Dyskusyjny Klub Filmowy Powiększenie

 

 

REPERTUAR DKF „POWIĘKSZENIE” CZERWIEC 2024 R.

 

Lp.

TYTUŁ

DATA

GODZ.

CZAS

1

„PERFECT DAYS”

03.06.2024

19.00

123 MIN

2

„LA CHIMERA”

10.06.2024

19.00

130 MIN

3

„CLUB ZERO”

17.06.2024

18.00

110 MIN

4

BĘDZIE LEPIEJ

24.06.2024

19.00

120 MIN

 

PERFECT DAYS

2023CANNES

ZŁOTA PALMA-NAJLEPSZY AKTOR Kōji Yakusho

Nagroda Jury Ekumenicznego  Nagroda główna Wim Wenders

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Wim Wenders

Scenariusz - Wim Wenders,

Takuma Takasaki

Zdjęcia - Franz Lustig

Montaż - Toni Froschhammer

Scenografia - Towako Kuwashima

Dźwięk- Frank Kruse, Matthias Lempert, Rin Takada

Kōji Yakusho - Hirayama

Tokio Emoto - Takashi

Arisa Nakano - Niko

Aoi Yamada - Aya

Yumi Asô - Keiko

Sayuri Ishikawa - Mama

Tomokazu Miura - Tomoyama

Min Tanaka - Bezdomny

O FILMIE

Mieszkający we współczesnym Tokio Hirayama (w tej roli fantastyczny Kōji Yakusho, nagrodzony za swoją rolę na festiwalu w Cannes) to człowiek małomówny i zamknięty w sobie, jednak przepełniony miłością do świata i innych. Podążając za bohaterem, odkrywamy kolejne rytuały, w które angażuje się on z całkowitym oddaniem. Z czasem nawet prozaiczna praca Hirayamy, porządkującego miejskie toalety (każda jest architektonicznym arcydziełem), okazuje się niezwykłym ceremoniałem.

 

Przyglądając się fabularnym wybrykom Wima Wendersa z ostatniej dekady, zarówno sceptycy, jak i zwolennicy niemieckiego prominenta kina mogliby podejrzewać, że jego powrót na ten grunt nie skończy się niczym dobrym. Ku zaskoczeniu obu tych grup nowy film Wendersa to triumf subtelności, minimalizmu i humanizmu, przywołujący na myśl jego najbardziej pamiętne dzieła, takie jak Paryż, Teksas (1984) czy Niebo nad Berlinem (1987). Perfect Days to mały wielki film, skupiona na jednej postaci, nieśpiesznie snująca się historia poczciwego Hirayamy – samotnego sprzątacza publicznych toalet w Tokio (doskonały w tej roli Kōi Yakusho, w pełni zasłużenie nagrodzony statuetką dla najlepszego aktora na festiwalu w Cannes).

 

Życie głównego bohatera wytycza ciąg repetytywnych czynności, w którym każdy dzień przypomina poprzedni. Przywodzi to na myśl inny film, ostatnio szczególnie często obecny w filmowym dyskursie – Jeanne Dielman, Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela  w reżyserii Chantal Akerman. Historia Hirayamy zdaje się jednak jego dokładną antytezą. Tam, gdzie belgijska reżyserka upatruje marazmu i bezcelowości, tam Wenders odnajduje piękno i poezję. Czynności, które Jeanne wykonuje z przeszywającym smutkiem, Hirayama podejmuje z szerokim uśmiechem. Motywem doskonale egzemplifikującym filozofię głównego bohatera filmu Wendersa wydaje się gra w kółko i krzyżyk. Prowadzi ją z nieznajomym, zostawiając kartkę w jednej z czyszczonych przez niego toalet. Po zaledwie paru dniach uzupełniania kartki wiadomo już, że gra zakończy się remisem. Mimo to bohater, z tym samym uśmiechem na twarzy i zaangażowaniem, decyduje się kontynuować grę.

 

Hirayama, podobnie jak Thomas z Powiększenia (1966) Michelangelo Antonioniego, wolne chwile spędza na fotografowaniu otaczającej go rzeczywistości, w szczególności natury. Wątek ten jest doskonałym pretekstem dla formalnego wzbogacenia opowieści, bowiem fotografie Hirayamy wizualnie stanowią oniryczny przerywnik, portal do „innych światów”, o których istnieniu główny bohater opowiada swojej siostrzenicy.

W obliczu samotności i monotonii w życiu Hirayamy przewrotnym zdaje się tytuł. Jego znaczenie poznamy w momencie, gdy z odtwarzacza kaset magnetofonowych wybrzmi utwór „Perfect Day” Lou Reeda. Słodkie brzmienie i gorzka treść piosenki w niebywały sposób rezonują z filozofią życia głównego bohatera i nakreślają fuzję tragizmu z optymizmem w jego charakterystyce.

 

W nowym filmie Wendersa wszechobecny wydaje się być wpływ jednego z najważniejszych japońskich twórców – Yasujirô Ozu, do którego zamiłowanie zresztą Wim wyraził 38 lat wcześniej w Tokyo-Ga (1985). Oszczędność w środkach filmowych, minimalizm opowiadanych historii czy subtelność emocji kina Ozu, posłużyły za pewnego rodzaju szkic dla Wendersa do namalowania własnego obrazu.

 

Niemiecki reżyser przyjmuje rolę narratora nie tylko czułego, ale i uważnego. Perfect Days wypełnione jest scenariuszowymi niuansami ugruntowującymi poetycką tezę wysnutą przez Hirayamę: „świat jest złożony z wielu światów, niektóre z nich są połączone, niektóre nie” (wątek postaci lokalnego dziwaka, którego główny bohater wielokrotnie zauważa, z którym jednak nigdy nie odbywa bezpośredniej interakcji). Scenariusz wyzuty jest z lenistwa i skrótowości, wszechobecnych we współczesnym kinie niezależnym. Wenders trafnie odnajduje unikalność w małych momentach, opowiada o człowieku z niebywałą dozą zrozumienia, nadziei, empatii i ciekawości, swoją pozornie prostą historię zasiewa na metafizyczno-ontologicznym gruncie.

Ogromną rolę w tej opowieści odgrywają zdjęcia Franza Lustiga, które stanowią kolejną antynomię w opowiadanej historii – są wykonane w wąskim, wręcz klaustrofobicznym formacie 4:3 korespondującym z ciasnymi łazienkami, w których Hirayama spędza znaczną część swojego życia, dają jednak ujście jego wolności ducha i ciekawości poznawczej za sprawą obiektywu szerokokątnego, zapewniającego oddech widzowi w mikroświecie bohatera. Ciekawym zdaje się fakt, że cały film został nakręcony z ręki, czego na pierwszy rzut oka nie widać i co sam Wenders żartobliwie skomentował podczas aplauzu w canneńskim Grand Théâtre Lumière, stwierdzając, że nie potrzebował innego rozwiązania, wiedząc, że jego operator to „żyjący statyw” .

Perfect Days jest dowodem na nieskończoną wszechstronność niemieckiego reżysera, doskonale zdającego się rozumieć poetykę japońskiego kina. Wenders nie przemyca do niego niepotrzebnych amerykanizmów, którymi posługiwał się przy swoich ostatnich próbach fabularnych. To film pozbawiony reżyserskiego ego, skupiony w pełni na opowiadanej historii, pełen konsekwencji formalnej i lekkości narracyjnej, opatrzony niebywałą dozą humanizmu i jakże potrzebnego w dzisiejszych czasach optymizmu. Pozostanie na sali do końca napisów silnie wskazane!

Jędrek Lisowski – PEŁNA SALA

 

„LA CHIMERA”

2023 Europejska Akademia Filmowa

Najlepszy europejski scenograf roku Emita Frigato

 

2023 MFF w Valladolid

Srebrny Kłos - Zdobywca Alice Rohrwacher

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Alice Rohrwacher

Scenariusz - Alice Rohrwacher

Zdjęcia - Hélène Louvart

Montaż - Nelly Quettier

Scenografia - Emita Frigato

Kostiumy - Loredana Buscemi

Dźwięk - François Wolf, Maxence Ciekawy, Xavier Lavorel, Marta Billingsley

Josh O'Connor - Arthur

Carol Duarte - Italia

Vincenzo Nemolato - Pirro

Isabella Rossellini - Flora

Alba Rohrwacher - Spartaco

Lou Roy-Lecollinet - Mélodie

Giuliano Mantovani - Jerry

Gan Piero Capretto - Mario

O FILMIE

Każdy ponoć ma swoją Chimerę. Coś, o czym marzy, ale nie może tego zdobyć. Dla grupy drobnych złodziejaszków rabujących okoliczne groby i handlujących archeologicznymi znaleziskami to chęć szybkiego wzbogacenia się. Oznaczałaby ona wybawienie od dalszej pracy. Arthurowi (Josh O'Connor) z kolei przypomina Beniaminę. Kobietę, którą kochał i stracił. Mężczyzna łatwo się jednak nie poddaje i postanawia rzucić wyzwanie niemożliwemu. Nawet jeżeli oznaczałoby to błąkanie się po mitycznych zaświatach. W poszukiwaniu legendarnych zakopanych drzwi, pozwalających przekroczyć mu próg innej rzeczywistości, Arthur łączy siły z rabusiami. Oferuje im swój talent do wskazywania miejsc, gdzie znajdują się starożytne skarby, w zamian za to, że będą dla niego przekopywać okolicę. Tak rozpoczyna się niezwykła, pełna magii podróż w nieznane. 

 

W twórczości Alice Rohrwacher podróże w czasie tracą miano mitycznej, niemożliwej do osiągnięcia "chimery". Spadkobierczyni Felliniego i De Siki śmiało można przypisać rolę hipnotyzującej widzów prestidigitatorki, której sztuczki mają siłę przywrócić filmowym agnostykom autentyczną wiarę w magię kina. Korzenie "La chimery" sięgają głęboko: starożytnego systemu wierzeń etrusków, złudnych marzeń tumbaroli o wielkim bogactwie oraz klasyków neorealizmu, a więc miłości Rohrwacher do kina. W osadzonej w latach 80. opowiastce o bandzie złodziejaszków okradających zmarłych granice rzeczywistości zacierają się. Wspomnienia przysłaniają teraźniejszość, marzenia prowadzą do niemożliwego, a sacrum miesza się z profanum. W końcu w neologizmie "grobodziej" nie mniej jest czarodziejstwa od grabieży.

Na czele handlujących cennymi znaleziskami tumbaroli stoi Arthur (Josh O'Connor), którego poznajemy tuż po więziennej odsiadce. Anglik, podobnie jak bohater "Szczęśliwego Lazzaro" zostaje przez reżyserkę namaszczony na wybrańca, skrywającego w sobie pierwiastek magiczny. Rabuś, niczym ludzki detektor skarbów, posiada niezwykłą sensoryczną zdolność do łączenia się z zaświatami. Arthur ze względu na swój wyjątkowy dar i tragiczną przeszłość skazany jest na ciągłą tułaczkę. Zupełnie jak Lazzaro, przypomina tragiczną postać zawieszoną między światem doczesnym a duchowym. W przeciwieństwie do boskiego "głupca", nie posiada jednak krystalicznej moralności, choć jego czyny nie biorą się wcale z chęci zarobku. Bohater cierpi z powodu utraconej miłości – tylko w kontakcie z przeszłością znów czuje dotyk ukochanej Beniaminy. W swojej lnianej, znoszonej koszuli i zabrudzonej marynarce sam przypomina odkopany przez współczesność artefakt.

Nieskalane ludzkim wzrokiem dziedzictwo etrusków w "La chimerze" wcale nie czeka, by zostać odkryte. W podziemnych korytarzach i sakralnych komnatach przez tysiące lat tkwiła nadzieja zmarłych na życie wieczne. Jak bez swoich cennych pamiątek ci, którzy odeszli, mają trafić do niebios? W zapadającej w pamięć, transgresyjnej scenie profanacji jednego z grobowców Rohrwacher oddaje hołd wielkiemu, utraconemu pięknu. Starcie sacrum z profanum uwidacznia ludzkie żądze i manię destrukcji. Zahipnotyzowany sakralnym miejscem Arthur, gdyby tylko mógł, zostałby pod ziemią na zawsze i zapewne odnalazł wśród zakurzonych relikwii dziwny spokój duszy. W grającej w uszach przez godziny balladzie o tumbaroli jeden z członków bandy prosi widzów o wyrozumiałość: "nie ma ich co osądzać", bowiem grobodzieje są jedynie "kroplą w morzu" otaczającej ich niesprawiedliwości. Faktycznie, ukazując różne motywy złodziei, tak jak twórcy włoskiego neorealizmu, reżyserka wydobywa mankamenty systemu, który skazuje biednych na niedolę. Nawet Arthur i jego przyjaciele, mimo że na posiadanych łupach mogliby zarobić fortunę, stają się ofiarami wyzysku paserów. Skrywane przed ludzkim okiem znaleziska zostaną wystawione na chytre spojrzenia bogaczy, tylko po to, by ci mogli je podziwiać w zaciszu swoich willi i sypialni. Krąg tylko pozornie zamyka się – skarby Etrusków pozostaną dla zwykłych śmiertelników nieosiągalne zapewne do czasu, gdy w końcu trafią do włoskich muzeów. Tam, w ciągu jednego dnia, zobaczy je więcej ludzi niż kiedykolwiek wcześniej.
Tak jak w swoim poprzednim dziele, włoska twórczyni zestawia ze sobą dwa światy – szlachetnej natury i zachłannego przemysłu, na zasadzie kontrastu. Nastawieni na konsumpcję ignoranccy przedsiębiorcy budują elektrownie i fabryki na gruzach historii, nie zdając sobie sprawy z duchowego (i ekonomicznego) bogactwa tkwiącego zaledwie kilka metrów pod ich stopami. Nieustanne ścieranie się ze sobą dwóch odmiennych klasowo rzeczywistości Rohrwacher zaznacza zmianą ekranowego formatu, filmując "
La chimerę" raz na taśmie 35 mm, a innym razem na 16 mm. Im węższy staje się kadr, tym historia bardziej wydaje się zanurzać w przeszłości, co nadaje jej bajkowej i sennej aury. Dzięki płynnemu montażowi zabawa z fakturą, a tym samym z warstwą temporalną filmu, chwilami wydaje się niedostrzegalna, co jedynie zachęca widza do powtórnego seansu, by odkryć kolejne ukryte znaczenia. W świadomym eksperymentowaniu z tworzywem filmowym reżyserka znajduje nawet miejsce na elementy slapsticku i burzenie czwartej ściany, dzięki czemu wkracza na zupełnie nowy poziom angażującego odbiorczo storytellingu.

Włoska twórczyni, skupiając się na koncepcyjnej perfekcji obrazu, nie traci z oczu swoich bohaterów oraz, co ważniejsze, naczelnego tematu "La chimery" – pamięci. Flora, matka Beniaminy (w tej roli ikona kina, Isabella Rossellini) nie potrafi pogodzić się z przeszłością, żyjąc w podupadającym i zapomnianym przez historię pałacu. Wciąż czeka na powrót córki, która zarówno w oczach doświadczonej kobiety, jak i Arthura symbolizuje tytułową "chimerę". Gdy bohater odwiedza matkę swojej dawnej miłości, spotyka tam jej nową opiekunkę – Italię (Carol Duarte); młoda kobieta o chłopięcej, niewinnej urodzie, przyodziana w kwiatowe wzory reprezentuje blask nadchodzącej przyszłości, na którą mężczyzna nie wydaje się jeszcze gotowy. Losy Arthura oraz Italii nie krzyżują się jednak bez powodu. Temperamentna bohaterka również okazuje się włóczęgą szukającą swojego miejsca na ziemi. Dogadujący się bez słów bohaterowie wzajemnie pomagają sobie spojrzeć na życie z nowej perspektywy. Znajdująca się nieopodal, opuszczona stacja kolejowa otrzyma pod wodzą Italii oraz lokalnej kobiecej społeczności nowe życie. Siostrzeństwo i sprawczość bohaterek zyskuje na sile, gdy Rohrwacher przywołuje matriarchalny kontekst rodzimej historii – "Gdyby Etruskowie wciąż tu byli, w Italii nie byłoby maczyzmu" – wkłada z przekorą i humorem w usta z jednej z bohaterek, zastanawiając się, co by było, gdyby Italia, zamiast grabić Etrusków, brałaby przykład z ich starożytnych nauk i sztuk.
Po seansie "
La chimery" najdłużej w pamięci pozostają zanurzone w realizmie magicznym oniryczne wizje Arthura, którego moralne dylematy (a nawet samo kolonialne pochodzenie bohatera) wzbudzają refleksje widza na temat kulturowego przywłaszczenia czy wygodnej dla historii selektywnej pamięci. Strażnikami przeszłości i bacznymi obserwatorami losów protagonisty u Rohrwacher stają się ptaki, z których lotu, jak wierzyli Etruskowie, można było wyczytać przeznaczenie. Zdobiące freski pawie, czuwające przy nocnych grabieżach sowy i latające nad głowami bohaterów gołębie towarzyszą Arthurowi w jego hipnotyzującej wędrówce, prowadząc go, jak nić Ariadny do tego, co zaplanowała dla niego przyszłość. Niezależnie od tego, co czeka naszego protagonistę, Alice Rohrwacher każdemu radzi szukać tej nieosiągalnej z pozoru "chimery" i nie porzucać przy tym orfeuszowej nadziei. W transgresyjnej opowieści o ludzkiej wspinaczce po granicach imaginacji, reżyserka przywraca wiarę w pierwotną iluzję kina – nie przesadzę, gdy powiem – wnosząc się przy tym na swój własny twórczy Olimp.

Daria Sienkiewicz - FILMWEB      

  

„CLUB ZERO”

2023 Europejska Akademia Filmowa

Najlepszy europejski kompozytor roku - Markus Binder

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Jessica Hausner

Scenariusz - Jessica Hausner, Géraldine Bajard

Zdjęcia - Martin Gschlacht

Muzyka - Markus Binder

Montaż- Karina Ressler

Scenografia - Beck Rainford

Kostiumy - Tanja Hausner

Dźwięk- Erik Mischijew, Tobias Fleig, Patrick Veigel

Mia Wasikowska - Pani Novak

Sidse Babett Knudsen - Pani Dorset

Elsa Zylberstein - Matka Elsy

Mathieu Demy - Ojciec Elsy

Amir El-Masry - Pan Dahl

Ksenia Devriendt - Elsa

Luke Barker - Fred

Florence Baker - Ragna

 

 

O FILMIE:

Do prywatnej szkoły przybywa pani Novak (znakomita Mia Wasikowska) prowadząca zajęcia o świadomym odżywianiu. Bezgranicznie ufający jej uczniowie rozpoczynają kolejne odważne eksperymenty, które coraz bardziej się oddalają od bezpiecznych, zdrowych, proekologicznych praktyk w rodzaju "mindful eating". Hausner rozciąga swój film między zabawną i ostrą jak brzytwa satyrę a wstrząsający thriller. Tworzy opowieść o zawodnym systemie edukacji, egoistycznych rodzicach, a także zblazowanych i odklejonych od świata wyższych sferach - ten wątek miejscami przypomina szalony spin-off  W trójkącie. Club Zero mówi również o sztuce manipulacji i potrzebie bycia częścią społeczności - za wszelką cenę. Jak to u Hausner bywa, film jest wyrafinowany formalnie - każdy kadr perfekcyjnie skomponowano, a kolory w absolutnie każdej scenie są precyzyjnie dobrane.

 

W słowniku języka polskiego PWN słowo „konsumpcja”, kluczowe dla fabuły filmu, obdarzono dwiema definicjami: jedną związaną ze spożywaniem pokarmu i drugą z nabywaniem czy użytkowaniem przedmiotów. Hausner skupia tragikomiczne ostrze na obydwu znaczeniach. Osadza historię w brytyjskiej szkole prywatnej. Do sterylnych, pachnących designerskim drewnem wnętrz wprowadza swojego Jima Jonesa w postaci pani Novak (znakomicie zagranej przez hipnotyzującą Mię Wasikowską), nowej nauczycielki, zatrudnionej przez radę rodziców, aby doskonalić ich utalentowanych prymusów w kwestii jedzenia poprzez lekcje świadomego odżywiania (oryginalnie znanego jako mindful lub conscious eating). Z pomocą przychodzi broń klasy wyższej przeciwko własnym grzechom i przywilejom, czyli świadomość. Tutaj, w wersji techników uważności, sygnalizowaną głębokimi oddechami przed nawet najmniejszym kęsem pokarmu i świdrującymi spojrzeniami na tenże. Uczniów, dumnie zdeklarowanych ekologów dbających o zdrowie tak planety, jak i swoje, zdeterminowanych do odnalezienia własnej wspólnoty, szybko udaje się przekonać do podstaw żywieniowego mindfulness. Na końcu wytrwalsi przystępują i do tytułowego klubu, trwającego w wierze, jakoby przekonanie o konieczności spożywania jakichkolwiek pokarmów było jedynie skostniałym konwenansem.

Oto Chinka Godarda, ale zamiast skreślać nazwiska Goethego czy Racine’a, bohaterowie usuwają z diety kolejne grupy produktów, aż nie pozostanie nic. Zamiast czystości ideologicznej żądamy czystości żołądkowej! Hausner, wraz ze współscenarzystką Géraldine Bajard, dokonują – zdawałoby się – niemożliwego i w jednym dziele mierzą krytycznym okiem zarówno młodych z ich skłonnością do popadania w skrajności czy ślepą wiarą w idee, jak i rodziców skupionych w relacji z dorastającymi dziećmi bardziej na sobie niż pociechach. Podążanie za nowinkami i wychowanie w kolejnych pokoleniach potencjału do zaburzeń nie-tylko -odżywiania przypisują po części im, systemowi edukacji i społecznej tkance.

W wątpliwość podaje przede wszystkim mitologię samodoskonalenia się, polerowania najmniejszych kantów – wątłe marzenia o ekologicznej czystości, pożądanej samowystarczalności czy wreszcie upragnionej samokontroli. Upatruje się w ich kulturowej dominacji kultu kategorii sekty religijnej. Kto nie z nami, ten przeciw nam, a kto odejdzie, już nie wróci. Hausner zarazem nie spogląda na bohaterów z wyższościową drwiną, litując się nad zagubionymi rodzicami i ich dziwnymi sposobami na uzyskanie pożądanych efektów. Szuka niekoniecznie widocznych na pierwszy rzut oka problematycznych zachowań, m.in. w matce wyrażającej miłość poprzez gotowanie pożywnych obiadów i wymagającej w ramach swojego języka emocji zjedzenia ze smakiem całej porcji. Zerka także w stronę niejednoznacznej empatii cierpiącej na bulimię matki, chcącej zachować idealny wygląd, do córki, również popadającej w to zaburzenie przez szkolne zajęcia.

Jeśli jakiś aspekt filmów Jessiki Hausner można uważać za ich stałą, to jest to bez wątpienia warstwa wizualna, jakby ujawniała się w niej jej malarska proweniencja familijna. Plany w Club Zero, nawet ziejące żółcią szkolnych mundurków czy mocnym brązem mebli, pachną surowym betonem. Jej narrację charakteryzuje zarazem dyskomfortowy, a nawet ironiczny dokumentalizm spod znaku Roya Anderssona czy Larsa von Triera. Hausner z pomocą skupionej kamery Martina Gschlachta przygląda się rozmowom bohaterów niczym Wielki Brat, powoli zbliżając soczewkę do wiecznie zestresowanych twarzy. Hipnotyzująco dręczą przy tym brzmienia nadane filmowi przez Markusa Bindera, którego surowa, pełna dysonansów ścieżka prześladuje receptory niczym dławiący powidok jeszcze wiele godzin po seansie.

Club Zero jest filmem miejscami eleganckim, a gdzie indziej do bólu obrzydliwym. Jego seansowi wywoływanym afektom najbliżej do lektury pierwszego rozdziału Guattareuzjańskiego Anty-Edypa, złożonego z definicji, których lingwistyczna swada drapie cały zestaw kubków smakowych. Hausner sprawnie porusza się po gamie tematów bez wątpienia wielokrotnie, lecz z różnym skutkiem, przez kino eksploatowanym, tworząc wciąż oryginalny thriller psychologiczny, którego filmowe walory ani na moment nie ustępują fabularnemu samograjowi.

JULIAPALMOWSKA – PEŁNA SALA

 

BĘDZIE LEPIEJ”

REALIZACJA

OBSADA

Reżyser - Olivier Nakache,

Éric Toledano

Scenariusz - Olivier Nakache,

Éric Toledano

Zdjęcia- Mélodie Preel

Muzyka - Grandbrothers

Montaż -Dorian Rigal-Ansous

 

Pio Marmaï - Albert Laprade

Jonathan Cohen - Bruno Ambrosi

Noémie Merlant - Cactus

Mathieu Amalric - Henri Tomasi

Grégoire Leprince-Ringuet - Quinoa

Luàna Bajrami - Antilope

Sandrine Briard - Sirène

Oussama Kheddam - Sofiane

Danièle Lebrun - Madeleine

O FILMIE

Olivier Nakache i Éric Toledano, twórcy przebojowych francuskich "Nietykalnych", powracają z komedią o dwóch takich, co żyli ponad stan i zadłużyli się po uszy. Zwabieni perspektywą darmowej wyżerki Albert i Bruno wbijają na spotkanie aktywistów klimatycznych, gdzie poznają bezkompromisową Cactus. To dzięki niej zrozumieją, że wszystko, co w życiu najważniejsze, jest także za darmo.

 

W muzyce używa się określenia „one hit wonder” oznaczającego wykonawców, którzy nigdy nie byli w stanie powtórzyć sukcesu swojego jednego złotego strzału. Wśród filmowców tak określić moglibyśmy duet Olivier Nakache-Éric Toledano, który przed ponad dekadą zarobił wszystkie pieniądze świata Nietykalnymi. Czy sukces libkowego naprawienia problemów społecznych siłą uśmiechu da się jednak w ogóle zreplikować? Będzie lepiej, które do kin wprowadza właśnie Gutek Film, stanowi ich czwarte podejście do wielkich ekranów od premiery Nietykalnych – czy w końcu odklei od nich tę łatkę?

Karuzela francuskich prezydentów, w montażu noworocznych orędzi, zapowiada, że zbliżający się rok będzie trudny lub oświadcza, że ten miniony taki był. Właśnie ten przegląd polityków uciekających w wygodne meandry mowy zależnej, by rozmyć własną odpowiedzialność, zaprasza nas do świata Będzie lepiej tudzież, jak głosi oryginalny tytuł, Trudnego roku. Cóż z tego, gdy z iście liberalną gracją miast punktować patologie codzienności filmowcy wolą się skupić na wyśmiewaniu dziwactw tych pragnących lepszego jutra, co skupione zostaje w granej przez Noémie Merlant postaci aktywistki społecznej – niemal kabaretowej parodii „Julki” i osoby nieneurotypowej w jednym. Zawinięcie wszystkiego w toposy komedii romantycznej ma za zadanie odwrócenie uwagi od dość niesmacznej ideologicznej podbudowy, w końcu „w romcomie się nie liczy – to tylko przeszkody na drodze do miłości”. Podobne moralne wątpliwości budzi rolling joke z nałogowym hazardzistą granym przez Mathieu Amalrica, próbującym dostać się do kasyna. 

Zgodnie z najlepszymi standardami francuskiej rasistowskiej komedii pretekst „ważnych spraw” takich jak: miłość i bliżej nieokreślona „normalność” uzasadniać ma tu obrzydliwy posmak dziwacznej, pozbawionej smaku „apolityczności” politycznych tematów. Po raz kolejny liberalne zadufanie pcha do wyśmiewania osób, którym na czymś zależy. Już otwierająca film scena dualistycznego szturmu na galerię handlową w trakcie Black Friday zarówno aktywistów, jak i nałogowych konsumentów, a to wszystko w rytm stereotypowo wręcz francuskiego La valse a mille temps w wykonaniu Jacques’a Brela momentalnie na myśl przywodzi Noc dziękczynienia Eli Rotha. Ten niedoceniony slasher z końca roku, który właśnie analogiczną sytuację wziął na tapet przy klasycznej dla swojego gatunku analizie ludzkich słabości. Tu jednak nie mamy do czynienia jedynie z przyczynkiem mającym za zadanie wyróżnienie hipokryzji, a raczej z kolejnym żartem kogoś czującego się ponad tymi śmieciami po obu stronach.

Głównym problemem Będzie lepiej nie jest jednak stojąca za nim ideologia i propaganda, a fatalny montaż i wynikające z niego kiepskie tempo. Film jest stanowczo za długi, a dowcipom brakuje rytmu koniecznego do tego, by gagi mogły wybrzmieć i rozbawić. Widz wie, do czego mają prowadzić pojedyncze sceny i tylko minutami przewraca oczami, czekając na oczywiste rozwiązanie. Na ratunek przychodzi tu rewelacyjna ścieżka dźwiękowa autorstwa zespołu Grandbrothers, która łączy w sobie elektronikę z pop-rockiem i mnogimi gatunkami pomiędzy. Niestety reżyserskie i montażowe braki autorów często prowadzą do tego, że bardzo dobre utwory nie zostają naturalnie wkomponowane w tkankę filmu, a zamiast tego poświęcone zostają im oddzielne para-teledyski tylko nienaturalnie przedłużające całość.

Koniec końców, to wszystko nie ma znaczenia, tak jak aktywizm w oczach twórców Będzie lepiej. Przygotowana przez nich produkcja daje dwie godziny nieco frustrującej, ale przy tym satysfakcjonującej komedii romantycznej ze współczesnym sznytem, posmakiem problemów codzienności. Chociaż niewinność, w którą starają się celować Olivier Nakache i Éric Toledano, tak naprawdę nie istnieje, to fantazja o niej byłaby kusząca, gdyby tylko tak co chwilę nie podkreślali własnego fałszu.

MARCIN PRYMAS – PEŁNA SALA

    

  

Copyright © 2014; Dyskusyjny Klub Filmowy Powiększenie