scenami przemocy. Zamiast tego stawia na pomysłowe zwroty akcji, sugestywną, naznaczoną melancholią wizję świata i wyrazistego bohatera.
Reżyser podjął odważną decyzję, by w centrum konwencji, zdominowanej tradycyjnie przez męski punkt widzenia, umieścić kobietę. Wyczyny podkomisarz Izy Dereń mogłyby sprawić, że porucznik Borewicz poprosiłby przełożonych o urlop zdrowotny, a ojciec Mateusz z wrażenia spadł z roweru. Bohaterka „Jezioraka” nie stara się jednak wdzięczyć do widza, nie ujmuje go urokiem osobistym, elegancją czy dowcipem. Dereń wzbudza szacunek raczej uporem i odwagą demonstrowaną w wyjaśnianiu sprawy, która coraz wyraźniej zaczyna przenikać w jej własne życie. Otłowski znalazł idealną wykonawczynię takiej roli w osobie Jowity Budnik. Znana głównie z filmów małżeństwa Krauze aktorka z sukcesem przełamuje emploi mistrzyni w odgrywaniu postaci naznaczonych fatum i tłamszonych przez otoczenie. Jednocześnie Dereń zachowuje kontrast hartu ducha i kruchości, który udało się uchwycić Budnik w roli Papuszy.
Skomplikowana intryga zmusza panią podkomisarz do przedefiniowania własnej tożsamości. Dereń odbywa podróż typową dla bohaterów kryminałów, inspirowanych filozofią egzystencjalną. Tak jak Chandlerowski Marlowe, bohaterka „Jezioraka” zyskuje świadomość, jak nierówna jest jej walka z panującym wokół złem. Na tym większy szacunek zasługuje więc ta walka.
Piotr Czerkawski, Jeziorak, „Kino" 2014, nr 10, s. 76
„OBCE CIAŁO”
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria - Krzysztof Zanussi Scenariusz - Krzysztof Zanussi Zdjęcia - Piotr Niemyjski Kostiumy - Katarzyna Lewińska Scenografia - Joanna Macha . |
Angelo - Riccardo Leonelli Kris - Agnieszka Grochowska Kasia - Agata Buzek Mira - Weronika Rosati Ojciec - Sławomir Orzechowski Tamara - Chulpan Khamatova |
O FILMIE:
REŻYSER O FILMIE
Mój wiek sprzyja temu, żeby zauważać samotność. Im bardziej jesteśmy starsi, tym bardziej to odczuwamy i rozumiemy. W miarę upływu naszego życia dostrzegamy, że to jest naturalny stan naszej egzystencji. Dlatego też postanowiłem się tym zająć w moim najnowszym filmie. (...) Moje bohaterki z korporacji to jest nowa klasa średnia, a nie reprezentantki inteligencji, którą starałem się przez lata opisywać w moich poprzednich filmach. Inteligencja miała swój etos i bardzo wyraźny profil. Natomiast współczesna klasa średnia jest pozbawiona ideałów i poczucia misji. To jest jednak inna formacja, która tylko przejęła niektóre zewnętrzne pozory od inteligencji, ale sama jest raczej dawną pół- czy wręcz ćwierć-inteligencją.
To jest pewna nowość,
którą widzę nie tylko w Polsce, ale w całej Europie Środkowo-Wschodniej.
Nazwałbym ją taką bigoterią korporacyjną. Korporacje istnieją niemal na
całym świecie, ale ich specyficzna kultura nie jest wszędzie przyjmowana
tak bezkrytycznie jak u nas. Po obejrzeniu „Obcego ciała” Ernest Bryll
powiedział mi coś, co bardzo do mnie trafiło: „Wolność z takim trudem
przez nas wywalczona, teraz sprzedaje się tak tanio”. Korporację tego od
nas wymagają w zamian za zawodowy i ekonomiczny awans.
Moja bohaterka zostawia swojego chłopaka dla jeszcze większej miłości,
ale boryka się z tym. On też nie może sobie z tym poradzić. I jak ich z
tymi problemami zostawiam. Oboje nie są bez skazy, nie są doskonali.
Do prawie wszystkich filmów, jakie zrobiłem przez blisko 40 lat, muzykę pisał Wojciech Kilar. Tym razem to jest muzyka kompilowana, nowej nie zdążył już skomponować. Nie wiem, co będzie dalej, jak będę mógł sobie wyobrazić filmy bez jego dźwięków.
Na pokazie przedpremierowym filmu „Obce ciało” Krzysztof
Zanussi powiedział, że doradzano mu, by zmienił fabułę na bardziej en
vogue, bo – jak argumentowano – w Polsce AD 2014 to nie katolik powinien
być prześladowany przez kobiety, ale te ostatnie przez hołdującego
tradycji katolika. Ale przecież sztuka nie musi dziś realizować celów
doraźnych społecznie. Ba, sam reżyser miał niegdyś powiedzieć w jednym z
wywiadów, że „z prądem płyną tylko śmieci”. To nie „niemodny” temat jest
więc problemem „Obcego ciała”. W zlaicyzowanych czasach kwestie żarliwej
wiary są może bardziej newralgiczne niż kiedykolwiek. Poruszają media (jak
niedawna sprawa kilku Brytyjek, które przeszły na islam, wybierając życie
w czadorach) i artystów (głośna „Adoracja” Jacka Markiewicza). Frapują też
filmowców – w ostatnich latach powstały utrzymane w różnej optyce obrazy
Brunona Dumonta („Hadewijch”), Ulricha Seidla („Raj: wiara”) czy Dietricha
Brüggemanna („Droga krzyżowa”).
Jednak film Krzysztofa Zanussiego trudno traktować jako wpisanie się w tę dyskusję – współczesność jest tu bowiem zbanalizowana i sprowadzona do wizji egzotyki rodem z turystycznego folderu. W ten klimat wprowadzają już pierwsze sceny filmu. Trafiamy w nich na fotogeniczne włoskie południe, gdzie poznajemy szczęśliwie zakochaną parę: Polkę i Włocha. Żarliwa wiara w Boga, która połączyła Kasię i Angela, okaże się jednak niewystarczającym pomostem do zbudowania związku – kobieta wybiera życie w zakonie. Z jej decyzją nie może pogodzić się mężczyzna i wyrusza śladem ukochanej do jej ojczyzny. Tu wchodzimy w drugi wątek filmu: Angelo rozpoczyna pracę w korporacji, gdzie jego cnoty zostają wystawione na próbę. Szefowa, Kris, drwi z jego przekonań religijnych i stałości uczuciowej. Sama nie potrafi zbudować żadnej trwałej relacji: ani przyjacielskiej, ani miłosnej. Wini za to matkę, która nie umiała okazać uczucia adoptowanej córce.
„Obce ciało” to więc właściwie kilka ciał, czyli kilka tropów narracyjnych, niespecjalnie ze sobą korelujących. Bo jest jeszcze wątek korporacyjnych machlojek z międzynarodowym przetargiem (cała sekwencja, dziejąca się w Moskwie), ambitnej Miry uwodzącej swoją szefową czy hipnotyzera (sic!), który (uwaga: spoiler) uśmierca siłą perswazji matkę jednej z bohaterek. Opowieści rodem z „paperbookowego” kryminału zmiksowane są tu z tymi serio: o miłości, samotności, niejednoznaczności w rolach społecznych i płciowych, poszukiwaniu Boga. I aż szkoda, że historie Kris, jej matki, Kasi i Miry nie doczekały się osobnych opowieści.
Krzysztof Zanussi miał zawsze świetną intuicję w wyborze odtwórczyń i głównych, i drugoplanowych ról (jedne z najwspanialszych kreacji w swojej karierze stworzyła przecież w jego filmach Maja Komorowska). W „Obcym ciele” duety Agnieszki Grochowskiej (Kris) i Ewy Krasnodębskiej (jej matka) czy Agaty Buzek (Kasia) i Stanisławy Celińskiej (siostra przełożona) są na miarę tych z pamiętnego „Bilansu kwartalnego”. Ale te znakomite aktorki dostały tu materiał niewspółmierny z ich talentem i w ledwie naszkicowanych wątkach bohaterek pozostawiają niedosyt.
Krzysztof Zanussi, czołowy przedstawiciel kina moralnego niepokoju, z wyjątkową intuicją eksplorujący stan posiadania PRL-owskich intelektualistów, chyba po prostu nie rozumie bardziej współczesnych bohaterów. A tym samym – swoich widzów
„MAŁE STŁUCZKI”
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria Aleksandra Gowin, Ireneusz Grzyb. Scenariusz Ireneusz Grzyb. Zdjęcia Ita Zbroniec-Zajt. Muzyka Enchanted Hunters.
|
Helena Sujecka – Asia Agnieszka Pawełkiewicz – Kasia Szymon Czacki – Piotr Maria Maj - pani Michałowska Arkadiusz Jakubik - tata Asi Agnieszka Matysiak - mama Asi Katarzyna Bargiełowska - mama Piotra |
O FILMIE:
Dwie przyjaciółki zarabiają na życie likwidując mieszkania po zmarłych niedawno osobach. Cześć sprzętów i bibelotów, które znajdują, sprzedają na pchlim targu. Kiedy spotykają Piotra, który pracuje w fabryce pudełek, rozpoczyna się między nimi dziwna gra.
Małe stłuczki to film o przypadkowym spotkaniu ludzi, którzy z różnych powodów nie lubią wyznaczonych szlaków. Chcą szczęścia na własnych, a nie podyktowanych przez innych warunkach.
Fabularny debiut Aleksandry Gowin i Ireneusza Grzyba to niekonwencjonalna historia miłosna o tym, jak zaskakująca bywa codzienność i jak ekscentryczne mogą być sprawy najprostsze
Jak wynika z pomysłowej czołówki, w tytule nie chodzi o drobny wypadek drogowy, lecz o stare, uszkodzone przedmioty, które niekiedy, w ferworze sprzątania, rozbijają się na podłodze w drobny mak. Zbieraniem takich rzeczy zajmują się bohaterki filmu, Asia i Kasia. Ich dwuosobowa firma porządkuje mieszkania i domy ludzi, którzy bądź umarli, bądź chcą się pozbyć nadmiaru gratów. Dziewczyny zabierają je wysłużonym samochodem i sprzedają potem za grosze na targu. To, czego sprzedać nie zdołają, upychają w swym mieszkanku, gdzie kartony zalegają już po sufit. Ale i komunikacyjne znaczenie słowa „stłuczka” można odnieść do filmu. Do pary bohaterek dołącza bowiem Piotr, trzydziestoletni pracownik fabryki pudełek, którego niedawno zostawiła żona. Tworzy się teraz między nimi coś w rodzaju trójkąta – niby kumpelskiego a jednak pełnego emocjonalnych mikrokolizji.(…)
Piszę „najprawdopodobniej, chyba, może”, gdyż film rozgrywa się w sferze niedomówień, eufemizmów, dowcipnych „bon motów” skrywających prawdę o uczuciach. „Małe stłuczki” są znacznie mniej rozerotyzowane niż „Wyśnione miłości” – znak, że żyjemy jednak w społeczeństwie bardziej pruderyjnym niż kanadyjskie. Bohaterowie – jak wielu rodaków – jedynie półgębkiem mówią o swoich tęsknotach, afektach, niespełnieniach. O pożądaniach nie mówią wcale. Wstydzą się nawet spojrzeń, odwracają głowę, by nie nawiązywać kontaktu wzrokowego. Najbardziej intensywna scena rozgrywa się podczas wspólnej niewinnej nocy w jednym łóżku. Cała trójka leży grzecznie w pościeli, Asia śpi, Piotr i Kasia patrzą na nią z czułością, ale i z desperacją. Patrzą także na siebie, jakby mierzyli rywala. Paradoksalnie, młode pokolenie jest nieśmiałe i zahamowane, podczas gdy samotna matka Piotra nie wstydzi się emocjonalnego ekshibicjonizmu, byle tylko ściągnąć do siebie syna.
To uciekanie w aluzje i półsłówka wynika, rzecz jasna, również ze strategii twórców, którzy bardzo się pilnują, by nie popaść w psychologiczny banał. Kasia, na przykład, cierpi najpewniej na depresję. Opowiada, że chciałaby się roztrzaskać samochodem, a po udanej, jak się wydaje, nocy spędzonej z dziewczyną, wraca do domu płacząc. Czy przeżywa swą nieszczęśliwą miłość do Asi? Czy cierpi z powodu bycia lesbijką w nieprzyjaznej mniejszościom Polsce? Nie wiemy. Autorzy unikają stawiania kropki nad i, konsekwentnie utrzymują dzieło w tempie andante i tonacji stonowanej. Żadnych dramatycznych zwrotów, uniesień, krzyków. Może bohaterów gryzie głęboka rozpacz, a może jedynie „smuteczek nieduży”. Może i jedno, i drugie? Bo czy da się to wszystko tak łatwo i prosto rozdzielić?
Właśnie ta nieoczywistość jest w „Małych stłuczkach” ujmująca, zwłaszcza na tle dominującej w polskim kinie tendencji do walenia widza po pysku truizmami i wykrzykiwania mu do ucha morałów. Nie ma tutaj twardej, arbitralnej fabuły, rzecz skomponowana została z mini sekwencji nanizanych na cieniutką nitkę opowieści. I w tym kontekście „Stłuczki” wyróżniają się spośród rodzimych produkcji, których twórcy nie potrafią się uwolnić od schematycznego myślenia o narracji – jak A to B, a jak B to C. Zainscenizowane przez autorów filmu scenki czasami wypadają świeżo i dowcipnie, niekiedy sztywno i niewiarygodnie, ale nigdy nie przechodzą w zgrywę, co stanowi z kolei podstawowy grzech tzw. polskiego kina offowego.
Lecz zwiewność „Małych stłuczek” budzi też niedosyt. Zamiast kolejnego fajnego epizodu chciałoby się jednak otrzymać nieco bogatsze, bardziej zniuansowane portrety bohaterów (momentami wychodzą oni na strasznych nudziarzy). Nie zaszkodziłoby także, gdyby mocniej byli wrośnięci w polskie realia, gdyż – poza kilkoma śladami świadczącymi o lokalnej specyfice – film rozgrywa się w Polsce, czyli nigdzie.
Niezależnie od pewnych słabości, „Małe stłuczki” po prostu ogląda się z przyjemnością. Widać tu bowiem inteligencję, poczucie humoru, sympatię dla „outsiderów” odstających od „zdrowego trzonu większości”. Jak i wyczucie podskórnych prądów przebiegających między ludźmi.
Bartosz Żurawiecki, Małe stłuczki, „Kino" 2014, nr 09, s. 70
„BOGOWIE”
2014 -
Festiwal Filmowy w Gdyni - Grand Prix Wielka Nagroda Jury "Złote
Lwy"
2014 - Festiwal Filmowy w Gdyni - Nagroda za scenariusz -
Krzysztof Rak
2014 - Festiwal Filmowy w Gdyni - Nagroda za pierwszoplanową rolę
męską oraz Gwiazda Gwiazd Elle - Tomasz Kot
2014 - Festiwal Filmowy w Gdyni - Nagroda za charakteryzację -
Agnieszka Hodowana i Aneta Brzozowska
2014 - Festiwal Filmowy w Gdyni - Nagroda za scenografię -
Wojciech Żogała
2014 - Festiwal Filmowy w Gdyni - Złoty Klakier
2014 - Festiwal Filmowy w Gdyni - Nagroda Dziennikarzy
2014 - Festiwal Filmowy w Gdyni - Nagroda Festiwali i Przeglądów
Filmu Polskiego za Granicą
2014 - Festiwal Filmowy w Gdyni - Nagroda Project London
2014 - Festiwal Filmu Polskiego w Ameryce (Chicago) - "Złote Zęby"
2014 - Festiwal Filmu Polskiego w Ameryce (Chicago) - Nagroda
Publiczności
REALIZACJA |
OBSADA |
Reżyseria Łukasz Palkowski Scenariusz Krzysztof Rak Zdjęcia Piotr Sobociński jr. Muzyka Bartosz Chajdecki. |
Tomasz Kot - Zbigniew Religa Piotr Głowacki - Marian Zembala Szymon P. Warszawski - Andrzej Bochenek Magdalena Czerwińska - Anna Religa |
O FILMIE:
Niezwykła opowieść o buntowniku, który rzucił wyzwanie naturze, władzy i własnym ograniczeniom. To film o pierwszym udanym polskim przeszczepie serca dokonanym przez prof. Religę w Zabrzu. Dramat nieudanych operacji, walkao każde uderzenie serca, wielkie ambicje i bolesne porażki, samotność geniusza, który stanął sam przeciwko swoim mentorom i rozpoczął rewolucję w polskiej medycynie. Jaką cenę musiał zapłacić za sukces?
W rolę prof. Religi wcielił się rewelacyjny Tomasz Kot, a partneruje mu plejada najlepszych aktorów, m.in. Jan Englert, Kinga Preis, Zbigniew Zamachowski czy Piotr Głowacki.
„Bogowie” to oparta na faktach, filmowa opowieść o życiu profesora Zbigniewa Religi, który w latach 80. dokonał pierwszego w Polsce, udanego przeszczepu serca. Portret wybitnego człowieka, który odważył się zmienić obowiązujące zasady. Wyjmując z ludzkiego ciała serce, profesor przełamał moralne, kulturowe i religijne tabu. Kilka dekad temu transplantacja serca była według powszechnej opinii działaniem wbrew naturze. Film pokazuje początki dyskusji nad definicją śmierci biologicznej człowieka i granicami kompetencji chirurgów.
Wraz z ekipą młodych lekarzy, Zbigniew Religa przeciwstawił się swoim mistrzom. Jego zmagania to nie tylko walka o sprzęt i fundusze, ale przede wszystkim starcie zprzestarzałymi sposobami myślenia. Jest to prawdziwy portret buntownika, który całe życie chciał być pierwszy. Profesor uratował życie tysięcy ludzi, ale nie wszystkie operacje zakończyły się
Powodzeniem. Religa codziennie podejmował decyzje, które mogły zaważyć o życiu i śmierci pacjentów. “Bogowie” to film o wielkiej ambicji i sile woli, ale także o cenie, jaką trzeba zapłacić za sukces
Entuzjazm, owacja na stojąco i poczucie ulgi: wreszcie film dla ludzi. Od pierwszego pokazu w Gdyni „Bogowie” Łukasza Palkowskiego stali się faworytem festiwalu, wyświetlane wkrótce po nich „Miasto 44” Jana Komasy nagle straciło wiodącą pozycję. Przynajmniej w kuluarach. Do tego stopnia, że dziennikarze postanowili właśnie „Bogom” przyznać swoją nagrodę – „na wszelki wypadek, gdyby jury zawiodło”. Ale jury nie zawiodło: Złote Lwy, nagrody za scenariusz, scenografię i charakteryzację. No i ta najbardziej oczywista – aktorska dla Tomasza Kota. A jeszcze: Złoty Klakier – nagroda publiczności dla najdłużej oklaskiwanego filmu festiwalu, nagroda organizatorów polskich festiwali za granicą, dystrybutorów polskich filmów w Wielkiej Brytanii. I znów dla Tomasza Kota. Sukces, niekwestionowany sukces.
Sukces to słowo klucz filmu Palkowskiego. „Bogowie” opowiadają bowiem o polskim sukcesie. To również opowieść o sukcesie jednostki wybitnej – profesora Zbigniewa Religi, twórcy polskiej szkoły przeszczepu serca, ale też Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu – sukcesie odniesionym w czasach, które odchodzą do historii jako najbardziej mroczne we współczesnych dziejach Polski. O sukcesie, który – o co w Polsce szczególnie trudno – został zaakceptowany przez ogół.
Można spojrzeć na „Bogów” jak na klasyczny film biograficzny, rodzaj docudramy. Postaci rzeczywiste – Zbigniew Religa, jego żona i współpracownicy, a także inne osoby ze świata medycyny i kardiochirurgii – wymieniane są z nazwiska, a ich autentyczność potwierdzają fotografie poprzedzające napisy końcowe. Pozostałe osoby w kadrze nazwisk nie mają, zlewają się w archetypy, niezbędne do uwiarygodnienia całej historii, podobnie jak archetypiczne wydają się poszczególne jej rozdziały. Oto młody zdolny chirurg wraca do kraju po zagranicznych stażach z głową pełną planów, których nie ma gdzie realizować. Aby uniknąć frustracji, wyjeżdża na prowincję, gdzie dostaje stanowisko w szpitalu, który jeszcze nie powstał. Buduje go od podstaw i przekształca w nowoczesną klinikę, bez której dziś nie można wyobrazić sobie polskiej medycyny, a przynajmniej jednego z jej działów – transplantologii.
Oczywiście, taka misja wymaga człowieka o ogromnej charyzmie, niemal ze spiżu. W przypadku Religi mamy jednak do czynienia z człowiekiem z krwi i kości – owszem, zdolnego skupić wokół siebie oddane grono, ale też świadomego swych słabości, trudnego we współpracy i relacjach osobistych, palącego łańcuszkiem i popadającego w alkoholizm. Aby zatrzymać przy nim widza – i nic nie ująć z legendy Religi, jaka trwa w świadomości społecznej – potrzebny był aktor o charyzmie równej co najmniej bohaterowi filmu. Takim aktorem okazał się Tomasz Kot. Religa w jego wykonaniu jest nie tylko fizycznie podobny do pierwowzoru, przypomina go w gestach, ruchach, nawet w tembrze głosu. To wyjątkowa kreacja, ale nie pierwsza w dorobku Kota – czy nie na podobnych środkach budował sylwetkę Ryszarda Riedla w „Skazanym na bluesa” Jana Kidawy-Błońskiego?
Warto też spojrzeć na „Bogów” jak na film historyczny – nie tylko dlatego, że pobrzmiewają w nim echa niedawnych dyskusji etycznych wokół przeszczepów. Także dlatego, że polemizuje z obrazem Śląska, utrwalonym w świadomości społecznej po dekadzie Gierka. Tymczasem Śląsk w „Bogach” jest nie tylko zadymiony i szary, ale też boryka się z problemami dobrze znanymi reszcie kraju. Szpital, którego kierownictwo obejmuje Religa, okazuje się rozbabraną budową, którą lekarze muszą dokończyć własnymi rękami. Innego znaczenia nabierają też pierwsze operacje przeszczepów serca, prowadzone w warunkach wiecznego niedoboru, z ograniczeniami w dopływie prądu i kartkami na benzynę. Do tego dochodzą wieczne kłopoty z poszukiwaniem środków i gotowość Religi do pójścia na układ z każdym, nawet diabłem czy partyjnym bonzą, by osiągnąć założony cel.
Obraz PRL-u z lat 80. wydać się może uproszczony i niepełny, ale pozostaje celny: wystarczy kilka kresek, by lepiej zrozumieć tło, na jakim dokonuje się jedna z najbardziej wartościowych polskich karier. Film kończy stopklatka, która płynnie przechodzi w najbardziej znane zdjęcie Religi – na sali operacyjnej, zmęczony, obok pacjenta, któremu właśnie przeszczepiono serce. To nie tylko efektowny chwyt, ale też ujawnienie metody twórczej Łukasza Palkowskiego i gwarancja autentyczności opowiadanej przez niego historii.
Mamy więc sukces. Sukces opowieści o polskim sukcesie. Pytanie tylko, czy w kraju, gdzie – jak pada z ekranu – nawet porażka bywa obiektem zazdrości, sukces jest możliwy?
Konrad J. Zarębski, Bogowie, „Kino" 2014, nr 10, s. 66
Kino Polskie
W dniach 10 – 12 lutego 2014 roku po raz kolejny DKF „Powiększenie” zaprezentował 6 seansów filmowych w ramach prezentacji kina polskiego. Jak co roku wybraliśmy filmy nagrodzone na festiwalu w Gdyni, ale też takie, które warto zobaczyć. Tradycyjnie pokazy skumulowaliśmy w ciągu trzech dni – istny maraton.
A oto filmy, które w tym roku wybraliśmy na pokazy :
10 lutego godz. 18.00 – Ida
godz. 20.00 – Papusza
11 lutego godz. 18.00 – Płynące wieżowce
godz. 20.00 – W imię
12 lutego godz. 18.00 – Chce się żyć
godz. 20.00 – Bilet na księżyc
Zainteresowanie przeglądem, jak co roku było bardzo duże. Na poszczególne seanse można było kupić bilety i chętnych nie zabrakło. Frekwencja była duża, tylko niewiele miejsc było wolnych.
Wszystkie filmy zaproponowane i zaprezentowane przez DKF spotkały się z aprobatą widzów. Można było usłyszeć głosy o świetnie dobranym repertuarze. I pytania o kolejne przeglądy.